XVIII niedziela - Święto Przemienienia Pańskiego Mt 17, 1-9- Przemienienie Jezusa na Górze Tabor
Pomimo, że dzisiejsza Ewangelia opowiada o przeżyciu mistycznym Piotra Jakuba i Jana, pomimo, że jest ona objawieniem Jezusa Chrystusa, kiedy Apostołowie widzą z Kim mają do czynienia – dotychczas pewnie gubili się w domysłach, ale tutaj nie ma już żadnych wątpliwości, że to jest Pan Bóg, że Bóg mówi do swojego Syna: - To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie – to jednak jest to Ewangelia trudna. Trudna dlatego, że należy ją odczytywać, sądzę, w kontekście całej drogi Apostołów i całej drogi Pana Jezusa. Gdy sobie uświadomimy, że ten sam Piotr, który teraz chce stawiać trzy namioty, dla Jezusa, Mojżesza i Eliasza – nie wie co powiedzieć, tak wstrząsająca i jednocześnie wspaniała jest ta wizja – ten sam Piotr będzie się wypierał Pana Jezusa, będzie spał w momencie modlitwy Jezusa w Ogrójcu. W momencie tego tragicznego wydarzenia powie: - Nie znam tego człowieka! Jak to pogodzić to wszystko? Gdybyśmy kawałek dalej przeczytali Ewangelię to po zejściu z Góry Tabor, z Góry Przemienienia, to Jezusa otaczają ludzie, którzy czegoś od Niego chcą: przychodzi ojciec i mówi, ze jego syn jest epileptykiem i zły duch rzuca go na ziemię, aby go uzdrowił. Z jednej strony doświadczenie mistyczne, a z drugiej proza życia. I tragizm zdrady. Jak to wszystko pogodzić?
Sądzę, że ta Ewangelia jest tak ważna, bo nam w życiu jest bardzo trudno pogodzić takie amplitudy. Z jednej strony, jeżeli ktoś jest człowiekiem modlącym się i zaproszonym przez Boga do głębokiego doświadczenia wewnętrznego, do tych wszystkich wspaniałych chwil i przeżyć, to trzeba pamiętać, że jesteśmy także przez tego samego Pana Boga zaproszeni do nizin. I nie można chcieć przebywać zbyt długo ani na Górze Tabor, ani na nizinach. Cała rzecz w życiu duchowym polega na pogodzeniu się i na zaakceptowaniu tych dwóch amplitud – z jednej strony głębokiej świadomości tego, że jesteśmy córkami i synami Pana Boga i powołani jesteśmy tu i teraz do głębokiego doświadczenia duchowego, a z drugiej strony także będziemy się musieli przyznać do Pana Jezusa i powiedzieć – nie tak jak Piotr: ”Nie znam tego człowieka” – ale ”Znam tego człowieka” w momencie kiedy życie przybiera tragiczny i dramatyczny wymiar. Wspaniale być z przyjaciółmi, kiedy rozmawia się o ważnych tematach, kiedy coś wspaniałego przeżywamy, ale także ja będę musiał być z tymi przyjaciółmi, kiedy ktoś spośród nich będzie umierał i towarzyszyć temu człowiekowi w jego tragicznej i trudnej drodze. Sztuka życia polega na umiejętności zintegrowania tych dwóch rzeczy.
Oglądałem film Pasja Mela Gibsona. I z lekkim zażenowaniem, ale też dystansem słuchałem tych wszystkich recenzji, które mówią, że film jest zbyt krwawy i nieestetyczny... Jak męka i tragedia drugiego człowieka może być estetyczna? Cóż to są za kategorie? Zarzut, że krwawy? Wystarczy, że pstryknę guzik na pilocie telewizora i już ktoś z niego wylewa mi wiadro krwi na nogi. I w takim świecie mówić, że męka jest krwawa? To jest ta sama sytuacja, że my bardzo często nie chcemy przyjąć tych dwóch amplitud. Nie chcemy przebywać z Panem Bogiem, ale także nie chcemy schodzić na niziny. Chcemy takiej drogi pośredniej i wtedy nasze życie blaknie, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Jeżeli ja nie dam się Panu Bogu porwać w modlitwie i w wyznaniu wiary, w takiej uderzającej serce spowiedzi, to także nie będę mógł towarzyszyć drugiemu człowiekowi w jego tragedii i nie będę także umiał w całości przyjąć dramatu, którego na przykład doświadczam.
Uczmy się tej sztuki życia. Nasze życie jest pewnego rodzaju dynamizmem i ten proces nauki długo trwa, dokładnie tak samo jak u Apostołów – u Piotra, Jakuba i Jana. Potrzeba było zdrady, potrzebna była kłótnia o to, kto będzie pierwszy w Królestwie Niebieskim - po to, żeby w pewnym momencie nastąpiło to zintegrowanie, żeby ci ludzie zrozumieli, że życie może obfitować w Górę Tabor, kiedy ja widzę Pana Boga, prawie twarzą w twarz i daję się Mu porwać, ale także ono obfituje w rzeczy, które rozdzierają mi serce. Naprawdę błogosławiony ten, który za łaską Bożą potrafi te dwie rzeczy w sobie zintegrować, przyjąć je i prosić Boga, żeby zabrał mnie ze sobą na Górę Tabor, ale także - jeżeli przyjdzie taka chwila – abym nie mówił: ”Nie znam tego człowieka” w momentach tragicznych.
XVII niedziela zwykła Mt 13,44-52- Przypowieść o skarbie, o perle i o sieci.
Ta dzisiejsza Ewangelia może być myląca, dlatego że opisuje jednorazową sytuację, kiedy to ktoś znalazł skarb, albo znalazł perłę, poświęcił wszystko po to, żeby nabyć tę perłę i żeby nabyć tę rolę - oczywiście chodzi tutaj o Królestwo Boże. Natomiast w życiu normalnym, które jest procesem, takie sytuacje nieustannie się następują jedna po drugiej. W każdej sytuacji ja mam wybierać właśnie to, co już wybrałem na początku. Po szeregu takich wyborów okazuje się, że to ja zostałem wybrany, a nie ja wybierałem. Ale ważne jest to, żeby pamiętać o tym, że nieustannie każda sytuacja stawia mnie przed pewnego rodzaju egzaminem, co ja wybiorę. I nieraz naprawdę trzeba heroizmu, żeby poświęcić coś dla Królestwa Niebieskiego, coś dla nadziei, coś dla czegoś, co będziemy kiedyś posiadali po śmierci, a teraz posiadamy tylko w wierze. Tak jak to pięknie w niedoścignionym zdaniu powiedział Jerzy Liebert: ”Uczyniwszy na wieku wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Każda sytuacja stawia mnie przed nowym wyborem: albo wybiorę ten skarb, który już na początku wybrałem, albo będę zaprzeczał swoim wyborom. Bardzo często jeżeli wielokrotnie zaprzeczamy, to w konsekwencji okazuje się, że niestety stoimy z pustymi rękami i wydawało nam się tylko, że skarb znaleźliśmy i nabyliśmy, a tak naprawdę rozpłynął nam się w rękach. Warto pamiętać, że każda sytuacja w życiu, każdy człowiek napotkany, stawia nas przed wyborem. Co ja wybiorę? Co jest dla mnie ważniejsze? Czy Królestwo Niebieskie? Czy jakieś moje małe satysfakcje, czy wielkie pragnienia i potrzeby?
XVI niedziela zwykła Mt 13,24-43- Przypowieść o chwaście w pszenicy i o ziarnku gorczycy.
Przypowieść o pszenicy i chwaście drażni nas. Drażni nas z trzech powodów.
Po pierwsze sugeruje, że rzeczy bezużyteczne, które są niszczące, mogą mieć piękną formę, łudząco podobną do dobra. Po drugie, że rzeczy, które się nam wydają dobre i pożyteczne w życiu mogą niestety być dla nas trujące. I po trzecie, że z tej samej gleby wyrastają i jedne i drugie. Nie lubimy takich rzeczy, każdy z nas woli proste scenariusze, westernowe schematy, gdzie od początku wiadomo, kto jest dobry, a kto jest zły. Ten w czarnej skórze z blizną na twarzy, który nieustannie jest w nastroju nieprzysiadalnym, to jest Zły i taki on będzie do końca, a ten w białej koszuli, przystojny, to jest Dobry i on go na końcu zastrzeli.
Niestety w życiu jest inaczej, w życiu jest dokładnie tak jak w tej przypowieści. Bardzo trudno rozróżnić na pierwszy rzut oka dobro od zła i my bardzo często w takim gniewnym zapale niszczenia wszystkiego, co nam się wydaje złe, depczemy także dobro. Dlatego ten Pan z przypowieści mówi, żebyśmy się uzbroili w cierpliwość. Nie potrafimy być cierpliwi, nie potrafimy oczekiwać na owoc, chcielibyśmy od razu rozdawać etykiety.
Z mojego doświadczenia życia, z doświadczenia rozmów z pokłóconymi ludźmi, a szczególnie z pokłóconymi małżonkami, wynika, że prawda nie jest wcale taka prosta. Jeżeli wysłucham jednej strony i wyrobię sobie jakiś obraz, te same fakty są zgoła inaczej interpretowane przez drugą stronę. I tak jest w każdej sytuacji w naszym życiu.
W apoftygmatach Ojców Pustyni jest taki dialog młodego adepta pustyni, mnicha, który przychodzi do starego ojca i pyta: „Ojcze, jak to się dzieje, że tak łatwo osądzam innych ludzi, że przypisuję im etykiety?” I on mu odpowiada jednym zdaniem: „Bo jeszcze nie poznałeś samego siebie!” Gdy zacznę wnikać w motywy moich działań i zobaczę, jak często są one pokrętne i jak po latach wychodzi, że piękne i czyste czyny – tak przynajmniej mi się wydawało – wcale nie są takie piękne i czyste, to inaczej patrzę na błędy drugiego człowieka.
A co zrobić z tą energią – spyta ktoś – która wrze we mnie, gdy widzę, że wokół jest zło (bo tak oceniam)? Myślę, że jedyną rzeczą, którą mogę zrobić, to skierować ją na samego siebie, pamiętając o tym, że nie wiem o wszystkim, że życie drugiego człowieka jest dla mnie często nieprzeniknione, co więcej, ja sam nie potrafię przeniknąć mojego życia. Często się zdarza tak, że człowiek odchodzi z tego świata i jest sam dla siebie zagadką. Nie wie, czy owocem jego życia są dobre ziarna pszenicy, które można zmielić w chleb pożywny, czy też trujące ziarna chwastu? I może w tym momencie warto by uczynić akt żalu? Tak jak ten łotr, który został wzięty przez Pana Jezusa do Nieba od razu, bez żadnej pokuty – jakie to jest gorszące dla dyżurnych autorytetów moralnych! Przynajmniej powinien mu „wlepić” jakiś Czyściec, żeby się opamiętał! A tutaj Chrystus, posiłkując się doskonałym aktem żalu tego człowieka, odpuszcza mu grzechy.
Życie nie jest takie schematyczne jak nam się wydaje. Dobro ma czasem pozór zła, a zło pozór dobra.
I jeszcze jedna myśl zawarta w dwóch przypowieściach, w jednej o ziarnie gorczycy i drugiej o zaczynie. Te przypowieści sugerują nam, że czasem z malutkich dobrych spraw wyrastają olbrzymie drzewa, które są schronieniem dla ptactwa i dla ludzi. Czasem małe, dobre słowo rzucone we właściwych okolicznościach tak drąży mózg drugiego człowieka, że rozkwitnie w nim Królestwo Niebieskie. A czasem wielkie i pompatyczne słowa są skazane na zapomnienie historii.
Warto przykładać wielką wagę do tych małych rzeczy, bo z nich się rodzą autentyczne wielkości.
XV niedziela zwykła
(Iz 55,10-11) Słowo, które wychodzi z ust Moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw
nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa.
(Mt 13,1-23)- Posiane w końcu na ziemię żyzną oznacza tego, kto słucha słowa i rozumie je.
On też wydaje plon: jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, inny trzydziestokrotny.
Wszystkie dzisiejsze czytania mówią o Słowie Bożym i naszej odpowiedzialności za to Słowo skierowane do nas. Zanim pochylimy się nad Ewangelią, warto uświadomić sobie, że najgłębszą strukturą człowieka jest właśnie słowo. Ja zostałem powołany do istnienia przez Pana Boga przez Jego słowo. Gdy otworzymy Księgę Rodzaju widzimy taki oto schemat: Bóg wypowiada słowo, a rzeczy i ludzie stają się. Ale nawet nie trzeba się uciekać do Pisma Świętego – wystarczy tylko przyjrzeć się porządkowi naturalnemu. Zobaczmy, że nasza świadomość kim jesteśmy budzi się przez słowo – słowo skierowane do nas przez naszą mamę w momencie, kiedy jeszcze go nie rozumiemy, kiedy jesteśmy niemowlakami. A jeżeli jesteśmy pozbawieni tego słowa, to usychamy i więdniemy. Co więcej, tak samo jest z dorosłymi ludźmi. Jeżeli izoluje się kogoś i nie wypowiada do niego słów, ten człowiek wewnętrznie usycha. W nie tak dawnej przeszłości reżim robił to z twórcami – zamilczał tych ludzi na śmierć. A i dzisiaj posługujemy się tym samymi metodami. Nie odzywamy się, nie mówimy do kogoś, udajemy, że go nie ma i ten brak słowa powoduje, destrukcję, wewnętrzne więdnięcie. Tak wielkie znaczenie ma słowo w porządku naturalnym, a co dopiero w nadprzyrodzonym. Czyli najgłębszą strukturą każdego człowieka jest słowo. Każdy z nas jest stworzony na obraz i podobieństwo Pana Boga – On stwarza słowem i my również możemy kreować słowo: albo sytuacje nie do zniesienia albo rajskie ogrody.
Pochylmy się teraz nad dzisiejszą Ewangelią i nad naszą odpowiedzialnością za Słowo Boże. Jest ono skierowane do każdego. Widzimy hojnego siewcę, który sieje słowo po wszystkim. Oczywiście można powiedzieć, że są ludzie, którym troski tego świata stawiają tamy i ci ludzie nie potrafią, albo nawet nie chcą zrozumieć Słowa Bożego, a wiec są takie sytuacje w naszym życiu, gdzie spotykają nas takie tragedie, które odbierają blask każdemu słowu, nawet Słowu Bożemu. I co wtedy? Są takie losy ludzkie, że w tobołku pamięci przechowujemy rzeczy wspaniałe, dobre, drogi proste, ale są ludzie, którzy w tym tobołku pamięci przechowują same krzywdy i idą przez życie z pustymi rękami... Czyja to wina? Niekoniecznie jest tak, że jeżeli w życiu nie zdarzyło się nam jeszcze jakieś nieszczęście, jakieś tragedie, które nas roztrzaskały, rozerwały na strzępy – to jest nasza zasługa. I niekoniecznie jest tak, że jeżeli czyjeś życie zostało zniszczone – to jest jego wina. A więc sytuacja nie jest taka prosta, jakby się nam wydawało. Ale jednocześnie pamiętajmy, że pomimo iż jak mówią prorocy i święty Paweł każdy z nas jest takim wybrakowanym garnkiem, a Pan Bóg jest garncarzem, który chciał nas stworzyć i stworzył na swój obraz i podobieństwo, ale to pęknięcie grzechu pierworodnego powoduje, że jesteśmy często tak koślawi, to jeszcze dodajemy sobie koślawości – to wcale nas nie tłumaczy, bo każdy z tych nawet najbardziej koślawych garnków, którymi jesteśmy, jest obdarzony świadomością. Słucha i rozumie.
Wśród grona Apostołów nie było wyrafinowanych intelektualistów, to byli prości ludzie – a jednak zrozumieli. I nie możemy się tłumaczyć niezrozumieniem czy niedostępnością. Dzisiaj Słowo Boże jest wszędzie, wystarczy wpisać w Google „Pismo Święte” i wyskoczy nam cały tekst. Nie możemy się tłumaczyć tym, że nie rozumiemy, albo nie znajdujemy czasu na to, żeby Je zgłębiać. Pismo Święte – Słowo, które wypowiedział Jezus, było także skierowane do celników, grzeszników i kobiet lekkich obyczajów. I one się nawracały. Nie możemy się więc tłumaczyć, że jesteśmy niegodni.
Są takie dwie przeszkody, które bardzo przeszkadzają w asymilacji, w przyjęciu Słowa Bożego. Jedna z nich to jest taka ekstrapolacja słowa „postęp” na nasze życie ludzkie. Mianowicie często ulegamy złudzeniu, że skoro w otaczającym nas technicznym świecie jest postęp, jest tyle dróg na skróty – skoro już nie musimy myć naczyń, wystarczy, że włożymy je do maszyny i ona je umyje za nas – to tak samo jest z człowieczeństwem. Otóż nic podobnego, a dowód na to jest niezmiernie prosty. Jeżeli czytamy Dialogi Platona, Rozmyślania Marka Aureliusza, Wyznania świętego Augustyna, czy Pismo Święte, nieodmiennie nas Ono wzrusza. Nic się nie zdezaktualizowało. Sprawy ludzkie ciągle są te same. Z pokolenia na pokolenie stajemy przed tego samego typu problemami. I tu nie ma drogi na skróty, do człowieczeństwa nie ma drogi na skróty przez internet czy przez komórkę. Tu się nie da nic ułatwić – tu jest żmudna praca nad samym sobą. I to jest przeszkoda, tak mi się wydaje.
Jest jeszcze inna przeszkoda, że jesteśmy tak bardzo głusi na Pismo Święte. Te wszystkie nasze usprawiedliwienia, że nie mamy czasu... ale przecież ten czas należy do Pana Boga, to On nam go dał. Wszystkie nasze dni są policzone i dane nam przez Niego. Dlaczego w nas tyle gnuśności, że nie potrafimy znaleźć chwili czasu na rozważanie Słowa? Mówimy o wadze słów; skoro tak wielką wagę ma słowo człowieka skierowane do maleństwa, które rodzi w nim intelekt i rozumienie świata, to jak wielką wagę ma Słowo skierowane do mnie przez mojego Stwórcę. Dlaczego uciekam przed tym wszystkim?
Wydaje się, że warto skupić się na tym i warto odpowiedzieć sobie, jaka jest moja odpowiedzialność. Czy biorę odpowiedzialność za Słowo Boże, skierowane do mnie? Nieustannie i wszędzie Ono jest rozsiane po całym świecie, a my wolimy skupiać uwagę na rzeczach drugo- czy trzecio- czy czwartorzędnych, zamiast karmić się tym Słowem, które autentycznie daje życie, które powołało i podtrzymuje świat w istnieniu. Warto się zastanowić nad tym, jak bardzo często jesteśmy głusi – być może nie ze swojej winy, a jednocześnie nie do końca. Każdy z nas ma tą zdolność pojmowania, daną mu przez Pana Boga. Czy znajdujemy na to czas? Czy rzeczywiście ja mam takie chwile w ciągu dnia, gdzie istnieje tylko On, Jego Słowo i ja, moje życie i konfrontacja miedzy nami, bo jest to niezbędne do tego żebym żył i żebym wydawał plon: trzydziesto- , sześćdziesięcio- czy stukrotny.
XIV niedziela zwykła (Mt 11,25-30) - Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie.
W dzisiejszej Ewangelii znajdziemy opis ludzi, którzy zaufali Panu i w których nie ma znużenia. Oczywiście, to nie chodzi o to, że będę wiecznie młody, że jeżeli zaufam Panu to zdobędę eliksir życia - chodzi tutaj o pewną młodość wewnętrzną. Nasze zmęczenie życiem pochodzi od wewnątrz, a nie od zewnątrz. Jeżeli człowiek jest zmęczony wewnętrznie i zmięty, to za tym idzie tak wręcz fizyczna niechęć do podejmowania czegokolwiek w naszym życiu. Skąd to się bierze? Myślę, że główną przyczyną jest to, że ja nie potrafię zaufać Panu Bogu. Niby biorę to jarzmo i brzemię, ale jednocześnie nie chcę oddać Mu swojego. I pod takim ciężarem rzeczywiście ryję nosem w ziemi. Z jednej strony usiłuję zaufać Panu Bogu, wziąć ciężar przykazań i życia prawego i dobrego, a z drugiej strony usiłuję nieustannie sam zabezpieczać samego siebie. Jak to mówi przysłowie: „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”, czyli jak się sam ustrzeżesz, to Pan Bóg też ci będzie błogosławił, jeżeli się zaniedbasz, to Pan Bóg też się odwróci. Co za głupota! Dopóki będziemy pielęgnowali w sobie taką głupotę, dopóty będziemy tacy nieustannie zmęczeni, dopóty będą nam nieustannie ciążyły przykazania – dlatego, że brak nam zaufania, brak nam jednoznacznego postawienia na Pana Boga. Jezus mówi wyraźnie: - Zrzuć ten ciężar, który nosisz, w końcu naprawdę zaufaj Mi w tych drobiazgach, Ja nazywam gwiazdy po imieniu. A my jednak nie... wolimy sami zabezpieczać siebie. Oczywiście nie chodzi tutaj o jakąś totalną beztroskę.
Jeżeli człowiek zaufa Panu Bogu, nic specjalnie wokół się nie zmieni, natomiast zyska taki brak zniechęcenia – wewnętrzny pokój, który będzie promieniował autentyczną radością na zewnątrz. I nic nie zdoła mnie poruszyć, żadne tragedie, żadne zakręty mojego życia – tu też nie chodzi o to, że będę odlany z metalu, ale zupełnie inaczej będę patrzył na świat, będę poza takimi rozróżnieniami na czarne i białe, które ciągle czynimy: pozytywny, negatywny, doby, zły, to mi się podoba i to nie podoba. Będę z zupełnie innego punktu widzenia patrzył na to wszystko.
XIII niedziela zwykła (Mt 10,37-42) - "Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien."
Gdybyśmy pewnego dnia pojęli zbożną decyzję przeczytania jednym ciągiem „od deski do deski” jednej Ewangelii, to zaobserwowalibyśmy takie przedziwne zjawisko. Zaczyna się wszystko łagodnie, wręcz idyllicznie, ale w miarę postępu, gdy będziemy coraz bardziej wgłębiali się w tekst, okazuje się, że atmosfera zaczyna się robić coraz bardziej gęsta. Jezus, który z początku nie stawia żadnych wymagań, stawia swoim Apostołom w miarę jak zbliża się do - jak sam powiedział - „Godziny Syna Człowieczego” czyli momentu śmierci, stawia swoim Apostołom coraz bardziej radykalne wymagania. I gdy człowiek weźmie dosłownie niektóre słowa, to brzmią one wręcz nieludzko. „Kto miłuje ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. Gorzej jest jeszcze w Ewangelii świętego Łukasza, bo tam Jezus mówi, że: „Kto nie ma w nienawiści swojego ojca, matki, brata, syna, córki, a nadto i samego siebie, nie jest Mnie godzien”. Co to może oznaczać? Co to znaczy w naszym życiu, bo nie da się założyć tłumika na te słowa, a każdy z nas ma takie tendencje: - „Nie, to jest pewnego rodzaju metafora, przenośnia...” Wydaje mi się, że nie, że ten radykalizm Jezusa doprowadza do granic ludzkich możliwości. Ale zadaniem człowieka jest przekroczenie granic ludzkiej możliwości, nie o własnych siłach, tylko łaską Jezusa Chrystusa. I to jest dopiero prawdziwe chrześcijaństwo, które niesie w sobie ten głęboki smak.
Jest taka scena w Ewangelii świętego Łukasza, kiedy przychodzą do Jezusa ludzie, którzy pragną być Jego uczniami. Jeden z nich otrzymuje taką odpowiedź: „Lisy mają nory, ptaki powietrzne gniazda, a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić”. To znaczy, że jest bezdomny. Bóg jest bezdomny i jeżeli ja rzeczywiście mam się stawać chrześcijaninem tak naprawdę, to muszę być coraz bardziej bezdomny, to znaczy wykopywać różnego rodzaju podpórki, które pomagają mi iść przez życie w tym świecie, a zdawać się coraz bardziej na ten dom, który jest domem Ojca mego. Domem Jezusa jest pełnienie woli Bożej. Dalej, przychodzi następny i prosi: „Pozwól mi tylko pożegnać się z bliskimi”, a Jezus mu odpowiada: „Kto przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie jest Mnie godzien”. Dokładnie podobne słowa dzisiaj padają. Widocznie w tym pożegnaniu z najbliższymi tkwi jakieś niebezpieczeństwo osłabienia swojego chrześcijańskiego powołania w dążeniu do Boga. Znowu wydaje nam się to bardzo okrutne, ale my mamy taką tendencję do zacieśniania Ewangelii do etyki, tylko do tego świata. Jezus przychodzi skądinąd, przychodzi od Ojca i On łamie te naturalne prawa. Aby zrozumieć o co mi chodzi, można przywołać scenę, która jest okrutna, umieszczona w pierwszej księdze Pisma, Księdze Rodzaju, kiedy to Bóg żąda od Abrahama ofiarowania swojego syna. W oparciu o ludzką etykę nie jesteśmy absolutnie w stanie uzasadnić tego żądania, wręcz jest to okrutne, dzikie, pierwotne – tak postępowały pierwotne plemiona. Kierkegaard, który rozważa w takiej niesamowitej zupełnie książce „Bojaźń i drżenie” na różne sposoby ofiarę Abrahama, mówi w końcu, że to jest „teologiczne zawieszenie etyki”. Mądrze to brzmi, ale chodzi o to, że tam gdzie jest Pan Bóg, tam znika ludzka etyka. To nie znaczy, że On jest poza nią, tylko, że nadaje jej zupełnie inny wymiar. To jest skok w rzeczywistość, która nie jest z tego świata. I jeżeli ja się na to zdecyduję, to niestety będę wzbudzał kontrowersje, niezależnie od tego, czy jestem ojcem rodziny, czy matką, czy jestem zakonnikiem we wspólnocie, to jest nieuniknione. Radykalne pójście za Jezusem zawsze będzie wzbudzało kontrowersje.
Jeszcze żeby naświetlić o co Jezusowi chodzi, są takie dwie krótkie przypowieści, o skarbie i perle. Jedna mówi o człowieku, który orał pole i wyorał skarb. Pewnie był to zwykły człowiek, miał rodzinę, jakąś chatę, narzędzia do pracy. Wyorał skarb i ten skarb całkowicie przewartościował to, czym żył dotychczas - stało się to nieważne. Sprzedał wszystko, co miał i go nabył. To samo jest z perłą – pewien sklepikarz, kolekcjoner, funkcjonował w tym życiu normalnie, miał zwyczajne relacje z innymi ludźmi i nagle znalazł perłę, która go skłoniła do sprzedania wszystkiego. Podejrzewam, że jego koledzy po fachu pukali się w czoło i mówili: - Stary, co ty robisz, nie ryzykuj, zupełnie wszystko przewartościujesz! A jednak to zrobił. Tak jest z Panem Bogiem. Nie ma innego wyjścia, jeżeli mamy spokojnie posuwać się w głąb chrześcijaństwa, jak pewnego rodzaju zakwestionowanie praw człowieka z punktu widzenia Ewangelii. To jest konieczne i zbawienne, bo to, co nas unieszczęśliwia, to są te wszystkie więzy, przywiązania, to, że pragniemy mieć pewne rzeczy i osoby na własność. Nie wyobrażamy sobie życia bez pewnych osób, a na myśl o tym, że kochana osoba odejdzie kiedyś z tego świata, to taka sytuacja kwestionuje w ogóle moją egzystencję. A tymczasem Jezus chce, abyśmy inaczej podeszli do tej sprawy – to nie znaczy, że On chce obciąć moje wnętrze ze wszystkich ludzkich uczuć. Jest coś takiego niesamowitego w Ewangelii, że jeżeli ja przynajmniej w jakimś minimalnym stopniu staram się ją przyjąć tak radykalnie, to wtedy widzę, że to, co oddałem, otrzymuję, ale zupełnie inaczej – oczyszczone z więzów przywiązania, ludzkiego egoizmu i tego wszystkiego, co powoduje, że drżę na myśl o utracie tego, co spoczywa w moich dłoniach lub na czym te dłonie kurczowo się zaciskają. To trudna nauka. Takie radykalne przeczytanie tej Ewangelii może człowieka – o ile bierze to na serio – przyprawić o drżenie, ale wydaje mi się, że nie ma innej drogi. Takie rozdarcie i ból jest jedyną metodą poszerzenia ludzkiego serca do tego stopnia, żeby zaczęło się tam mieścić Królestwo Boże. Jeżeli będziemy tylko dążyli do spokoju, do miłych, sympatycznych relacji oblanych sosem savoir-vivre’u to niestety nasze chrześcijaństwo będzie jak fotografia rodzinna umieszczona na kominku. Natomiast, jeśli rzeczywiście chcemy iść za Jezusem, to domaga się pewnych radykalnych cięć. Chrystus mówi wyraźnie: nie przynosi bezpieczeństwa, ale miecz. Miecz nie po to, żeby zabijać, ale po to, żeby radykalnie oddzielać pewne rzeczy.
Taka jest droga chrześcijańska. Człowieka ogarnia lęk i strach, ale innej możliwości nie ma. Albo idę za Jezusem do końca, albo udaję, że jestem chrześcijaninem. Jeżeli zastosuję te słowa z Ewangelii to autentycznie swoje życie odzyskam, ale najpierw muszę je stracić i to jest strata, która przynosi naprawdę ból człowiekowi. Natomiast nagrodą jest autentyczne szczęście, bo tylko ten może być człowiekiem szczęśliwym, kto nie jest kurczowo przywiązany do osób i spraw.
Przeświadczenie o tym, że takie przyjęcie Ewangelii daje wolność, towarzyszyło na pewno Herodowi, Annaszowi i Kajfaszowi. Oni wiedzieli, przeczuwali to intuicyjnie, że jeżeli ludzie zaczynają przyjmować Ewangelię w całej rozciągłości, to będą wolni, a to jest tragedia dla każdego kacyka. Byli w świecie tyrani, którzy żądali takiej lojalności, która godziła w więzy. Bohater młodzieży Związku Radzieckiego niejaki Pawlik Morozow zadenuncjował w imię miłości do Józefa Wissarionowicza Stalina swoich rodziców. Natomiast tutaj jest Bóg, który mówi, że ja mam cenić Go i Jego prawa bardziej niż wszelkie więzy rodzinne. Straszna nauka, która dopiero zaczyna owocować wtedy, kiedy mamy przynajmniej minimalne doświadczenie takiego postępowania.
Jezus mówi do uczniów, nie tylko do Apostołów – to jest wezwanie skierowane do każdego z nas, bo chyba każdy z nas identyfikuje się z określeniem „uczeń Jezusa Chrystusa” - mówi do nas tak:
„Idźcie i głoście. Bliskie jest Królestwo Niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy. Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”.
Można by powiedzieć: – Czy wymaganie nie jest zbyt mocne dla nas, czy ktoś z nas może przy maksymalnym wytężeniu swojej woli wskrzesić człowieka? Albo uzdrowić chorego? Otóż w pewnym sensie może! I każdy z nas jest do tego powołany. Warto tutaj przywołać obraz Samarytanki, wszyscy pamiętamy tę rozmowę Jezusa z kobietą, która miała bardzo skomplikowane życie. Ona po tej rozmowie biegnie do swoich braci do miasta Sychar i głosi Chrystusa. Mówi w ten sposób: - Chodźcie, zobaczcie człowieka, który mi powiedział, co uczyniłam! Czyli opowiedział mi o mnie, skonfrontował mnie ze mną samą.
Wydaje mi się, że każdy z nas jest powołany do misji, ale najpierw ja muszę doświadczyć obecności Chrystusa w moim życiu, On musi mi powiedzieć o mnie, On musi mi objawić prawdę, zerwać wszystkie zasłony kłamstwa, wszystko to, co nęka i gnębi moją duszę. Wtedy w człowieku, który jest tak ukształtowany przez Pana Boga, jest erupcja pragnienia głoszenia Ewangelii innym ludziom. I wtedy okazuje się, że ja, ponieważ sam zostałem uzdrowiony z różnych sfer martwoty, która jest w moim sercu, dostrzegam także tę martwotę serca w moich bliźnich. A bliźni – jak mówi Dietrich Bonhoeffer – to nie jest cecha drugiego człowieka, to jest prawo drugiego człowieka do mnie. Jeżeli doświadczyłem głębokiej przemiany chociażby w minimalnej sferze mojego życia, to będę pragnął to głosić innym ludziom. I wskrzeszanie umarłych to jest tak naprawdę wskrzeszanie tych wszystkich rzeczy, które we mnie obumarły. Bardzo często rzucamy się tak mocno w działalność, ponieważ wiemy, że coś w nas obumarło i chcemy stworzyć pozory, że coś robimy. Ja, który sam zostałem uzdrowiony przez Pana Boga, będę to widział, będę mógł wskrzeszać innych ludzi.
„Oczyszczajcie trędowatych”. Kto to jest trędowaty? To ten człowiek, do którego w naturalnym odruchu czuję wstręt i niechęć. A dopiero wtedy, kiedy będę przemieniony przez Chrystusa, będę mógł do niego wyjść i zaakceptować go z całym jego ”trądem”.
Jezus to wszystko skierowuje do mnie, tylko ja muszę się otworzyć, żeby od Niego otrzymać. I wtedy, jeśli rzeczywiście doświadczę Jego obecności, spełni się we mnie to, co Chrystus mówi: - Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Jeżeli nie ma we mnie takiego pragnienia niesienia świadectwa drugiemu człowiekowi, to być może jeszcze jestem szczelnie zamknięty na uzdrawiającą moc Chrystusa. Amen.
Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa (Pwt 8,2-3.14b-16a) - "Pamiętaj na wszystkie drogi, którymi cię prowadził Pan, Bóg twój,
przez te czterdzieści lat na pustyni, aby cię utrapić, wypróbować i poznać, co jest w twym sercu" (J 6,51-58) - "Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba.
Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki."
Między Starym Testamentem i Nowym jest jakaś niesamowita spójność. Nie sposób zrozumieć nauki Jezusa Chrystusa o spożywaniu Jego Ciała bez znajomości Starego Testamentu. Przed chwilą słyszeliśmy fragment z Księgi Powtórzonego Prawa, kiedy Bóg mówi do Izraelitów jak wyprowadzał ich z ziemi egipskiej. Egipt to jest ziemia iluzorycznej samowystarczalności. Każdy z nas pielęgnuje takie iluzje samowystarczalności. Przedziwne, gdyby Pan Bóg chciał prowadzić Żydów najkrótszą drogą, przejście z Egiptu do ziemi obiecanej zajęłoby im najwyżej trzy miesiące, a tymczasem włóczyli się po pustyni przez czterdzieści lat! Dlaczego? Dzisiaj Pan Bóg wyjaśnia bez ogródek i jest to wyjaśnienie, które może zabrzmieć okrutnie: „Utrapił cię, dał ci odczuć głód, żywił cię manną, której nie znałeś. Pamiętaj na wszystkie drogi, którymi cię prowadził Pan Bóg twój przez czterdzieści lat na pustyni, aby cię utrapić, wypróbować i poznać, co jest w twoim sercu.”
Utrapić, wypróbować i poznać, co jest w twoim sercu – temu służyło czterdziestoletnie pielgrzymowanie przez pustynię. Myślę, że to jest niezmiernie ważne w naszym życiu, abyśmy utrapienia odczytywali jako próbę, która ma pokazać, co się tak naprawdę kryje w naszym sercu. My na co dzień nosimy maski i dopiero w momencie, kiedy spadają na nasze barki rzeczy trudne, które są utrapieniem, które są próbą, one wtedy obnażają kim naprawdę jesteśmy. A my wolimy żyć w Egipcie iluzji na swój własny temat. Dlatego dużym łukiem omijamy wszelkiego rodzaju trudności, co jest w pewien sposób naturalne. Grecy napisali na świątyni: „Poznaj samego siebie”, ale to nie jest takie łatwe, co więcej każdy z nas tego unika jak ognia. Dlatego że trudne sytuacje powodują, że ja dochodzę do wniosku, że nie jestem Bogiem, że nie jest tak jak obiecywał Szatan pra-rodzicom : „Będziecie jako bogowie”, tylko jestem kruchy, nie jestem samowystarczalny. I po to właśnie Bóg przeprowadził Izraelitów przez ziemię egipską, ażeby poznali sami siebie i żeby zobaczyli, że bez Niego są nikim. I my przechodząc pielgrzymkę naszego życia, przechodzimy do ziemi obiecanej przez ziemię iluzji. Ciekawe, że Żydzi szli czterdzieści lat. Czterdziestka jest między innymi takim okresem, kiedy człowiek zaczyna przeżywać naprawdę głęboki kryzys, kiedy realnie zmaga się z umykającym błyskawicznie życiem i niedosytem sukcesów, które miał. Może to jest ważne, może nie, ale symptomatyczne.
Co to wspólnego ma wszystko z Bożym Ciałem? Czy to w ogóle nie jest coś wulgarnego, że Kościół czci ciało? Ciało, które w dzisiejszym świecie zostało zdesakralizowane, które jest narzędziem, maszyną – gdy dobrze funkcjonuje, to wszystko w porządku, gdy źle, czasem się naoliwi, wymieni jakąś część. Kultura raczej kieruje nas w kierunku ducha, a nie ciała, a więc ciało traktujemy trochę jako zupełnie zsekularyzowane narzędzie. A może jest odwrotnie, może to nasz duch się zsekularyzował i w ten sposób postrzega nasze ciało, bo zwróćmy uwagę jakie ono jest istotne – przecież jeżeli odczuwamy smutek i przygnębienie, to nasze ciało roni łzy. Jeżeli odczuwamy radość, to nasze ciało się cieszy, kontakt z drugim człowiekiem mamy poprzez nasze ciało. Poznajemy świat poprzez zmysły naszego ciała, a więc ono nie jest tylko narzędziem, ono jest integralną jednością z nami, z naszym duchem.
Podczas Bożego Narodzenia mówimy, że Słowo stało się Ciałem, a jednocześnie odczuwamy z powodu tego naszego ciała głęboki dystans między nami a innymi ludźmi, nawet tymi, którzy nas naprawdę całym sercem bardzo kochają. Duch nie może do końca się zjednoczyć z innym duchem, a ciało tylko powierzchownie dotyka drugiego ciała. Natomiast Bóg zrobił rzecz niesamowitą – to Słowo, które stało się Ciałem, dał nam do spożycia. Jakaś niesamowita integracja, przekroczył tę barierę, którą my nieustannie próbujemy przekroczyć w tym świecie pragnąc miłości drugiego człowieka, a nie potrafimy. Każdy z nas jest wyspą. Tomasz Merton zatytułował swoją książkę „Nikt nie jest samotną wyspą”, ale jednak jest wyspą. Nie będziemy mieli zupełnej, totalnej integracji z drugim człowiekiem. Możemy ją mieć tu na ziemi tylko z Bogiem. A że jest to tajemnica i Pan Bóg nic nie wyjaśnia, to widzieliśmy w dzisiejszym czytaniu z Ewangelii świętego Jana. Ten radykalizm, z którym Jezus mówi o spożywaniu swojego Ciała - i dokładnie nic nie wyjaśnia, nie daje żadnego wyjaśnienia, mówi o konsumpcji, o zjadaniu – powoduje, że większość odchodzi. I to jest próba naszej wiary. Albo wierzymy, że Słowo stało się Ciałem i ja Je spożywam tutaj podczas Komunii, w wyniku czego Bóg ogarnia mnie sobą, albo będzie to dla mnie śmieszne, dziwne, jakaś dziwna mitologia i magia. Musimy odłożyć na bok nasz rozum i przyjąć to całym sercem, to co wyraził święty Piotr: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali”. Jeżeli odrzucamy Pana Boga, to jest tak, jak z każdym historycznym odrzuceniem. Im bardziej znika Sacrum ze świata, tym bardziej wszystko tym sacrum – z małej litery – może się stać. Rewolucja francuska odrzuciła Pana Boga i natychmiast bogiem stał się rozum, a jego najlepszym narzędziem gilotyna. Do czego doprowadza, jeżeli odrzucamy Pana Boga? Umysł staje się bogiem, albo potęga staje się bogiem, albo moja dominacja nad drugim człowiekiem.
Alternatywa jest taka: albo ja będę spożywał Ciało Syna Człowieczego, albo będziemy pożerali siebie nawzajem.
Uroczystość Trójcy Świętej
(J 3,16-18)
Gdybyśmy sięgnęli do Księgi Rodzaju i przeczytali opis stworzenia człowieka, to można odnieść wrażenie pewnej niekonsekwencji. Pan Bóg mówi w ten sposób: - Uczyńmy człowieka na Nasz obraz i na Nasze podobieństwo – mówi w liczbie mnogiej, a za chwilę mówi w liczbie pojedynczej. To już jest ślad tego, że Bóg nie jest jeden. Przez cały Stary Testament nie ma jeszcze wyartykułowanej tej prawdy, że Bóg jest jeden, lecz w trzech osobach, ale już widać przebłyski i mało tego – skoro ja, człowiek, jestem stworzony na obraz i podobieństwo Boga, to znaczy, że do mojej istoty należy również relacja do drugiego człowieka. Nie jestem samotny. Po to ażeby realizować siebie ja muszę wejść w kontakt z bliźnim.
Te dwa najważniejsze przykazania – miłość Boga i miłość bliźniego – to jest pewnego rodzaju zdynamizowana forma wiary w Trójcę Świętą. Gdy pada słowo „Trójca Święta” to brzmi strasznie abstrakcyjnie. Ale okazuje się, że w wierze katolickiej bardzo często takie abstrakcyjne formuły mają niesłychanie ważne znaczenie w naszym życiu, jeżeli potrafimy je przełożyć na język codzienności. Co to znaczy, że ja jestem stworzony na obraz i podobieństwo Boga i żyję we wspólnocie? To, że ja się definiuję w oparciu o relację z drugim człowiekiem. Każdy z nas tęskni za jednością, ale ta jedność jest bardzo często specyficznie pojmowana. Ta tęsknota za jednością wyraża się w tym, że starzy walczą przeciwko młodym i odwrotnie. Prawica przeciwko lewicy i odwrotnie. Postępowcy z konserwatystami i odwrotnie. Wszyscy chcą przeciągnąć bliźniego na swoją stronę, albo ewentualnie gdy się to uda, to zapędzić go do kąta, wyeliminować! I na tym ma polegać ta nasza jedność. Być może, że będzie to jedność, ale będzie to jedność i spokój cmentarza. Jak wiadomo, tam jest jedność i spokój, tylko jednego brakuje, mianowicie życia.
Wiek XX, w którym większość z nas żyła, obfitował w próby takiej jedności, która jest narzucaniem pewnej wizji i niestety ten przepis na jedność owocował obozem koncentracyjnym albo łagrem sowieckim. Bardzo często za drzwiami naszych domów też usiłujemy wprowadzić tego typu jedność – jedność chińskich mundurków – ale to nie jest jedność, tylko śmierć.
Trójca Święta pokazuje nam, że są trzy różne osoby, które otwierają się całkowicie na siebie – communio i communicatio. Ona nie jest ani indywidualizmem ani kolektywizmem, jest wzajemną wymianą w miłości. Skoro ja jestem stworzony na obraz i podobieństwo Trójcy Świętej, to moim powołaniem jest właśnie takie realizowanie swojego życia, nie ma innej drogi.
Jest takie zdanie wypowiedziane przez Jezusa, którego nie rozumiałem przez długi czas i nie wiedziałem dlaczego. Mało tego, drażniło mnie ono! Jezus mówi tak: - Kiedy wyprawiasz ucztę, nie zapraszaj takich samych ludzi jak ty, żeby mogli ci się odwdzięczyć. Zaproś chromych, ubogich, ułomnych, tych których na co dzień marginalizujesz. Nie chodzi tutaj przede wszystkim o to, żebym ja uskuteczniał w swoim domu jakieś czwartkowe obiady dla ubogich, zaproszenie na ucztę to jest kwestia otwarcia się na drugiego człowieka, bo my mamy taką tendencję do zamykania się w gettach ludzi, którzy tak samo myślą, mają takie same poglądy na wszystko dookoła. A niestety jeżeli tak jest, to bardzo często obraca się to w taką sytuację, że ci ludzie są niepotrzebni. Natomiast jeśli ja potrafię otworzyć się na inność, na inność tego ubogiego, chromego – i to nie chodzi o to, że ten człowiek nie może akurat chodzić, czy jest ubogi w sensie materialnym, tylko Jezus mówi „inność”: Zaproś takich ludzi, a nie będą ci się mieli czym odwdzięczyć i wtedy Pan Bóg da ci nagrodę. A cóż to za nagroda? Nagrodą będzie to, że ja zobaczę, że są inne światy, że będę mógł redefiniować samego siebie, powtórnie określać, rozwijać, bo tam gdzie wszyscy jednakowo myślą, tam nie ma rozwoju, ale stagnacja i powolne umieranie, zamykanie się w gettach.
Trójca Święta nam mówi o tym, że każdy z nas ma tworzyć jedność, ale jednocześnie szanować inność drugiego człowieka, bo my bardzo często utożsamiamy inność ze złem, ale to akurat, że ktoś żyje w inny sposób, inaczej myśli, to wcale nie implikuje, że to jest złe. Może jest inne i może to będzie mnie prowokowało do myślenia, a ja tego nie chcę – ja chcę się zamknąć w swoim własnym gettcie.
Chciałbym na koniec zacytować taki cudownie naiwny wiersz, jak to wszystkie wiersze księdza Twardowskiego, który właśnie o tym mówi. W kilku prostych, zwykłych słowach wyraził tajemnicę Trójcy Świętej:
Gdyby wszyscy mieli cztery jabłka,
gdyby wszyscy byli silni jak konie,
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości,
gdyby każdy miał to samo,
nikt nikomu nie byłby potrzebny.
Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością.
Amen.
Uroczystość Zesłania Ducha Świętego
(J20,19-23) - Zesłanie Ducha Świętego
Podręczniki historii obfitują w krwawe opisy rewolucji, w których człowiek ma jedno pragnienie – żeby dojść do jedności. Historia pokazuje, że można także w wypaczony sposób pragnąć jedności. U podstaw rewolucji, ewolucji czy przemian na ogół są dobre intencje... A efekty? - sami wiemy - stosy trupów i mnóstwo nieszczęść. To jest ludzkie pragnienie jedności. Intencja – wspaniała, realizacja – tragiczna. Opisane to jest także w Biblii, taki archetypiczny obraz wieży Babel, kiedy ludzie zjednoczyli się usiłując sięgnąć Pana Boga i On pomieszał ich języki. Nie sposób wyłącznie ludzkimi siłami osiągnąć jedności.
Dzisiaj w Dziejach Apostolskich mamy taką anty-wieżę Babel. Rzecz dzieje się w pięćdziesiąt dni po święcie żydowskiej paschy, widzimy grupkę osieroconych przez Jezusa ludzi zamkniętych w wieczerniku, pomimo tego, że przez czterdzieści dni im się objawiał, przychodził do nich i znikał, jakby chciał przyzwyczaić ich do swojej nieobecności. A oni nadal siedzą zamknięci, modlą się wprawdzie, wypełnili polecenie Jezusa, aby nie odchodzić z Jerozolimy, lecz nadal dojmującym uczuciem jest tam chyba pomieszanie lęku, radości i spodziewania się. I nagle mamy zesłanie Ducha Świętego, drzwi z trzaskiem się otwierają i ci zalęknieni ludzie wychodzą i głoszą dzieła Boże w różnych językach. Słuchający Partowie, Medowie i Elamici, ludzie z czterech stron świata słyszą swoje własne języki. To jest dar jedności.
Należałoby samego siebie zapytać, czy jeżeli ja mówię do drugiego człowieka, to czy ten drugi człowiek rozumie. Często jest tak niestety, że słowa wydają się znajome, nawet potrafię odczytać jakoś sens, gdy drugi człowiek mówi do mnie, natomiast absolutnie nie mogę dojść z nim do jedności – zdanie przez niego wypowiadane są jak deszcz bębniący o miedzianą rynnę, nic nie znaczą. Ale tak może też być ze mną.
Ja sam nie mogę być autorem jedności, to jest poroniony pomysł, jeżeli jeden człowiek chce narzucić drugiemu jedność siłą. Jedność jest darem Pana Boga i trzeba się o nią modlić. Widzimy to u Apostołów – zalęknieni, później po zesłaniu Ducha Świętego stają się zupełnie innymi ludźmi, diametralnie innymi. Dlatego, że Duch Święty „wszczepił” - można by powiedzieć - w nich Jezusa. Ale Duch Święty także w nas wszczepił Jezusa – stało się to w momencie chrztu świętego. Pytanie: dlaczego my nie korzystamy z tych darów, dlaczego usiłujemy ciągle preparować jedność i bezpieczeństwo na własną modłę. Układamy misterne plany sobie i innym, a one nieustannie biorą w łeb. I kiedy stoimy na ruinach tego, co zrobiliśmy, znowu podejmujemy wysiłek budowniczych wieży Babel. Ciągle jeszcze do nas nie dotarło po tylu latach gwałtownych prób budowania jedności na ludzką modłę, że to jest wyłącznie dar Ducha Świętego i trzeba się o to modlić, że nie jesteśmy w stanie stworzyć jedności i bezpieczeństwa dla siebie wyłącznie o własnych siłach.
Darem Jezusa w dzisiejszej Ewangelii jest pokój – pokój ludzkiego wnętrza – ale nie łudźmy się, nie jest to pokój łatwy. Może on czasem przybierać pokój ducha Maksymiliana Kolbego, który oddaje życie za drugiego człowieka. Akuszerem historii jest przemoc, natomiast w tej historii jest zanurzona, nawet można powiedzieć, że obejmuje ją inna historia – historia pisana przez moc Ducha Świętego. Co będzie moim udziałem, którą historię wybiorę? Co wybiorę, będzie moje. Czy te własne genialne pomysły na stworzenie jedności, które wiadomo jak się kończą, czy też zapragnę wreszcie, ażeby to Pan Bóg działał? Czy będę misternie klecił bezpieczeństwo w oparciu o własne pomysły, czy głęboko zaufam? Ta troska rozdzierająca serce o nas samych i o innych, to nieustanne czarnowidztwo, które uprawiamy, czymże innym jest, jeżeli nie domieszką egoizmu? Bo przecież gdyby mojemu bliźniemu się stało, to ja bym cierpiał... A może się tylko łudzimy, że nam naprawdę zależy na drugim człowieku? Albo ja przyjmuję, że wszystko jest zanurzone w Panu Bogu i tak naprawdę jedność o własnych siłach nigdy nie będzie możliwa tutaj na ziemi – dopiero w Niebie – chociaż możliwe są jej znamiona, albo będę nieustannie krzywdził innych ludzi. Co wybiorę, będzie moje.
Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego (Dz 1,1-11) Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? (Mt 28,16-20) Wniebowstąpienie.
Szalenie trudno ująć tę tajemnicę Wniebowstąpienia Pańskiego i rzeczy wcale nie ułatwiają Ewangeliści, ani Dzieje Apostolskie, kreując taki mityczno-bajkowy obraz, że Pan Jezus został na oczach Apostołów wzięty do Nieba. I my od razu sobie wyobrażamy tego typu scenę. Myślę, że ci, którzy to opisywali byli troszeczkę bezradni, nie wiedzieli jak przekazać tę tajemnicę i w ostateczności uciekli się do ułomnego obrazu, który niestety nas prześladuje. I mamy taki obraz, że Niebo to jest tam gdzieś za niebieskim firmamentem i Pan Bóg tam przebywa... może z tyłu za Słońcem i dlatego Go nie widać. Otóż Niebo nie jest miejscem, jest osobą – Jezusem Chrystusem. Jest osobą, w której zjednoczył się człowiek i Pan Bóg i stanowią od tego momentu jedno.
Zwróćmy uwagę na tę scenę z Dziejów Apostolskich, bo Apostołowie mieli chyba taką samą pokusę jak my, to znaczy wpatrywania się w Niebo i nic nierobienia. W momencie, kiedy Jezus został od nich zabrany, wpatrywali się z żalem. Pojawili się dwaj Aniołowie i zapytali: Dlaczego wpatrujecie się w Niebo? Dlaczego stoicie bezczynnie? Ten Jezus, który został wzięty, przyjdzie. Czyli innymi słowy, On jest pośród nas cały czas w Duchu Świętym. To wszystko są zdania trudne do przełożenia na język współczesny i myślę, że warto sobie zapamiętać jedną rzecz – Niebo jest osobą, Jezusem Chrystusem, a ja jestem powołany do jedności z Nim. A ta jedność już - w pewien ułomny rzecz jasna sposób, ponieważ każdy z nas jest naznaczony znamieniem grzechu pierworodnego – ta jedność jest dostępna już tutaj, konkretnie.
Lewis, pisarz anglikański, mówi w ten sposób: od czasu kiedy chrześcijanie przestali tęsknić za Niebem, stali się zupełnie nieskuteczni tutaj na ziemi. To znaczy, jeśli moim pragnieniem jest zdobycie Nieba, czyli bycie w jedności z Jezusem Chrystusem, to posiądę i Niebo i ziemię. Natomiast jeżeli moim celem jest ziemia, to utracę i Niebo i utracę ziemię. I podaje taki plastyczny przykład – mówi o paradoksie, że zdrowie jest błogosławieństwem, ale kiedy moje życie zaczyna się kręcić tylko wokół mojego zdrowia, to staję się hipochondrykiem a zdrowie staje się centrum. Natomiast kiedy żyję, pracuję, wypoczywam, umiem się radować, wtedy ty zdrowie jakoś jest obecne. Kiedy tylko skupię na nim uwagę, zaraz staję się hipochondrykiem. Taki sam paradoks jest też w miłości, w przyjaźni, w szczęściu. Kiedy dążę do szczęścia, to nigdy go nie osiągnę. Taki trochę toporny przykład daje mój nieżyjący brat Bocheński: ze szczęściem to jest coś takiego jak z tokarzem, który toczy oś. Mam cel – wytoczyć pewną oś. A przy okazji wydziela się ciepło i ciepło jest właśnie tym szczęściem. Ja musze dążyć do celu, ważnego celu, a szczęście, przyjaźń i miłość pojawia się – jest błogosławiona – ale przy okazji dążenia do wielkich wartości. Samo w sobie staje się przekleństwem, cierpieniem i tak dalej. Tak samo jest z Panem Bogiem, ja powinienem dążyć do jedności z Nim na tej ziemi, tu i teraz.
W każdym z nas, w naszym sercu już jest Niebo, niezależnie od tego, czy sobie z tego zdajemy sprawę czy nie. Małe dziecko, które się urodziło i krzyczy po urodzeniu, w nim jest obecne Niebo, pomimo tego, że ono sobie nie zdaje z tego sprawy. Natomiast my, dorośli, którzy mamy świadomość, powinniśmy zdobywać tę świadomość Nieba, to znaczy wyjść na ten wyższy poziom, starać się zjednoczyć z Chrystusem tu i teraz. A jak się to odbywa? Odbywa się to w konkrecie, w banalnych sytuacjach w moim życiu. Podam teraz przykład takiej banalnej sytuacji, jak można zatracać w sobie Niebo... Rzecz działa się na parafii, w której pracowałem, nazwijmy to w mieście N. Przed kościołem był parking, ludzie wychodzili z kościoła i wsiadali do swoich wspaniałych samochodów ... i wtedy zaczynał się taniec! Nie mogli wyjechać, jeden nie potrafił przepuścić drugiego, trąbili na siebie, ktoś się zagapił i widziałem na twarzach wściekłość. W tym momencie tracimy Niebo! Wyszliśmy z kościoła, pokonaliśmy pięć schodków, wsiedliśmy do naszych wspaniałych wehikułów i wszystko prysło!
Niebo to jest dostrzeżenie Boga w sobie i w tym drugim człowieku, nawet jeżeli on na to nie zasługuje. Pan Bóg jest obecny w nas, niezależnie czy sobie zdajemy sprawę z Jego obecności, czy nie – On jest. W tym momencie, w którym ja widzę w sobie i w drugim człowieku Pana Boga, przestaję być tylko człowiekiem i naprawdę jednoczę się z Jezusem Chrystusem. Przestają we mnie działać te ciemne siły, które każą mi być szybszym, lepszym, wspanialszym, mieć więcej, zatriumfować i tak dalej, a widzę w sobie i w nim Pana Boga. We wspaniały sposób wyraził to Święty Paweł – powiedział tak: „ Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus”. I to nie chodzi o utratę swojej tożsamości, wręcz przeciwnie! Jeżeli żyje we mnie Chrystus, to znaczy mam świadomość, że jest we mnie Niebo tu i teraz na Ziemi, to wtedy dopiero odzyskuję swoją tożsamość, przybieram oblicze ludzkie i zaczynam widzieć człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga także w moim bliźnim. To jest Niebo, to jest moje wniebowstąpienie tutaj na Ziemi. Obyśmy się nasycali taki sprawami, obyśmy mogli mówić coraz częściej o sobie, że żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus. Co więcej, jeżeli nagle dojdzie do mnie w moim umyśle i sercu ta prawda, że jestem stworzony na obraz i podobieństwo Boga i zrezygnuję z tej pokusy zatryumfowania nad innymi, czy z innych banalnych, takich drapieżnych ludzkich spraw, to wtedy w moich ustach pojawia się smak Nieba. I ten smak Nieba jest tak dojmujący, że coraz bardziej pragnę tego smaku. Nie polega on na tym, że uważam siebie za kogoś lepszego – nie - ja wiem, że wchodzę tym samym do innej rzeczywistości, która jest obecna tu i teraz, A ja jej po prostu nie dostrzegałem, nie uświadamiałem sobie, że żyje we mnie i w tym drugim człowieku autentycznie Chrystus.
.
VI Niedziela Wielkanocna
(Ps 66) - Przyjdźcie i słuchajcie mnie wszyscy, którzy boicie się Boga,opowiem, co uczynił mej duszy.
(1 P 3,15-18) - Pana Chrystusa miejcie w sercach za Świętego i bądźcie zawsze gotowi do obrony
wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest.
(J 14,15-21) - Nie zostawię was sierotami: Przyjdę do was.
Jest takie piękne zdanie w psalmie: „Przyjdźcie i słuchajcie mnie wszyscy” - mówi psalmista - „którzy boicie się Boga. Opowiem, co uczynił mej duszy". Pytanie, które warto skierować do siebie: - co ja opowiadam? Co Pan Bóg uczynił mej duszy? Czy ja w ogóle coś opowiadam? A może moja opowieść jest opowieścią sieroty?
Jezus mówi w dzisiejszej Ewangelii do Apostołów w ten sposób: „Nie zostawię was sierotami”. Warto sobie zdać sprawę z tego, że przecież On mówi do dojrzałych mężczyzn. Gdy umrze tata albo mama bardzo młodemu człowiekowi albo dziecku, wtedy nazywamy go sierotą. Trudno nazwać sierotą dojrzałego człowieka, któremu umrą rodzice. Widocznie Jezus chce powiedzieć, że bez Boga wszyscy jesteśmy sierotami. W Ewangelii jest jeszcze kilka momentów, w których Jezus sugeruje nam, że wszyscy jesteśmy także dziećmi. Jest takie piękne opowiadanie o tym, jak zmartwychwstały Jezus pojawił się wśród Apostołów nad Morzem Tybiardzkim. O świcie Apostołowie wracają z połowu całonocnego, nic nie złowili i Jezus krzyczy do nich z brzegu: „Dzieci, czy macie coś do zjedzenia”? Znowu dziwne sformułowanie, do dojrzałych mężczyzn mówi „dzieci”.
Jezus chce mi zasugerować, że jeżeli nie ma we mnie Pana Boga, to jestem sierotą. Dzieci, które są pozbawione rodziców, usiłują sobie wytworzyć pewien substytut - oczywiście musimy pamiętać, że brak rodziców w bardzo młodym wieku jest nie do zrekompensowania. I jeżeli we mnie, w moim wnętrzu nie przebywa Pan Bóg... to ja szukam takich substytutów. Wtedy cokolwiek może stać się Bogiem. Mało tego, ten toksyczny jad, który z oddawania czci albo człowiekowi albo rzeczom wynika... niestety rozsiewam wśród innych ludzi. Chrystus nieustannie mi będzie przypominał, że jestem jak dziecko we mgle, że bez Niego – bez Boga – jestem sierotą. To my mamy czasem takie myśli, że potrafimy sobie poradzić w różnych rzeczach. Otóż nie, bardzo często kierujemy się zdrowym rozsądkiem, a ten zdrowy rozsądek niestety bardzo często jest sprzeczny z Ewangelią. Czy przy pomocy zdrowego rozsądku można dojść do wniosku, że należy nadstawiać drugi policzek, albo miłować nieprzyjaciół? Przecież to jest niejako wbrew zdrowemu rozsądkowi. Chrystus mówi, że On nie uczyni nas sierotami, da nam Ducha Świętego, przy pomocy którego będziemy umieli uzasadniać swoją wiarę.
Święty Piotr w Liście dziś czytanym mówi w ten sposób: „Pana Chrystusa miejcie w sercach za Świętego i bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest”. Wyobraźmy sobie taką sytuację: w mojej obecności ktoś poniża mojego przyjaciela, moją żonę, albo mojego męża, a ja w ogóle się nie odzywam, to znaczy, że ta miłość czy przyjaźń już dawno umarła. I dokładnie tak samo jest jeśli chodzi o wiarę. Jeżeli ktoś w mojej obecności poniża moją wiarę, a ja udaję, że się nic nie dzieje, to znaczy, że tej wiary tak naprawdę we mnie nie ma, że nie jestem gotów do tego, żeby uzasadnić nadzieję, która ma we mnie przebywać, a jej nie ma. Można powiedzieć, że jestem sierotą, a swoje sieroce oblicze prezentuję przed innymi ludźmi. Co gorsza, może się zdarzyć tak sytuacja, - i byłem świadkiem takich sytuacji - że jeżeli moja wiara jest atakowana, to jeszcze odczuwam pewną ciemną satysfakcję...
Obrona mojej wiary świadczy o tym, że naprawdę Chrystus we mnie przebywa, jeżeli jej nie bronię, to znaczy, że nie ma mojej wiary. Trzeba jednak uważać, bo obrona może być głupia. Są w Kościele takie rzeczy, które są złe i te należy jak najbardziej podkreślić i powiedzieć, że są złe. Genialny przykład obrony i świadczenia swojej nadziei dał Benedykt XVI będąc w Ameryce i spotykając się z ofiarami księży pedofilów. To jest obrona wiary! Nie neguje pewnych faktów, które wynikają z głupoty i słabości i nędzy ludzkiego grzechu, ale boleje nad tym i jednocześnie to absolutnie nie jest wskazówka, żeby się wypierać swojej wiary.
Czy ja potrafię bronić swojej wiary? A kiedy będę potrafił? Znowu sięgnijmy do Ewangelii, Jezus mówi tak: - „Kto ma Moje przykazania i zachowuje je, ten Mnie miłuje”. Dlaczego akurat mówi „ma i zachowuje”? Mieć i zachowywać – jeżeli ja coś mam, to znaczy, że chcę to mieć, za tym się kryje pragnienie i wola. Jeżeli czegoś nie chcę mieć, to po prostu wyrzucam na śmietnik. Z umysłem i sercem jest tak, że my uczymy się zarówno w sferze intelektualnej jak i manualnej przez powtarzanie pewnych rzeczy. Jeden z Ojców Pustyni mówi, że przyczyną naszej grzeszności jest zapominanie. Jeżeli ja nie żyję przykazaniami, nieustannie nie rozważam tego, co mówi do mnie Chrystus, nie wsłuchuję się w Jego głos, nie pragnę, żeby Duch Święty przeniknął mnie do końca - to w takim razie nie mam tych przykazań, a więc nie będę ich zachowywał. I to i to jest ważne. Posiadanie, w pewnym sensie uczynienie swoim, trochę tak jak dobre wychowanie. Jeżeli odebrałem je w rodzinie, to ja się specjalnie nie zastanawiam nad tym, do której ręki mam włożyć widelec i jaki nóż nadaje się do ryb. Natomiast jeżeli nie odebrałem, to wtedy te moje ruchy są kanciaste i widać od razu, że czegoś mi brakuje. Jak to jest z moją wiarą? Czy jest ona zintegrowana ze mną i ja pracuję nieustannie nad pogłębianiem tej integracji, czy jest to po prostu taki dodatek, może istotny, a może nie. Czy ja potrafię bronić swojej wiary, ale najpierw muszę ją przyjąć, najpierw ona musi być moja.
V Niedziela Wielkanocna
(J 14,1-12) – ” Ja jestem drogą i prawdą, i życiem.
Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie”.
Jezus mówi o swoim odejściu, a pierwsze słowa, jakie kieruje do Apostołów to: „Niech się nie trwoży wasze serce”. Gdy popatrzymy na nasze życie, to trwoga, lęk, strach są pokarmem naszego życia. Od samego dzieciństwa człowiek boi się ciemności, znajduje ukojenie w ramionach mamy czy taty. Później boimy się o naszą przyszłość, boimy się, że stracimy pracę, boimy się, gdy tracimy siły życiowe. Ten strach, ten lęk jest jakby stygmatem życia ludzkiego tu na ziemi. Jezus mówi: Nie trwóżcie się! A dlaczego mamy się nie trwożyć? Dlatego, że On idzie do Ojca przygotować nam miejsce. Mówi, że jest drogą, prawdą i życiem. Co to znaczy? To znaczy, że ja będę kroczył tą samą drogą, co znaczy wcielał w życie nowe przykazanie miłości, które za każdym razem jest w pewnym sensie zaprzeczeniem samemu sobie, czyli śmiercią i jednocześnie jest stwarzaniem nowej egzystencjalnej sytuacji, w której zaczyna być obecny już tu na ziemi dom Ojca. To jest przedziwne, nie da się tego przełożyć na słowa, na różnego rodzaju ideologie, to jest rzecz, którą należałoby sprawdzić w praktyce. Zwróćmy uwagę, że drogą do domu Ojca jest droga przez krzyż. I to jest normalna droga każdego chrześcijanina. Zawsze jeżeli schodzę z tej drogi, idę na manowce. On jest drogą, jedyną prawdą – prawdą o mnie samym - i życiem. Innymi słowy, jeżeli nie wcielam w życie, autentycznie zaprzeczając często sobie, swoim naturalnym skłonnościom i odruchom, przykazań Bożych, to przestaję żyć, to wszystko jest quasi życiem. W moje życie wdziera się grzech, czyli oddzielenie od Pana Boga.
Proszę zwrócić uwagę, że grzech też jest swoistego rodzaju liturgią, taką quasi liturgią, szatańską wręcz liturgią. Weźmy na przykład grzechy nałogowe, powtarzanie dokładnie tych samych schematów, u których końca ma się pojawić szczęście. Jeżeli będzie to na przykład kłótnia – pragnienie wygrania, pragnienie zdeptania drugiego człowieka, bycia zwycięzcą. To ma mi przynieść szczęście... A w konsekwencji i ja jestem przegrany i ta druga osoba. Zawsze tego typu działania, tego typu nasze codzienne szatańskie liturgie w których uczestniczymy, prowadzą do nicości, prowadzą do nikąd. Jezus mówi, że jest jedna jedyna droga do Ojca: poprzez umieranie. Umieranie dla siebie i wcielanie w życie tego największego przykazania – miłości.
Po słowach „Znacie drogę, dokąd ja idę” jeden z Apostołów się wyrywa: „Jakże możemy znać drogę?” Jezus odpowiada: „To Ja jestem drogą, prawdą i życiem. Te uczynki, które masz pełnić, już są dla ciebie przeze Mnie przygotowane. Wystarczy, że sięgniesz ręką” ... ale to zawsze jest związane z zaprzeczeniem samego siebie. I Filip prosi, aby Jezus pokazał im Ojca. Pamiętajmy, że Filip jest Żydem – dla Żyda zobaczenie Boga równało się śmierci. A więc w pewnym sensie można by powiedzieć, że jest to zdanie bluźniercze. Żydzi mieli absolutny zakaz jakichkolwiek podobizn Pana Boga, bo każda z nich byłaby antropomorfizacją, uczłowieczeniem. Jezus odpowiada: „Kto widział Mnie, widział także i Ojca”. Wcale nie przestaje być aktualne to, że widzenie Boga łączy się ze śmiercią. Jeżeli ja rzeczywiście chcę widzieć Jezusa w tym sensie, że chcę pełnić przykazania – to zawsze będzie się znowu łączyło z zaprzeczeniem samemu sobie.
Mamy do wyboru dwie liturgie, z których jedna jest prawdziwa. Dwa ryty: albo ten ryt powtarzania nieustannie tych samych błędów, który prowadzi w naszej wyobraźni przynajmniej do zwycięstwa, ale tak naprawdę jest zejściem na manowce, albo ta liturgia, ten ryt, który proponuje mi Jezus, a który jest nowym przykazaniem, zaprzeczeniem samemu sobie. Co wybiorę, będzie moje i to będzie moja droga, moja prawda i moje życie. Nie ma innej drogi, nie ma innej prawdy i nie ma innego życia poza Nim.
III Niedziela Wielkanocna (Łk 24,13-35) Uczniowie uciekający do Emaus
To chyba jedno z najpiękniejszych opowiadań o ukazującym się zmartwychwstałym Jezusie. Najpiękniejsze, a z drugiej strony bardzo potrzebne w naszym życiu. Zwróćmy najpierw uwagę na fakt, że tak jak uczniowie, którzy uciekali do Emaus, bo bali się represji, tak samo my możemy iść przez życie i nie mieć świadomości, że Jezus idzie razem z nami. Pomimo że jest blisko na wyciągnięcie ręki, co więcej pomimo, że z Nim rozmawiamy. I to jest pocieszające, że obecność Boga w naszym życiu jest niezależna od naszej świadomości. To oczywiście jest kwestia wiary. Pytanie co zrobić, żeby Go doświadczyć? Ten tekst ewangeliczny też o tym mówi.
Jezus kiedyś wspomniał w Ewangelii: - ”Gdzie dawaj lub trzej są zebrani w imię Moje, tam ja jestem pośród nich.” Tutaj też mamy do czynienia ze swoistym zebraniem dwóch ludzi w imię Jezusa. Wprawdzie oni uciekają przed prawdą Zmartwychwstania, przed represjami, trawieni lękiem uciekają do Emaus, ażeby uniknąć konsekwencji, ale mimo wszystko cały czas rozmawiają o Chrystusie, o tym wydarzeniu. A więc aby doświadczyć Zmartwychwstałego, niezbędna jest:
1. Wspólnota – rozmowa. Każde nasze zamknięcie się pod wpływem lęku powoduje, że coraz mniej doświadczamy Pana Boga. Co przedziwne, doświadczenie Boga jest ściśle związane z doświadczeniem człowieka, z dialogiem, z rozmową o tym, co nurtuje moje serce. Każde zamknięcie przed człowiekiem jest także zamknięciem w pewnym stopniu przed Panem Bogiem, choć On cały czas jest obecny, pomimo, że absolutnie ci uczniowie nie mają świadomości. I my niestety też czasem na zakrętach naszego życia odczuwamy jakoby Pan Bóg nas opuścił, też uciekamy. Ale okazuje się, że w naszych życiowych ucieczkach On też może być obecny.
2. Rozmowa o Nim. Oni cały czas rozprawiają o tej sytuacji i jest to wskazówka dla mnie. Ja też powinienem się karmić tekstami ewangelicznymi, bo jak mówi teologiczne powiedzenie: Łaska bazuje na naturze. Pan Bóg nam dał po to rozum, żebyśmy poznawali pewne rzeczy, czytali Pismo Święte. I wtedy w konfrontacji z konkretnym naszym doświadczeniem życiowym już Duch Święty zatroszczy się o to, żeby w naszej świadomości pojawiły się te teksty, które kiedyś przyswoiliśmy sobie. Uczniowie rozmawiają i można by zapytać, dlaczego pomimo tego oni nie poznali Jezusa. Myślę, że rozpacz i nieszczęście człowieka bardzo często powoduje, że ślepniemy na oczywiste fakty. Idą, rozmawiają z Jezusem i jest taka zabawna scena jak to jeszcze posądzają Jezusa o to, że On jest chyba jedynym, który nie wie, co się stało - główny bohater wydarzeń okazuje się w mniemaniu Apostołów być jedynym, który nie wie, co się stało.
3. Oprócz wspólnoty i rozmawiania o Chrystusie także i to, że oni usiłowali Go przymusić – ponieważ się zmierzchało i dalsza podróż była niebezpieczna, a On okazywał jakoby miał iść dalej – żeby został z nimi, żeby wszedł do ich wspólnoty, nadal nie wiedząc, że to jest Chrystus. Czyli takie przejęcie się losem drugiego przypadkowego, nieznajomego człowieka.
To są trzy elementy przy pomocy których mogę doświadczyć bliskości Pana Boga: Wspólnota, niezamykanie się na drugiego człowieka, rozważanie Pisma Świętego i wreszcie miłosierdzie, które jest skierowane do przypadkowego przechodnia, gdy ja obawiam się, że coś mu się stanie, w związku z tym otaczam go swoją opieką.
.
Wchodzą do pomieszczenia i poznają Go po łamaniu chleba. To jest czwarty element. Poznają go po tych gestach, które gdzieś tam w głębi serca przechowywali, widzieli pewnie Jezusa podczas rożnych uczt, gdzie łamał chleb, wypowiadał błogosławieństwo. Znali te gesty i nagle im się oczy otworzyły. Lecz wtedy On zniknął. I to jest jeszcze jeden element do którego musimy się przyzwyczaić – Pan Bóg nie będzie cały czas obecny w naszej świadomości, On nieraz jest tylko przez mgnienie, ale to mgnienie wystarczy, żeby usunąć wszelki lęk, żeby ci dwaj ludzi zawrócili pomimo ciemności i wrócili do Jerozolimy. To jest całkowite usunięcie lęku.
Warto pamiętać o tej Ewangelii szczególnie wtedy, kiedy uciekamy przed czymś. Uciekamy przed prawdą naszego życia, nie chcemy się skonfrontować z rzeczywistością tylko wydaje nam się, że jeżeli zmienimy miejsce pobytu, to sprawy się rozwiążą... Nie rozwiążą się, ponieważ wszystkie te sprawy nosimy z sobą w naszym sercu. Mogą się rozwiązać wtedy, kiedy ja przez mgnienie ujrzę, Kto tak naprawdę przez cały czas kroczył obok mnie.
II Niedziela Wielkanocna, czyli Miłosierdzia Bożego
(Dz 2,42-47) - Bracia trwali w nauce Apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwie. (J 20,19-31) Niewierny Tomasz
Gdy czytamy te relacje ewangeliczne z Dziejów Apostolskich o pierwszych wspólnotach chrześcijańskich, to jest tam nuta niesamowitej beztroski. I od razu w tle słyszymy zarzuty, które się rodzą w stosunku do takich wspólnot: - Przecież ci ludzie zupełnie nie dbają o to, co będzie jutro? Jak można nagle sprzedać wszystko i rozdać ubogim? Oczywiście nikt nie zmusza nas do tego, żebyśmy tak robili tutaj i teraz. Natomiast Chrystus chce nam powiedzieć, że każdy z nas hoduje w sobie takie rzeczy, które są ważniejsze niż Pan Bóg. I o to chodzi, aby umieć je zostawić.
Zdumiewające jest dla mnie to, jak bardzo zmienili się ci ludzie, bo świat wokół się nie zmienił. Dokładnie taki sam był przed Zmartwychwstaniem, jak i po Zmartwychwstaniu. I jutro będzie dokładnie taki sam jak dzisiaj. Nic się na zewnątrz nie zmieni, te same zagrożenia, ta sama niechęć, albo dobroć ludzi, ta sama miłość i nienawiść. Jedyną sprawą, osobą, która może i powinna się zmieniać, to jestem ja sam. I Zmartwychwstanie mi o tym mówi, że nie zmienię świata, nie zmienię drugiego człowieka – mogę zmienić samego siebie. Oczywiście są takie sprawy, które są w mojej gestii, natomiast my mamy taką tendencję do przejmowania się i reformowania spraw, których po prostu reformować się nie da i z góry nasze wysiłki są skazane na fiasko. I często łamiemy sobie głowę, przejmujemy się, czarne myśli gdzieś nad głową nam wirują, jak rozwiązać sprawy, które tak naprawdę w ogóle ode mnie nie zależą. Równie dobrze można się denerwować, że deszcz pada i jeszcze, bezczelny, pada z góry na dół! Bardzo często tak się przejmujemy, taką wizję przyszłości tworzymy, że zapominamy o tym, że to ja mam się zmienić. A gdy ja się zmienię, zmieni się wszystko wokół. I stąd ta beztroska, a ona jest zaraźliwa, dlatego Dzieje Apostolskie mówią, że przyłączały się do chrześcijan rzesze ludzi.
Pytanie: - Jak to uczynić, jak tego doświadczyć?
Dzisiejsza Ewangelia mówi nam o tym, że Jezus przychodzi pomimo drzwi zamkniętych, pomimo naszego niedowiarstwa – ale przychodzi tylko do tych ludzi, którzy mieli dobą wolę. Nie pojawił się Piłatowi, nie pojawił się Herodowi, ani nie pojawił się wśród tych ludzi, którzy mieli jakieś pokrętne intencje, którzy kombinowali i knuli. Pojawił się wśród tych, którzy byli zatroskani swoim życiem, ale mieli pewną prostotę serca.
Chrystus mówi: - Pokój wam! Jest to specyficzny pokój – pokój mojego serca, który będę niósł w świecie pełnym niepokoju. To napięcie musi być i tak będzie do końca naszych dni. Jeżeli ja uwierzę, że Chrystus jest moim Panem – proszę zwrócić uwagę, jak Tomasz mówi: „Pan mój i Bóg mój”, On się stał bardzo osobisty, prywatny – jest moim Zbawicielem, to te wszystkie burze, które się przetaczają, one mi nie zaszkodzą, one mogą mnie tylko umacniać. Jezus oprócz pokoju daje Apostołom Ducha Świętego. Jest napisane: „tchnął”, to jest ten sam wyraz, który jest w Księdze Rodzaju, gdy Pan Bóg stwarza człowieka. Można by zaryzykować twierdzenie, że Jezus stwarza mnie na nowo – a my bardzo nie lubimy nowych rzeczy, poruszamy się po utartych ścieżkach, a nasze konflikty mają dokładnie ten sam schemat, uporczywie powtarzamy te same błędy, boimy się nowości, otwartości, boimy się wychylić z kryjówek naszego życia. Zmartwychwstanie polega na tym, że ja jestem otwarty, że nie boję się nowych rzeczy. A przecież wystarczy tylko sięgnąć pamięcią w przeszłość, w momencie kiedy się coś zawaliło w moim życiu, nagle okazuje się, że za tą ścianą jest inna perspektywa, nic się tak naprawdę nie dzieje. A ja się spodziewałem, że nagle wszystko się skończy... Nic podobnego, jesteśmy już szczelnie otoczeni pragnieniem zbawienia, obyśmy tylko wpuścili Go do swojego wnętrza.
Co się dzieje po tchnieniu Ducha Świętego? Jezus mówi: „Komu grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, komu zatrzymacie, są im zatrzymane”. Nam się często wydaje, że te słowa odnoszą się tylko do kapłanów. A Sobór Watykański II mówi tak, że każdy z nas jest kapłanem, również tak zwani (tu brzydka nazwa) „ludzie świeccy”. A na czym polega kapłaństwo człowieka świeckiego? Na tym, że ja też mogę przebaczać. I okazuje się, że przebaczenie jest w pewnym sensie synonimem Zmartwychwstania. Jeżeli ja potrafię przebaczać innym ludziom, jeżeli w najbardziej złym człowieku dostrzegam jednak obraz Boży, to mnie uwalnia, to mnie otwiera, Jak bardzo często, gdy kłócimy się z kimś, gdy kogoś ewidentnie nie lubimy i on się pojawi w polu naszego wzroku – natychmiast ten człowiek trzyma nas na niewidzialnej smyczy. On modyfikuje moje zachowania, powoduje że ja nie mogę się skupić i mam gonitwę myśli. Jeżeli mu przebaczę, jestem człowiekiem wolnym. Czyli Jezus daje mi nowe możliwości, ale pod warunkiem, że ja się otworzę.
Święty Tomasz – niedowiarek. Nie wiem czy on był takim niedowiarkiem, to był człowiek, który szukał doświadczenia. Wydaje mi się, że o wiele lepszy jest taki człowiek, który wątpi i szuka doświadczenia, niż taki, który jest obojętny, przyjmuje wszystko jak leci z zupełną obojętnością i brakiem zaangażowania – „Bodajbyś był gorący, albo zimny, nigdy letni”. Tomasz to jest poszukiwacz. W nas to wszystko się kłębi: z jednej strony jest w nas zaufanie, ale z drugiej strony chcemy doświadczać. Myślę, że to nie jest nic złego. Obyśmy nigdy nie stracili tej chęci szukania, chęci zadawania Panu Bogu pytań i słuchania odpowiedzi.
Jezus mówi dzisiaj w Ewangelii o dziewiątym można by powiedzieć błogosławieństwie: - Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Są takie okresy w naszym życiu, gdzie naprawdę nic nie widzimy i wtedy to jest wyższy stopień wiary. Ostatnio została wydana książka Matki Teresy z Kalkuty, to są jej takie bardzo osobiste zapiski. To są zapiski ciemności wewnętrznej tej kobiety. Tyle niesamowitych rzeczy zrobiła, taką miłością obdarzała innych ludzi, a wewnątrz niej była nieustanna ciemność. To jest właśnie błogosławiona, która uwierzyła, ale nie widziała. Możemy osiągnąć naprawdę nową jakość życia, ale zgódźmy się na to, co jest. Przemieniajmy samych siebie. Przyjmijmy tchnienie Ducha Świętego i nauczmy się przebaczać.
W Dziejach Apostolskich, w pierwszym zdaniu jest napisane tak: „Bracia trwali w nauce Apostołów, we wspólnocie, łamaniu chleba i modlitwie” To są cztery elementy niezbędne do doświadczenia Pana Boga. Nauka Apostołów, czyli Pismo Święte, Słowo Boże. Trwali we wspólnocie - nigdy nie wyjdę ze swoich zahamowań bez drugiego człowieka. Łamanie chleba to jest Eucharystia. I modlitwa. Czyli słuchanie, wspólnota, Eucharystia i modlitwa. Jeżeli tego zabraknie w moim życiu, nie mam szans na otworzenie się na Pan Boga. Chyba, że doświadczę takiego miłosierdzia, że pomimo że się zaryglowałem - a jednak jestem człowiekiem dobrej woli - On przejdzie przez drzwi zamknięte.
Poniedziałek Wielkanocny (Mt 28,8-15) "Niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą"
W swoim Liście święty Jan Apostoł mówi w ten sposób: ”Umiłowani, jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie okazało, kim będziemy. Wiadomo jedynie to, że będziemy do Niego podobni”. Świętego Jana interesuje tylko to, co Zmartwychwstanie robi z człowiekiem teraz. Jan nie wnika w to, co będzie po śmierci, to nie jest nasza sprawa - to jest wiara w to, że będziemy z Chrystusem i będziemy do Niego podobni.
Zwróćmy uwagę, bo będziemy karmieni tymi opisami przez długi czas, jak niesamowitej rewolucji tu i teraz dokonuje Zmartwychwstanie w sercach bohaterów Ewangelii. Tu i teraz - to nie jest kwestia tego, co będzie po śmierci, tylko kwestia doświadczenia Zmartwychwstania i przemienienia. Ci wszyscy ludzie byli tak pełni lęku o siebie – słyszeliśmy przed chwilą od świętego Piotra, który jeszcze niedawno mówił: Nie znam tego człowieka!, a teraz jakby te słowa skierował do siebie: Nie znam tego człowieka, który zaparł się Jezusa! I wydaje mi się, że powinniśmy starać się, aby i w naszym życiu zaistniała taka sytuacja.
W Ewangeliach bardzo często jest sporo takich rekwizytów, które mogą być również odczytywane symbolicznie. Dzisiaj była mowa o strażnikach, którzy pilnowali Chrystusa. Otóż, my również mamy w sobie takich strażników. To są strażnicy naszych różnego rodzaju przesądów, utartych ścieżek, obaw i lęków o to, żeby się nie wygłupić, żeby mieć modne poglądy, żeby nieustannie trzymać rękę na pulsie, żeby nie wypaść z tej gry, która się nazywa życie - takie sztuczne życie, które bardzo często uprawiamy. I ci strażnicy stoją i pilnują, gaszą zupełnie naszą spontaniczność. Ale są też strażnicy na zewnątrz, którzy dyktują różnego rodzaju mody, poglądy i jeżeli będziemy ich przestrzegali, to będziemy miłowani przez ten świat. Jeżeli nie, zostaniemy przez niego odrzuceni. I bardzo często nasze rozmowy, nasze życie toczy się po utartych torach, mimo, że jest nam bardzo ciężko, jakby kamień – jak ten kamień od grobu -przytłaczał nasze wnętrze, to jednak cały czas powielamy nieustannie te schematy. I dziwimy się, że życie w nas gaśnie, że następuje coś takiego jak z Łazarzem – już cuchnie – jak ujęła to jego siostra. Chrystus chce odsunąć kamień od naszego grobu i chce nas napełnić taką pewnością, że On jest z nami, że nie musimy dbać o rożnego rodzaju mody, nie musimy tańczyć tak, jak nam zagrają ani kłaniać się. To nie chodzi oczywiście o pustą kontestację, o protest dla protestu, czy udawanie oryginalnego, nie! Ja mam fundament Chrystusa w sobie i nie muszę słuchać tego świata. Owszem, prawda jest rozsiana w tym świecie, niewątpliwie, ale jednocześnie ja nie będę krępowany przez rożnego rodzaju sytuacje.
Chrystus kilka razy powtarza, żeby Apostołowie udali się do Galilei. Galilea to miejsce skąd wyszli, gdzie Jezus nauczał, ale jednocześnie miejsce, które zamieszkiwali Żydzi i poganie. To jest w pewnym sensie znak, że Ewangelia dotyczy całego świata, ale także inny znak: Apostołowie nie spotykają Jezusa w Jerozolimie, tylko spotykają Go w tych miejscach, w których już byli, w konkrecie swojego życia. Nic się tak naprawdę nie zmienia, oni wracają do tych samych miast, do tych samych sytuacji. Jedyne co się zmieniło, to ich serce. Zupełnie wolne, nie skrępowane modami i schematami. W rozmowie nie muszą mówić tego, co inni od nich wymagają, głoszą Chrystusa i jednocześnie wystarczy spojrzeć na nich, by zauważyć, że są zupełnie innymi ludźmi. Są tacy ludzie pośród nas i to od razu widać, każdy gest, każde słowo. Widać, że ten człowiek nie jest skrępowany, jest wyzwolony. Obyśmy umieli przegonić tych strażników i pozwolili Chrystusowi, żeby odsunął ten kamień, który nas krępuje, bo rzeczywiście, można umrzeć już za życia i niestety bardzo wielu ludzi tak egzystuje, a raczej wegetuje. Popatrzmy na te postacie Apostołów, zobaczmy jak ich przemieniła obecność Chrystusa. Oni już tu i teraz są zmartwychwstali.
Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego
Maria Magdalena i Piotr z Janem u grobu (J 20,1-9)
(fragmenty homilii)
Niemal reporterskie są te wszystkie sprawozdania z tego, co się stało – tam nie ma żadnej chęci wyjaśniania. Różni ludzie, którzy doświadczyli obecności Chrystusa i towarzyszyli Mu w śmierci, opisują swoje wrażenia. Niejednokrotnie są one sprzeczne, niespójne, natomiast żaden z nich nie ma chęci, ażeby wyjaśniać, pogłębiać, tworzyć jakąś teologię, czy ideologię. Po prostu surowe zapisy ludzkich doświadczeń. Dlaczego ci ludzie nie chcą przekonywać? Myślę, że dlatego, że nie ma sensu przekonywać kogokolwiek o moim wewnętrznym doświadczeniu. Jedyne co mogę zrobić, to o nim świadczyć.
(...)
Jedyną metodą doświadczenia osobistego wiary jest zaufać temu, co jest napisane w Piśmie Świętym, bardziej niż temu, co mi mówi współczesny świat, co mi podpowiadają ludzie, co mi niejednokrotnie nawet podpowiadają moi rodzice, oczywiście w trosce o to, żebym przeszedł bezpiecznie przez ten świat. Bezpiecznie to znaczy kontrolując wszystko, chodząc utartymi ścieżkami, podążając tymi drożynami, którymi podążali oni, korzystając z ich doświadczenia i tak dalej. Żadnego ryzyka! Otóż wiara mi mówi tak: jeżeli spotyka Cię jakieś doświadczenie i zastosujesz do tego doświadczenia - niejako odrzucając to, co Ci podpowiada świat - to, co mówi Jezus, będzie Twoim udziałem moment śmierci, bo może się okazać, że nagle Ci się zawali wszystko na głowę, ale tak naprawdę poprzez ten moment śmierci dojdziesz do zmartwychwstania.
Nasze życie składa się z takich cząstkowych zaufań Panu Bogu, że to, co On mówi to nie jest jakaś piękna legenda, baśń czy mit, tylko to jest jedyna rzeczywistość, której ja mogę doświadczyć tylko wtedy, kiedy Mu zaufam i zrealizuję, kiedy wcielę w życie to, co On mi powiedział. Nie ma innej możliwości doświadczenia niż osobiste. I do tego nas zachęca liturgia, do tego nas zachęcają ludzie, którzy to przeżyli i do tego zachęca sam Jezus. Po takim nawet najmniejszym doświadczeniu minimalnego, cząstkowego zmartwychwstania, ja dostrzegam, że całe moje życie, historia mojego życia nagle zaczyna przybierać inne kształty. Coś, z czym sobie nie potrafiłem poradzić, coś co było dla mnie nie do ogarnięcia, nagle okazuje się, że jest pełne sensu, że moje życie może być tym sensem napełnione. I coraz odważniej wchodzę w takie mikro-śmierci i takie mikro-zmartwychwstania, ale tego muszę doświadczyć. Nikt mnie do tego nie namówi, nikt mnie do tego nie przekona, nikt mnie do tego nie zmusi. Ja sam.
(...)
Chciałbym Wam, moi drodzy, życzyć aby każdy z Was doświadczył tego, co mówi święty Paweł w tym dzisiejszym fragmencie z Listu do Kolosan: żebyśmy umieli dzisiaj, tu i teraz, w poszczególnych małych fragmentach swojego życia, umrzeć i zmartwychwstać, bo dopiero wtedy nikt mnie już nie będzie musiał do niczego przekonywać, ani nie będzie mnie musiał namawiać, bo ja sam osobiście doświadczę przemieniającej mocy Zmartwychwstania. To wcale mnie nie uwolni od różnych trudnych spraw, ale będę do nich podchodził zupełnie inaczej. Będę człowiekiem wolnym, wolnym od schematów, presji innych ludzi, dlatego, że będę nosił w sobie doświadczenie spotkania z żywym Chrystusem.
Wielki Czwartek
(J 13,1-15) Jezus obmywa nogi Apostołom
Jest taka charakterystyczna cecha człowieka niedojrzałego, że wyśmiewa się z rzeczy, których nie może pojąć. Po to, żeby je sprowadzić do czegoś błahego, do czegoś na czym nie warto się skupiać. I każdy z nas przechodzi taki okres.
Dzisiejsza Ewangelia mówi o tym jak Jezus obywał nogi Apostołom. Pamiętam jak dzisiaj te uśmiechy ludzi, którzy w Wielki Czwartek – w niektórych kościołach jest ten obyczaj pielęgnowany – uśmiechają się, gdy celebrans, ksiądz który przewodniczy liturgii, obmywa nogi dwunastu mężczyznom. Jakieś to takie dziwne, robi się nieswojo. Ale zwróćmy uwagę, że na jedną rzecz, że trochę tak jest z dobrem – z dobrem, które usiłuje przedsięwziąć człowiek niedojrzały. Też mu jest tak jakoś głupio być dobrym. Może dlatego, że we współczesnym świecie jest promowane zupełnie co innego: brutalna siła, triumf nad drugim człowiekiem, ryk, który ma zagłuszyć wszystko dookoła, a ma być słyszalny tylko mój głos. Ale to wcale nie jest przejaw siły, to jest przejaw słabości i tchórzostwa. Jeżeli doświadczamy czegoś takiego ze strony drugiego człowieka, to jest nam przykro, smutno, że ktoś na nas krzyczy, że ktoś nas potępia, że ktoś nas obdarza epitetami i wiemy, że to wcale nie ma nic wspólnego z prawdziwą mocą. Jest to przemoc i należy odróżnić przemoc od prawdziwej mocy. A jaka jest prawdziwa moc? Ona jest łagodna, taka łagodna jak Chrystus był łagodny – Ten, który obmywał nogi swoim Apostołom i wcale się tego nie wstydził. Nie wstydził się dobrych, wspaniałych, pięknych gestów. Co więcej, nas wszystkich, którzy uważamy się za chrześcijan, zobligował do tego, żebyśmy też służyli drugiemu człowiekowi. W tym dopiero się przejawia prawdziwa moc. Ojciec, który ryczy na swoje dzieci, wcale nie jest mocny, tylko jest bezsilny. Prawdziwy ojciec, to taki, który z łagodnością odnosi się do swoich dzieci. Każdy z nas gdzieś w swoim sercu to wie. Może dlatego jest nam czasem tak głupio podejmować dobre czyny, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do innych schematów – ciągle utożsamiamy moc z przemocą. Wydaje się, że należy oczyścić te pojęcia. Prawdziwie mocny człowiek to jest ten, który potrafi się uniżyć. Potrafi pomóc nawet wtedy, kiedy będzie wyśmiewany. A nie ten, który daje odczuć innym jak bardzo silny jest, bo to jest najczęściej objaw strachu i lęku, które człowiek nosi w sobie.
Niedziela Palmowa czyli Męki Pańskiej
Męka wg św. Mateusza (Mt 26,14-27,66)
Są takie straszne słowa w psalmie 116-tym: Omnis homo mendax – każdy człowiek jest kłamcą.
Społeczność Izraela wcale nie różniła się od nas wszystkich.
Grupa faryzeuszy i uczonych w Piśmie, to była elita intelektualna i religijna narodu – ośrodek opiniotwórczy - powiedzielibyśmy „lobbyści”, którzy niebagatelny wpływ mieli na tak zwaną Wysoką Radę, czyli rządzących Izraelem. Ci ludzie, faryzeusze, sadyceusze i uczeni w Piśmie - dokładnie tak jak dzisiaj - preparowali ludzkie umysły i doprowadzili do tego, że tłum ryczał: - Ukrzyżuj Go!
Wysoka Rada – tchórzliwi arcykapłanie, którzy myśleli, że mają rządy dusz i zauważyli, że przez wędrownego kaznodzieję, niejakiego Jezusa z Nazaretu, zaczyna im się ta władza wymykać. I osaczyli Go.
Dalej Poncjusz Piłat - człowiek, który jak widzieliśmy w Ewangelii dość prawidłowo osądził Jezusa jako sprawiedliwego i człowieka bez winy, ale jednak Go skazał. A więc polityczny tchórz. Bał się Cezara, zresztą Żydzi go zaszantażowali, że jeżeli nie skaże Jezusa, to oczywiście doniosą, że nie jest przyjacielem Cezara. Posadka ciepła była ważniejsza niż śmierć jakiegoś Sprawiedliwego.
Herod - biedny kacyk, który myślał, że Jezus go zafascynuje jakąś sztuczką, uzdrowieniem, kuglarskim eksperymentem. Rozczarował się, bo Jezus nie chciał z nim rozmawiać.
I tłum ludzi – tłum , który nie ma twarzy. Tłum, który dostaje małpiego rozumu, który ryczy to, co mu podsuną.
W kontekście tego, słowa „każdy człowiek jest kłamcą” nabierają zupełnie innej rzeczywistości. Wszyscy jesteśmy kłamcami, jeżeli nie mamy odpowiednich punktów odniesienia. Wszyscy dajemy się zmanipulować, jeżeli nie szukamy Prawdy, która jest poza nami. W Panu Jezusie jest jedyny ratunek. Ja muszę przyjąć to, że jestem dłużnikiem, zamiast płacić monetą, na której jest wyryty mój własny wizerunek. Monetą, która jest iluzją mojej samowystarczalności. Moja samowystarczalność w ocenie świata i ludzi oraz samego siebie doprowadza do takiej sytuacji.
V Niedziela Wielkiego Postu
(J 11,1-45) Wskrzeszenie Łazarza
(fragmenty homilii)
Można by zapytać: - Dlaczego Jezus, który według Ewangelisty Jana był przyjacielem Łazarza, Marty i Marii, zwlekał i czekał, aż Łazarz umrze? Dlaczego naraził ludzi, których kochał na tego typu traumatyczne doświadczenia? Jeżeli wierzę w Pana Boga, to wierzę w to, że to, co mi się przydarza w życiu ma głęboki sens, niezależnie czy ja aktualnie dostrzegam ten sens, czy też go nie dostrzegam.
Maria mówi: „Gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”, ale wierzy, że Jezus jest zmartwychwstaniem, że jest Mesjaszem. Chrystus mówi: „Ja jestem Zmartwychwstanie i Życie, kto wierzy we mnie, nie umrze na wieki . Ciekawe słowa są tutaj w oryginale greckim – „eis eme” to znaczy „jest częścią Mnie”. Ten, który jest częścią Mnie, nie umrze na wieki. Padają takie słowa, że Łazarz już cuchnie.
Chciałbym żebyśmy spojrzeli na tą Ewangelię również w takim stopniu, w jakim dotyczy ona nas. W naszym życiu są również takie sprawy, które już cuchną. Są to różne sprawy, jakieś rzeczy z przeszłości z którymi nie potrafimy się pogodzić, jakieś zakopane talenty, które nieraz powracają do nas w snach, marzenia o tym, kim moglibyśmy być, a jak bardzo sami zaprzepaściliśmy nasze możliwości, albo też inni się walnie do tego przyczynili. I to wszystko nas prześladuje, to wszystko jest taką śmiercią w nas, takim grobem. Można by zapytać, dlaczego Pan Bóg nie interweniuje?
Jest takie zdanie, które przewija się przez znakomity moim zdaniem film „Magnolia”, gorąco go polecam. To zdanie brzmi w ten sposób: ”Można zerwać ze swoją przeszłością, ale ona nie zerwie z nami”. Co to znaczy? Znaczy to, że o własnych siłach człowiek nie jest w stanie sobie poradzić z tym, co w nim cuchnie. Z całą przeszłością, którą usiłuje gdzieś tam upchać w zakamarkach swojego życia, a ona niestety wydaje fetor i zatruwa nosiciela, ale również tych wszystkich, którzy wchodzą z nim w jakikolwiek kontakt. Znamy tę sprawę - wszystkie rzeczy nieprzerobione w nas, oddziaływują na nas tu i teraz i na tych wszystkich, których kochamy. Możemy zerwać z naszą przeszłością, ale ona nigdy nie zerwie z nami. Jesteśmy bezsilni.
Może dlatego Jezus czeka, nie interweniuje od razu, ponieważ dopóki nie poczujemy naprawdę tego fetoru, który w nas jest i jak bardzo on zatruwa życie innych ludzi, dopóki nie poddamy się i nie uznamy, że tylko On potrafi to nareperować, to będziemy uciekali w różnego rodzaju triki życiowe, które niczego nie leczą, powodują, że nadal budujemy gmachy iluzji, które prędzej czy później i tak są skazane na ruinę, tylko przedłużamy swoje cierpienie.
Zwróćmy uwagę, że Łazarz był przyjacielem Jezusa i Jezus był przyjacielem Łazarza. Czasem przyjaźń polega na tym, że ja muszę poczekać, aż ten człowiek uzna, że o swoich własnych siłach nie jest w stanie się wydobyć z tego grzęzawiska i dopiero wtedy mu pomóc. Jakoś czują to anonimowi alkoholicy – pierwszym stopniem do wyzdrowienia człowieka jest to, żeby uznał, że jest pogrążony tak bardzo w swoim nałogu, że o własnych siłach nie da się nic zrobić. A jego bliscy, jeżeli go naprawdę miłują, nie powinni się nad nim litować, tylko pozwolić na to, żeby uznał, że zrobił śmietnik ze swojego życia. I dokładnie to samo obowiązuje nas tu i teraz: dopóki nie poczuję tego fetoru, który unosi się z mojego wnętrza i nie zobaczę, jak bardzo zatruwam ludzi, których naprawę kocham i nie uznam, że jestem bezsilny i nie uznam, że tylko Chrystus może mnie wyciągnąć z tego grobu, to będę nieustannie uciekał.
IV Niedziela Wielkiego Postu
(1 Sm 16,1b.6-7.10-13a) Samuel namaszcza Dawida na króla
(J 9,1-41) - Jezus śliną i błotem uzdrowia niewidomego od urodzenia
(fragmenty homilii)
Nasze spojrzenia mylą. Bardzo często konstruujemy teorie na temat drugiego człowieka i zapominamy, że mamy patrzeć tak, jak Pan Bóg. Człowiek patrzy na zewnętrzną stronę, a Bóg patrzy na serce.
Ewangelia rozpoczyna się od ciekawej konfrontacji. Uczniowie pytają Pana Jezusa: Kto zgrzeszył, że on jest ślepy? Czy ten człowiek niewidomy, czy też jego rodzice? Jezus mówi: „Ani on, ani jego rodzice, stało się tak aby się objawiła moc i chwała Boża!” To jest klucz do całej Ewangelii. My bardzo często idąc w ciemności przez nasze życie, czy przeżywając jakieś głębokie traumatyczne wydarzenia zrzucamy na innych ludzi, że to inni, albo że nasze ciężkie dzieciństwo, albo toksyczny tatuś lub mamusia, albo toksyczne dzieci czy środowisko w którym jesteśmy – to wszystko jest wina, że idziemy w ciemności, że jesteśmy ślepi. Oczywiście ślepi w znaczeniu alegorycznym, że jest w nas ciemność, bolejemy z twego powodu, nie wiemy co dalej robić. I staramy się równo obdzielić cały świat odpowiedzialnością za nasz stan aktualny. Tymczasem Jezus mówi tak: - To, że jest ci niedobrze, że jest ci źle, że kroczysz w ciemności jest dla ciebie szansą. Spróbuj w ten sposób popatrzeć, nie obarczaj innych ludzi, ale spróbuj przez pryzmat tej rany, która jest w tobie i tej ciemności, uznać że jesteś słaby... i otwórz się na Moje działanie.
(...)
Traktujemy Ewangelię jako towar w supermarkecie idei tego świata. Podchodzimy, bierzemy do ręki, oglądamy, to nam pasuje, to może mniej i oceniamy z punktu widzenia naszego – człowieka, który jest w sobie głęboko zaplątany w różnego rodzaju rzeczy, który nawet nie potrafi czasem rozwiązać swoich podstawowych problemów – oceniamy czy Ewangelia jest dobra czy jest zła, albo które jej elementy są dobre, a które są złe. Może owszem, odpuszczenie grzechów tak, ale nie przez księdza, to jest przecież drugi człowiek... Gdzie ja pójdę do spowiedzi do jakiegoś niedouczonego klechy.. będę się obnażał przed kimś tam? Albo zasłaniamy się rzetelnością intelektualną – moja wiedza powoduje, że ja odrzucam Ewangelię, bo to jest takie przaśne i siermiężne: ślina i błoto nałożone na oczy, jakieś to dziwne, a co najmniej podejrzane.
I nadal brniemy w ciemności. Może dojść do takiej sytuacji, że leżymy i umieramy z pragnienia u źródła. Tylko dlatego, że nie chcemy przezwyciężyć pewnych naszych schematów, giniemy. Niestety tak oceniamy, tak widzimy. Specyficzne jest spojrzenie ludzkie, to nie jest tak jak lustro, które odbija całkowicie rzeczywistość. Człowiek patrzy, a jednocześnie w tym spojrzeniu jest też wybór. My wybieramy, co chcemy widzieć, a czego nie chcemy widzieć, wybieramy często przez pryzmat swojego życia, przez pryzmat poprzednich wyborów i bardzo często brniemy w jakieś kalekie i chore konstrukcje.
Żaden psycholog nam nie pomoże, on może nazwać nasze problemy, on może pokazać ich źródło, ale jest jedyny Lekarz, który potrafi uzdrowić naszą chroniczną ślepotę, to znaczy sytuację, że żyjemy cały czas w ciemności – Jezus Chrystus. A spraw jest prosta: ja, tak jak w pierwszym czytaniu Samuel, powinienem być w nieustannym dialogu z panem Bogiem i nieustannie wpuszczać Jego światło do ciemnych zakamarków mojego wnętrza, aby wreszcie je rozświetlił.
.
III Niedziela Wielkiego Postu (J 4,5-42) Dialog Jezusa z Samarytanką przy studni.
Kiedy Bóg mówi, nie gardź Jego słowem (psalm 95) i przestań Go neutralizować, nie rób uników. Jakich uników? Warto się wsłuchać w ten dzisiejszy dialog Jezusa z Samarytanką. Ten dialog pokazuje, jak robimy uniki w stosunku do Pana Boga, jak za wszelką cenę pragniemy nie angażować się, tylko mieć lekkie zainteresowanie w stosunku do naszego chrześcijaństwa.
Wszyscy wiemy, że Samarytanie i Żydzi byli wrogami - tak się miłowali jak dzisiaj Palestyńczycy z Żydami. Rozmowa rabbiego z kobietą w miejscu publicznym była nie do pomyślenia, a już nie mówiąc o tym, że to była Samarytanka. Mało tego, który rabbi by się dotknął, albo napił z naczynia z którego pili nieczyści, też stałby się nieczysty. Widzimy jak Jezus łamie te wszystkie zasady, jest ponad. Zaczyna się dialog, Jezus siedzi spragniony przy studni, słońce praży, przychodzi kobieta i Chrystus mówi: - Daj mi pić. Ona wie, że jest Żydem - różnili się w ubiorze – i od razu chce zatriumfować. Znika gdzieś człowiek, a pojawia się nazwa: Żyd i Samarytanin. Palestyńczyk i Żyd. Rosjanin, Polak, Ukrainiec, Białorusin... Kobieta ma szansę, żeby zatriumfować i mówi tak: - Jakże Ty, będąc Żydem, prosisz mnie, Samarytankę?! Zaczyna uprawiać pewną grę, w którą gra dzisiaj cały świat (może my też się w tę grę włączamy?) Mianowicie, zapominamy o tym, że za nazwą istnieje konkretny człowiek, który tak samo jak my potrzebuje dobra, piękna, miłości, pokoju i obce mu są wszystkie ideologiczne niuanse. Jezus nie podejmuje tej gry. Jezus w ogóle nie podejmuje naszych bezczelnych gier, nie chce w tym uczestniczyć i to jest wskazówka dla nas. Bóg który jest wszystkim i ma wszystko ... prosi. Czy ja jeszcze potrafię prosić? Czy nie łapię się na takich sytuacjach, kiedy aż mnie skręca, ale „Nieee, ja go nie będę już więcej prosił!” A tutaj Bóg nam pokazuje, Bóg, który zanim się narodził, prosił swoją Matkę, kobietę, Żydówkę o to, aby zgodziła się na te narodziny. Bóg, który prosi o miejsce w gospodzie, Bóg proszący o miejsce do spożycia swojej paschy, proszący o osiołka, na którym ma wjechać, Bóg którego ostatnie słowa na krzyżu to jest prośba: - Pragnę! I nie chodzi tu o wodę, chodzi o pragnienie, ażeby drugi człowiek otworzył się i zapomniał o wszystkich nalepkach, ideologiach i spojrzał drugiemu człowiekowi w twarz, w oczy.
Jezus nie podejmuje tej gry i mówi w ten sposób: ”O, gdybyś znała dar Boży i wiedziała, kim jest Ten, kto ci mówi: Daj Mi się napić - prosiłabyś Go wówczas, a dałby ci wody żywej.” Kobieta widzi, że nie podjął tej prowokacji i inaczej się do Niego zwraca. Przedtem mówiła: - Jakżesz Ty, będąc Żydem..., a teraz mówi: - Panie. Panie, nie masz czerpaka. Od razu zmieniła płaszczyznę rozmowy. Jest to także wskazówka dla nas, żebyśmy się nigdy nie dali sprowokować takim sytuacjom, kiedy ktoś nas usiłuje wyciągnąć na takie ideologiczne gierki czy piętnowanie innych pieczątką typu: Żyd, towarzysz, współpracownik itd.
Jezus kontynuuje dialog na głęboki poziomie, a ona nadal chce pozostać na tym płytkim: Panie, nie masz czerpaka, a studnia jest głęboka. Jezus odpowiada: Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął, a Ja mam wodę żywą. Jeżeli się napijesz, nigdy pragnąć nie będziesz. Kobieta jest nadal na tej płaszczyźnie, na poziomie zwykłej wody i mówi: Daj mi tej wody, żebym już nie przychodziła do tej studni, studnia ma 39 metrów, woda jest ciężka, muszę ją targać. Cały czas nie chce wejść na tą głębszą płaszczyznę i wtedy Jezus jednym pchnięciem sprowadza na właściwą płaszczyznę: - Idź i przyprowadź swojego męża! Ona na to, że nie ma męża. I wtedy dotyka całej głębi sytuacji: - Tak, bo miałaś pięciu, a ten z którym jesteś teraz, nie jest twoim mężem. Wtedy kobiecie otwierają się oczy, że nie rozmawia z tuzinkowym, przeciętnym człowiekiem, tylko z prorokiem.
Jezus nie chce z nami takich dialogów, tylko od razu chce, żebyśmy Mu pokazali nasze wnętrze. Nie da się przed Nim niczego ukryć, On rozłupuje te nasze maski i od razu sięga do istoty rzeczy. Jezus odrzuca sprawy drugorzędne i mówi: - Pokaż mi swoje serce, a nie zajmuj się rzeczami marginalnymi. Dopiero wtedy, kiedy uporządkujesz swoje wnętrze, kiedy spadną łuski z twoich oczu, będziesz mógł rzeczywiście i jasno ocenić sytuację, ale nie teraz. Tak mnie się wydaje, że mówi do mnie: - Baranie, nie zajmuj się tym, zajmij się swoim wnętrzem, idź do spowiedzi, zacznij się wreszcie modlić, dotknij tego, co krwawi, a nie zapełniaj swojej głowy tematami n-rzędnymi, które nie są istotne dla twojego zbawienia.
(...)
Na tym polega Wielki Post, abyśmy pozostawili te wszystkie drugorzędne tematy i wprowadzili Chrystusa do swojego wnętrza. Ona nam pokaże gdzie naprawdę jest nasze szczęście. Nasze wybiegi i uniki nic nie dadzą i tak prędzej czy później nasza pustka i nasz grzech nas dopadnie. Lepiej, żebyśmy to wszystko powierzali Panu Bogu.
II Niedziela Wielkiego Postu (Mt 17,1-9) Przemienienie na Górze Tabor
Na Górze Tabor, na Górze Przemienienia święty Piotr mówi: - Dobrze nam tu, postawmy trzy namioty. W naszym życiu są takie sytuacje, że dobrze nam w tych chwilach i chcemy je zatrzymać. Nie chcemy ich wypuszczać z rąk, chcemy je posiąść. Nie potrafimy się nauczyć, że te chwile przemijają. Warto je zachować w pamięci, ale one już nie wrócą.
Ci sami ludzie i inna góra: Góra Oliwna, Jezus modli się w Ogrójcu przed swoją męką. Też wziął ze sobą Piotra, Jakuba oraz Jana a oni zasnęli. W jednej sytuacji, kiedy twarz Jezusa była pełna chwały, kiedy przeświecała przez nią moc i nie było żadnych wątpliwości, że to jest Pan Bóg, który włada światem – wtedy warto postawić trzy namioty i być jak najdłużej. Natomiast wtedy, kiedy trzeba czuwać przy Jezusie, który modli się przed swoja męką, wtedy Apostołowie zasnęli – uciekli w sen. Tak robimy, kiedy mamy mnóstwo kłopotów, uciekamy w sen. Ten sen to nie tylko jest taki codzienny krzepiący sen, ale snem jest także alkohol – ma zabić naszą świadomość, pozwolić uciec od rzeczywistości. To są sny nie dające pokrzepienia, a w które bardzo często uciekamy. Właśnie w Ogrójcu z usta Jezusa pada najcięższy chyba wyrzut w stosunku do Apostołów ale i do każdego z nas także: ”Jednej godziny ze mną nie mogliście czuwać? Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie” .
Proszę zwrócić uwagę, że w Ewangelii Jezus bardzo często się modli. Modli się przed każdą decyzją, modli się w momencie, kiedy ma wybrać Apostołów, modli się w momencie chrztu i wtedy Ewangelia notuje, że Niebiosa się otwierają. To jest wskazówka dla nas. W momencie kiedy wśród tętna mojego życia znajdę chwilę czasu na Pana Boga, (ale naprawdę sam na sam z Nim) to autentycznie otwierają się Niebiosa i Pan Bóg mówi do mnie: ty jesteś moim synem umiłowanym. Może dlatego unikamy modlitwy, że chcemy takie chwile zagarnąć dla siebie, nie pozwalamy im uciec dalej.
Gdybyśmy fragment dalej przeczytali tę Ewangelię, to okazuje się, że gdy Apostołowie schodzili z góry Tabor napotkali człowieka, który prosił Jezusa, żeby uzdrowił jego syna epileptyka, bo „bardzo cierpi, raz wpada w ogień, raz wpada w wodę”. Dwa przeciwieństwa i dwie góry: góra cierpienia i góra radości, kontemplacji i upojenia. To jest tak naprawdę ta sama góra, ogień i woda to jest nasze życie. Jezus sugeruje nam, że musimy połączyć te dwie rzeczy w jedną sensowną całość, że nasze życie zawsze będzie obfitowało w takie sytuacje, kiedy będziemy naprawdę głęboko szczęśliwi, ale za chwilę okaże się, że niestety życie wali nam się na głowę i trzeba to umiejętnie połączyć. Nie da się tego inaczej zrobić niż z Panem Jezusem, nie skleimy tych dwóch cząstek naszego życia i będziemy tak jak ten epileptyk – pozornie zdrowy i nagle wpada w ogień, nagle wpada w wodę. Ta amplituda naszych nastrojów będzie olbrzymia. Chrystus chce nas zabrać na tą górę, ale wcale nie obiecuje, że tam będziemy długo przebywali - będziemy musieli zejść na dół i dźwigać ciężar swojego życia, dźwigać ciężar pokus. ”Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie.” Nie chodzi tu o jakieś banalne pokusy związane na przykład z ciałem czy z posiadaniem - chodzi o pokusy nicości, które mamy w sobie. Na przykład pełne są tych pokus sale szpitali onkologicznych albo budki z piwem albo zacisze naszych domów, kiedy już się nam nie chce żyć, kiedy chcemy przekreślić ten wielki dar Pana Boga. I wtedy warto przypomnieć sobie takie chwile, kiedy On zabierał nas czy chciał nas zabrać na górę Przemienienia, żebyśmy także zobaczyli tę drugą stronę.
Aby jeszcze głębiej wyczuć tę sytuację, to można by tutaj przytoczyć taką rzeczywistość, która moim zdaniem przeniknięta jest światłem Pana Boga, jaką jest przyjaźń. Ludzie, którzy się przyjaźnią, spotykają się i chcą jak najdłużej przebywać z sobą, chcą zachować tę chwilę. Warto przełożyć to na język modlitwy, warto tak samo obcować z Panem Bogiem, bo to nam daje siłę do życia. To jest tak samo jak przyjaciel, który mnie akceptuje pomimo olbrzymiej ilości moich wad. Dzięki temu, że on mnie akceptuje, kocha, miłuje, ja dostaję skrzydeł. I tak samo jest z Panem Bogiem. Przebywanie z Nim na górze Tabor, na Górze Przemienienia, powoduje, że ja bezpiecznie będę schodził również w przestrzenie Góry Oliwnej i Góry Kalwarii.
I niedziela Wielkiego Postu (Rdz 2,7-9;3,1-7) kuszenie Adama i Ewy w Raju (Mt 4,1-11) kuszenie Jezusa na pustyni przez diabła.
Najstarszym zawodem świata nie jest ten, o którym zazwyczaj myślimy, gdy wypowiadamy tę zgrabną formułkę, ale najstarszym zawodem świata jest bycie Bogiem. Nie tylko najstarszym, ale i najczęściej uprawianym. Od czasu do czasu wszyscy go uprawiamy, a są tacy, którzy bycie Bogiem uprawiają przez całe swoje życie. Jest w nas taka obsesja triumfu nad innymi, porównywania się, chęci panowania i bezpieczeństwa. Usiłujemy dary Boże zagarnąć tylko i wyłącznie dla siebie. Mechanizm tego jest bardzo prosty, przed chwilą czytaliśmy w Księdze Rodzaju o kuszeniu szatana. Podstawą tego kuszenia jest kłamstwo, ale jest jedna rzecz o której zapominamy, o komponencie, który wchodzi w skład każdego człowieka, że jesteśmy utkani - owszem z tchnienia Bożego - ale także z prochu ziemi. W momencie kiedy zapominam, że jestem także utkany z prochu ziemi, a wiec jestem istotą śmiertelną, zaczynam się bawić w Pana Boga. Jednym to wychodzi z mniejszym, drugim z większym skutkiem, ale jedna rzecz jest wspólna – na końcu tej zabawy jest zawsze tragedia albo moja, albo innego człowieka. Jak to śpiewał jeden z wokalistów bluesowych: „Jestem wszystkim, nawet Bogiem, tylko sobą być nie mogę”. Tak się kończy zabawa człowieka w Boga, że dochodzimy w pewnym momencie do wniosku, że ja nie jestem sobą, że nic mnie nie już raduje i nic nie przynosi mi szczęścia, bo cały czas usiłowałem to szczęście utkać tylko z tkanki swojego umysłu i przebiegłych zabiegów.
Popatrzmy jak to się dzieje w Księdze Rodzaju. Rzecz ciekawa, diabeł wcale nie proponuje człowiekowi niczego innego, czego by już nie posiadał. Człowiek w raju ma wszystko. Istnieje w harmonii z Panem Bogiem i wszystko, co jest w tym raju, należy do niego. Dopóki człowiek nie zastanawiał się nad tym, czy to należy do niego czy też nie, wszystko było w porządku. Natomiast ziarno niepokoju zostało zasiane przez Szatana i to przy pomocy kłamstwa. Ciekawe jest to pytanie i jego intonacja: „Czy to prawda, że Bóg zabronił wam wszystkiego? Spożywania z każdego drzewa rajskiego ogrodu?” Czy to prawda, że Kościół zabrania ci wszystkiego? Wszystkich przyjemności? Czy to prawda, że przykazania stoją w poprzek twoim dążeniom, tłamszą twoja twórczość, kreatywność i tak dalej? Bardzo mocne, mądre i wzniosłe słowa, którymi często posługuje się współczesny człowiek, że Kościół i przykazania Boże przeszkadzają w twórczej inwencji, w klonowaniu ludzi w zabijaniu ludzi, czyli w byciu bogiem. To ziarno niepokoju powoduje, że człowiek w końcu wyciąga rękę po owoc i zagarnia go dla siebie. Ale nie jest to kwestia owocu, tylko kwestia posiadania: człowiek zechciał stać się Bogiem, aby wszystko należało do niego i on był decydentem. Zdetronizował Pana Boga i wszystko obróciło się w jego tragedię, znamy ciąg dalszy tej historii chociażby w z własnego życia i z różnych cierpień przeżywanych, kiedy w ten sposób się bawimy.
Ewangelia mówi o tym, że ponieważ nikt z nas nie potrafił oprzeć się tej pokusie i każdy bawił się w Pana Boga, to Bóg dał nam swojego Syna, żeby nam pokazał, że są rzeczy istotniejsze - jesteśmy utkani z prochu i Ducha. I trzeba o tym nieustannie pamiętać. Ożywiającą jest pamięć o tym, że wszyscy umieramy. Przedziwna rzecz, że dzisiejszy świat chce wykluczyć umieranie z ludzkiego życia, chce ludzi umierających odrzucić do hospicjów, do domów opieki, żeby tylko podtrzymywać tę iluzję, że jesteśmy nieśmiertelni, wszystko należy do nas, wystarczy łyknąć proszek, żeby człowiek się nie starzał.
Na pustyni kuszenia zostaje powtórzone w stosunku do Jezusa dokładnie to samo. Zdumiewającą rzeczą jest, że Szatan używa Pisma Świętego jako argumentu. Szekspir powiedział, że Szatan używa Pisma, ale do własnego celu. Być może my także stosujemy tego typu zabieg, czasem usprawiedliwiając miłosierdziem Bożym naszą nieprawość.
Zwróćmy uwagę, że nic się nie zmienia, te trzy pokusy udowodnienia kim jestem, udowodnienia swojej wielkości, one się powtarzają w życiu każdego z nas niemal codziennie. Niemal codziennie życie mówi mi: - Udowodnij kim jesteś, połóż na tym łapę, pokaż kto tu jest panem, pokaż, że ten drugi człowiek należy całkowicie do ciebie! Jezus wyraźnie mówi, że z takimi pokusami nie ma sensu dyskutować, mówi się po prostu: „IDŹ PRECZ!”
Wielki Post jest taką refleksją nad tą karykaturą, którą z siebie robimy, gdy udajemy bogów przez małe „b” i jednocześnie zachętą, abyśmy te wszystkie tendencje w sobie bezlitośnie tropili, nie dyskutowali z nimi, tylko mówili: „IDŹ PRECZ!”
VIII niedziela zwykła (Mt 6,24-34)Przypatrzcie się na lilie polne, to Pan Bóg je przyodziewa.
Ten fragment Ewangelii świętego Mateusza można by nazwać postawą medytacyjną, bo to, że oddajemy się modlitwie ileś tam minut dziennie - załóżmy że ktoś ma godzinę czasu dziennie - to jeszcze za mało. Modlitwa i medytacja musi do tego stopnia przenikać moje życie, żeby przemieniła moją postawę. Otóż wydaje mi się, że opis z szóstego rozdziału Ewangelii świętego Mateusza, w którym Jezus opisuje jak winno wyglądać nasze życie, to jest właśnie postawa medytacyjna. Warto może wziąć ten rozdział i przeglądnąć się w nim jak w lustrze:
Powiadam wam ;nie martwcie się zbytnio o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie?
Przypatrzcie się ptakom powietrznym: nie sieją ani nie żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż nie jesteście ważniejsi niż one?
Kto z was martwiąc się, może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swojego życia? A o odzienie czemu się martwicie? Przypatrzcie się liliom polnym, jak rosną: nie pracują, nie przędą. A powiadam wam: nawet Salomon, w całym swym przepychu, nie był ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele polne, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, ludzie malej wiary. Nie martwcie się zatem i nie mówcie: „Co będziemy jedli? Co będziemy pili? Czym będziemy się przyodziewali?” Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie martwcie się więc o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie martwić się będzie. Dość ma dzień swojej biedy.
Oczywiście, przeciwko temu fragmentowi bardzo łatwo wytoczyć zarzuty tego typu, że każdy z nas ma na swoich barkach rodzinę, utrzymanie domu, czy budowę domu, czy różnego rodzaju inne rzeczy, natomiast trzeba pamiętać, że to są słowa Jezusa. W związku z tym trzeba zwrócić uwagę na to, że Chrystus mówi, abyśmy patrzyli, bo my bardzo często oglądamy ten świat, a tak naprawdę nie widzimy. Można by powiedzieć, że medytacyjna postawa w stosunku do naszego życia, to przede wszystkim medytacyjna postawa do rzeczy i do ludzi. Otóż rzeczy można by powiedzieć są relatywne w pierwotnym tego słowa znaczeniu, to znaczy one – o ile ja umiem na nie patrzeć – zawsze odnoszą mnie do Pana Boga. Dokładnie tak jak Jezus mówi: - Przypatrzcie się na lilie polne, to Pan Bóg je przyodziewa. I teraz, jeśli ja umiem patrzeć i umiem nasycać się i otwierać, to nie będę wartościował tego świata. My mamy takie tendencje, jeżeli spotkamy coś naprawdę wzruszającego i pięknego, to od razu chcemy opisać i zwrócić uwagę. Nie, spróbujmy się nasycić tą sytuacją! Podobni jesteśmy w tym do tego, jak drwal postrzega las, on wchodzi do lasu i tak naprawdę tego lasu nie widzi. Widzi szereg drzew, które się nadają do wycięcia, albo się nie nadają do wycięcia - natomiast nie dostrzega tego lasu. Inaczej postrzega na przykład ornitolog - dla niego las jest tylko siedliskiem tego gatunku, który opisuje, czy którym interesuje się, a cały las znika. Natomiast jeśli ja naprawdę chcę wejść, to muszę dać się porwać temu widokowi.
W każdym z nas istnieje taki „komentator rzeczywistości”. Wszystko, co spotykamy, od razu musimy zaetykietować i określić. Warto by powstrzymać tego „kogoś” kto ciągle nam podpowiada i etykietuje. I to ma szczególnie wielkie znaczenie jeśli chodzi o ludzi.
Jak sobie z tym poradzić? Myślę, że przede wszystkim ignorować jego głos. Nie da się go zagłuszyć, można co najwyżej zignorować. Jeśli ten nasz „komentator” codzienności - który każe nam określać ludzi jako głupich, mądrych, inteligentnych, mniej inteligentnych, pięknych i brzydkich - będzie sobie gadał, a my nie będziemy na to zawracali uwagi, to kiedyś ten głos zaniknie. I wtedy dopiero patrząc na drugiego człowieka, może on naprawdę rozkwitnąć w naszych oczach.
Mamy chore pojęcie o inteligencji, wydaje nam się że inteligencja to jest czerpanie z zasobów tego, czegośmy się nauczyli. A tymczasem nie, człowiek inteligentny to jest ten, który odpowiada na rzeczywistość, który potrafi się znaleźć w sytuacji, który przyjmuje i jest elastyczny. I tego chce od nas Chrystus, żebyśmy przyjęli te wszystkie sytuacje, nie etykietowali.
Następna sprawa to te tysiące zmartwień, które kołatają się po naszej głowie. Naprawdę musimy w to uwierzyć - zresztą doświadczenie codzienne nam o tym mówi – że nasze istnienie jest w Jego ręku i przy największym wysiłku woli - nie wiem jaki umysłem byśmy dysponowali i jakimi możliwościami - to i tak sekundy do swojego życia nie dodamy. A więc jest w tym medytacyjnym spojrzeniu na nasze życie pewnego rodzaju beztroska, co nie znaczy, że jest to brak odpowiedzialności. Ale wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą jest umiejętność ignorowania tego kogoś, kto gdzieś tam nam siedzi na ramieniu i do ucha szepcze takie określanie i wartościowanie tego wszystkiego, co spotykamy w naszym życiu.
Oczywiście, są takie sytuacje, kiedy jesteśmy przez życie zmuszeni do tego, żeby się wypowiedzieć na temat wartości albo braku wartości kogoś, to znaczy raczej jego pracy. I wtedy musimy to zrobić, ale są to w gruncie rzeczy rzadkie przypadki. My bardzo często bezinteresownie etykietujemy. I nawet wtedy, kiedy jesteśmy zmuszeni z racji na przykład zawodu, który wykonujemy, do określenia pracy drugiego człowieka, to musimy pamiętać o jednej rzeczy, że to wcale nie wyczerpuje wartości tego człowieka. My nie znamy zadań, które przed nim stoją, ani tego jak on odczytuje rzeczywistość, możemy tylko i wyłącznie ocenić jego pracę. Więc nie przywiązujmy się również do tego typu ocen. I wtedy okazuje się, że rzeczywistość znacznie głębiej odczytuję. To jest właśnie postawa medytacyjna - przełożenie modlitwy i medytacji na życie. Warto odczytać ten rozdział i przejrzeć się w nim jak w lustrze. Jak ja idę przez ten świat i rzeczy mi nic nie mówią, tylko ich używam, ludzi etykietuję, a naprawdę to ja powinienem chłonąć to, co mi Pan Bóg daje i nie martwić się o dzień jutrzejszy. On sam o siebie zadba – nie wiadomo wszak, czy się obudzę... Amen.
VII niedziela zwykła (Mt 5,38-48) Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują.
”Jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nastaw mu i drugi. Temu, kto chce prawować się z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz. Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące. Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie.”;
Twarde słowa o miłości nieprzyjaciół. Powiedziałbym, że ta Ewangelia jest niewygodna, uciska nas. Zawsze kiedy człowiek nie lubi drugiego człowieka, kiedy go nienawidzi, jeżeli jest chrześcijaninem to z pewnością przypominają mu się te słowa Pana Jezusa o miłości nieprzyjaciół. „Jaką miarą mierzycie, taką i wam odmierzą.
Warto o tym pamiętać, że każdy człowiek ochrzczony, każdy który przystępuje do Stołu Pańskiego jest namaszczony przez Pana Boga. Z tego prosty wniosek, że miłość nieprzyjaciół – o ile rzeczywiście jesteśmy świadomi tego wybraństwa Bożego, tego że jesteśmy dziećmi Pana Boga – obowiązuje nas wszystkich niezależnie od tego, co sobie myślimy.
Jeżeli ktoś chce zaobserwować jak to jest z przebaczeniem, polecam gorąco książkę Wiktora Hugo ”Nędznicy”, jak również film, chociaż film nie dorównuje książce. Tam naprawdę można – fakt, że to jest rzecz fabularna - ale można głęboko przeżyć, co to znaczy przebaczać swoim wrogom i jak pokręcone, pełne nienawiści i braku logiki są ścieżki nienawiści. Fenomenalna książka, polecam każdemu.
W Ewangelii Jezus mówi: - Miłujcie waszych nieprzyjaciół, wybaczajcie, bądźcie miłosierni, nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni. Naprawdę, trzeba to sobie wziąć do serca. Nie mam innego wyjścia: albo będę się posługiwał logiką tego życia pełną zazdrości, nienawiści i w momencie, kiedy zostanie mi dana okazja, żeby się zrewanżować, to zrobię to z zimną krwią, albo wybiegnę poza logikę tego świata i zacznę się posługiwać Ewangelią i przebaczeniem. I nie myślmy sobie, że to jest takie łatwe, nie myślmy, że w momencie kiedy wybaczam swoim wrogom, kiedy puszczam mimo uszu to, co oni mówią, kiedy nienawiścią we mnie godzą, a ja próbuję w jakiś sposób żyć według Ewangelii, nie myślmy sobie że wtedy ci wrogowie podadzą mi rękę – nie, czasem będę się z tym borykał do końca życia. A mimo wszystko Jezus mówi, żebyśmy wyrwali się z tego koła nienawiści.
Oczywiście, że tu jest naprawdę potrzebna łaska Pana Boga, bez Niego nic nie jesteśmy w stanie uczynić. Jeśli wejdziemy w ten zamknięty krąg nienawiści, to będziemy na uwięzi – to jest znany schemat i chyba każdy z nas to odczuwa, jeżeli odczuwamy niechęć do jakiegoś człowieka, jeżeli jakiś człowiek nastąpił nam na odcisk, to wystarczy, że pojawi się w naszej wyobraźni i już nam rzeczy z rąk wypadają. Wystarczy, że widzimy go i od razu tracimy pokój ducha. Zobaczmy jak nienawiść trzyma nas żelazną ręką za gardło. Nie ma innego wyjścia niż przebaczenie, bo inaczej jeżeli w swoim sercu będziemy żywili niechęć do drugiego człowieka, to będziemy tą niechęcią częstowali naszych najbliższych... Jest to rzeczywiście tragiczna sytuacja. Niejeden raz nie potrafimy sobie z tą walką poradzić. Jedyny ratunek jest w przebaczeniu i w łasce Jezusa Chrystusa.
VI niedziela zwykła (Mt 5,17-37) Przykazanie miłości
W każdym z nas drzemią takie tendencje, żeby dostosowywać przepisy do swoich pragnień i potrafimy naprawdę dokonywać cudów wyobraźni, żeby to następowało. Zresztą mamy też takich praojców, mianowicie Żydzi z Ewangelii bardzo często tak interpretują przykazania, ażeby im to pasowało – oczywiście nie wszyscy, ale jest taki odłam faryzeuszów czy saduceuszów, którzy właśnie tak interpretują Pismo Święte. Święty Paweł mówi: Litera bowiem zabija, duch zaś ożywia. A więc nie jest tak, że ja mam się posługiwać Pismem Świętym, tylko Ono ma się posługiwać mną – a to wiąże się często z zaprzeczeniem samemu sobie.
W dzisiejszej Ewangelii Jezus mówi, że Prawo, które On przyniósł i wypełnił, nigdy nie przeminie. I niezależnie jak wielkiej ekwilibrystyki byśmy dokonywali, żeby zinterpretować to Prawo według naszego pragnienia, to i tak Ono nie przeminie; Ono nas kiedyś oskarży. Jezus zwraca się też do tych, którzy nauczają - z tym, że my na ogół bierzemy tu księży, siostry zakonne, zakonników, że to one i oni nauczają Ewangelii. Otóż nie, nic podobnego! Wszyscy nauczamy – może nie werbalnie, nie słowem – ale nauczamy naszym życiem. To, co robimy, a inni nas obserwują i wiedzą o tym, że jesteśmy wyznawcami Jezusa Chrystusa, to jest też sposób nauczania.
Znamy wszyscy przykazanie o miłości Boga i bliźniego. Natomiast to przykazanie ma również drugą stronę: jeżeli ja oszukuję ludzi wokół mnie, to także będę oszukiwał Pana Boga. Jeżeli usiłuję się prześliznąć w jakiś sposób, iść na różnego rodzaju zgniłe kompromisy, ułatwiać sobie życie za wszelka cenę, to w pewnym sensie będę usiłował oszukiwać Pana Boga.
Bardzo zdumiony staję, kiedy rozmawiam z różnymi ludźmi, jak bardzo pokrętne są ich ścieżki w wymigiwaniu się od pewnych zasad Ewangelii. Bierze się to z relacji z drugim człowiekiem – jeżeli są one pełne oszustwa, uników i udawania, to ja także będę to stosował w stosunku do Pana Boga. Warto o tym pamiętać i zastanowić się, na ile moje relacje z innymi ludźmi są oparte na różnego rodzaju naginaniu praw, a na ile chcę być szczery w stosunku do innych ludzi, nawet jeżeli to będzie bolało i kosztowało. Z tym że warto jeszcze pamiętać, że zanim człowiek zacznie oszukiwać innych ludzi, to najpierw musi oszukać samego siebie.
V niedziela zwykła (Mt 5,13-16) Wy jesteście solą dla ziemi... Wy jesteście światłem świata.
Dzisiejsza Ewangelia jest ciągiem dalszym do ośmiu błogosławieństw, a więc ta sól, to miasto na górze oraz światło o których mówi dziś Jezus, to są ci wszyscy, którzy w swoim życiu na serio biorą te błogosławieństwa. Zwróćmy uwagę: soli jest mało, a jednak nadaje smak. Nadaje smak życiu naszemu - o ile temu błogosławieństwu służymy i wcielamy je w życie – i nadaje smak życiu innych. Warto jeszcze raz powrócić do tej esencji Ewangelii, którą jest osiem błogosławieństw.
Zróbmy eksperyment myślowy: załóżmy że w świecie już nie ma ludzi ubogich duchem, to znaczy nie ma takich ludzi, którzy uniezależnili się dóbr materialnych i intelektualnych, którzy nie hołdują modom. Załóżmy, że nie ma już takich ludzi, którzy płaczą – odczuwają ból i poprzez ten ból i cierpienie uczą się i są coraz bardziej cierpliwsi. Takie „zwykłe ludzkie szczęście, które”- jak mówi ks. Twardowski – ”liże nas po twarzy”, nic nam nie daje. Dopiero wtedy się uczymy, wtedy jesteśmy wrażliwi jak membrana na siebie i innych, jeżeli jesteśmy też przeorani bólem. Przez rany naprawdę więcej widać. Załóżmy, że tych ludzi nie ma. Załóżmy, że nie ma takich, którzy pragną pokoju, nie ma takich, którzy potrafią nadstawić kark i walczyć o sprawiedliwość. Załóżmy, że wszystkich ludzi można kupić. To przecież byłby straszny świat! Może ktoś powiedzieć: - Przecież tak jest! Owszem, w dużej mierze tak. Ale my wszyscy jesteśmy przez Jezusa wezwani, żeby być innymi, żeby iść pod prąd, żeby być takimi ludźmi, którzy nawet jeśli 99 razy upadną i zaryją nosem, to nadal będę uważali, że postawa stojąca jest najważniejsza w życiu, a nie leżąca. Jesteśmy wezwani, aby być takimi ludźmi, którzy nie będą ulegali modom salonowym i nie będą sobie dawali narzucać modnych poglądów tylko dlatego, że pół Europy, albo nawet cała, o tym mówi, mówią o tym mądrzy ludzie z profesorskimi tytułami i ciągle będziemy powracali do Ewangelii, nawet jeśli będziemy za to chłostani. To jest właśnie sól ziemi, to jest światło świata. Jednocześnie trzeba pamiętać, że nie spotkają nas za to zaszczyty, ale możemy popaść w bardzo wielką pułapkę, jeżeli już będziemy tak postępowali. Człowiek ma takie tendencje, że lubi siebie oglądać jako bohatera. I wtedy może nam się wydawać, że to my jesteśmy tacy wielcy, tacy błogosławieni. Jezus uprzedza to nasze pokrętne myślenie i mówi w ten sposób: - ”Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki, ale chwalili Ojca, który jest w niebie”. Te uczynki nie ze mnie pochodzą. Jezus lapidarnie to określił, że ”słudzy nieużyteczni jesteśmy”. Jeżeli wszystko wykonamy, co jest w błogosławieństwach, sami umiejmy sobie powiedzieć, że jesteśmy sługami nieużytecznymi, że ta cała moc nie pochodzi z nas, tylko my służymy tej mocy.
Bardzo lapidarnie, a jednocześnie mocno, ujął to Zbigniew Herbert w „Przesłaniu pana Cogito”:
Strzeż się jednak dumy niepotrzebnej
Oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz
Powtarzaj: zostałem powołany, czyż nie było lepszych?
Fantastyczne ujęcie człowieka, który jest wierny pewnym ważnym wartościom i idzie pod prąd, a jednocześnie nie odczuwa z tego powodu dumy niepotrzebnej. To naprawdę wyższa szkoła jazdy!
Oczywiście można powiedzieć, że są to słowa. Ale gdyby takich ludzi nie było wśród nas, to życie by nie miało smaku. Każdy przecież zna takich ludzi – mam nadzieję - którzy potrafią w ten sposób postępować, i nawet wtedy, kiedy my się upadlamy, to oni trwają i nie skaczą przez obręcze kłamstw zręcznie płynąc przez życie.
Tacy ludzie dają mi nadzieję w momencie, kiedy zorientuję się, że skrewiłem, że porzuciłem osiem błogosławieństw - wiem, że jest obok człowiek, który stara się żyć pełnią życia. Dzięki takim ludziom odzyskuję smak życia. Są tacy ludzie i wszyscy jesteśmy do tego powołani. Obyśmy sprostali temu powołaniu i obyśmy pamiętali jednocześnie, że to wszystko zdziała w nas Pan Bóg o tyle, o ile na serio przyjmiemy te osiem błogosławieństw. To jest tak naprawdę szczęście człowieka. Sługa nieużyteczny, który widzi, wie, czuje, że to wszystko co jest piękne, wspaniałe, dobre - często bolesne w jego życiu - nie jest jego autorstwa, tylko on pozwolił w ten sposób działać Bogu w sobie.
IV niedziela zwykła (1 Kor 1,26-31)Przypatrzcie się, bracia, powołaniu waszemu!
Niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej. (Mt 5,1-12a) - Osiem błogosławieństw
Opis ośmiu błogosławieństw jakby nie pasował do projektu szczęścia współczesnego człowieka. Ale są różne poziomy szczęścia, tak samo jak są różne poziomy rzeczywistości, która nas otacza, są różne poziomy sztuki, czy muzyki. Jest muzyka, która porusza najgłębsze struny z życiu człowieka, w jego sercu i jest taka muzyka, która jest tylko „wypełniaczem” podczas podróży samochodem. Tak samo jest ze szczęściem, synonimem szczęścia jest dostatek, brak jakichkolwiek trosk i poczucie, że człowiek jest bezpieczny... ale jest to złudne. Kondycją ludzką jest pielgrzymowanie, pojawiamy się na tym świecie, jesteśmy i odchodzimy z tego świata. Nikt o zdrowych zmysłach nie sądzi, że można na tym świecie zbudować coś trwałego. Człowiek jest dziwnym konglomeratem przemijalności, kruchości ... ale i wieczności. I jeżeli chcemy coś trwałego zbudować, musi to mieć korzenie w wieczności. Inaczej wszystko się rozsypie. Jak to lapidarnie ujął Hiob: - „Nagi wyszedłem z łona matki i nagi powrócę do ziemi.” To jest los każdego człowieka, a więc szaleństwem jest budować zabezpieczenia i jednocześnie być przekonanym, że one oprą się próbie czasu. Nie oprą się.
Jezus dzisiaj mówi o błogosławieństwach - jest to chyba Jego autoportret. Jak powiedział święty Paweł: „mamy się przyoblec w Chrystusa” i o sobie powiedział: „Żyję już nie ja, ale Chrystus”. Jest to więc także autoportret chrześcijanina. Oczywiście z góry możemy sobie wybić z głowy taką sytuację, że o własnych siłach będziemy w stanie zrealizować te błogosławieństwa. Jest to niewątpliwie dar Pana Boga, jednakże na dar ja mogę się zamknąć, a mogę się nań otworzyć.
Błogosławieni ubodzy w duchu – bynajmniej Jezus nie piętnuje bogaczy, ani nie wywyższa na piedestał nędzy. Komentarzem do tego błogosławieństwa mogą być słowa świętego Pawła, który powiedział o sobie: - „Umiem cierpieć biedę, ale umiem też obfitować. Do wszystkich okoliczności jestem zaprawiony.” Sądzę, że w ten właśnie sposób mogę bezpiecznie przejść przez świat i ani ubóstwo nie spowoduje we mnie depresji i czarnych myśli, ani bogactwo nie zawróci mi w głowie - ten zbawienny dystans, który ja mogę mieć do spraw materialnych. Zabezpieczeniem nie są polisy PZU, tylko Pan Bóg i głęboka świadomość tego, że ja pielgrzymuję do domu Ojca.
Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni. Co to za szczęśliwy człowiek, który płacze? Są także łzy szczęścia, są takie sytuacje w naszym życiu – gdy sięgniemy w przeszłość – które nas głęboko wzruszyły, gdzie napływały człowiekowi łzy do oczu, a jednocześnie był naprawdę bardzo głęboko szczęśliwy. Są to tacy ludzie, którzy potrafią płakać nad swoimi grzechami. Jezus płakał nad Łazarzem, mimo, iż widział, że go wskrzesi za chwilę. A mimo wszystko płakał, płakał nad kondycją człowieka grzesznego.
Błogosławieni cisi, albo - jak w niektórych tłumaczeniach jest – łagodni, albowiem oni posiądą ziemię. Prawdziwa łagodność płynie z siły, ale nie z siły, którą sobie człowiek sam zafundował, tylko z siły, którą jest Pan Bóg. Ja wtedy dopiero mogę być łagodny dla innych ludzi, kiedy wiem, że sam doświadczam opieki Pana Boga, kiedy Mu zaufałem, kiedy zakotwiczyłem się w Nim.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. To ci ludzie, którzy wiedzą, że zawsze będą łaknęli i pragnęli, a to pragnienie nigdy na tej ziemi nie zostanie zaspokojone. Wystarczy rozejrzeć się we współczesnym świecie, ilu jest takich ludzi, którzy pragnęliby ład ustanowić, a jednocześnie im to nie wychodzi. Sądzę, że jest to niemożliwe w kondycji człowieka, ta sprawiedliwość dopiero wtedy będzie dostępna, kiedy będziemy w domu Ojca, co wcale nie znaczy, że nie należy się o nią ubiegać. Nie jest to sprawiedliwość grożąca palcem, czy triumfująca i ciesząca się z tego, że wreszcie został pognębiony ten człowiek, który był niesprawiedliwy. Zło samo w sobie zawiera karę.
Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Jak powiedział Pan Jezus o jawnogrzesznicy: ona bardzo umiłowała, ponieważ wiele jej zostało wybaczone. Miała świadomość swojego grzechu, uzyskała wybaczenie i dlatego bardzo umiłowała. Człowiek, który ma głęboką świadomość swojej słabości, a jednocześnie wie, że zostało mu wybaczone, że Pan Bóg jest w stanie przekreślić jego grzechy, będzie także miłosierny w stosunku do innych ludzi. Natomiast ten, kto nigdy nie chce się spotkać z Miłosierdziem Bożym, albo nigdy nie chce zaglądnąć do swojego serca, on będzie bezlitośnie chłostał innych.
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Tylko czyste może być oglądane przez czyste. To są ci wszyscy, którzy naprawdę bardzo delikatnie podchodzą do innych ludzi, którzy raczej usprawiedliwiają nieprawość drugiego człowieka, a nie wyciągają przeciwko niemu armatę, którzy wiedzą, jak bardzo inni mają wpływ na nasze słabości i jak bardzo często to zło, które ja widzę u drugiego człowieka jest także spowodowane wpływem innych ludzi. Mam czyste serce i szukam czystości także w sercu innych ludzi, chociaż z zewnątrz wcale się tacy nie wydają.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi. Nigdy nie wprowadzę pokoju w swoim domu, jeżeli nie będzie go w moim sercu. I nigdy nie będzie pokoju na świecie, jeśli nie będzie go w sercach innych ludzi – tu jest „siedlisko” pokoju, tutaj powinienem nad tym pracować – przede wszystkim pokój we mnie, a on wynika z zakorzenienia w Panu Bogu. Nikt inny nie jest mi w stanie pośród tych wszystkich trudnych i tragicznych okoliczności mojego życia, dać głębokiego pokoju.
„Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was.” Musimy sobie zdawać sprawę, że taka jest kondycja ludzka: człowiek, który otworzy się na łaskę Boga i będzie chciał się przyoblec w Chrystusa i kierować się błogosławieństwami, to zawsze będzie narażony na ataki, zawsze będzie uważany za głupiego – jak to lapidarnie powiedział święty Paweł w dzisiejszym fragmencie Listu do Koryntian: „Przypatrzcie się bracia powołaniu waszemu, niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych.”
Myślę, że tylko zdecydowanie się na pójście za Panem Bogiem naprawdę uczyni mnie człowiekiem szczęśliwym już teraz. Natomiast jeżeli swoje szczęście będę budował w oparciu o mody i obowiązujące kanony wśród ludzi, to niestety prędzej czy później będę siedział na ruinach swojego życia.
III niedziela zwykła
(1 Kor 1,10-13.17) Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa
(Mt 4,12-23) - Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi.
Jezus zaczyna swoją działalność od Galilei pogan. Była to kraina powszechnie pogardzana przez Żydów z Judei, czyli tych wszystkich oświeconych, którzy uważali, że przede wszystkim do nich jest skierowane przesłanie Pisma Świętego. Przedziwne, że Jezus upodobał sobie takich ludzi, którzy nie mają żadnego znaczenia w oczach świata. Zaczął od kulturalnej i religijnej ciemnoty, jaką była Galilea. To jest zupełnie sprzeczne ze wszystkimi zasadami oddziaływania na ludzi. Nie wynajął jakiś specjalistów od public relation, nie uderzył w węzłowe socjologiczne punkty, nie adresował swojej Ewangelii do elit, tylko zaczął od ludzi prostych i ciemnych.
Rabini byli specyficznymi ludźmi, mianowicie byli to ludzie zafascynowani Torą, naprawdę wysokiej klasy intelektualiści, którzy jednocześnie, żeby się utrzymać, uprawiali najzwyklejsze zawody - byli szewcami, cieślami jak Jezus - a więc można by powiedzieć, że mieli kontakt z rzeczywistością. Dobrego cieślę czy dobrego szewca od razu, natychmiast, poznajemy po produktach. Natomiast intelektualiści bardzo często mogą nas zwodzić latami, zanim się okaże, że to co mówili, to był stek bzdur. Jest takie piękne wezwanie w Księdze Syracydesa, gdzie Syracydes mówi: - „Synu, od najmłodszych lat ścieraj progi mistrza – nauczyciela”. Byli też nauczyciele – rabini wędrowni, którzy mieli bardzo ścisły kontakt ze swoimi uczniami, ci uczniowie wędrowali i przyjmowali ich styl życia. Jezus był takim właśnie rabinem – nauczycielem.
Dwie rzeczy są ważne: pierwsza – Chrystus swoje nauczanie adresuje do ludzi ciemnych i prostych, takich, którzy nie mają wygórowanego mniemania o sobie, nie są elitami, nie uważają, że są „pępkiem świata” i „złapali Pana Boga za nogi”, do tych którzy realistycznie osądzają samych siebie. Zwróćmy uwagę, że wszyscy Apostołowie to byli ludzie bardzo prości.
Druga ważna rzecz: - tylko ścisły kontakt z Jezusem Chrystusem zapewnia nam jedność. Słyszeliśmy czytanie z listu świętego Pawła Apostoła. To może się wydawać dziwne, że już na początku chrześcijaństwa dochodziło do rozłamów, ale wszędzie gdzie są ludzie, wszędzie są różne zdania i tej jedności zawsze będzie nam brakowało. Źródłem jedności jest Jezus Chrystus, nikt inny. Święty Paweł w takim dosyć ironicznym tonie mówi do Koryntian w ten sposób: „Doniesiono mi bowiem o was, bracia moi, przez ludzi Chloe, że zdarzają się między wami spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa. Czyż Chrystus jest podzielony? Czy Paweł został za was ukrzyżowany? Czy w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?”
I aż mnie kusi, żeby strawestować to powiedzenie świętego Pawła i powiedzieć w ten sposób. To, co dzisiaj jest w Polsce - niektórzy mówią, że „ja jestem z kościoła księdza Rydzyka” , inni mówią, że „ja jestem z kościoła biskupa Pieronka”. Inni mówią, że z kościoła biskupa Życińskiego. Jeszcze inni mówią, że są oświeconymi katolikami z kręgu „Tygodnika Powszechnego”. To zupełnie brzmi jak powiedzenie świętego Pawła. Czy ksiądz Rydzyk został za nas ukrzyżowany? Czy zostałem ochrzczony w imię biskupa Pieronka? Nie! W imię Jezusa Chrystusa. I nigdy nie znajdziemy porozumienia, jeżeli będziemy się identyfikowali tylko z poszczególnymi ludźmi, a zapomnimy o tym, kto jest naszym Zbawicielem - Jezus Chrystus. I z tego punktu trzeba wszystko oceniać i wszystko dzielić na dobre i złe. „Tak - tak, nie - nie. Co więcej jest, od diabła pochodzi”.
II niedziela zwykła
(J 1,29-34) „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”
Jan Chrzciciel wskazując na Jezusa mówi: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”.
Co to znaczy „grzechy świata”? Nasza wyobraźnia nie jest w stanie nawet tego dotknąć. Rzecz ma się podobnie jak ze zbrodniami, mianowicie jeżeli jeden człowiek zabija drugiego człowieka i gazety to opisują, a telewizja to pokazuje, to jesteśmy jeszcze w stanie wejść empatycznie w odczucia tych, którzy pozostali w nieutulonym żalu, wejść w uczucia ofiary, jak również w uczucia tych wszystkich ludzi, którzy w swojej rodzinie mają takiego mordercę. Jeżeli człowiek dokona dziesięciu zabójstw, to gazety poświęcają temu jeszcze więcej czasu. Natomiast jeżeli ofiary liczą się w miliony, to nie jesteśmy w stanie tego ogarnąć naszym rozumem. Wtedy, czy dziesięć, czy piętnaście czy dwadzieścia tysięcy w tą czy drugą stronę tak naprawdę nie czyni żadnej różnicy. I to nie świadczy o tym, że jesteśmy nieczuli, czy nie potrafimy wczuć się w tą sytuację. To świadczy o tym, że tego typu rzeczy przekraczają ludzką wyobraźnię. Dlatego tak trudno nam objąć umysłem czy sercem tego sformułowania „grzechy świata”, że Chrystus przyszedł po to, żeby wziąć wszystkie grzechy świata na swoje barki. Nasza wyobraźnia nie jest w stanie objąć tego wszystkiego, tych grzechów świata. Co więcej bardzo często jesteśmy ślepi na swój własny grzech i potrzeba drugiego człowieka, najlepiej przyjaciela, który pokaże nam, że coś nie jest tak z naszym życiem.
Zamiast rozważać całość zbrodni ludzkiej, której nie jesteśmy w stanie dotknąć rozumem ani wyobraźnią, lepiej jest skoncentrować się na tym, że ten Baranek Boży, Jezus Chrystus, przyszedł przede wszystkim mnie obudzić z tego letargu mojego sumienia. Każdy kto rzeczywiście zastanawia się nad swoim życiem wie, jak bardzo często pokrętne są jego drogi. Niejednokrotnie jest tak, że gdy jesteśmy już w wieku dojrzałym, to wyobraźnia i sumienie powraca do tych lat młodości i wyciąga z nich różnego rodzaju rzeczy i obnaża prawdziwe motywy naszych działań. I mamy dwie drogi: albo pokutować za to, albo znowu zasypać to rożnego rodzaju wytłumaczeniami. Chrystus przyszedł ponieść i zniszczyć całe zło, również to zło, które jest we mnie. Warto zaglądać w swoje sumienie. On jest tym Barankiem Bożym, który bierze na siebie wszystkie grzechy i unicestwia je. Jednocześnie namawia mnie do tego, abym również zszedł do tego ludzkiego infernum i pomógł innym ludziom, moim bliźnim dźwigać to wszystko, co ich obciąża.
Niedziela Chrztu Pańskiego
Mt (3,13- 17) - "Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie. "
Gdybyśmy trochę dalej przeczytali Ewangelię, bezpośrednio po chrzcie Jezus idzie na pustynię. Pości tam przez czterdzieści dni tak, jakby rozważał te słowa: „Jesteś moim Synem umiłowanym” i przychodzi na Niego próba w postaci kuszenia. Nasze życie jest rozpięte między dwoma głosami: pierwszy, który zaczyna brzmieć w moim sercu zanim jeszcze uzyskam świadomość, mianowicie podczas mojego chrztu: „Ty jesteś moim synem, ty jesteś moją córką, w tobie mam upodobanie!” I drugi głos, głos kuszenia: "Udowodnij! Zabezpiecz swoje życie! Pokaż jaki jesteś dobry! Pokaż, że potrafisz, pokaż jaki jesteś mocny! Zamień ten kamień w chleb! Pokaż, że wszystko jest dla ciebie możliwe!" Jeżeli ja ulegam w ciągu życia temu głosowi, a zaniedbuję ten cichy głos miłości Pana Boga, - który nieustannie rozbrzmiewa w naszych sercach, chociaż my możemy go nie słyszeć - to przychodzi taki moment w życiu człowieka, najczęściej kiedy przekracza połowę swojego życia, że wszystko zaczyna się w tym życiu sypać, że nic go już nie cieszy, że te rzeczy, które go otaczały, nie sprawiają mu radości, tęskni do jakiś fikcyjnych wycieczek w przeszłość, a okazuje się, że one już nie mają takiego smaku jaki miały.... Dlaczego tak się dzieje? Dlatego, że uwierzyłem temu głosowi i przestałem się wsłuchiwać w Głos całkowitej, totalnej akceptacji, którą mnie obdarzył Pan Bóg. I nie muszę za niego płacić, nie muszę nic udowadniać...
Sądzę, że jeżeli przychodzą na nas takie czasy - takie terminy, kiedy nic nas nie cieszy, kiedy nasze życie niejako rozsypuje się, te wszystkie zabezpieczenia okazały się miałkie - to jest czas powrotu do swojej głębokiej wiary i swojego głębokiego zaufania do Pana Boga. Czas ponownego wsłuchiwania się w te słowa, które nigdy nie przestały rozbrzmiewać w moim sercu: „Ty jesteś mój syn umiłowany, czy moja córka umiłowana, w tobie mam upodobanie.”
Od momentu mojego chrztu Pan Bóg nieustannie cicho szepce w moim sercu te słowa. Jak bardzo odszedłem od wsłuchiwania się w ten głos? Co jest fundamentem mojego życia? Czy głównym jego nurtem jest to, że czuję się zaakceptowany i umiłowany przez Boga, czy też może głównym nurtem są te moje miałkie i słabe zabezpieczenia, to szarpanie się z życiem. Oczywiście, ważny jest rozwój intelektualny, zdobywanie stopni naukowych, ale najważniejszy jest rozwój duchowy – to jest fundament, jeżeli go zabraknie prędzej czy później to wszystko, co usiłowałem zrobić w życiu zacznie się rozsypywać i zostanę z popiołem w rękach. To jest ten czas powrotu do tego cichego głosu w moim sercu: „Ty jesteś moim dzieckiem umiłowanym, w tobie mam upodobanie. „
Uroczystość Objawienia Pańskiego
Mt (2,1- 12) - "I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę "
Epifania czyli objawienie. Nie od rzeczy będzie zadać sobie pytanie: komu i w jaki sposób objawia się Pan Bóg?
Spróbujmy odczytać tę dzisiejszą Ewangelie dla nas, to znaczy co ten przekaz niesie nam dzisiaj tu i teraz.
Możemy tylko spekulować kim byli owi mędrcy, przez niektórych byli nazwani magami. Wiadomo, że Stary testament potępia magię - magia, wróżenie, czy też wróżenie ze snów, zasługuje na karę śmierci. Dlaczego? Z prostego względu, ze jest to złudzenie, które człowiek pielęgnuje, że może zawładnąć Panem Bogiem. Przy pomocy odpowiednich haseł, gwiazd itd. odczytujemy przyszłość czyli w pewnym sensie „panujemy” nad Panem Bogiem.
Myślę, że każdy z nas doświadcza pewnej magii przełomu, kiedy coś się kończy i coś zaczyna. Niewątpliwie zamykamy ten rok, a jednocześnie patrzymy w perspektywę nowego roku z nadzieją. Ale jest chyba w sercu każdego człowieka, który już parę chwil przeżył na tej ziemi, pewien niepokój. Niepokój, który wiąże się z niewiadomą, owszem także, ale i z tym, że zawsze koniec i początek wskazuje nieuchronnie na upływ czasu, że strumień naszego życia - czy tego chcemy, czy nie chcemy, czy zdajemy sobie sprawę z tego, czy też nie - nieuchronnie dąży ku temu oceanowi, którym jest Pan Bóg i kiedyś się w Nim znajdzie. I może stąd oprócz magii początku jest ten lekki niepokój? W Kościele ten przełom jest po prostu zwyczajnie ósmym dniem po narodzeniu Pana naszego Jezusa Chrystusa, a patronem tego dnia jest Maryja, święta Boża Rodzicielka.
I tu jest pierwsze niewygodne ostrzeżenie dla nas. Warto się zapytać: - Po co ja przychodzę do tej świątyni? Być może w mojej wierze również są takie okruchy pogaństwa, mianowicie chcę sterować Panem Bogiem, żeby mi błogosławił, ale tak jak ja chcę, żeby moja droga była prosta, żebym miał satysfakcję finansową, żeby się nic nie stało, żeby zdrówko i tak dalej... Gdzieś tam tkwi w nas przeświadczenie, że to On ma nam służyć. My mamy Go po prostu szukać, bo On się objawia tym, którzy autentycznie z całej siły Go szukają. W Ewangelii dwóm kategoriom ludzi objawił się Pan Jezus, pasterzom i mędrcom – cóż ci ludzie mają ze sobą wspólnego? Pasterze-prostaczkowie i autentyczni mędrcy – uczeni ludzie. Jest w tym jakaś niesamowita intuicja, mianowicie ci ludzie mają ze sobą wspólnego to, że są pokorni. Prawdziwy mędrzec – nie należy go oczywiście mylić z uczonym, bo wszyscy mędrcy są uczonymi, ale nie wszyscy uczeni są mędrcami, niestety – jest człowiekiem pokornym. To człowiek, który ślęcząc nad książkami i przemyśliwując różnego rodzaju rzeczy dochodzi do momentu, w którym czuje swoje ograniczenie pomimo ogromu wiedzy, którą zdobył. A prostaczek – pasterz wie, że jest człowiekiem prostym nieobdarzonym może przez Pana Boga skomplikowanym rozumem. To jest ta wspólna płaszczyzna. A pomiędzy sytuują się ludzie, którzy przeczytawszy dwie czy trzy książki, a może artykuły z kolorowych czasopism uważają w związku z tym, że ta iluzja o tym, że istnieje Pan Bóg jest tylko iluzją, natomiast mądrość człowieka jest w stanie wszystko przewidzieć. To wcale nie neguje nauki, ale neguje takich niedouczonych moralizatorów, którzy usiłują przeciwstawić osiągnięcia ludzkiego umysłu panu Bogu. Tego się po prostu nie da zrobić i wygląda to żałośnie.
(...)
Warto pamiętać o tym, że prawdziwa pokora - która wcale nie jest sprzeczna z mądrością - prowadzi nas bezpośrednio do objawienia Pana Boga, a On objawia się tym ludziom, którzy Go autentycznie szukają.
Można spekulować, co znaczyły dary, które przynieśli trzej mędrcy. Niektórzy mówią, że mirra symbolizowała pogrzeb Jezusa, złoto to królestwo, a kadzidło to modlitwy. Istotne jest to, co wyraża
Święty Ambroży w takim bardzo prostym, ale nie
ącym zdaniu: Pana Boga nie interesuje, co my Mu dajemy w darze, ale interesuje Go to, co my zatrzymujemy tylko i wyłącznie dla siebie.
Nowy Rok, Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi
(Łk 2,16-21) - "Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu"
Myślę, że każdy z nas doświadcza pewnej magii przełomu, kiedy coś się kończy i coś zaczyna. Niewątpliwie zamykamy ten rok, a jednocześnie patrzymy w perspektywę nowego roku z nadzieją. Ale jest chyba w sercu każdego człowieka, który już parę chwil przeżył na tej ziemi, pewien niepokój. Niepokój, który wiąże się z niewiadomą, owszem także, ale i z tym, że zawsze koniec i początek wskazuje nieuchronnie na upływ czasu, że strumień naszego życia - czy tego chcemy, czy nie chcemy, czy zdajemy sobie sprawę z tego, czy też nie - nieuchronnie dąży ku temu oceanowi, którym jest Pan Bóg i kiedyś się w Nim znajdzie. I może stąd oprócz magii początku jest ten lekki niepokój? W Kościele ten przełom jest po prostu zwyczajnie ósmym dniem po narodzeniu Pana naszego Jezusa Chrystusa, a patronem tego dnia jest Maryja, święta Boża Rodzicielka.
Warto by nad tym się zastanowić, dlaczego akurat Maryja jest patronką czegoś nowego. Sądzę, że warto zastanowić się nad tymi słowami z dzisiejszej Ewangelii. Święty Łukasz Ewangelista tak pisze: „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu”. To jest pewna wskazówka dla nas; co to znaczy „Zachowywać i rozważać sprawy w swoim sercu”? Myślę, że zanim zaczniemy zachowywać i rozważać, trzeba te sprawy zobaczyć, a my często patrzymy, a nie widzimy. Co nam przeszkadza widzieć rzeczy takimi, jakimi są, co nam przeszkadza przyjmować? Wydaje mi się, że takie instynktowne wartościowanie – cokolwiek na nas przyjdzie, cokolwiek nas zaskakuje w naszym życiu, albo zwykła chwila, zawsze przez nas jest natychmiast określana albo dobrze, albo źle. To instynktowne nazywanie dobrem albo złem niestety płynie z naszego egoizmu, bo coś nam pasuje i jest dla nas wygodne, albo wydaje nam się, że nie pasuje. Matka Boża uczy nas przyjmować, zanim zacznie się oceniać. I warto nad tym może zapanować, żebyśmy zbyt pochopnie nie oceniali. Zwróćmy uwagę na naszą przeszłość: ileż to razy niesłychaną wagę przykładaliśmy do wydarzeń, które kilka dni później zamieniały się w popiół i wiatr je rozmiatał. I w ogóle nie pamiętamy o tym. A te istotne sprawy niejako nam umknęły, a później okazuje się dopiero, jak wielką wagę one miały.
Maryja uczy nas tego, żebyśmy wszystko umieli przyjąć, rozważyć w swoim sercu i zobaczyć z perspektywy wieczności – bo to się tak naprawdę liczy. Liczy się to, co zostanie po przejściu z życia tego tutaj ziemskiego, do życia prawdziwego, kiedy będziemy oglądali Pana Boga twarzą w twarz. To nie znaczy, że to życie nasze jest nieprawdziwe – możemy je takim uczynić niewątpliwie – ale okazuje się, że z tej perspektywy rzeczy, do których przykładamy niesłychaną wagę tu na ziemi, nie mają żadnego znaczenia. Dostajemy życzenia, które na ogół oscylują wokół takich spraw jak sukces, zdrowie. Przecież każdy dokładnie wie, że to nie jest najistotniejsze. Najistotniejsze są te rzeczy, które przeniesiemy przez granice śmierci. Sukcesu nie przeniesiemy. Jedyną tak naprawdę rzeczą jest miłość, a wiec to co się liczy, to są przyjaźnie i relacje. Wszystko kiedyś zostawimy: nasze piękne domy, wspaniałe samochody, gadżety, a uniesiemy do Pana Boga tylko to, co powinniśmy kochać i co przejdzie przez tę granicę śmierci. Nie chciałbym oczywiście, żeby to napawało nas jakimś smutkiem, nie! Ale taka refleksja jest zbawienna, ponieważ uczy nas rozróżniać tu i teraz to, co jest istotne, od tego, co jest marginalne. Bo niestety, bardzo często potrafimy wybierać w sposób zupełnie odwrotny – niesłychaną wagę nadajemy rzeczą n-rzędnym, podczas gdy istotne ulatują gdzieś niepotrzebnie.
Matka Boża, która stoi na początku tego roku uczy nas, abyśmy dostrzegali, powstrzymywali się może od takiego instynktownego wartościowania i dopiero wtedy, kiedy rozważymy w swoim sercu z perspektywy tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi, że idziemy do domu Ojca, dopiero wtedy wybierali. Wtedy te nasze wybory będą miały szansę, że zaowocują w wieczności. Mozolnie czas naszego życia destyluje się w wieczność, ale obyśmy przykładali największą wagę do tych rzeczy najistotniejszych, bo wtedy człowiek z dużym spokojem przechodzi przez życie i nie przywiązuje wagi do rzeczy ulotnych, o których jutro już nie będzie pamiętał, a potrafi wyłuskać ze swojego życia te rzeczy najistotniejsze. I niech to będą moje życzenia dla Was, zresztą sobie też je składam, abym umiał zdystansować się, umiał przyjmować wszystko to i nie oceniać pochopnie, tylko wybierać te rzeczy, które są najistotniejsze, najważniejsze. Na tym polega mądrość, którą nam chce dzisiaj wlać w nasze serca i umysły Pan Bóg.
Święto św. Szczepana, pierwszego męczennika
(Dz 6,8-10;7,54-60), (Mt 10,17-22)
Święto męczennika obchodzimy w drugi dzień świąt dlatego, żebyśmy nie ulegli złudzeniu, że Ewangelia jest piękną opowieścią, a życie biegnie swoim torem. Ewangelia to jest konkret mojego życia, to nie jest wyłącznie teoria, system przekonań, czy jakiś system filozoficzny. Ewangelia jest podręcznikiem praktyki życiowej. Czy chcemy, czy nie chcemy, my dajemy świadectwo swoim życiem, nawet jeśli żyjemy w takim świecie, który wymyślił instytucję spin-doctorów, ludzi którzy podpowiadają, jak się zachować, żeby zyskać poklask innych – jaką maseczkę mam na dzisiaj założyć, żeby zdobyć większy elektorat, czy audytorium rzucić na kolana. A Ewangelia mówi nam, że prędzej czy później i tak damy świadectwo tego, co dzieje się w naszym wnętrzu. Najgorszą rzeczą, jeśli chodzi o świadectwo jest tak sytuacja, kiedy ja daję świadectwo swojemu sumieniu o sobie samym. To są wszystkie te przypadki, kiedy przekonuję samego siebie robiąc zło, usprawiedliwiając się, że tak naprawdę musiałem, że to jest mniejsze zło. Są granice kompromisu, są granice do których mogę się posunąć, ale są takie sytuacje w których nie mogę ustąpić nawet za cenę swojego życia. Każdy z nas o tym wie, a okrutnym świadectwem jak może upaść człowiek są ci wszyscy ludzie, którzy zdradzili i żyją nadal nie mogąc pogodzić się z tą zdradą.
Jakie jest moje świadectwo życia, jak ja daję w konkrecie mojego dnia świadectwo o tym, że jestem chrześcijaninem i że Pan Bóg zajmuje centralne miejsce w moim życiu?
Narodzenie Pańskie
(J 1,1-18) - A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas
Jeżeli nasze czyny, nasze życie, nasycamy Słowem Bożym, to nadajemy mu sens. Jeżeli natomiast tylko nasycamy tym naszym sensem, który usiłujemy sklecić z różnego rodzaju światopoglądów, to niestety, wszystko nam się rozsypuje w rękach jak piasek. My możemy także stwarzać także słowem – stwarzać albo atmosferę pełną ciepła, dobroci, wybaczenia, kiedy to wybaczamy innym ludziom, ale i sami pozwalamy, żeby inni nam wybaczyli, a równocześnie możemy tylko i wyłącznie operować tym słowem, które pochodzi z głębi naszego egoizmu i wtedy będziemy wprowadzali podziały, będziemy wprowadzali rozłamy, będziemy wprowadzali niepokój i wojny w tym świecie.
Co wybierzemy? Czy potrafimy otworzyć się na tą bezradność dziecka i przyjąć to, a po chwili zobaczyć, że to my jesteśmy przyjmowani... czy wszystko oceniamy z punktu widzenia naszego egoizmu, naszego rozumu?
Warto by się nad tym wszystkim zastanowić, żeby te Święta nie były tylko takim momentem idyllicznego przeżycia przy stole, ale żebyśmy nieśli Boże Narodzenie w każdy dzień, w każdą chwilę naszego życia – i niech to będą życzenia dla Was wszystkich, żeby Słowo, narodziny Sensu, były także narodzinami sensu w moim sercu, w moim życiu, w konkretnych moich, tych codziennych, ludzkich, banalnych działaniach.
IV niedziela Adwentu
(Iz 7,10-14), (Mt 1,18-24) - Narodzenie Jezusa
W tę ostatnią niedzielę przed Bożym Narodzeniem cichnie głos Jana Chrzciciela, nikt już nas nie nawołuje do nawrócenia i wpadamy w studnię milczenia – wchodzimy w trudną sytuację świętego Józefa i Matki Bożej.
Zanim pochylimy się nad tą Ewangelią dwa słowa na temat proroctwa z Izajasza. Rzecz dzieje się w 734 roku przed Chrystusem ,a wiec prawie trzy tysiące lat temu. Królestwo Judzkie i jego król Achaz jest w wielkim niebezpieczeństwie: z dwóch stron zagrażają mu dwa narody. Izajasz mówi, żeby prosił Pana Boga o wyjście z tej sytuacji, lecz Achaz ma inne plany: chce poprosić o interwencję Asyrię. Asyrię, która niestety wprowadzi bożki do krainy Izraela i zwasalizuje ten kraj. To jest pomysł wypędzania Lucyfera Belzebubem. Każdy z nas jest wodzony na pokuszenie, żeby tego typu rzeczy czynić w momencie kiedy stajemy wobec sytuacji bez wyjścia. Jeżeli się rozejrzymy po tym świecie, to bardzo często ludzie z pierwszych stron gazet rozwiązują w ten sposób swoje sprawy.
Józef był zwykłym człowiekiem, cieślą, który zakochał się w Maryi. I pewnie jak każdy człowiek snuł plany, jak będzie wyglądało dalsze ich życie i w pewnym momencie, kiedy już byli po słowie dowiaduje się, że kobieta jego życia jest w stanie błogosławionym. A ponieważ był człowiekiem prawym, nie chce rozgłosu, nie chce zniesławiać, to po prostu zamierza usunąć się w cień. Jaki dramat i jaką tragedię musiał przeżywać ten człowiek! To jest przedziwna postać. Ewangelia notuje różnego rodzaju stwierdzenia rożnych ludzi, nieraz marginalnych postaci, natomiast nie notuje żadnego słowa Józefa. Tam nie ma żadnej skargi. Józef nie idzie do przydrożnych barów i nie zwierza się barmanowi z jego tragedii, tylko w milczeniu usiłuje rozwiązać tę sprawę. Podejmuje decyzję i wtedy ma sen, gdzie Pan Bóg wyraźnie mówi mu przez anioła, żeby jednak wziął Maryję do siebie. Nie dość, że nie udał mu się plan usunięcia się z drogi, to jeszcze ktoś wymaga od niego takiego heroizmu. To są sytuacje, kiedy człowiek sobie własnymi pomysłami nigdy nie poradzi – tutaj trzeba Pana Boga. A jak my rozwiązujemy takie sprawy? Bardzo często tak jak Achaz – jednego diabła usiłujemy wypędzić drugim. Przypominają mi się strony z kolorowych czasopism, kiedy to ludzie o znanych nazwiskach chwalą się swoją nową miłością i żałośnie żebrają od innych akceptacji. Porzucili jednego człowieka, angażują się w życie drugiego i opowiadają jak to pięknie. My to wszystko czytamy, przyjmujemy za dobrą monetę i to jest takie wypędzanie jednego diabła drugim.
Jeżeli chcemy podążać drogą prawości, to zawsze dojdziemy do takiej sytuacji, która - po ludzku rzecz biorąc - będzie nierozwiązywalna. Wtedy pojawią się na naszej drodze ludzie, którzy powiedzą: „Słuchaj, jesteś tylko człowiekiem, zrób ukłon w kierunku bożków, okłam, wywiń się z tej sytuacji, spraw, żeby poszło ci życie łatwo, musisz się jakoś ustawić, zobacz na innych, to wielcy tego świata tak robią... a ty, malutki człowiek, który nic nie znaczy? Przecież to tak naprawdę niewiele, a możesz rozwiązać swoje sprawy!”
A dzisiejsza Ewangelia mówi: NIE! Trzeba naprawdę wielkiej wierności Panu Bogu, trzeba żeby nasze życie w takich trudnych sytuacjach zostało doprowadzone do tego punktu, kiedy nie ma wyjścia - i nie będziemy się nikomu skarżyli, bo nikt z ludzi nie jest w stanie wymyślić żadnego pomysłu, który by zażegnał tę sytuację – tylko wytrzymując przed Panem Bogiem czekamy na Jego interwencję. Myślę, że warto wziąć sobie za przewodnika na takiej drodze świętego Józefa i Maryję. Oni przeżywali swoją tragedię w cichy, spokojny sposób, w milczeniu przed Panem Bogiem. I okazało się, że Pan Bóg ZAWSZE znajdzie jakieś sposoby wyjścia, Zawsze przed nami – o ile jesteśmy wierni, o ile pazurami trzymamy się Ewangelii, o ile chcemy przejść przez to życie w sposób prawy i dobry – zawsze się znajdzie ROZWIĄZANIE NIEKONWENCJONALNE. Wszak Pan Bóg jest Panem Wszechświata i On potrafi wskazać ścieżki – ale jedna zasadnicza rzecz: żebyśmy się zdobyli na odwagę tego głębokiego milczenia wobec naszego dramatu. Wszyscy gramy w Jego dramacie, a On wie, jakie będzie zakończenie. Obyśmy wszyscy byli wierni, obyśmy weszli w to Boże Narodzenie i przyjęli Chrystusa do swojego serca w wierności, miłości i oddaniu tym wielkim sprawom.
Bonum est praestolari cum silentio salutare Dei (Lm 3,26)
- Dobrze jest w milczeniu czekać ratunku od Boga
III niedziela Adwentu
(Mt 11,2-11) Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?
„Czy Ty jesteś tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” - to pytanie zadane Jezusowi przez św. Jana Chrzciciela. Jan Chrzciciel jest w więzieniu. Są różnego rodzaju hipotezy na temat, dlaczego akurat tak zapytał. Jan w więzieniu czeka na wyrok, mówił prawdę i doczekał się zemsty Herodiady, ponieważ upominał Heroda, aby oddalił tę kobietę, ponieważ był żoną jego brata. Znamy tę historię: okazja nadarzyła się kiedy Salome, córka Herodiady, tańczyła i spodobała się Herodowi, a ten nieopatrznie obiecał dziewczynie nawet połowę królestwa. Szybko skonsultowała się z matką i okazało się, że Herodiada niewiele pragnie - tylko głowy Jana Chrzciciela na misie. Herod lubił Jana pomimo tego, że ten mówił mu prawdę, ale nie mógł się wycofać ze swojego słowa.
Warto by przy tej okazji mówienia prawdy – szczególnie dla tych, którzy szczycą się, że potrafią ową prawdę „wyrąbać” w oczy – zastanowić się, czy mówimy ją dlatego, że służymy prawdzie, czy prawda służy nam. Jeżeli ja mówię prawdę, żeby uchodzić za kontestatora, to finałem i konsekwencją tego typu sytuacji jest taki totalnie samotny wieczny kontestator. Natomiast, jeżeli służymy prawdzie, ona może nam przynieść samotność, ona może nam przynieść wyrok śmierci, ale nigdy nie będzie to samotność bez Pana Boga.
Jak mówiłem, są dwie hipotezy na temat dlaczego Jan Chrzciciel zadał to pytanie. Przecież znał Jana, ochrzcił go, rozmawiali pewnie dużo na ten temat, a mimo wszystko z więzienia poprzez swoich uczniów zadaje takie pytanie: - „Czy Ty jesteś tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?”
Pierwsza z tych hipotez mówi, że była to pedagogika Janowa. Mianowicie, wiemy, że Jan gromadził wokół siebie mnóstwo uczniów i chciał tych uczniów- ponieważ miał świadomość, że życie jego się kończy – skierować do Chrystusa. Druga hipoteza jest taka, że Jan przeżywał wątpliwości. Pamiętamy jego głoszenie, mówił, że siekiera do korzeni drzew jest już przyłożona, a wiec oczekiwał nagłego przyjścia Pana Boga, który wreszcie uporządkuje ten świat. Donoszą mu w więzieniu, że nic takiego się nie dzieje, że Jezus owszem naucza i uzdrawia, ale nagle nie prostuje wszystkich ścieżek. I Jan przeżywa w związku z tym wątpliwości, przeżywa można by powiedzieć pewną depresję. Pyta poprzez swoich uczniów i otrzymuje odpowiedź.
Niezależnie na której z tych hipotez się skoncentrujemy, jedno warto zaznaczyć: ten człowiek oczekuje śmierci, a zobaczmy, co go ożywia. Ożywia go jedna idea - czy wypełnił swoją misję, czy to był naprawdę Ten, którego oczekiwał? Wydaje mi się, że warto dać się zainspirować tą postacią i zapytać samych siebie: - Wokół czego, wokół jakiej idei ogniskuje się moje życie? Jeżeli nie ma żadnej idei przewodniej, jeżeli nie ma żadnej fascynacji, wtedy utopię swoje życie w małych, banalnych sprawach, co nie znaczy, że one są nieważne – są ważne, ale one mnie pożrą, one nie zostawią ze mnie nic. Natomiast, jeżeli moje życie jest ożywione przez wielką ideę – przez głęboką wiarę w Pana Boga – to nawet w takiej sytuacji jak bezpośrednie zagrożenie śmiercią, ja będę przede wszystkim myślał o tym, czy wypełniłem swoje powołanie. To jest coś, co w radykalny sposób porządkuje moje życie, powoduje, że niezależnie jakie okoliczności na mnie przyjdą, ja nie będę się przejmował peryferyjnymi rzeczami, tylko motorem mojego życia będą te istotne sprawy. Warto się zapytać, czy ja się rozmieniam na drobne, czy też moim życiem rzeczywiście kieruje ważna idea. Czy służę prawdzie, czy prawda służy mnie?
II niedziela Adwentu
(Iz 11,1-10) Cielę i lew paść się będą społem i mały chłopiec będzie je poganiał.
(Mt 3,1-12) Głos wołającego na pustyni
Adwent jest takim momentem, kiedy ja powinienem w swoim sercu szukać głosu najistotniejszego, dlatego, że nasze życie upływa pośród głosów, które są często marginalne, zupełnie błahe, a często idiotyczne i które tak bardzo zaludniają naszą głowę i serce. Święty Jan Chrzciciel może być przykładem. To był człowiek, który żył na pustyni. Jak można zbudować dom w takich warunkach? Widocznie musiał mieć bardzo mocny ten dom wewnętrzny, a jego domem wewnętrznym było Słowo Boże. On tylko użyczał brzmienia swojego głosu. Na jego życiu zaważyło to spotkanie, kiedy Matka Boska spotkała się z Elżbietą i święty Jan spotkał się ze swoim Zbawicielem Jezusem Chrystusem – obydwaj byli w łonach swych matek. I z nami jest podobnie.
W momencie chrztu – jak mówi dzisiaj święty Jan – zostaliśmy ochrzczeni Duchem Świętym i ogniem. Czasem nasze życie wygląda jakbyśmy ochrzczeni byli nie ogniem, tylko popiołem: słuchamy głosów, które nas mamią, które mówią, że musimy zasłużyć na miłość, że musimy udowodnić jacy wielcy jesteśmy, że musimy pokazać całemu światu kim jesteśmy, ilu mamy za sobą ludzi albo ile gadżetów, którymi można imponować. Tymczasem Jan nam pokazuje inną drogę, że najistotniejszym głosem jest głos Pana Boga, a Pan Bóg rozbrzmiewa po cichu w naszych wnętrzach.
Adwent jest takim momentem, kiedy powinienem usunąć na bok te wszystkie głosy, które zagłuszają głos Boga i wsłuchać się w niego. A dlaczego tak jest? Ponieważ dopiero w tym momencie, kiedy go usłyszę – a głos ten brzmi: „Ty jesteś moim synem umiłowanym” i to jest dokładnie ten sam głos, który usłyszał Jezus podczas chrztu – gdy ja go usłyszę, to ja naprawdę nie muszę nikomu nic udowadniać! I wtedy się dzieją rzeczy przedziwne, o których mówi św. Paweł Apostoł – żebyśmy przygarniali siebie nawzajem: „Przygarniajcie siebie nawzajem, bo i Chrystus przygarnął was”. Wtedy już nie ma przeszkód, nawet człowiek oschły, taki którego nikt nie potrafi przygarniać ze względu na to, że jest tak niesympatyczny, niemiły i może nawet chamski – to będzie dla mnie „bułka z masłem” żeby go przygarnąć, ponieważ nie muszę mu nic udowadniać. Wiem, że jestem synem umiłowanym.
W Księdze Izajasza jest bardzo piękny i jednocześnie z pewną dozą humoru obrazek, gdzie cielę i lew paść się będą społem, a mały chłopiec będzie je poganiał. Ja stanę się takim małym chłopcem – ale nie w sensie zdziecinnienia czy infantylizmu – tylko będę tak ufał Panu Bogu, jak małe dziecko ufa swoim rodzicom.
Zobaczmy, że my bardzo często reagujemy agresją, chcemy udowodnić innym kim jesteśmy i stąd się biorą wszelkiego rodzaju nieporozumienia. Czy ja potrafię przygarniać drugiego człowieka? Otóż, jeżeli będę się wsłuchiwał w ten głos , który we mnie rozbrzmiewa: „Ty jesteś synem umiłowanym”, to będzie mój dom, tam będę mieszkał. Nie będę musiał być ani silny, ani nie będę musiał być prorokiem, ani mesjaszem – tym nie jestem. I nie będę miał złudzeń, że mogę zbawić drugiego człowieka. Po prostu będę mu głosił to, co chce każdemu z nas powiedzieć Pan Jezus i do każdego dzisiaj mówi: Ty jesteś moim synem umiłowanym”.
Myślę, że warto spędzić ten Adwent na poszukiwaniu tego głosu. Wtedy dopiero będzie w człowieku głęboki pokój, wtedy będę mógł podać rękę komuś, kto naprawdę mi robi na złość, kto chce mi udowodnić, że jest wielki i chce mnie przytłoczyć i zniszczyć. Będę umiał do niego podejść dopiero w momencie, kiedy będę mieszkał wewnątrz samego siebie, kiedy będę mieszkał w tym domu, w którym rozbrzmiewają słowa: Ty jesteś moim dzieckiem umiłowanym. Wtedy nikomu nic nie będę musiał udowadniać.
I niedziela Adwentu
(Mt 24,37-44) Jak w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali
aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki, i nie spostrzegli się, aż przyszedł potop i pochłonął
wszystkich, tak również będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Wtedy dwóch będzie w polu:
jeden będzie wzięty, drugi zostawiony.
Mnóstwo ludzi na coś czeka, chociaż są też tacy ludzie, którzy już na nic nie czekają. Warto by się zastanowić i w tym okresie Adwentu nadać imię swoim oczekiwaniom. Na co ja w życiu czekam? Oczywiście wcale przez to nie przekreślam tych banalnych ludzkich oczekiwań – to są składowe naszego życia i dobrze, że są. Natomiast jaki jest ten naprawdę głęboki nurt moich oczekiwań? To są pytania, które stawiamy sobie u progu Adwentu, tego czasu oczekiwania na Boże Narodzenie, ale także czasu tego makro-Adwentu, czyli przyjścia na końcu czasów.
Święty Paweł w Liście do Rzymian pisze: „Rozumiejcie chwilę obecną. Teraz nadeszła dla Was godzina powstania ze snu”. Teraz dokonuje się nasze zbawienie. Te słowa znalazł w momencie swojego nawrócenia święty Augustyn. Przebywał w swoim ogrodzie w Mediolanie, intensywnie szukał sensu swojego życia, porzucił te wszystkie filozofie, którym dotychczas się oddawał i walczył w nim ten stary człowiek i nowy. W tym mediolańskim ogrodzie otworzył Pismo Święte i natrafił na ten właśnie fragment. Oczekiwanie to jest nadzieja, która patrzy na horyzont, ale pamiętajmy, że jakość tej nadziei budujemy w chwili obecnej.
Wiemy ze Starego Testamentu, że ludzie zostali ukarani za grzechy potopem. Natomiast Pan Jezus w dzisiejszej Ewangelii wcale nie wspomina o grzechu, mówi o zwyczajnych ludzkich rzeczach: - „Jak było za dni Noego, tak będzie i z przyjściem Syna Człowieczego. Albowiem jak w czasie przed potopem jedli, pili, żenili się i za mąż wydawali, aż do dnia kiedy Noe wszedł do Arki.” Przecież w tym nie ma żadnego grzechu! W jedzeniu, piciu, w wydawaniu się za mąż, w wychowywaniu dzieci! Tak, tylko takie życie zaczyna być grzeszne wtedy, kiedy ono nas wsysa całkowicie, kiedy zamykamy się w kręgu naszych oddziaływań, naszej rodziny i zapominamy o tym, że nasza nadzieja jest gdzie indziej, że wszyscy zdążamy do innej Ojczyzny.
Myślę, że ta postać Noego powinna nam przyświecać w Adwencie. Noe budował Arkę na pustyni i jego sąsiedzi pukali się w głowę – po co mu łódź na pustyni??? A mimo wszystko, pomimo tego, że wokół tętniło życie, które absolutnie nie przejmowało się niczym, on wytrwale budował Arkę i ona go uratowała. Pamiętajmy, że Arka była także obecnością Pana Boga w Izraelu. To jest dla nas wskazówka. Budujmy Arkę, pomimo tego, że ludzie dzisiaj z zapałem wokół nas oddają się zupełnie innym rzeczom, bo ona będzie nam potrzebna, ta Arka obecności Pana Boga. Kiedyś, „kiedy Dzień Pański przyjdzie jako złodziej”. I to nie jest kwestia straszenia, to nie jest kwestia tego, żebyśmy pod wpływem lęku i strachu nerwowo patrzyli w przyszłość. Zapraszając Pana Boga tu i teraz poprzez nasze wysiłki budujemy dookoła lepszy świat.
„Jeden będzie wzięty, drugi zostawiony”. Dzisiaj dzieją się rzeczy identyczne. Dzisiaj również jest ten moment zostawienia kogoś i zabrania. Obok ktoś potrzebuje pomocy i jeden ma naprawdę czułe serce i pomoże, a drugi, mimo, że tak do niego podobny, to absolutnie nawet tego nie zauważy, że jest potrzebna pomoc. Czy to nie jest właśnie takie „wzięcie i zostawienie”?
Dzisiaj dokonuje się sąd nad naszym postępowaniem. A to, co będzie kiedyś, przyjście Pana Boga, to tylko konsekwencja tego, co uczyniliśmy z naszym życiem.
XXXII niedziela zwykła
(Łk 20,27-38) Sadyceusze i abstrakcyjny przykład o kobiecie i jej siedmiu umierających mężach
Znowu muszę się zachwycić nad tym tekstem , nad tym jak bardzo on pasuje do dzisiejszej sytuacji. Rzecz miała miejsce dwa tysiące lat temu, a wypisz-wymaluj oddaje to, co przezywamy na co dzień. Chodzi o wiarę i zabawę w wiarę. Saduceusze prezentują zabawę w wiarę – naprawdę chodzi im tylko o jakieś abstrakcyjne przykłady, które mają podważyć wiarę w Zmartwychwstanie. Zwróćmy uwagę na samą intonację: Nauczycieluuu.. i podają ten abstrakcyjny przykład o kobiecie , która miała siedmiu mężów. Czy to nie przypomina nam takich sytuacji, których wzorcem jest takie pytanko czasem zadawane:
- Czy Bóg jest wszechmocny?
- Owszem, jest!
- W związku z tym, czy może stworzyć taki kamień, którego by sam nie podniósł?
Takie rzeczy zaczynają się w momencie, kiedy ja tracę kontakt z żywym Panem Bogiem, a zaczynam sobie wybierać z Pisma Świętego to, co mi pasuje.
Bardzo często zdarzają się takie sytuacje, wymyślamy różnego rodzaju ekstremalne przykłady po to, żeby pogrążyć ważne zasady życia. Argument przeciwko świętości życia? Ot, bardzo prosty, też ekstremalny: wymyśla ktoś sytuację o zgwałconej kobiecie i jeszcze zarażonej AIDS-em, no i czy w takim wypadku, proszę księdza, nie można?! Sądzę, że tego typu argumenty biorą się z zabawy w wiarę. A Jezus mówi do sadyceuszów, że nie znają ani Pisma – traktują Je jak zbiór kamyków, z których wybierają poglądy, które im pasują, a z których to poglądów utkają swój światopogląd – ani mocy Bożej. Być może dlatego mamy czasem taką awersję do czytania Pisma Świętego i wgłębiania się, ponieważ może znaleźlibyśmy tam wypowiedziane zdania expressis verbis, które dotyczą naszego życia i naszej sytuacji, a my tego nie chcemy, wolimy trwać w niewiedzy, wolimy snuć takie przypuszczenia, że może to jest światopogląd utkany przez księdza, który on usiłuje mi wszczepić do głowy, bo tak musi, bo tak wygodnie itd. Z drugiej strony Jezus mówi: - nie znacie mocy Bożej. Wiara w Zmartwychwstanie, która owocuje konkretnym zachowaniem w moim życiu, podejmowanie naprawdę ważnych i trudnych spraw, a nie uciekaniem przed nimi, to jest bazowanie na mocy Pana Boga. A my bardzo często chcemy wszystko sobie zawdzięczać i my bardzo często uciekamy w jakieś ekstrema po to, żeby rejterować przed prawdziwym życiem, a dopiero ono niesie autentyczny, prawdziwy smak. Jeżeli ja podejmę to, co mi nakazuje Pan Bóg - te rzeczy, które wydają mi się zgoła nie pasować do mojej lichej postury - to wtedy okazuje się, że mocą Bożą dorastam do pewnych wyzwań. My tymczasem wolimy uprawiać łatwe ekstrema.
Wiara w Zmartwychwstanie to nie jest pogarda dla tego świata, to jest akceptacja, ale jednocześnie wprowadzanie pewnych twardych zasad, jeśli chodzi o rzeczy istotne, a bycie elastycznym, jeśli chodzi o drugorzędne.
Dopiero kiedy ja wierzę w Zmartwychwstanie, to mogę podjąć ekstremalne wyzwania, które przede mną stają. Świat jest pełen takich ludzi, którzy podejmują te ekstrema – rodzą dzieci niepełnosprawne i je wychowują, nie dezerterują, kiedy stanie przed nimi sytuacja rzeczywiście nie do rozwiązania, a życzliwi koledzy mówią: Daj spokój, zostaw to, to nie dla Ciebie, nie podołasz, to za duże wymagania. A mimo wszystko ci ludzie to podejmują. I oni właśnie żyją pełnią życia, oni przeżywają prawdziwy smutek i prawdziwie płaczą, ale też potrafią się prawdziwie radować. A my bardzo często uciekamy w takie sytuacje, nad którymi mamy panowanie, gdzie pokazujemy swoją moc i wszyscy to widzą w świetle rampy. Natomiast życie niesie ze sobą nieprzewidywalne rzeczy i Jezus mnie namawia, żebym ja nie udawał wiary, tylko przyjął w całej rozciągłości to, czego pragnie i wymaga ode mnie Pan Bóg – dopiero wtedy poczuję autentyczny smak życia i nie będę musiał karmić się jego namiastkami.
1 listopada - Uroczystość Wszystkich Świętych
(Mt 5,1-12a) Osiem błogosławieństw
Dzisiejsza Uroczystość Wszystkich Świętych jest ilustracją krótkiego tekstu w Credo: ”Wierzę w świętych obcowanie”. Co to znaczy, że ja, chrześcijanin, wierzę w świętych obcowanie?
Kościół to nie są tylko ci, którzy pielgrzymują do Pana Boga i przechodzą tam przez bramę śmierci. Kościół to jest także rzesza tych ludzi, którzy już są u Boga, którzy już są zbawieni, którzy już są po tej drugiej niewidzialnej stronie ołtarza. Niebo i Królestwo Boże to nie jest gdzieś tam w przestrzeni. To jest wymiar rzeczywistości, który jest obecny obok nas – niedostępny w tej chwili, będzie dostępny kiedyś. A więc wspólnie razem ze świętymi stanowimy jeden Kościół. I to jest, przynajmniej dla mnie, wielka pociecha, bo gdy patrzę w przeszłość Kościoła i widzę tę olbrzymią galerię ikon Boga – tak należałoby chyba tych ludzi nazwać – to naprawdę napełnia mnie głęboka otucha. Znajduję tam ludzi prostych jak Jan Maria Vianney, którego nie chciano wyświęcić, dlatego, że biedak nie umiał się nauczyć łaciny, a mimo to został świętym; jest Boży gwałtownik święty Franciszek; jest cała galeria świętych intelektualistów: święty Tomasz z Akwinu, święty Grzegorz z Nazjanzu, Grzegorz z Nysy. Są ludzie, którzy nigdy nie wyściubili nosa poza klasztor klauzurowy jak święta Mała Tereska; są wielcy reformatorzy. Cała galeria ikon Pana Boga! Każdy z nich różny, ale każdy podobny – podobny, ponieważ stał się ikoną Pana Boga i to nie przez własny wysiłek, ale przez to, że otworzył się na Jego działanie, Jego światło. Dlaczego mnie to raduje? Przede wszystkim napawa mnie otuchą z tego powodu, że ci ludzie są tak różni, że Pan Bóg nie chce „urawniłowki”. Święci to jest galeria tak różnych typów ludzkich i to nie są ludzie, którzy tylko dzierżyli w ręku różaniec i zaniedbywali sprawy tego świata. Świętość to nie jest jakaś odległa idee fixe, ale jest to zadanie dla każdego z nas.
Jak to zrobić?
Każdy z tych świętych – tak mi się wydaje – błogosławił to, że żyje tu i teraz i nie narzekał na swoje czasy – przejął się tym, że Pan Bóg może z niego wydobyć jego prawdziwe oblicze tu i teraz. A więc żyjmy teraźniejszością i starajmy się stosować te osiem zasad Bożej chemii, bo tak bym nazwał osiem błogosławieństw. Błogosławieni to znaczy szczęśliwi, ale o jakie szczęście nam chodzi? Bo jest szczęście łatwe, syte i głupawe, a jest też szczęście trudne i głębokie. Jakie ja w życiu wybieram? W marzeniach często pragniemy sytego szczęścia w postaci nicnierobienia i leżenia „pod gruszą na dowolnie wybranym boku”. Czy w ten sposób będę szczęśliwy? Czy raczej szczęście to nie jest to, kiedy ja ofiaruję swoje życie i widzę jak to życie zakwita i staje się inspiracją dla innych ludzi. Tracę siebie, ale jednocześnie tracę siebie owocnie, tak jak ziarno rozsadzane w ziemi, z którego wyrasta kłos. I to jest prawdziwe szczęście.
Błogosławieni ubodzy w duchu – to nie ci, którzy liczą wyłącznie na własne siły, to nie ci, którzy się potrafią zareklamować, to nie ci, którzy mają układy. To ci, którzy wiedzą, że tak naprawdę siłą jest Pan Bóg.
Błogosławieni cisi- ciekawe, że najwięcej robią ci ludzie, którzy biją najmniej piany wokół siebie i o taką cichość tutaj chodzi. Cichość ludzi, którzy przemieniają oblicze tej ziemi nie czczym gadaniem, ale konkretnym czynem.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości – ale nie takiej sprawiedliwości zaprowadzanej pokojowym czołgiem, pokojowa kulą czy bombą, ale tacy, którzy przede wszystkim sami są sprawiedliwi i przez to inspirują innych ludzi.
Błogosławieni miłosierni – tacy, którzy potrafią tłumaczyć rzeczywistość, którzy patrząc na podłość ludzką jednocześnie widzą drugą stronę tej podłości – że ktoś widocznie tak negatywnie odcisnął się na historii tego człowieka, że tak go upodlił. To ci, którzy potrafią znaleźć ziarno dobra w nawet najbardziej karykaturalnej istocie ludzkiej.
Błogosławieni czystego serca – niedwulicowi, jednoznaczni, przejrzyści, w których nie czai się podstęp.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój – przede wszystkim mają pokój w sercu i promieniują tym pokojem na innych.
I wreszcie błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości. Przecież to jest osiągalne tu i teraz tylko zacznijmy od siebie i nie narzekajmy, że czasy są złe, ani nie róbmy wycieczek do naszej przeszłości, że kiedyś to było wspaniale, a teraz nie można realizować takich rzeczy... Można, tylko trzeba zacząć od siebie. A dowód jest bardzo prosty – dowodem są ci ludzie, których świętość dzisiaj obchodzimy.
.
Bóg jest miłośnikiem życia. To, że istniejemy, że każdy z nas oddycha i chodzi po tej ziemi, to jest niewymowne świadectwo Jego miłości. Czy ja tak naprawdę w to wierzę? Czy ja rzeczywiście czuję, że ponieważ jestem, to znaczy, że Bóg mnie chciał? Być może tego nie czuję, być może nie jestem „miłośnikiem życia”, bo tylko ten, kto kocha życie jest w stanie zrozumieć, jak wielkim darem ono jest. Niestety, bardzo często ta miłość życia pojawia się po pierwszym zawale i wtedy widzimy, co jest ważne, a co mniej ważne.
Historia Zacheusza kryje w sobie kilka ciekawych momentów. Pierwszą ciekawą rzeczą jest nazwa tego miasta. Jerycho to znaczy „pachnąca”. Było to uzdrowisko, taka luksusowa miejscowość wypoczynkowa dla bogaczy świata palestyńskiego ze wszystkimi „dobrodziejstwami” tego uzdrowisk, jak luksusowe domy publiczne i domy gier – to wszystko, co może zapewnić wypoczynek ludziom mającym pieniądze.
Zacheusz, niskiego wzrostu szef urzędu celnego: jego imię po hebrajsku znaczy „czysty”.
O paradoksie, człowiek, którego zawód już był synonimem nieczystości, brudu i krwiopijstwa miał na imię „czysty”. Dlaczego Zacheusz, szef celników, człowiek, który ma wszystko, chce zobaczyć jakiegoś proroka przechodzącego przez Jerycho? Czy on rzeczywiście miał wszystko? Widocznie nie miał. I aby zobaczyć Jezusa z powodu tłumu musiał się ośmieszyć. Szef urzędu celnego wylazł na drzewo i naraził się na pośmiewisko tych wszystkich ludzi, którzy go nie szanowali i nie lubili. Wtedy spotkał Pana Boga. I tu jest druga ważna sprawa: Czasem, żeby tak naprawdę odczuć miłość Bożą, trzeba się wystawić na pośmiewisko i twardo opowiedzieć się za Panem Bogiem.
Na Jezusa prawdopodobnie czekał cały komitet powitalny związany z religią żydowską. Szef synagogi razem z innymi dostojnikami i kapłanami wyszedł i czekali, aż Chrystus przyjdzie do synagogi. O tym świadczy to szemranie: „Do grzesznika poszedł w gościnę...” Jezus złamał pewien konwenans, nie poszedł do synagogi nie stroił się w pobożne minki, tylko poszedł do człowieka, który był pogardzany. A ja, jak ja oceniam innych ludzi? Czy ja szybko i sprawnie nalepiam innym na czoło etykietki. Tymczasem Chrystus chce nam powiedzieć co innego, że w każdym człowieku jest dusza nieśmiertelna. Nawet jeśli ten człowiek, jego czyny, nie wskazują absolutnie na to, że jest człowiekiem dobrym, to jednak warto o tą duszę się zaczepić. Każdy w swoim sercu nosi pewien kryształ – jeżeli ja tego nie dostrzegę, stanę się takim kolekcjonerem ludzkich brudów. I co więcej, im bardziej coś takiego kolekcjonuję, tym bardziej się zamykam, tym bardziej jestem krytyczny na wszystkich ludzi dookoła. Każdemu potrafię przypiąć łatkę. To jest prosty sposób na zamkniecie się na innych ludzi, na odrzucenie, na to, co jest kompletnie sprzeczne z Ewangelią.
Może warto patrzeć w ten sposób na ludzi i zobaczyć coś dobrego nawet w człowieku, który wydaje nam się zły. Może się ośmieszymy, a może nie. Jest tak scena w Ewangelii, gdy Jezus wysyła swoich Apostołów i mówi, żeby szli do każdego mieszkania i głosili pokój Chrystusowy. Jeżeli pokój tam będzie, to wszystko w porządku, natomiast jeżeli ich wyrzucą, ten pokój wróci do Apostołów. I trochę tak będzie z nami, jeżeli odważymy się i zobaczymy nawet w człowieku, który wydaje nam się naprawdę zły, coś dobrego. Być może będziemy przez niego odrzuceni, albo przez środowisko, ale naprawdę wzrośnie w nas ten pokój, który chcieliśmy temu człowiekowi dać. Może warto zdecydować się na ten jeden krok. Jeden wystarczy, bo wtedy poczujemy, o co w tym wszystkim chodzi, że bezsensowną jest droga rozdawania etykietek, a jedyna która się liczy, to żmudna droga dostrzegania w każdym człowieku obrazu Pana Boga, chociaż wydaje on się bardzo zarzucony błotem, tak jak na przykład u celnika Zacheusza.
Jak to jest ze mną, jak ja patrzę dokoła, co ja kolekcjonuję?
XXV niedziela zwykła
(Am 8,4-7) A będziemy zmniejszać efę, powiększać sykl i wagę podstępnie fałszować.
(Łk 16,1-13) Przypowieść o nieuczciwym zarządcy.
Kiedyż minie nów księżyca, byśmy mogli sprzedawać zboże? Kiedyż szabat, byśmy mogli otworzyć spichlerz? A będziemy zmniejszać efę, powiększać sykl i wagę podstępnie fałszować. Będziemy kupować biednego za srebro, a ubogiego za parę sandałów i plewy pszeniczne będziemy sprzedawać.
Czyż to nie jest zapis świadomości bardzo wielu współczesnych ludzi, którzy gdzieś są na wypoczynku albo w kościele, a w głowie cały czas kotłują się myśli związane z pracą: - czy akcje tego przedsiębiorstwa spadły, czy zwyżkują? Jaki jest kurs euro, a jaki dolara ? Co będzie, gdy w poniedziałek zasiądę przed komputerem, a może w niedzielę jednak zasiąść i pstryknąć? W poniedziałek, kiedy obudzą się panowie z czerwonymi szelkami i krawatami i zaczną rządzić światem... ja mogę wypaść z obiegu!
Czy to nie jest dokładnie to samo? Człowiek, który nawet jadąc na wakacje bierze laptopa, wyposaża się w komórkę i musi utrzymywać kontakt ze swoim przedsiębiorstwem, bo nie będzie na topie, bo coś mu się wymknie.. I stajemy się takimi małymi bogami w naszych przedsiębiorstwach. Jakiś obłęd! 2 800 lat temu było dokładnie to samo, oczywiście w mniejszej skali. Niesamowite jak natura ludzka jest niezmienna. Dlatego tak bardzo aktualne są słowa z Pisma Świętego również dzisiaj, choć zmienił się kostium historyczny.
Pan Jezus gdy chce powiedzieć coś ważnego każdemu z nas, to najpierw wstrząsa swoimi słuchaczami, bo oto za przykład sprytu i inteligencji daje... złodzieja! Inteligencja i spryt w złych rzeczach, mogą być wykorzystywane też w dobrych rzeczach, zależy do czego będziemy je wykorzystywać, bo niestety, my chrześcijanie - jak to Pan Jezus mówi ”synowie światła” - jesteśmy niedojdami i gapami, jeśli chodzi o relację z Panem Bogiem. Potrafimy pisać biznes-plany, przewidywać ruchy naszych przeciwników, jeśli chodzi o konkurencyjne przedsiębiorstwa, a nie potrafimy sobie zaplanować codziennej modlitwy; jesteśmy bezradni. Trzeba trochę energii, trochę sprytu, trochę przemyślności.
Pan Bóg, zanim dał nam Dziesięć Przykazań, zanim dał nam swojego Syna Jezusa, to dał nam głowę do myślenia. Inteligencja jest darem od Pana Boga i ja muszę robić z niej użytek, również jeśli chodzi o sprawy Boże. Jeśli nie, to będę ułomnym chrześcijaninem, który stoi bezradnie w kościele i nie rozumie co się do niego mówi. Musimy znać proporcje. Jeżeli angażujemy się w pracy, powinniśmy się angażować w naszą rodzinę i w Pana Boga. Jeżeli te proporcje zostaną zachwiane, to będziemy mieć taki obraz nas samych, jak pokazuje księga Amosa, a więc zupełny obłęd.
XXIV niedziela zwykła
(Łk 15,1-32) Trzy przypowieści: o zagubionej owcy, o zgubionej drachmie i o synu marnotrawnym.
Jest taki termin używany w żargonie teologów - ekonomia Zbawienia – sucho, ośliźle brzmiący. Przywołuję go nie dlatego, żeby epatować technicznymi teologicznymi sformułowaniami, ale żeby się skupić przez moment właśnie na tym słowie ekonomia. Jeżeli pada takie słowo, to kojarzy nam się ono z rachunkami. Z trzech przypowieści dzisiejszej Ewangelii, które należy rozpatrywać razem, wynika, że w ekonomii Pana Jezusa jeden może być większe lub równe dziewięćdziesiąt dziewięć. To nam się w głowie nie mieści, bo my stosujemy ludzkie kalkulacje. Robimy taki sam błąd jak robili faryzeusze i saduceusze – w centrum stawiamy bezgrzeszność. Jeżeli stawiam w centrum bezgrzeszność i staram się unikać za wszelką cenę grzechu, to rychło się zniechęcę, ponieważ jestem człowiekiem grzesznym; żyję na wschód od Edenu, ziemia nie jest rajem.
Przedziwna rzecz, Bóg jest bez grzechu, ale bezgrzeszność nie jest Bogiem. Bóg jest doskonałością, ale doskonałość nie jest Bogiem. Ja zaczynam ubóstwiać doskonałość i bezgrzeszność. Powoduje to dwie rzeczy. Po pierwsze Bóg przestaje mi być potrzebny, bo to ja dążę do doskonałości i wszystko sobie sam zawdzięczam. A po drugie, ja eliminuję miłość z tego związku, zostaje tylko czysta rachunkowość. Bardzo szybko ludzie porzucają wiarę, ponieważ jeżeli chcą naprawdę całym sercem ubóstwiać bezgrzeszność i dążyć do niej, to niestety rychło się potykają, bo są grzeszni.
Centrum naszej wiary to jest bezinteresowne przebaczenie, a nie bezgrzeszność. Nie potrafimy tego pojąć, bo w naszej ekonomii jest „coś za coś”, „w życiu trzeba za wszystko płacić” - zresztą często powtarzamy te zdania. Natomiast zapominamy, albo nie potrafimy czy nie chcemy przyjąć, że u Pana Boga wszystko jest za darmo. Moje istnienie zostało mi dane darmo, On mnie otacza darmową miłością – muszę się ciągle tego uczyć, dopóki tego nie zrozumiem, to będę się oburzał na wybaczenie.
XXIII niedziela zwykła
(Łk 14,25-33) - Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma swego ojca i matki, żony i dzieci,
braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem.
Ten dzisiejszy fragment z Ewangelii św. Łukasza składa się jakby z dwóch części, które na pierwszy rzut oka kompletnie nie są spójne. Najpierw Jezus mówi o wyrzeczeniu, o tym, żeby mieć w nienawiści brata, siostrę, matkę, ojca, a nadto i siebie samego, a później są jakieś takie dwie mikro-przypowieści, które mówią o konkretnych sprawach: o ludziach, którzy budują wieżę i obliczają czy im starczy, czy nie starczy, jak inni by się zachowywali, gdyby zaczęli budować, a im nie starczyło i o królu, który kalkuluje, czy jest w stanie stawić czoła komuś, kto przychodzi z większą armią. Myślę, że dlatego te dwa fragmenty są niespójne, ponieważ opisują dwa niespójne światy. Co ciekawe, jeden zawiera drugi – jest to Królestwo Boże i w Nim się zawiera ten świat. Czasem zachodzą na siebie, czasem są diametralnie przeciwne. I wydaje mi się, że Jezus akcentuje niezmiernie ważną sprawę, że w królestwie tego świata obowiązuje taka zwykła kalkulacja. Dlaczego? Dlatego, że liczymy się z tym, jak inni zareagują, czy nasze postępowanie, czy procedury, które wcielamy w życie zakończą się sukcesem – to jest dla nas ważne, tym się kierujemy... Te dwa obrazy o wieży i o królu właśnie o tym mówią: o takiej zwykłej ludzkiej kalkulacji i na dodatek, co inni by o tym powiedzieli. Natomiast ten drugi świat, świat Królestwa Bożego, absolutnie odrzuca wszelką kalkulację.
W teologii już od pierwszych wieków istnieje takie sformułowanie jak ”skandal krzyża”. Właśnie w konfrontacji tych dwóch światów wychodzi ten ”skandal krzyża”, a więc brak absolutnie jakiejkolwiek kalkulacji, nieprzejmowanie się tym, że być może zacząłem rzecz, której skończyć mi się nie uda, ale najistotniejsze są intencje.
Nie jest ważny koniec, czy poniosę fiasko, czy moje przedsięwzięcie, które było zgodne i harmonizowało z Ewangelią i z tym co odczuwałem, że Duch Święty pragnie, przedsięwzięcie, które przyniesie tutaj na świecie jakiś konkretny wymiar i ludzie będą mi klaskali, kłaniali się i mówili: ”Świetnie to zrobiłeś!”, czy też będzie to zupełnie klapą. To jest zupełnie obojętne i najpełniej to wyraża życie Jezusa – te trzydzieści trzy lata, w tym trzy lata życia zaangażowanego w ten świat i w zasadzie nie zostawił po sobie nic... Nic nie napisał, zostawił po sobie tylko dwunastu Apostołów pogrążonych w strachu, z których jeden Go zdradził.
Przedsięwzięcie Jezusa skończyło się absolutną klapą. Natomiast później, co powstało z tego zasiewu, to każdy z nas wie. I ta sytuacja wynika z tego, że Jezus nigdy nie kalkulował, On po prostu był posłuszny swojemu Ojcu, a Jego życiem kierowała jedynie miłość. Obca Mu była kalkulacja typu, jak ludzie Go będą postrzegali, czy zdoła nawrócić państwa, czy będzie Mesjaszem dla całego świata... Zaczął do małych rzeczy i nie zdążył ich skończyć, a mimo to nadal To trwa i się rozwija.
Ważne jest, abyśmy ciągle powracali do tego obrazu, że warto czasem być orędownikiem spraw przegranych, jeżeli te sprawy przegrane są w harmonii z Ewangelią i z tym, co chce od nas Jezus. I nie liczyć na to, czy inni nas pogłaszczą, czy też nie, bo nie robimy tego dla drugiego człowieka, tylko przede wszystkim dla Boga.
Paradoksalnie okazuje się, że jeżeli Pan Bóg jest moim vis a vis, to tak naprawdę pracuję dla drugiego człowieka... pomimo, że na razie efektów nie widać.
XXII niedziela zwykła
(Łk 14,1.7-14) Przypowieść o zajmowaniu miejsc przy stole.
Przypowieść o zajmowaniu miejsc przy stole, to nie są zasady savoir-vivre’u.
Warto pamiętać o tym, że jest ona dwuwarstwowa, bo łatwo można ją wziąć za zasady savoir-vivre’u. Mimo, że oparta na faktach konkretnych, bo Jezus widzi jak faryzeusze zajmują miejsca przy stole i kłócą się o to, kto ma być pierwszy, to pamiętajmy o tym, że uczta to jest przede wszystkim uczta eschatologiczna – to jest to, co będzie po śmierci, spotkanie nas z Panem Bogiem. I w tym kontekście ta przypowieść nabiera zupełnie innego wymiaru, bo można czasem posądzać – przynajmniej ja spotykam się z takimi interpretacjami niektórych ludzi – że jest to pewnego rodzaju handel: ja ze skromną miną zajmę ostatnie miejsce, a wtedy zostanę wywyższony i od razu zostanie mi to wypłacone. Otóż nic podobnego! Ten kontekst eschatologiczny nadaje zupełnie inny wymiar – prowokuje mnie do tego, żebym patrząc na siebie, na swoje osiągnięcia jednocześnie pamiętał o tym, że kiedyś zostanie ze mnie zdarta zasłona wszystkich udawań, tych wszystkich kuglarskich sztuczek, przy pomocy których czasem udaje mi się oszukać co do mojej osoby innych ludzi. Kiedyś, po śmierci, będę całkowicie przezroczysty dla samego siebie i dla innych, opadnie zasłona i pokażą się prawdziwe intencje i prawdziwe czyny. Jeżeli ja w dzisiejszym moim życiu o tym pamiętam, to będę się starał nie udawać kogoś innego.
Kto robi konkretny rachunek sumienia, ten może być bezpieczny, jeśli chodzi o ”zajmowanie miejsc przy stole” – i to jest bardzo szeroko pojęta sytuacja. Tu nie chodzi o to, żeby niedoceniać samego siebie, tylko pamiętać o tym, że ja i mój bliźni jesteśmy tajemnicą i ta tajemnica objawi się na Sądzie Ostatecznym. Wtedy dopiero zobaczę prawdziwe swoje oblicze. Teraz, na ziemi z bojaźnią i drżeniem powinienem pamiętać o tym. I pamiętając, jednocześnie cieszyć się wielkością innych ludzi, a nie tylko udawać kogoś innego, niż jestem.
XVIII niedziela zwykła
(Koh 1,2;2,21-23) Marność nad marnościami
(Kol 3,1-5.9-11) (Łk 12,13-21) Odpoczywaj, jedz, pij i używaj ...głupcze!
Przypowieść Jezusa dotyczy tego, żebyśmy nie pokładali nadziei w dobrach doczesnych. One są potrzebne, Jezus nigdy ich nie negował, sam korzystał z nich, ale zawsze uczył dystansu. Możemy przewidywać, co będzie jutro, a tak naprawdę niewiele zależy od nas. Myślę, że w każdym człowieczym losie i w każdym spojrzeniu człowieka na życie powinno być miejsce – może z wiekiem coraz więcej – na ten element zaskoczenia. Bo Pan Bóg chce nas zaskakiwać i chce żebyśmy ciągle byli elastyczni. Natomiast jeżeli zaplanujemy sobie wszystko dokładnie i będziemy kurczowo trzymali się tych schematów, to na pewno nie zobaczymy tego, co chce nam Pan Bóg powiedzieć. Człowiek tak patrzy, patrzy przez takie pre-założenia i jeżeli one obfitują w schematy dotyczące dania jutrzejszego, czy perspektywy tygodniowej, miesięcznej, rocznej czy kilkuletniej, to tak naprawdę przemija nam to wszystko, co nas spotyka i chce nas zaskoczyć ze strony Pana Boga. Wszystko jest zanurzone w Opatrzności Bożej!
Widzimy, że do tego człowieka, który planował sobie, gdy obrodziło mu pole: jedź, pij i używaj – Bóg mówi: „głupcze!” I do każdego z nas, który właśnie w ten sposób planuje, że teraz już będzie miał spokój, ponieważ ma ciepłą posadkę, ma zasoby w banku, Pan Bóg mówi: „głupcze”. Rzeczywiście głupi jest człowiek, który pokłada nadzieję w dobrach. To nie znaczy, że nie należy ich zdobywać – jak najbardziej, byle by to było uczciwe zdobywanie, ale jednocześnie takie zdobywanie, które obfituje w pamięć, że nie można w tych rzeczach pokładać nadziei. Owszem, one cieszą i po to są, żeby ich używać, a nie zakotwiczać się w nich.
XVII niedziela zwykła
(Rdz 18,20-32) - targ Abrahama z Bogiem
(Łk 11,1-13) Ojcze nasz, natrętny przyjaciel i wytrwałość w modlitwie
To jest nagranie w deszczu - proszę nie regulować odbiorników ;)))
Dzisiejsze czytania są o modlitwie. Pierwsze czytanie to znany targ Abrahama z Panem Bogiem, w którym okazuje się, że świat istnieje – tak wierzyli Żydzi od samego początku i tak też jest w Księdze Rodzaju – na barkach sprawiedliwych. Żydzi wierzyli, że na trzech rzeczach opiera się bardzo chybotliwe i otoczone chaosem zewsząd istnienie świata: mianowicie na prawie Bożym, na czynach dobrych i na modlitwie sprawiedliwego. I tutaj Pan Bóg daje Abrahamowi ewidentny dowód, że wystarczy kilku sprawiedliwych – nikt nie wie kto to jest, ale wiadomo, że są tacy i Żydzi święcie w to wierzą.
Ewangelia mówi o natrętnej modlitwie, ale chciałbym tutaj przywołać tekst, który nam umyka, a od czasu do czasu przewija się przez prefację. Jest tam napisane w ten sposób: nasze modlitwy i hymny pochwalne niczego Tobie (czyli Bogu) nie dodają, ale przyczyniają się do naszego uświęcenia. My bardzo często mniemamy, że składamy jakąś daninę Panu Bogu, że nasza modlitwa się podoba Bogu, a sytuacja jest zupełnie odwrotna – to my się uświęcamy. To, że my Go chwalimy, to absolutnie nic Jemu nie dodaje. Natomiast samo przebywanie z Nim nas przemienia – i o to tutaj chodzi. Widać jak ta modlitwa przemienia Apostołów. Niedawno było takie czytanie o tym jak to dwóch Apostołów Jan i Jakub przyszli do Jezusa i chcieli zrobić kariery w Jego królestwie – to też jest pewnego rodzaju forma modlitwy, modlitwy niedojrzałej, gdzie Pan Bóg ma nam pomagać w rzeczach materialnych, w sprawach tego świata, żeby były lepsze układy, lepsza sytuacja w naszym życiu czy życiu naszych bliźnich. Natomiast tak naprawdę chodzi o zdrowie duszy, o to żebyśmy byli wewnętrznie zdrowi, no bo cóż mi pomoże, jeżeli będę fizycznie zdrowym człowiekiem, czy będę żył w świecie pełnym wygód, jeżeli poniosę szkodę na duszy... Modlitwa natrętna, stała przynosi korzyść przede wszystkim mojej duszy. Ona ma mnie przemieniać, to nie jest jakaś danina składana Panu Bogu, to nie jest łaska, którą wyświadczam Panu Bogu, tylko to jest moc, która mnie przemienia.
Jezus kończy tę dzisiejszą przypowieść, że jeżeli będziemy prosili Pana Boga, to On nam da Ducha Świętego. Jeżeli będziemy mieli Ducha Świętego w sobie, to następuje w nas przewartościowanie wszystkich wartości – świat się nie zmieni, ludzie wokół nas się nie zmienią, to my ich inaczej widzimy, o wiele głębiej, o wiele bardziej po Bożemu. I temu służy modlitwa – nie zmianie jakiś okoliczności, ale zmianie mojego widzenia świata, ludzi i różnych relacji. Ja po prostu nabywam spojrzenia Pana Jezusa, bo Jego mam naśladować i Jego oczami patrzeć na drugiego człowieka.
XVI niedziela zwykła
(Łk 10,38-42) - Jezus w domu Marty i Marii
Często spotykam się z takimi sytuacjami – zresztą to też kiedyś było w moim życiu – że usiłujemy dojść do Pana Boga niejako od końca. Co to znaczy? To znaczy, że nauczyliśmy się, czy nauczono nas w szkole podstawowej, czy średniej, że trzeba spełniać dobre uczynki, przestrzegać przykazań. To jest trochę tak, jakby prowadzono mnie do domu kogoś i uprzedzono, że ten ktoś nie lubi takich rzeczy, za to przepada za innymi. I ja, pełen lęku, czy dobrze spamiętałem to wszystko, idę i nie koncentruję się na tym, żeby porozmawiać sobie z gospodarzem, tylko koncentruję się na tym, czy czasem nie wypadnę z roli. Szkoda, bo mnie też nie uczono od początku modlitwy. Każdy z nas powinien zacząć od modlitwy, od głębokiego poznania i wtedy nie będę się musiał przejmować tym, czy nadszarpnąłem etykietę, czy też nie. Dlatego, że nie będę tego robił z powodu znajomości gospodarza, z powodu głębokiej przyjaźni z nim.
Jest taka scena, którą wszyscy znamy z Ewangelii, mianowicie kiedy Jezus zawitał do Marty i Marii, sióstr Łazarza. Maria siedziała u Jego stóp, natomiast Marta krzątała się. Jezus na skargę Marty, mówi że ona, Maria, wybrała najlepszą cząstkę. Ta scena mówi mi jedną rzecz, że jeżeli codziennie nie będę miał czasu na przebywanie, na takie tracenie czasu z Panem Bogiem sam na sam, to tak naprawdę, mogę się krzątać, mogę zabiegać o różne sprawy, a i tak to wszystko będzie owocowało takimi pretensjami, jak pretensje Marty. Pretensjami do wszystkiego, łącznie ze swoją siostrą i z Jezusem także gdzieś w podtekście, który tak zaabsorbował Marię, że ona w ogóle nic nie robi i nie pomaga.
Matka Teresa z Kalkuty, która była znana z takich pozornie prostych, ale ciętych i pełnych ironii ripost, kiedyś jak jej przyniesiono w darze do jej ośrodka telewizor, to odpowiedziała, że bardzo dziękuje, bo jej telewizorem jest Tabernakulum. Co to znaczy? To była taka aluzja do współczesnego świata, bo nasze mózgi są kształtowane przez jakieś tam opinie innych ludzi, które się sączą i to sączą z różnego rodzaju środków masowego przekazu kompletnie bez kontroli. Nawet jeżeli czegoś nie staramy się zrozumieć, ponieważ robimy jakąś inną czynność, a w tle gdzieś ”idą” jakieś wiadomości, to zawsze coś zostaje. I dokładnie tak samo jak u Matki Teresy z Kalkuty naszym telewizorem powinno być Tabernakulum. To znaczy, że ja powinienem postrzegać świat przez to Ono, a nie to niebieskie migające. To wcale nie znaczy porzucić, odciąć się, nie czytać gazet – nie, tylko jednocześnie pamiętać, że to jest prawdziwe spojrzenie: przebywanie sam na sam z Panem Bogiem. I to spojrzenie prowadzi mnie do zrozumienia swojego życia i do zrozumienia tego świata, bez potępienia, z pełną akceptacją, ale jednocześnie do bycia takim Bożym autsajderem.
Ojcowie, którzy zajmowali się modlitwą, wielcy pisarze duchowi, mówią o takich trzech warstwach w modlitwie. I nie są to stopnie drabiny, tylko raczej są to rzeczy, które będą się przeplatały w naszym życiu. Mianowicie, jeżeli człowiek zaczyna naprawdę modlitwę kontemplacyjna, taka mistyczną medytację, to najpierw musi się przedrzeć przez ten świat wirujących myśli, to wszystko, co gdzieś się tam na powierzchni kołacze w naszej głowie. Następnym etapem, kiedy uda mi się już - będę siadał, minie chwila tylko i już jestem spokojny i potrafię opuścić tą zewnętrzną skorupę - to są te wszystkie rzeczy, które gdzieś są we mnie, ale są nierozwiązane – różnego rodzaju niezgadzające się bilanse w głębi mnie, które gdzieś tam wrzuciłem. I teraz jest następny etap, że one się będą powoli, jedno po drugim, otwierały i będę widział w całej szerokiej perspektywie Bożej to wszystko, co zrobiłem, to wszystko, co zostało mnie zrobione, moje krzywdy, czy krzywdy, które ja zadałem – i to wszystko znajdzie swoje dopełnienie. Wreszcie trzeci etap - jak mówię, to nie są kolejne, one będą się przewijały nieustannie, w zasadzie do końca życia – to jest taki etap absolutnej bierności, przez który może mnie przeprowadzić tylko sam Pan Bóg. I bardzo często jest tak, że ludzie modlą się i przebywają ten pierwszy, drugi etap i potrafią sobie poradzić ze swoim wnętrzem, natomiast później zarzucają modlitwę, ponieważ siedzą bezradni przed murem i nikt tego muru nie potrafi usunąć, ponieważ to jest zadanie Pana Boga. Trzeba o tym pamiętać, że jak dotrzemy do takiej głębi - a każdy człowiek jest do tego powołany, żeby umieć czekać - wtedy On sam przychodzi, rozbiera ten mur po kawałku i wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa podróż modlitewna.
Ja bym to porównał do takiego obrazu: na pewno każdy z nas przeprowadzał w szkole takie doświadczenie z opiłkami metalu i magnesem. Jak się przybliży magnes do rozsypanych bezładnie opiłków metalu, to wtedy one się układają w takie piękne kręgi. Myślę, że tak jest z naszym życiem, z opiłkami naszego życia, które są porozrzucane po różnych sprawach, po niesamowitych obszarach i widzimy w tym wszystkim chaos i brak sensu. Im bliżej jesteśmy Pana Boga, tym wszystkie te opiłki zaczynają się układać w cudowne wzory i u każdego z nas zupełnie indywidualnie.
XIII niedziela zwykła (Łk 9,51-62) Trzej naśladowcy Jezusa
Warto się zastanowić nad trzema przypadkami ludzi z dzisiejszej Ewangelii, którzy chcieli pójść za Jezusem. Zwróćmy uwagę, że Ewangelia zaczyna się tym, że Jezus idzie do Jerozolimy. Wiadomo, po co idzie. To jest trudna droga Chrystusa do ukrzyżowania, a przez ukrzyżowanie do zjednoczenia z Ojcem. To jest także metafora naszego życia, że nie ma innej drogi do zjednoczenia z Panem Bogiem niż przez krzyż. I nie jest to jednorazowe, te krzyże zdarzają się w każdym punkcie naszego życia, ale one nie mają za zadanie nas zabić, czy stłamsić, wręcz przeciwnie – wyzwolić.
Pierwszy z tych ludzi przychodzi do Jezusa i mówi, że chce pójść za Nim. Jezus odpowiada, że lisy mają swe nory, ptaki powietrzne gniazda, a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić. Ważne jest to, że nikt nie może sobie sam dać powołania. To Jezus daje powołanie - jak powie w Ewangelii św. Jana: ”Nie wyście mnie wybrali, ale Ja was wybrałem”. Czyli moim zadaniem nie jest komponowanie swojego powołania, ale jego odczytanie. To On mi je daje, On jest autorem. W pierwszym wezwaniu Jezus mówi, że tutaj na ziemi jesteśmy skazani na nieuleczalną bezdomność, nie możemy nigdzie zakotwiczyć. Wszystko jest kruche i przemijające, więc nie mogę w tym pokładać nadziei.
Drugiego z tych ludzi Jezus sam powołał: ”Pójdź za mną. Zostaw umarłym grzebanie umarłych”. Prawo żydowskie obciążało dzieci pogrzebaniem swoich rodziców. Chrystus mówi, że między Nim, a Jego naśladowcą musi być absolutna bezpośredniość. Nic nie może stać pomiędzy, żadne prawo, żadne układy, żadni ludzie. To jest moja wolność, bo inaczej będę taką marionetką, podrygującą na niewidzialnych linkach uzależnień od presji społecznej, od swoich rodziców, od innych ludzi.
Trzeci z tych ludzi sam przychodzi i sam usiłuje sobie dać powołanie. Mówi, że pójdzie za Jezusem, ale stawia warunek: „Pozwól mi pójść i pożegnać się z moimi bliźnimi”... Chce najpierw uzyskać akceptację swojej rodziny, ażeby wszyscy mu przyklasnęli, że to jest jego powołanie. Ja nie mogę stawiać Bogu warunków. Chrystus wyjaśnia, że każdy odpowiada samotnie na swoje powołanie - moja odpowiedz nie może być uzależniona od aprobaty i poklasku innych ludzi, muszę się od tego zdystansować.
XII niedziela zwykła (Łk 9,18-24) - Za kogo uważają Mnie tłumy? ... A wy za kogo Mnie uważacie?
XI niedziela zwykła (2 Sm 12,1.7-10.13) - skrucha Dawida (Łk 7,36-8,3) - skrucha prostytutki
W dzisiejszych czytaniach mamy do czynienia kilkorgiem ludzi, który są w różnym stopniu uwikłani w swoje nieprawości i warto by prześledzić jak to się dzieje, że człowiek popada w te nieprawości i jak powinien z nich wychodzić.
Dawid, król Dawid. Można się zdumieć, jak ten Dawid, który tak wspaniale służył Panu Bogu, pisał wspaniałe psalmy, jednocześnie był zdolny do tak wielkiej nieprawości, aby mieczami Ammonitów zamordować męża swojej kochanki. Mało tego, w ogóle nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia. I ważna rzecz, w jego zbrodnię zostali uwikłani inni ludzie, którzy musieli to kamuflować, tuszować, musieli się uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry. I na tym polega grzech – nie ma grzechów niewinnych, takich które nie dotykają innych ludzi. My czasem się tłumaczymy: - Ach, to takie niewinne kłamstwo, to nie przynosi nikomu szkody... Nieprawda! Każdy z nas jest systemem naczyń połączonych – tak wygląda nasz organizm duchowy. Jeżeli ujmę cieczy z jednej rureczki, natychmiast opadnie poziom we wszystkich. Genialnie to ujął święty Augustyn, który mówi, że dziesięć przykazań jest jak dziesięciostrunny instrument. I wystarczy, że jedna ze strun będzie poluzowana, a nie odegram melodii.
Dawidowi potrzebny był prorok Natan do tego, aby przejrzał. Natan w formie przypowieści opowiedział Dawidowi jego grzech. Zdumiewająca rzecz, że Dawid doskonale osądził cudzy grzech, jego sumienie było uwrażliwione na grzechy cudze, natomiast swojego grzechu nie potrafił zobaczyć. I to jest ważna uwaga dla nas: jeżeli chcemy zwrócić uwagę na cudzy grzech, to warto temu człowiekowi zrobić przestrzeń do refleksji, a nie łopatologicznie przedstawiać pewne rzeczy w sposób często brutalny i wulgarny, bo wtedy wydaje się, że chcemy zniszczyć tego grzesznika. Pamiętajmy, że Pan Bóg miłuje grzesznika, natomiast nienawidzi grzechu. Tak samo my powinniśmy podchodzić do drugiego człowieka, jak również do samego siebie.
Dawid był królem – mógł wymyślić dziesięć omalże prawdopodobnych powodów dla których to zrobił i dwadzieścia powodów takich, z którymi nikt by nie polemizował. A mimo wszystko przyznał się do swojej winy jak najmniejszy z ludzi. Wielkość człowieka tkwi w umiejętności przyznawania się do swoich błędów, a nie w upartym ich bronieniu. W dzisiejszym świecie bardzo często następuje takie rozmycie kategorii – boimy się nazywać pewne rzeczy po imieniu i używamy neutralnych synonimów, które nic nie znaczą. Boimy się używać mocnych słów, bo a nuż urazi to czyjeś uszy.
Druga sytuacja z Ewangelii z jawnogrzesznicą, Szymonem i Jezusem. Zwróćmy uwagę, że Szymon zaprosił Jezusa, ale niczego nie chciał się od Niego nauczyć, chciał pooglądać popularnego nauczyciela, o którym słyszał, że mówi ciekawe rzeczy. Rezerwa z jaką podjął Jezusa świadczy o tej relacji. To uwaga dla nas: - Jak ja podejmuję Jezusa w swoim wnętrzu? Z dystansem, w pewne rzeczy proszę mi się nie mieszać? Owszem, jestem tam jakoś pobożny, odmawiam modlitwę, ale są rzeczy zarezerwowane tylko dla mnie i nikt mi nie będzie zaglądał w zakamarki mojego życia... To jest postawa faryzejska, reprezentuje ją Szymon, on jest pełen dobrego mniemania o samym sobie, jest sprawiedliwy, on wie i osądza innych. Czy my nie podchodzimy do innych ludzi w ten sposób?
Natomiast ta kobieta to kwintesencja autentycznej skruchy, nie pada tutaj żadne słowo z jej ust. Ona cała, wszystkie jej gesty są skruchą. Mało tego, ona gwiżdże na to, że ktoś ją potępi, wytknie palcem, a przecież weszła w środowisko ludzi, którzy kamienowali takie osoby. To jest znamię wielkiej skruchy, że jest mi obojętne jak wypadnę, jedyne co chcę zrobić, to pozbyć się tego głazu, który mnie przygniata.
Warto rzucić swoje życiorysy na te postacie, bo ich losy są bardzo pouczające. Jak my podchodzimy do samych siebie, do innych ludzi, jak dalece trzymamy Pana Boga na dystans, ile to usprawiedliwień i alibi kombinujemy, żeby przykryć nasz grzech. Tak jak ci faryzeusze, dla nich ta kobieta była pomocna, żeby czuli się lepiej, bo zawsze jak widzę kogoś gorszego od siebie, czuję się lepiej – jeżeli moje nastawienie jest faryzejskie, w myśl powiedzenia, że wśród ślepców jednooki jest królem.
X niedziela zwykła
(1 Krl 17,17-24) - (Ps 30,2-6b.11-12a.13b) - (Łk 7,11-17) Wskrzeszenie syna wdowy z Nain
Wszystkie trzy dzisiejsze czytania mówią o śmierci. Warto się zastanowić nad tym fenomenem w naszym życiu, jakim jest śmierć. My unikamy tego tematu, odrzucamy od siebie ten fakt, że jesteśmy istotami śmiertelnymi. Nie chodzi tutaj o to, aby wzbudzić w nas strach, tylko aby zastanowić się jak my podchodzimy do śmierci i jak Ewangelia podchodzi – co Jezus mówi o śmierci.
My próbujemy śmierć zneutralizować, nie chcemy o niej słyszeć. Wysyłamy nasze babcie i dziadków do szpitala, żeby sobie tam spokojnie umarli, żeby nie umierali na naszych oczach. Izolujemy się od tego. Im więcej potrafi dać nam świat, tym mniej dopuszczamy do świadomości fakt śmierci.
Co mówi Pismo Święte? Zdumiewające jest to, że gdybyśmy przeglądnęli cztery Ewangelie, to okazuje się, że Jezus bardzo mało mówi o śmierci. Co jest jeszcze bardziej dziwne, bo w centrum myśli chrześcijańskiej jest śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Chrystus trzy razy wskrzesza umarłych. Jeden to jest dzisiejszy przypadek młodzieńca z Nain, drugi to jest córeczka Jaira, o której On mówi: - „ona tylko śpi”, przez co zostaje wyśmiany. Trzeci przypadek to śmierć Jego przyjaciela Łazarza, gdzie Jezus wydaje się specjalnie zwlekać, jakby czekał aby Łazarz umarł. Dla Chrystusa śmierć jest czymś zupełnie innym niż dla nas. My nosimy ją w sobie jako skutek grzechu pierworodnego. Chrystusa śmierć nie dotyczy, On jest samym życiem, tak jak powie siostrze Łazarza: „JA JESTEM zmartwychwstanie i życie”. Nie mówi, że ma moc wskrzeszenia, tylko że JESTEM zmartwychwstaniem i życiem. Tak jakby śmierć bagatelizował, On we wszystkich wydarzeniach związanych ze śmiercią taką dosłownie „lekką ręką” wskrzesza tych umarłych.
Jeżeli ja wierzę, że Chrystus jest rzeczywiście zmartwychwstaniem i życiem oraz przesycam swoją świadomość tym faktem – zupełnie inaczej podchodzę do życia – ja wtedy nie boję się stracić go, nie boję się zasiać, nie boję się zniszczenia. Tak jak Chrystus. Żył 33 lata, On po prostu zasiał swoje życie. Nigdy nie podlegał śmierci, On ją przyjął z rąk swojego Ojca. Dokładnie tak samo, jak nigdy nie podlegał grzechowi, ale przyjął wszystkie nasze grzechy na siebie. Jego śmierć i nasza śmierć to są zupełnie inne rzeczy, On swoją śmiercią rozsadził fenomen śmierci od wewnątrz, utorował nam drogę. To jest kwestia wiary, która jest nasycona modlitwą, przyjmowaniem Eucharystii i pogłębianiem tej świadomości, że moje życie zaczyna się, ale się nie kończy.
Życie jest wspaniałym fenomenem, jest piękne ale – to jest ciekawe – im bardziej ktoś potrafi poświęcić swoje życie, tym bardziej się nim cieszy. A im bardziej ktoś zamyka w egoistycznym uścisku swoje życie, izoluje się od innych, tym jest mu ciężej i tym bardziej smutne i beznadziejne to życie jest.
Naszym powołaniem jest wyniszczenie samego siebie, ale my bardzo często od tego uciekamy. Warto się nasycić tym podejściem Chrystusa. On jest Panem życia i śmierci - „Ja JESTEM zmartwychwstanie i życie”. To jest nasza droga, tu i teraz, w każdej chwili mojego życia ja mogę zmartwychwstawać z mojego egoizmu. Chrystus Apostołom każe wskrzeszać umarłych, ale nie tak jak On to robił, ale wskrzeszać umarłych duchowo. Apokalipsa mówi o tym, że „masz imię, które świadczy o tym, że jesteś żyjący, ... a jesteś martwy”. W ilu sferach swojego życia jestem już martwy, pomimo tego że żyję, chodzę, działam, mam relacje z innymi ludźmi, ale to wszystko jest zwiędnięte, obumierające. Chrystus jest dawcą życia, które nie boi się śmierci, które wychodzi jej naprzeciw, On mnie nasyca tą mocą, sam nie jestem w stanie jej wykrzesać i żadne moje tłumaczenie nie ukoi lęku i melancholii. Tylko On.
Uroczystość Bożego Ciała (J 6,51) - Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba.
Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. (Łk 9,11b-17) - Jedli i nasycili się wszyscy, i zebrano jeszcze dwanaście koszów ułomków
Człowiek jest tym, co je – powiedział Ludwig Feuerbach, heglista dziewiętnastowieczny, filozof i materialista rozprawiający się z chrześcijaństwem i wszelką duchowością człowieka. Zdziwiłby się Ludwig Feuerbach, gdyby mu powiedziano, że w sposób przaśno-siermiężny wypowiedział prawdę, która jest napisana na pierwszych stronicach Biblii, gdzie człowiek jest przedstawiony jako stworzenie, które pragnie i łaknie zaspokojenia głodu Pana Boga i takiego zaspokojenia ze strony Pana Boga rzeczywiście doznaje.
Na początku i na końcu Pisma Świętego jest uczta. Grzech pierworodny także jest ucztą, ale nie chodzi tu o owoc, ani o konkretne drzewo – tu chodzi o sposób podejścia do rzeczywistości. O taki sposób, który jest pozbawiony błogosławieństwa Pana Boga, że człowiek sam siebie kreuje i czyni Bogiem. Jak to skomentował szatan: Gdy skosztujecie – czyli będziecie postępowali w taki sposób, jak wam się podoba (tu nie chodzi o konkretny owoc) - to wtedy otworzą się wam oczy i będziecie znali dobro i zło. I od tego czasu znamy dobro i zło, my sami go nazywamy ku wiecznej rozpaczy świata.
Grzech pierworodny Adama i Ewy jest zrezygnowaniem z błogosławieństwa Bożego. W dzisiejszej scenie rozmnożenia chleba Jezus przywraca to, co było w Edenie. Bierze każdy chleb i każdą rybę, błogosławi i daje Apostołom, a oni rozdają. Wszystko to, co syci, musi najpierw przejść przez ręce Pana Boga. Święty Paweł powie:„ W każdym położeniu dziękujcie” – czyli czyńcie eucharystię. Dziękczynienie to jest właśnie eucharystia po grecku. W każdym położeniu - jak Jezus w Wieczerniku na jeden dzień przed śmiercią brał i dzięki czynił, niejako sugerując nam, że tylko to ma sens, co jest ofiarowane Panu Bogu - nawet jeśli to jest taki horror jak śmierć krzyżowa Jezusa.
Wszystko będzie miało sens i będę przerabiał ten świat na Eucharystię wtedy, kiedy każdy mój czyn będzie najpierw wzięty w ręce Chrystusa, pobłogosławiony, dany mi, a później ja go przekażę dalej. W momencie, kiedy kładę łapę, tak jak Adam i Ewa na tym owocu, to jest początek nieszczęścia.
Eucharystia to nie jest tylko symbol, to jest realna rzeczywistość. Jezus mówi, żebym się karmił Jego Ciałem, nieustannie przyjmował Jego łaskę, coraz więcej sfer w moim życiu oddawał pod Jego działanie, Jego błogosławieństwo. Dopiero wtedy będę szczęśliwym człowiekiem. Mój głód, moje pragnienie, moje nienasycenie dozna głębokiego zaspokojenia.
„Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy jesteście złaknieni, a Ja was nasycę.”
Niedziela Trójcy Przenajświętszej
(J 16,12-15)
W Apokalipsie świętego Jana Apostoła jest zagadkowe określenie przeciwnika Boga, Bestii. W trzynastym rozdziale Jan w swojej wizji mówi, że Bestia nie ma imienia. Ma tylko numer i podaje ten numer: 666. Przeciwnik Boga nie ma oblicza, tylko jest numerem. Dla nas jest to bardzo nośne i jasne przesłanie. Obozy koncentracyjne to nie jest tylko przeszłość II wojny światowej. Również obecnie ludzie w obozach są tylko i wyłącznie numerami. Nie mają twarzy, nie mają osobowości, nie mają powiązań z innymi ludźmi, są tylko i wyłącznie numerem, wpisanym gdzieś w komputer lub jak było dawniej wytatuowanym na ręce. Nasz świat też powoli zamienia się w świat numerów. Dla niektórych jestem tylko numerem NIP-u, dla bankomatu jestem PIN-em, żeby umieścić mnie w jakiejś statystyce komputer musi mieć mój numer. To wszystko prowadzi do obozu koncentracyjnego, gdzie człowiek traci twarz, a zaczyna być numerem. To zaczyna być bardzo niebezpieczne. Liczy się numer, liczba, funkcja i statystyka. Są takie wizje człowieka, gdzie miłość ludzka to jest tylko chemia i mikrowyładowania elektryczne w moim mózgu, nic poza tym. To są konsekwencje numerologii.
Nie mówię tego, ponieważ chcę potępić współczesny świat za robienie z ludzi numerów – nie da się zrezygnować z komputerów i statystyk. Mówię to dlatego, żebyśmy pamiętali, że nie jesteśmy numerami.
Dzisiaj obchodzimy uroczystość Trójcy Świętej, czyli prawdy o tym, że nasz Bóg jest osobą, a raczej wspólnotą osób. Bóg nie nazywa mnie numerem, tylko mówi mi po imieniu. On czyni ze mnie osobę. Mało tego, istotą świata, istotą tego wszystkiego, co powstało, jest miłość między Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Ja nieustannie muszę to mieć w pamięci, żeby nie ulec tyranii liczb, numerów, funkcji i znaczeń. Ciekawe jest takie zdarzenie z Ewangelii, kiedy Jezus wyrzuca złego ducha i pyta go o imię, ten odpowiada: - nazywam się legion, bo jest nas wielu. On nie ma twarzy, jest tylko masą, ilością. Zobaczmy tą naszą współczesną „masówę”, gdzie człowiek traci swoje ludzkie oblicze i zobaczmy, jak bardzo praktyczny wymiar ma ta abstrakcyjna tajemnica Trójcy Świętej. Mówi mi, że jestem poczęty z miłości, niezależnie od tego, czy moi rodzice kochali się, czy też nie, to Pan Bóg mnie chciał. Nie jestem numerem. Istotą świata, wbrew temu, co nam podsuwa współczesność, jest Miłość. Wychodzimy od tej Miłości i do tej Miłości zdążamy.
Kiedy rano człowiek z pełną świadomością robi znak krzyża na swoim ciele, powinien pamiętać, że w tym momencie Bóg mówi do niego: „Jesteś osobą, nie jesteś numerem. Nie czyń z innych numerów”.
Uroczystość Zesłania Ducha Świętego
(J20,19-23) - Zesłanie Ducha Świętego
Podręczniki historii obfitują w krwawe opisy rewolucji, w których człowiek ma jedno pragnienie – żeby dojść do jedności. Historia pokazuje, że można także w wypaczony sposób pragnąć jedności. U podstaw przemian na ogół są dobre intencje, a efekty? - stosy trupów i mnóstwo nieszczęść. To jest ludzkie pragnienie jedności. Intencja – wspaniała, realizacja – tragiczna. Opisane to jest także w Biblii, taki archetypiczny obraz wieży Babel, kiedy ludzie zjednoczyli się usiłując sięgnąć Pana Boga i On pomieszał ich języki. Nie sposób wyłącznie ludzkimi siłami osiągnąć jedności.
Dzisiaj w Dziejach Apostolskich mamy taką anty-wieżę Babel. Rzecz dzieje się w pięćdziesiąt dni po święcie żydowskiej paschy, widzimy grupkę osieroconych przez Jezusa ludzi zamkniętych w wieczerniku. I nagle mamy zesłanie Ducha Świętego, drzwi z trzaskiem się otwierają i ci zalęknieni ludzie wychodzą i głoszą dzieła Boże w różnych językach. To jest dar jedności. Ja sam nie mogę być autorem jedności, to jest poroniony pomysł, jeżeli jeden człowiek chce narzucić drugiemu jedność siłą. Jedność jest darem Pana Boga i trzeba się o nią modlić. A my ciągle usiłujemy preparować jedność i bezpieczeństwo na własną modłę. Układamy misterne plany sobie i innym, a one nieustannie biorą w łeb. I kiedy stoimy na ruinach tego, co zrobiliśmy, znowu podejmujemy wysiłek budowniczych wieży Babel.
Ta troska rozdzierająca serce o nas samych i o innych, to nieustanne czarnowidztwo, które uprawiamy, czymże innym jest, jeżeli nie domieszką egoizmu? Bo przecież gdyby mojemu bliźniemu się stało, to ja bym cierpiał... A może się tylko łudzimy, że nam naprawdę zależy na drugim człowieku? Albo ja przyjmuję, że wszystko jest zanurzone w Panu Bogu i tak naprawdę jedność o własnych siłach nigdy nie będzie możliwa tutaj na ziemi – dopiero w Niebie – chociaż możliwe są jej znamiona, albo będę nieustannie krzywdził innych ludzi. Co wybiorę, będzie moje. Czy te własne genialne pomysły na stworzenie jedności, które wiadomo jak się kończą, czy też zapragnę wreszcie, ażeby to Pan Bóg działał? Czy będę misternie klecił bezpieczeństwo w oparciu o własne pomysły, czy głęboko zaufam? Co wybiorę, będzie moje.
VI Niedziela Wielkanocna (J 14,23-29) - "Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. "
Nigdy nie będzie na tym świecie pokoju. Pokój może gościć w moim sercu, ale on będzie zawsze darem. Pokój Chrystusa jest darem, sam sobie nie mogę go dać, nie mogę zafundować, to nie jest owoc moich wysiłków. Ale mogę zrobić jedną rzecz - mogę zrobić w swoim życiu miejsce na pokój Chrystusowy. "Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi." Syn Boży to jest Jezus Chrystus, a więc jeżeli chcę zrozumieć pokój Chrystusowy, to warto bym spojrzał na życie Pana Jezusa. Te trzy lata, które spędził na działalności publicznej były – o dziwo – naznaczone zewnętrznym niepokojem. Wszystko co mówił, spotykało się bardzo często z agresją, niektórzy szli za Nim, ale więcej miał przeciwników, czasem prowokował poważne i trudne dyskusje, powiedział także, że ”przyszedł ogień rzucić na ziemię i jakże pragnie, aby ten ogień zapłonął”, ”przyszedł poróżnić ojca z synem i matkę z córką”. A jednocześnie, kiedy patrzymy na Jego życie to widzimy, że wewnątrz był naprawdę człowiekiem pokoju – Pismo mówi, że był Księciem pokoju. Skąd brał się ten pokój? Z jedności ze swoim Ojcem, a ta jedność Jezusa z Ojcem jest Duchem Świętym, jest miłością.
Pamiętajmy o jednej rzeczy, że nigdy nie osiągniemy pokoju w sensie "świętego spokoju". Pokój Chrystusowy to jest pokój pośród prześladowań. Ten pokój to jest głęboka jedność z Ojcem Chrystusa umierającego na krzyżu, to jest pokój wewnętrzny ojca Kolbego, który swoje życie postawił za życie drugiego człowieka, to jest pokój męczenników, to jest pokój tych wszystkich ludzi, którzy służą prawdzie. Jeżeli ja chcę pokój Chrystusowy mieć w sobie, otworzyć się na ten dar, to przede wszystkim potrzeba mi odwagi, która zedrze z mojej twarzy wszelkie pozory "świętego spokoju" i zacznie systematycznie porządkować to wszystko, co jest nieuporządkowane w moim życiu. Jeżeli chcę być człowiekiem pokoju, to muszę przede wszystkim zacząć od siebie. Pamiętajmy też o tym, że jeśli rzeczywiście szczerze będziemy zdejmowali te wszystkie maski pozornych pokojów, to narazimy się w otoczeniu na różnego rodzaju epitety, czasem także popadniemy w konflikt z innymi ludźmi. Skoro Jezus - Książę pokoju - przeszedł przez ten świat i był prześladowany, to nie miejmy pretensji, kiedy będziemy miejsce robili na pokój Boży, że będziemy popadali w konflikt z innymi ludźmi. Obyśmy tylko umieli im przebaczać.
V Niedziela Wielkanocna
(J 13,31-33a.34-35) Nowe przykazanie miłości wzajemnej
Jeden z Ojców Kościoła Wschodniego wypowiedział takie ciekawe zdanie, mianowicie, że jeżeli widzi człowieka dobrego, który pełni dobre czyny, to stara się go naśladować. Natomiast, jeśli widzi ewidentne zło i podłość ludzką, to wtedy robi rachunek sumienia, sam ze swoich grzechów. Nie potępia, tylko robi rachunek sumienia. Chciałbym byśmy spojrzeli na dzisiejszą Ewangelię w kontekście tego powiezienia. Sądzę, że dzisiejsza Ewangelia jest bardzo tragiczna. Zaczyna się wyjściem Judasza. Mignęły nam plecy Judasza w Wieczerniku i Jezus mówi o miłości. Z jednej strony mamy kogoś, kto od tej miłości odstępuje, odwraca się plecami i jest synonimem ludzkiej zdrady, a z drugiej strony jest to największe, nowe przykazanie. Jak to się dzieje, że człowiek, które jest tak blisko Miłości, jednocześnie potrafi Jej w tak tragiczny sposób zaprzeczyć?
Myślę, że pierwszym błędem Judasza było to, że on miał swoją własną koncepcję, jak powinno wyglądać zbawienie i zobaczmy jak często jesteśmy do niego podobni. Czy przekraczanie Bożych przykazań nie jest dziwną próbą poprawiania Pan Boga? Tak jakbyśmy Go klepali po plecach i usiłowali powiedzieć, że ludzkość poszła naprzód, a On jest stary i zdezaktualizowało się to, co On miał nam do powiedzenia. Sądzę, że to legło u podstaw zdrady Judasza, on miał swoją koncepcję, wiedział jak powinno wyglądać zbawienie, jak Jezus powinien działać i jak powinien wyzwolić naród żydowski i człowieka spod jarzma nieprzyjaciela.
To, że inni odchodzą od Pana Boga, to że inni zdradzają swoich bliźnich, to niestety jest zasługą naszej obojętności. Kiedyś robiono takie badania na więźniach, którzy odbywali karę w więzieniu. I co się okazuje? U podstaw zejścia na drogę przestępstwa we wszystkich prawie wypadkach była jedna rzecz - gdzieś zabrakło miłości, zabrakło wiary w tego człowieka i wtedy zaczął on powolutku schodzić na drogę przestępstwa.
Jeżeli mam kogoś takiego, kto wierzy we mnie, kto mnie kocha, kto otacza mnie miłością - mając jednocześnie świadomość tego, że nie jestem człowiekiem doskonałym - to mnie uskrzydla. Natomiast, kiedy spotykam się z obojętnością, kiedy tak naprawdę wszystkim są obojętne moje losy, to wtedy naprawdę te skrzydła zostają odcięte.
Wszyscy będziemy sądzeni z miłości. Zwracajmy baczniejszą uwagę na to, co się dzieje z nami – czy czasem nie przekreślamy Bożych przykazań i nie zastępujemy je jakimiś swoimi modyfikacjami. A z drugiej strony, czy czasem nie jesteśmy obojętni na los ludzi, którzy są obok nas? Skoro są w promieniu naszego oddziaływania, to także wchodzą w skład naszej odpowiedzialności.
Ta tragiczna postać Judasza uczy nas, że jeżeli spotkam człowieka tragicznego, który popełnia ewidentne zło, to powinienem zrobić rachunek sumienia.
IV Niedziela Wielkanocna
(J 10,27-30) Jezus jako Dobry Pasterz
Czas, w którym żyjemy jest czasem informacji i my karmimy się informacjami. Każdy z nas przerabia te informacje w swojej głowie - taki swoisty metabolizm informacyjny –ale jednocześnie doświadczamy przeładowania naszych zmysłów informacjami, głowę mamy pełną różnych śmieci. Co więcej, codziennie siadamy przed komputerem szukając informacji, czytamy gazety itd. Zdumiewające jest dla mnie to, że nasz czas, czas informacji jest jednocześnie czasem strasznej dezinformacji. Im więcej wiem, tym tak naprawdę mniej wiem i tym bardziej jestem zdezorientowany tym wszystkim, co się dzieje w świecie, w innych ludziach a w końcu także i w moim sercu. Sądzę, że każdemu z nas potrzebny jest jakiś przewodnik – przewodnik niezawodny, którego głos należy słuchać w tym morzu przeróżnych informacji. Rozmawiam często z młodymi ludźmi i odnoszę takie wrażenie, że nawet jeśli zadają mi jakieś pytanie, to słuchają tylko przez kilka sekund, a później wyłączają się całkowicie. Co więcej, jeżeli natrafią w mojej wypowiedzi na jakieś zdanie, które ich oburza, nie czekają do końca ... tylko od razu atakują. Umiejętność, którą każdy z nas powinien posiąść i cyzelować – szczególnie w dzisiejszym świecie - jest umiejętność słuchania drugiego człowieka.
Oglądam czasami takie obrazki, że rodzice nie potrafią słuchać swoich dzieci – reagują brutalnie, doraźnie, szybko, chcąc, żeby ich zdanie było przyjęte natychmiast, a tak naprawdę nigdy nie zadali sobie trudu, żeby wsłuchać się, co się dzieje w sercach ich dzieci. Jest to umiejętność niezmiernie ważna, ale żeby ją posiąść trzeba zrobić w sobie trochę miejsca... A jak ja mogę zrobić trochę miejsca w sobie, kiedy moje serce, mój umysł są przepełnione różnego rodzaju sprzecznymi informacjami? To jest pierwsza zasada życia chrześcijańskiego, że jeżeli ja chcę coś usłyszeć – a szczególnie głos Dobrego Pasterza – to powinienem zrobić na Niego miejsce w swoim wnętrzu. Trawestując powiedzenie świętego Jana Apostoła, a on mówi w ten sposób: ”Jeżeli ktoś nie miłuje swojego brata, którego widzi, nie będzie także miłował Boga, którego nie widzi”, można powiedzieć w ten sposób: Jeżeli ktoś nie potrafi słuchać swojego brata, którego widzi... nie będzie też potrafił słuchać Boga, którego nie widzi!
To są niezmiernie ważne zadania w naszym życiu, żeby wyrobić sobie tą niesamowitą umiejętność słuchania, żeby zrobić miejsce w swoim wnętrzu na to, co ma mi do zakomunikowania inny człowiek i poczekać do końca jego wypowiedzi - poczekać, aż postawi kropkę nad „i”. I dopiero wtedy, kiedy ewentualnie przemyślę jego argumenty, dać odpowiedź - nie przerywać.
Jest taka tradycja średniowieczna, zupełnie niesamowita, mianowicie w czasach Średniowiecza, kiedy odbywały się dysputy na uniwersytetach i zasiadali dwaj mistrzowie wobec audytorium dyskutując nad jakąś kwestią, to gdy jeden z mistrzów wypowiadał swoją tezę, drugi musiał go uważnie słuchać, a później dokładnie tezę swojego adwersarza wypowiedzieć ponownie swoimi słowami, ażeby wszyscy mieli pewność, że on go dobrze zrozumiał... Może warto się uczyć od „ciemnego” średniowiecza takiego wsłuchania się w argumentację drugiego człowieka, bo wtedy ja będę także robił w swoim wnętrzu miejsce na słuchanie Pana Boga. I może dojdę w końcu do takiego stanu – jak to ujął w kapitalnych słowach Norwid – „zmówiłem pacierz potężnym milczeniem”. Zrobiłem miejsce dla Pana Boga i usłyszałem w swoim wnętrzu Jego głos. Nauczmy się słuchać bliźniego i także słuchać Pana Boga. On nieustannie mówi w naszym wnętrzu, ale nie krzyczy – tak jak środki masowego przekazu – tylko szepcze.
III Niedziela Wielkanocna
(J 21,1-19) Połów ryb po Zmartwychwstaniu, Piotr otrzymuje władzę pasterską
Ten połów, który okazuje się totalnym fiaskiem, jest darem. To jest wskazówka, że nasza wiara będzie obfitowała w momenty daremności, kiedy to w pewnym sensie wyrzucamy Panu Bogu, że staramy się być Mu wierni i obserwujemy, że niewiele nam wychodzi w tym życiu. Widzimy, że są ludzie którzy w ogóle się nie przejmują Panem Bogiem, którzy rozpychają się łokciami, depczą innych ludzi i jakby wszystko im genialnie wychodzi. Taka świadomość bezradności, jeżeli ona się pogłębia, jeżeli uświadomimy sobie, że Pan Jezus stał na brzegu i obserwował te daremne wysiłki uczniów – ta świadomość może być pocieszająca, że w momencie kiedy miotamy się w naszym życiu, kiedy naprawdę nic nam nie wychodzi, kiedy ten nocny połów jest zupełnie bezowocny
i kończy się fiaskiem ... to Pan Bóg i tak jest z nami, On stoi na brzegu, patrzy, ale liczy się z naszą naturą – gdy wszystko nam genialnie zaczyna wychodzić, to popadamy w pychę i uzurpujemy sobie stanowisko Pana Boga w naszym życiu. Każdy z nas ma takie pokusy.
Czy my rozpoznajemy Boga tylko wtedy, gdy nam się coś udaje, czy także potrafimy rozpoznać Go wtedy, gdy nasze wysiłki są daremne, kiedy wszystko nam się w rękach kruszy, sypie, zamienia się w pył i popiół? Warto sobie w takich momentach powtarzać to, co Jan powiedział, gdy zobaczył obfitość połowu, że mimo wszystko to jest Boże. Mimo tego, że doświadczam fiaska swojego życia, fiaska swoich pragnień, to jednak jest w tym palec Boży. Sensu być może teraz nie dostrzegam, ale bądźmy cierpliwi, ja go dostrzegę.
„Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz.” - to jest też definicja naszego życia. Mamy takie zapędy, żeby żyć taką wolnością bez skrępowania. Nic podobnego, jeżeli na serio dokonujemy w swoim życiu wyborów, to okazuje się, że w miarę upływu lat mamy coraz mniej możliwości, jedyne co możemy zrobić to pogłębiać to, co jest, albo zgadzać się na to, co przychodzi na nas: na nasze porażki, na to, że nie jesteśmy już tak sprawni, czy umysłowo, czy fizycznie, wreszcie na starość i na śmierć. I nie ma w tym nic z bierności, bo takie zgodzenie się, owszem, może być kapitulacją, ale może być także przyjęciem tego, co Pan Bóg mi zsyła. I myślę, że tak podchodzą do życia ludzie, którzy już przejęli się zmartwychwstaniem, już w pewnym sensie zmartwychwstają. Tak ufają Panu Bogu, że nie obawiają się tej chwili, w której ktoś inny ich przepasze i poprowadzi ich tam, gdzie nie chcą. To jest chyba też sprawdzian naszej wiary, czy my kurczowo czepiamy się swoich idei, jesteśmy wściekli na siebie, że życie tak szybko przemija i nie zdołaliśmy uczynić tego, co pragnęliśmy, .... czy jest w nas taka głęboka zgoda, zaprawiona głęboką miłością i zaufaniem do Pana Boga – ona nawet wtedy, kiedy ma znamiona klęski, jest jakimś darem Pana Boga - i czy umiemy powtarzać tak jak Święty Jan Apostoł: „To jest Pan!” – to wszystko jest Boże, mimo, że idzie niejako w poprzek moich wyobrażeń. Obyśmy to umieli uczynić.
II niedziela po Narodzeniu Pańskim
(J 1,1-18) "W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności
świeci i ciemność jej nie ogarnęła"
Chrystus już od początku, zanim zaczęliśmy istnieć, przeznaczył nas dla siebie.
W pewnym sensie to wszystko, co ma nas uszczęśliwić, to znaczy zbawić, jest na wyciągnięcie ręki. Jeżeli tego nie widzimy, to widocznie w nas jest przeszkoda. Ewangelia św. Jana mówi, że w nas jest trucizna, ale w nas jest też lekarstwo. Jeżeli tego lekarstwa nie widzę, to znaczy, że ślepnę. Jednym ze słów przewodnich tej Ewangelii jest „światło” - światło, które przeciwstawia się ciemności. Życie, które przeciwstawia się martwocie. Droga, która przeciwstawia się błądzeniu.
Kryzysy współczesnego człowieka można ograniczyć do trzech rzeczy: 1. Martwota, takie wewnętrzne wypalenie. Nic mnie już tak naprawdę nie cieszy, wszystko już było, starzeję się wewnętrznie. A Bóg, który przychodzi, który chce się narodzić w moim wnętrzu, On jest światłem i zmusza mnie niejako do powtórnych narodzin, ale nie z ciała, jak mówi prolog Ewangelii, tylko z Ducha Świętego. 2. Zaburzenie więzi. Pomimo, że komunikację mamy tak rozbudowaną, to coraz mniej mamy więzi z drugim człowiekiem, coraz bardziej zamykamy się w sobie, coraz bardziej odczuwamy świat jako coś wrogiego. Ale u podstaw tego zamknięcia na drugiego człowieka leży zamknięcie na samego siebie. I Jezus przynosi nam miłość, czyli prawdziwe otwarcie na drugiego człowieka, które niezmiennie wiąże się z tym, ze ja zaczynam drogę duchową od przyjęcia przebaczenia w stosunku do samego siebie i wtedy będę obfitował w przebaczenie w stosunku do innych ludzi. 3. Dezorientacja. Żyjemy, jak mówimy, w szybkich czasach. Nikt z nas nie ma czasu. Biegniemy, ale nie wiemy dokąd. Jesteśmy totalnie zdezorientowani. Im więcej rzeczy bierzemy na siebie i obowiązków, tym większa dezorientacja i chaos w nas. I znowu, Chrystus, który przychodzi, mówi o sobie, że jest Drogą, Prawdą i Życiem. Mówi: poznaj prawdę o Mnie i poznasz prawdę o sobie. On jest jedynie lekarstwem na ten cały chaos, który jest w naszym wnętrzu.
Kościół uporczywie wraca przez te dni do Bożego Narodzenia, ze Chrystus chce się narodzić w moim sercu. Ale to nie jest kwestia wypowiedzenia paru słów, że wierzę. To jest kwestia przekucia tego wszystkiego na moje życie i wtedy następuje w nim harmonia. To jest przedziwne, że jeżeli ktoś nosi harmonię nie z tego świata w sobie, ktoś rzeczywiście powtórnie się narodził i narodził się w nim Pan Bóg, to będzie tę harmonię wypromieniowywał, coraz więcej będzie widział spójności i harmonii w świecie wokół siebie. A im więcej chaosu jest we mnie, tym więcej chaosu na zewnątrz.
Żyjemy w dramacie, jak ten dramat rozwiążemy, to jest też nasz wybór. Pan Bóg chce nas zbawić, to znaczy uczynić ludźmi szczęśliwymi już tu na ziemi, nie po śmierci. Jeżeli nieustannie będziemy się przed Nim zamykali, to niestety ciągle będziemy się sycili tą trucizną, która w postaci grzechu, tego pęknięcia wewnątrz nas jest. To wezwanie nieustannie płynie z kart Ewangelii, a szczególnie intensywnie w tym okresie Bożego Narodzenia. Czas rozpocząć drogę duchową, ale ona wymaga ode mnie przystanięcia. Prawdziwa mądrość rodzi się z milczenia, nigdy nie narodzi się z popłochu ani z chaosu. Prawdziwe zjednoczenie, zharmonizowanie, jest już we mnie na wyciągniecie ręki ... ale ja go ciągle szukam gdzie indziej! I to Boże Narodzenie mówi mi: Człowieku, jesteś obdarowany wszystkim, co ci potrzeba do szczęścia, tylko musisz przejrzeć... I to przejrzenie, otwarcie oczy zależy ode mnie. Ja wszystko mam, co jest mi potrzebne, ale to jest kwestią wiary.
I niedziela po Narodzeniu Pańskim - niedziela Świętej Rodziny
(Mt 2,13-15.19-23)
„W końcu coś mi się od życia należy!”
Nic mi się nie należy, ponieważ wszystko jest darem, wszystko otrzymałem, a więc logika nakazuje, że ponieważ wszystko jest darem i moje życie jest darem, to może należałoby to moje życie ofiarować...
Czy ja mogę przewidzieć, co się jutro stanie? Czy ja mogę przewidzieć, jak długo potrwa jeszcze moje życie, jak ono się potoczy? Owszem snujemy różnego rodzaju plany, ale nikt z nas nie jest pewien. To wszystko jest darem.
Może by powrócić do tej NORMALNEJ koncepcji rodziny, która jest zawarta w Ewangelii, przypatrzeć się świętemu Józefowi i Maryi i Jezusowi i niech Oni nas zainspirują do takiego głębokiego zaufania Panu Bogu. Niech Oni zainspirują nas do tego, że życie nasze ma o tyle sens, o ile go rozdajemy. W momencie, gdy usiłujemy coś „wyszarpnąć” dla siebie to i tak to zginie i zostanie nam tylko grudka ziemi w ręku.
Jeżeli ja potrafię to życie zasiać, ofiarować innemu człowiekowi, mojemu dziecku, mojej żonie, mojemu mężowi, wtedy tak naprawdę będę odczuwał głęboką radość, która nie pochodzi stąd, że posiadam takie czy inne modne gadżety, ale posiadam Coś innego – miłość moich bliskich i sam jestem dawcą tej miłości.
Przedziwne, że Bóg zechciał być małym człowiekiem, który to człowiek potrzebował miłości dwojga ludzi.
II niedziela Adwentu, Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryi Panny
(Łk 1,26-38) „Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga.
Gdy po raz kolejny czytałem ten fragment Ewangelii i przeczytałem te słowa anioła: „lecz anioł rzekł do Niej: - Nie bój się, Maryjo”, nie bój się, to od razu otworzyła mi się szufladka z piosenką. W zasadzie
to jest wiersz, wiersz księdza Twardowskiego, pewnie wszystkim znany, do którego melodię ułożył Szcześniak i zaśpiewał. A zaczyna się właśnie od takiego słowa „nie bój się”:
Nie bój się chodzenia po wodzie
I nieudanego życia
Miłości nie dla ciebie
Czekania na nikogo
Dokładnej sumy niedokładnych danych
Przytul w ten czas nieludzki
Swe ucho do poduszki
Bo to co nas spotyka
Przychodzi spoza nas
Kiedyś - pamiętam - zrobił duże wrażenie na mnie ten wiersz i myślałem, że przytulenie ucha do poduszki w ten czas nieludzki, to jest ucieczka, ale znowu Pismo Święte mi te słowa jakoś rozjaśniło, słowa księdza Twardowskiego. Mianowicie słowa psalmu, które mówią: „spokojnie zasypiam, kiedy się położę...” (Psalm 4). Właśnie, zasypiam spokojnie w czas nieludzki. Do czego zmierzam?
Mianowicie, wydaje mi się, że bardzo często bojaźń nasza i lęk przed tym, co przychodzi, do tego stopnia nas paraliżuje, że uciekamy przed swoim powołaniem, uważamy, że to wszystko co nas spotyka, to nas przerasta, że to już za dużo tego wszystkiego... I zupełnie inaczej podchodzi Matka Boża i zupełnie inaczej ułożył wiersz ksiądz Jan Twardowski - „nie bój się chodzenia po wodzie i nieudanego życia”.
Jest taka presja, jakiej nieustannie doświadczamy z zewnątrz, że nasze życie ma być UDANE, ale udane według schematów tego świata, według żadnych innych. Natomiast tak naprawdę schematy tego świata nie obowiązują w Piśmie Świętym, ani nie obowiązują w Królestwie Niebieskim. To są zupełnie inne standardy. I tak sobie myślę, że dopóki, dopóty będę zwracał uwagę na to, czego wymaga ode mnie świat zewnętrzny i starał się za wszelką cenę dorównać pewnym standardom, które obowiązują, po to, żeby nie wypaść z obiegu ... to dopóty będę się lękał. Dopóty będę się lękał tego, co na mnie przychodzi.
Muszę się nauczyć stąpania po wodzie, nie bać się tego i nauczyć się, że moje życie wcale nie musi być udane. Dokładnie tak samo było chyba z życiem Matki Bożej po tym, jak przyjęła słowa Pana Boga i zaczęła je realizować w swoim życiu. Podejrzewam, że była osobą dosyć kontrowersyjną w swoim środowisku ze względu na to, co się stało. Można by powiedzieć: - no dobrze, ale co nam się porównywać do Matki Bożej, która była bez grzechu? Natomiast to też nie jest droga ucieczki przed słowami Ewangelii, bo okazuje się, że Jezus nawet z grzechu potrafi wyciągnąć rzeczywiście cudowne i wspaniałe rzeczy. To, co Go spotkało, a było przyczyną ludzkiego grzechu, ludzkiej głupoty, zostało zamienione w Zmartwychwstanie, tak, że nie mamy, niestety, alibi. Nie mamy tłumaczenia – nawet nasze głupoty mogą zostać przemienione, ale jest jedna wspólna rzecz, mianowicie ja powinienem wychodzić naprzeciw tym wszystkim rzeczom, które mnie spotykają - niezależnie od tego czy je lubię, czy je nie lubię - i przyjmować je twórczo, a także jeżeli to, co mnie spotyka jest owocem mojej głupoty i jakiegoś odlotu rozumu, to muszę przede wszystkim to przyjąć. Wziąć na swoje barki odpowiedzialność i wtedy dopiero może to się naprawdę przemienić w drogę zbawienia. Inaczej będę nieustannie uciekał od życia, to znaczy od swojego powołania, od tego, które mi daje na co dzień, w każdej chwili, Pan Bóg poprzez rzeczy, które mnie spotykają i ludzi, których spotykam. I okazuje się, że także drogą mojego powołania mogą być moje grzechy, to święty Paweł w końcu mówi, (2 List do Koryntian), że „jeżeli mam się chlubić, to będę się chlubił ze swoich słabości”. Amen
XXIII niedziela zwykła
(Flm 9b-10.12-17) Zbiegły Onezym
(Łk 14,25-33) - Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci,
braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi swego krzyża, a idzie
za Mną, ten nie może być moim uczniem..
Andrzej Hołowaty OP dominikanie homilie kazania mp3