Podziękowanie M.(+ zapisek Ojca na marginesie książki):
Gdy uczeń jest gotowy, mistrz się znajdzie.
"Kiedy 'byłam gotowa' doświadczyłam pomocy z Twojej strony.
Życzyłabym wielu ludziom znalezienie właśnie takiego wsparcia.
Potrzebowałam wzorca by odkryć kierunek, w którym powinno
zmierzać moje życie. Potrzebowałam mistrza w życiu, który by mi
pomógł ukształtować mój umysł. Potrzebowałam duchowego ojca,
który by mi pomógł na mojej drodze wiary.
Ty byłeś i jesteś tym wszystkim dla mnie." - M.
Wspomnienie Lucyny z Krakowa:
Do Ojca Andrzeja zwróciłam się kiedyś o pomoc w trudnym momencie mojego życia,
poprosiłam o rozmowę... Bardzo mi wtedy pomógł, swoją mądrością, zrozumieniem,
wielką umiejętnością słuchania. Nawet wynotowałam sobie wtedy kilka jego myśli,
uwag, tak jakbym chciała by mi nie umknęło żadne Jego słowo. Rozmawialiśmy bardzo
długo, tak jakbyśmy się znali od zawsze. Wspominaliśmy „siódemki” u Ojców
Dominikanów, na które on, jako jeszcze student, aby zdążyć - wstawał prawie w nocy,
bo mieszkał na zupełnie drugim końcu Krakowa. Często wracam w myślach do tej rozmowy,
do Jego Osoby...Wielki ślad zostawił w moim sercu.
Spotykałam Go też na Jamnej, kilka razy dane mi było słuchać tam jego homilii.
I też chciałam zapamiętać wtedy każde Jego słowo. Po spotkaniu lub posłuchaniu Go,
można było bez obaw wracać do szarej codzienności, pracy i życia. Do trudnych spraw
i problemów.
W dzisiejszych czasach naprawdę rzadko można spotkać mówców, u których prężny
i pielęgnowany przez cale życie intelekt szedłby w parze z tak wielką skromnością
i pokorą, jak miało to miejsce w wypadku Ojca Andrzeja. Jego kazania nie wyróżniały
się bowiem kwiecistymi i wzniosłymi metaforami, czy też porywającymi przykładami
z życia codziennego, po które to sięga coraz większa liczba polskich kaznodziejów.
Ojciec Andrzej nie wywoływał burzy oklasków, nie budził silnych emocji, nie
robił ze swoich kazań teatru jednego aktora. Każde jego wystąpienie było za to
nacechowane logiką, spokojem i niezwykłą wprost konsekwencją. Konsekwencją,
która jeszcze długo po wyjściu z kościoła skłaniała ludzi do myślenia i rozważań
nad tym co usłyszeli, która czyniła każde jego zdanie częścią wielkiego logicznego
wywodu, zrozumiałego ostatecznie dla wszystkich słuchających, bez wyjątku. I to
właśnie najbardziej wyróżniało Msze Święte z jego udziałem - że używając niekiedy
języka matematycznego i wręcz wykładowego (nie na darmo Ojciec Andrzej studiował
na politechnice), potrafił dotrzeć do każdego i z każdym nawiązać nić porozumienia.
Każdej niedzieli udowadniał nam, że prawdą było przekonanie Świętego Tomasza
z Akwinu o tym, ze nauka Chrystusa jest kwintesencją logiki i zdrowego rozsądku.
I że każdy, nawet pisząca te słowa nauczycielka bez żadnego technicznego
wykształcenia, potrafi to zrozumieć. I za to jestem mu wdzięczna. I na tym chyba
polegał Jego fenomen… Że w taki prosty sposób, ale jakże mocno wpisywał się
nasze serca.
Dziękuję Panu Bogu za Jego Osobę, że dane mi było Go poznać. Smutno, że już
Go tu nie ma... Życie płynie dalej. Krakowscy Dominikanie odprawiają przez cały
listopad Mszę Świętą za Jego duszę. On już nie spieszy na Stolarską jak kiedyś.
Też tam jest, ale inaczej… Bliżej Chrystusa, którego był prawdziwym Świadkiem.
Dziękuję Ci Ojcze Andrzeju za wszystko…
Lucyna z Krakowa
Wspomnienie NN:
Gdy dostałem wiadomość o „przeprowadzce” o. Andrzeja, tylko się uśmiechnąłem.
Czułem jakąś dziwną beznamiętność. Zrozumiałem co to jest, po rozmowie telefonicznej
z moją młodszą córką. Nie wiedząc o zmianie adresu zamieszkania Ojca, powiedziała:
No cóż, będzie mi go brakowało i będę za nim tęskniła.
Żadnej rozpaczy, żalu po stracie. Pokorne przyjęcie tego, co zesłał los.
Powiedziała mi kiedyś o dniu spędzonym z Nim na wycieczce rowerowej: - „ Wiesz tato, to był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu”!
Nic więcej i aż tyle.
Nie czułem zazdrości, nie wypytywałem o nic więcej szanując jej prywatność.
Zresztą po co?
W tym jednym zdaniu zawarta była cała wartość tego dnia „ Bądźcie jak dzieci ” –
-powiedział Jezus.
Moja dwunastoletnia córka uczy mnie przyjmować rzeczy takimi jakimi są.
Akceptacji dziejącej się rzeczywistości i odpowiedzi na nią.
Takie tam zwyczajne Bądź wola Twoja.
Zamyśliłem się. Pojawiły się obrazy z niedalekiej przeszłości. Kiedy zobaczyłem
Hołka pierwszy raz,pomyślałem: "Z takimi warunkami to On powinien zostać
windykatorem w jakimś gangu, a nie mnichem". Patrzyłem na Niego poprzez szablon
moich schematów. Ujrzałem więcej w trakcie Mszy św, którą koncelebrował.
To co powiedział sprawiło, że spojrzałem na Niego inaczej. Niejako poza,
przez Niego. Wzbudziło niepokój i jednocześnie przyciągało.
Musiałem się jeszcze parę dni pomocować trochę ze sobą. Poprzyglądać Mu się.
A On jakby tak samo, tajemniczo się uśmiechając przy każdym naszym spotkaniu.
Niepokój mojego serca mówił do mnie - On czeka.
Wciąż się bałem. Mijały właśnie cztery lata od dnia, w którym Ktoś zwalił
mnie z konia mojej pychy, na którym pędziłem przez życie. Moi niedawni
towarzysze podróży zorientowali się, że mnie zgubili, zawrócili po mnie wkrótce.
Gdy zdecydowanie odmówiłem powrotu na stare ścieżki, rzucili mi się dziko do gardła.
Zaczęła się walka na śmierć i życie. Byłem sam, a ich było wielu.
Walczyłem raczej z nawyku niż nadziei zwycięstwa. Nic innego nie potrafiłem robić.
Tylko walczyć. Siły się wyczerpały, jechałem na ostatkach ich rezerw.
Klęska zbliżała się wielkimi krokami, uśmiechając się szyderczo grymasem rozpaczy.
Tajemniczy uśmiech Hołka, jakby z niej szydził. Nie bał się jej.
Dostrzegłem w Nim wojownika! Świadomego swoich sił, umiejętności nabytych
na bitewnych polach na których kiedyś walczył. Odwaga lwa czekającego cierpliwie
na chwile w której Jego siła będzie potrzebna. Przyciągała.
Po kolejnej bezsennej nocy wypełnionej bitewnym zgiełkiem poszedłem do Niego.
Zharatany byłem straszliwie. Opowiedziałem Mu moje życie i poprosiłem- Pomóż mi!
Uśmiechając się skromnie powiedział: Jeśli tylko będę potrafił i stanął
bez wahania przy moim boku. Nie walczył za mnie, tylko walczył razem ze mną.
Oniemiały z podziwu patrzyłem jak doskonale włada mieczem milczenia.
Włócznią pokory, tarczą cierpliwości.
Walczyłem u boku Mistrza! Teraz już z nadzieją zwycięstwa.
Ja waliłem dziko na oślep. Wrzeszcząc z wściekłości i strachu.
On z pobłażliwym uśmiechem przyjmował ciosy wymierzone we mnie.
W spokojnym milczeniu ciął celnie i precyzyjnie po łbach naszych
wspólnych wrogów. Jak samuraj- pomyślałem zerkając na Niego.
Od tej chwili tak Go właśnie nazwałem - OJCEM SAMURAJEM.
Zachwycony zacząłem Go naśladować. Krok po kroku, słowo po słowie.
Milczenie po milczeniu. Nie chciałem stać się Jego kopią. Szukałem
własnego stylu walki. On dostrzegł to natychmiast. Pozwolił mi jej ciężar
przejąć w pełni na siebie i już tylko czujnie mnie strzegł. Gdy było trzeba
włączał się do niej. Gdy uznał, że nie ma takiej potrzeby pozwalał mi
walczyć samotnie. Zawsze gotowy do natychmiastowej pomocy.
I w końcu przyszło zwycięstwo!
Gdy ruszając w drogę dziękowałem z niewypowiedzianą wdzięcznością
mojemu Mistrzowi, odpowiedział z pokorą:
"Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie".
Potem mi coś dał, coś bardzo osobistego. Dorzucił parę mądrych słów,
uścisnął i wypuścił z objęć.
To wszystko stanęło mi przed oczami, gdy skończyłem rozmawiać z moja córeczką.
Gdy musimy się rozstać znów na dłuższy czas, posłuszni naszemu skomplikowanemu
losowi, ona nigdy nie jest smutna. Tuląc się do mnie ufnie mówi po prostu:
- "Do widzenia tato!" Absolutnie pewna ponownego spotkania.
Ach wiec to tylko tak - pomyślałem biorąc do ręki kartkę i ołówek:
Poszedłeś sobie, zabierając z sobą lato Bez pożegnania, dyskretnie, po cichu Nielitościwie? Mnichu? Tylko cisza. Nic i Aż tyle
A ty już ukryty, za kolejnym uderzeniem serca Westchnieniem tęsknoty za obecnością Mądrą cichą Wylaną jak oliwa na oceanie mojej nienawiści Bijącym wściekle falami namiętności o klif rozpaczy Było ich bez liku A ty? Pokonałeś je, uciszyłeś jednym słowem Wojowniku?
Kochaj - szepnąłeś. Nieśmiało, po cichu Jak drogowskaz zostało Dokąd biec i jak… Mnichu? Wciąż cisza
Twój ślad na drodze, którą biegnę Za Tobą… Po cichu, do Raju Nie sam, bo tylu nas urodziłeś Może dobiegnę, chyba w to wierzę Do zobaczenia Ojcze Samuraju