strona główna
Życiorys
Homilie
Homilie II
Homilie III
Homilie IV
Homilie V
Homilie VI
Homilie VII
Homilie VIII
Homilie IX
Rekolekcje
Rekolekcje2
Rozwazania
Modlitwa
Chodzenie po tropach
Inspiracje
Refleksje
Na marginesie
Pasje
Wspomnienia
Video
Portrety
Hary
Kontakt

Homilie VI


XVI niedziela zwykła (Łk 10,38-42)
Marto, Marto, martwisz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego.




Można odnieść mylne wrażenie, jakoby Marta została przez Pana Jezusa źle potraktowana, czy może upomniana. Nie chodzi o to, tylko chodzi o pewną równowagę. Każdy z nas spotkał się z taką sytuacją, że gdy przychodzimy do kogoś w gościnę, to ten ktoś tak bardzo się stara o te – potrzebne owszem, ale drugorzędne – sprawy, aby nas napoić, nakarmić, że nie ma już czasu na rozmowę. Wystarczy nie tyle wysiłek włożony w przygotowanie, co właśnie obecność – a to jest najtrudniejsze. O wiele łatwiej jest przygotować coś i otoczyć człowieka taką troską, jeśli chodzi o rzeczy materialne, a o wiele trudniej jest być sam na sam z nim i rozmawiać o rzeczach ważnych. Zresztą to widać jak bardzo często unikamy rozmów, które mogłyby ewentualnie pobudzić nas do myślenia, albo nasze sumienie do działania czy refleksji nad sobą... Wolimy się starać o tę codzienność, co wcale nie znaczy, że to jest złe, ale trzeba znaleźć jakąś równowagę.

Słuchanie Pana Jezusa, tak jak to pokazała Maria – była tylko przy Nim i słuchała tego, co ma do powiedzenia – jest niezbędną komponentą do tego, abyśmy rzeczywiście żyli w równowadze. Tak jako to powiedziałem, to wcale nie znaczy, że te małe czynnością są nieważne – są ważne – co więcej, miłość się właśnie przez nie wyraża. Ale jednocześnie ja muszę mieć tę równowagę między słuchaniem słów, a czynami. Jeżeli jednego albo drugiego zabraknie, to zawsze nasza wiara, nasze chrześcijaństwo będzie kulało i utykało. Nie zaniedbując usługiwania – jak w liście św. Jana jest napisane, że nasza relacja do drugiego człowieka, to jest tak naprawdę miłość do Pana Boga – jednocześnie musimy znaleźć czas na sam na sam z Jezusem, tak jak znalazła go Maria.




XV niedziela zwykła
(Łk 10,25-37) Dobry Samarytanin




“Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan, zobaczył go i minął.” Można by określić to w ten sposób: cóż mi po otwartych oczach, które widzą, skoro moje serce jest ślepe. Ślepota serca w Piśmie Świętym; Żydzi nazywali to zatwardziałością serca i uważali, ze jest ewidentną głupotą i bierze się z braku bojaźni Bożej. Przeciwieństwem głupoty jest mądrość, a początkiem mądrości - według psalmu - jest właśnie bojaźń Boża. Bojaźń to wcale nie znaczy strach. Można z tego wnioskować, że bojaźń jest pewnym narzędziem poznawczym – przy pomocy bojaźni ja poznaję tak, jak poznaje Pan Bóg, mianowicie przyjmuję Jego wizję, Jego perspektywę. Proszę zwrócić uwagę, jak my postrzegamy świat. Oczy nasze nie mogą na przykład zobaczyć domu, który widzimy ze wszystkich stron – musimy szereg “wglądów” uczynić dookoła - a co dopiero zobaczyć kogoś tak skomplikowanego jak człowieka.

Bojaźń Boża, czyli spojrzenie Boga każe mi patrzeć na człowieka w całości. Bardzo często jest tak, że my patrzymy na drugiego człowieka i szczególnie na tego, który jest najbliżej nas, tylko z jednego punktu widzenia. To jest takie wzięcie części za całość – Pars pro toto (łac). I niestety tak jest, że tego człowieka redukujemy, a każda redukcja jest poniżeniem.

Do czego jest mi potrzebna bojaźń Boża? Mianowicie, jeżeli jest we mnie rzeczywiście bojaźń Boża, czyli jest ta otwartość serca, to wtedy wiem, że ten człowiek - który być może przez to moje spojrzenie jawi mi się jako ktoś zły, który nie czyni tak, jak bym ja chciał - jest dzieckiem Bożym i dlatego mu się należy głęboki szacunek. I być może są w nim takie sfery, które są niedostrzegalne dla moich oczu, ale które – jeżeli będę miał w sobie bojaźń Bożą, czyli będę adorował i podziwiał Boga w stworzeniu - to także zobaczę.

Myślę, że z tych wszystkich ludzi, którzy przechodzili, tylko jeden z nich miał oczy, które widziały i serce, które widziało. Ci dwaj mieli wprawdzie oczy, które widziały, ale serce ich było ślepe. I warto zapytać samego siebie, jak to jest ze mną? Czy czasem nie patrzę na drugiego człowieka i widzę tylko z jednej perspektywy? Jeżeli kurczowo trzymam się mojej wizji, to świadczy o mojej głębokiej ślepocie serca, jeżeli nie dostrzegam w nim dziecka Bożego, nawet wbrew temu, co mi podpowiada moje spojrzenie.

Jeżeli pielęgnuję w sobie bojaźń Bożą, to ta bojaźń Boża jest zaraźliwa. Samarytanin to oznacza “ten inny”. Pan Bóg też jest inny, świętość to jest inność (Kadosh – hebr. jedno z imion Boga w judaizmie -Święty, inny). Ten “inny” może mnie wiele nauczyć. Proszę zwrócić uwagę, że gdy Samarytanin, zawiózł tego rannego do gospody, pielęgnował go, dał pieniądze i obiecał, że gdyby ten karczmarz, co więcej wydał, to on jak będzie wracał, to mu zwróci. I ten karczmarz w ogóle się nie upomina o pieniądze, a przecież on prowadził biznes! Jakby ta bojaźń Boża i miłosierdzie tego Samarytanina były zaraźliwe w stosunku do tego, który prowadził ten zajazd, tak, że zgodził się na ryzyko opłacania, a przecież ten Samarytanin mógł go oszukać. Otóż jeżeli on widział miłosierdzie u tego człowieka, to natychmiast rodzi się zaufanie!

Tak, że warto ciągle pytać samego siebie – czy ja może tylko postrzegam moich bliźnich, szczególnie tych najbliższych, z jednej perspektywy, mojej perspektywy. Warto pamiętać, że być może, to ja jestem też tym pobitym, który potrzebuje natychmiastowej pomocy innych.





XIV niedziela zwykła
(Łk 10,1-12.17-20)Jezus wyznaczył jeszcze innych siedemdziesięciu dwóch uczniów
i wysłał ich po dwóch.




Pozornie nieważna informacja w tej dzisiejszej Ewangelii się przewija, mianowicie, że Pan Jezus wysyła Apostołów po dwóch. Dlaczego akurat po dwóch?

Gdy sięgniemy do Księgi Rodzaju, to Pan Bóg mówi, że niedobrze, żeby człowiek był sam i stwarza mu drugiego człowieka. W sercu każdego z nas istotną rzeczą jest relacja, relacja do drugiego człowieka. Wystarczy rozejrzeć się uważnie, by zauważyć, że człowiek bez drugiego człowieka, w którym przegląda się i w którym może korygować swoje postępowanie, usycha, jego wnętrze usycha. Począwszy już od małych dzieci, które pozbawione bliskich relacji z mamą czy tatą, usychają wewnętrznie, coś się z nimi niedobrego dzieje. I dokładnie tak samo jest z nami – jeżeli nie mamy drugiego człowieka, w którego oczach, sercu i umyśle będziemy się mogli przeglądać, to tak naprawdę wewnętrznie usychamy. Człowiek musi mieć kogoś, kto będzie korygował jego błędy – nikt nie jest dobrym sędzią w swojej własnej sprawie.

To jest niezwykle ważna sprawa, żebyśmy mieli przynajmniej jednego takiego przyjaciela, z którego ust będziemy mogli przyjąć nawet gorzkie słowa, ale one są zbawienne. To nic, że gorycz może napełnić w pierwszej chwili nasze umysły i serca, ale taki ktoś jest niezbędny, dlatego, że jeżeli nie mamy kogoś takiego, tracimy punkty odniesienia.

I jeszcze jedna bardzo istotna sprawa, mianowicie Jezus posyła Apostołów jak owce między wilki. Każdy z doświadczenia swojego wie, że jeżeli znajdzie się w sytuacji, w której inni podważają jego poglądy, to nagle te poglądy zaczynają się rozmywać, nagle one zaczynają być chwiejne i człowiek przestaje być pewny tego, za co jeszcze dziesięć minut temu dałby sobie głowę uciąć. I dlatego jest mi potrzebny drugi człowiek, który będzie myślał podobnie jak ja, który będzie służył tym samym wartościom – żeby umieć oprzeć się takim sytuacjom i znaleźć pomocną dłoń, pomocny umysł i serce w drugim człowieku, który jest posłany razem ze mną.





XIII Niedziela zwykła
(Łk 9,51-62) Trzej naśladowcy Jezusa



Pierwszy z trzech ludzi przychodzi do Jezusa i deklaruje, że chce iść za Nim. Jezus odpowiada, że lisy mają nory, ptaki powietrzne swoje gniazda, a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić. Nikt nie może sobie sam dać powołania, to Jezus daje powołanie. Powie w Ewangelii św. Jana: ”Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem”. Czyli moim zadaniem nie jest komponowanie swojego powołania, ale odczytanie go. To On mi je daje, On jest autorem. A w pierwszym wezwaniu, które rozwiewa nasze iluzje Jezus mówi, że jesteśmy tutaj na tej ziemi skazani na nieuleczalną bezdomność. Nie możemy nigdzie zakotwiczyć. Natomiast, jeśli będę usiłował gdzieś kurczowo zakotwiczyć, czy coś zostawić dla siebie, to niestety moje życie będzie pasmem udręk, pasmem wewnętrznego przykurczu, skarlenia. Muszę pamiętać o tym, że ja mam przejść przez tą ziemię ale nie mogę zbudować na niej domu. Oczywiście to nie znaczy, że nie mamy uczestniczyć w boomie budowlanym – absolutnie tak! Natomiast muszę pamiętać o tym, że to wszystko jest kruche i przemijające. Nie mogę pokładać w tym nadziei.

Drugiego z tych ludzi Jezus powołał. Mówi: - Pójdź za Mną. On odpowiada, że chce, aby Jezus pozwolił mu pogrzebać swojego ojca. I tu padają okrutne słowa: - Zostaw umarłym grzebanie umarłych! O co tutaj chodzi? Przecież chyba Jezus nie żąda tego, abyśmy nie uczestniczyli w pogrzebie naszych najbliższych… absolutnie nie! Otóż chodzi o prawo żydowskie, które oczywiście obciążało dzieci, co jest normalne, pogrzebaniem swoich rodziców. Chrystus mówi, że między Nim, a Jego naśladowcą, musi być absolutna bezpośredniość. Nic nie może stać między mną, a Panem Bogiem – żadne prawo, nawet takie, jakie zacytował ten człowiek. Żadne prawo, żadne układy, żadni ludzie. Nic nie może stać między mną, a Chrystusem. To jest moja wolność, bo inaczej będę taką marionetką, która podryguje na niewidzialnych linkach uzależnień. Uzależnień od presji społeczeństwa, od swoich rodziców, od innych ludzi i tak naprawdę moje życie będzie stłamszone.

Trzeci z tych ludzi usiłuje sam sobie dać powołanie. Mówi, że pójdzie za Jezusem, ale stawia warunek: - Pozwól mi najpierw pójść i pożegnać się z moimi bliźnimi! Ja nie mogę Bogu stawiać żądnych warunków, albo odpowiadam w pełni na Jego powołanie, albo nie wygłupiajmy się i zajmijmy się rzeczywiście tworzeniem swojego własnego życia.

Ten człowiek chce iść i uzyskać akceptację od swojej rodziny, żeby wszyscy znajomi, przyjaciele itd. mu przyklasnęli, że to jego powołanie. Otóż Chrystus mówi, że każdy z nas samotnie odpowiada na swoje powołanie. Owszem, ludzie obok mnie, moi przyjaciele mogą mi w jakiś sposób być pomocni, ale odpowiedź nie może być uzależniona od ich aprobaty, lub dezaprobaty. To jest moja indywidualna sprawa.

Te trzy rzeczy rozwiewają nasze iluzje, co do realizacji naszego powołania, czyli naśladowania Pana Jezusa. Pierwsza sprawa, że ja nie mogę sobie go dać i jednocześnie muszę pamiętać o tym, że nie ma zakotwiczenia w tym życiu, wszystko jest przejściowe, co nie znaczy, że nie mam kochać swoich bliskich, ale nie mogę tutaj zostać na wieki wieków amen. Pan Bóg mnie nie oszukuje, nie obiecuje mi szczęścia ziemskiego.

Druga bardzo ważna rzecz – nic nie może stać między Nim a mną, żadne prawo, żadne układy. Nic kompletnie.

I trzecia – ja nie mogę szukać aprobaty i poklasku innych ludzi w realizacji swojego powołania. Muszę się od tego zdystansować.




XXI niedziela zwykła
(Mt 16,13-20) - Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego?
....A wy za kogo Mnie uważacie?

 





Uroczystość Bożego Ciała
(Łk 9,11b-17) - Jedli i nasycili się wszyscy,
i zebrano jeszcze dwanaście koszów ułomków




/fragm./

Na początku i na końcu Pisma Świętego jest uczta. Grzech pierworodny też jest ucztą, ale nie chodzi tu o owoc, ani o konkretne drzewo – tu chodzi o sposób podejścia do rzeczywistości. O taki sposób, który jest pozbawiony błogosławieństwa Pana Boga, gdy człowiek sam siebie kreuje i czyni Bogiem. Jak skomentował szatan: Gdy skosztujecie – czyli będziecie postępowali w taki sposób, jak wam się podoba (tu nie chodzi o konkretny owoc) - to wtedy otworzą się wam oczy i będziecie znali dobro i zło. I od tego czasu znamy dobro i zło, my sami go nazywamy ku wiecznej rozpaczy świata. Grzech pierworodny Adama i Ewy jest zrezygnowaniem z błogosławieństwa Bożego. W scenie rozmnożenia chleba Jezus przywraca ład Edenu. Bierze chleby, ryby, błogosławi i daje Apostołom, a oni rozdają. Wszystko, co syci, musi najpierw przejść przez ręce Pana Boga. Święty Paweł powie:„ W każdym położeniu dziękujcie” – czyli czyńcie eucharystię. Dziękczynienie to jest właśnie eucharystia po grecku. W każdym położeniu - jak Jezus w Wieczerniku na jeden dzień przed śmiercią brał i dzięki czynił, niejako sugerując nam, że tylko to ma sens, co jest ofiarowane Panu Bogu - nawet jeśli to jest taki horror jak śmierć krzyżowa Jezusa.

Wszystko będzie miało sens i będę przerabiał ten świat na eucharystię wtedy, kiedy każdy mój czyn będzie najpierw wzięty w ręce Chrystusa, pobłogosławiony, dany mi, a później ja go przekażę dalej. W momencie, kiedy kładę łapę, tak jak Adam i Ewa na tym owocu, to jest początek nieszczęścia.

Eucharystia to nie jest tylko symbol, to jest realna rzeczywistość. Jezus mówi, żebym się karmił Jego Ciałem, nieustannie przyjmował Jego łaskę, coraz więcej sfer w moim życiu oddawał pod Jego działanie, Jego błogosławieństwo. Dopiero wtedy będę szczęśliwym człowiekiem. Mój głód, moje pragnienie, moje nienasycenie dozna głębokiego zaspokojenia.




Uroczystość Najświętszej Trójcy
(J 3,16-18)


Gdybyśmy sięgnęli do Księgi Rodzaju i przeczytali opis stworzenia człowieka, to można odnieść wrażenie pewnej niekonsekwencji. Pan Bóg mówi w ten sposób: - Uczyńmy człowieka na Nasz obraz i na Nasze podobieństwo – mówi w liczbie mnogiej, a za chwilę mówi w liczbie pojedynczej. To już jest ślad tego, że Bóg nie jest jeden. Przez cały Stary Testament nie ma jeszcze wyartykułowanej tej prawdy, że Bóg jest jeden, lecz w trzech osobach, ale już widać przebłyski i mało tego – skoro ja, człowiek, jestem stworzony na obraz i podobieństwo Boga, to znaczy, że do mojej istoty należy również relacja do drugiego człowieka. Nie jestem samotny. Po to ażeby realizować siebie ja muszę wejść w kontakt z bliźnim.

Te dwa najważniejsze przykazania – miłość Boga i miłość bliźniego – to jest pewnego rodzaju zdynamizowana forma wiary w Trójcę Świętą. Gdy pada słowo „Trójca Święta” to brzmi strasznie abstrakcyjnie. Ale okazuje się, że w wierze katolickiej bardzo często takie abstrakcyjne formuły mają niesłychanie ważne znaczenie w naszym życiu, jeżeli potrafimy je przełożyć na język codzienności. Co to znaczy, że ja jestem stworzony na obraz i podobieństwo Boga i żyję we wspólnocie? To, że ja się definiuję w oparciu o relację z drugim człowiekiem. Każdy z nas tęskni za jednością, ale ta jedność jest bardzo często specyficznie pojmowana. Ta tęsknota za jednością wyraża się w tym, że starzy walczą przeciwko młodym i odwrotnie. Prawica przeciwko lewicy i odwrotnie. Postępowcy z konserwatystami i odwrotnie. Wszyscy chcą przeciągnąć bliźniego na swoją stronę, albo ewentualnie gdy się to uda, to zapędzić go do kąta, wyeliminować! I na tym ma polegać ta nasza jedność. Być może, że będzie to jedność, ale będzie to jedność i spokój cmentarza. Jak wiadomo, tam jest jedność i spokój, tylko jednego brakuje, mianowicie życia.

Wiek XX, w którym większość z nas żyła, obfitował w próby takiej jedności, która jest narzucaniem pewnej wizji i niestety ten przepis na jedność owocował obozem koncentracyjnym albo łagrem sowieckim. Bardzo często za drzwiami naszych domów też usiłujemy wprowadzić tego typu jedność – jedność chińskich mundurków – ale to nie jest jedność, tylko śmierć.

Trójca Święta pokazuje nam, że są trzy różne osoby, które otwierają się całkowicie na siebie – communio i communicatio. Ona nie jest ani indywidualizmem ani kolektywizmem, jest wzajemną wymianą w miłości. Skoro ja jestem stworzony na obraz i podobieństwo Trójcy Świętej, to moim powołaniem jest właśnie takie realizowanie swojego życia, nie ma innej drogi.

Jest takie zdanie wypowiedziane przez Jezusa, którego nie rozumiałem przez długi czas i nie wiedziałem dlaczego. Mało tego, drażniło mnie ono! Jezus mówi tak: - Kiedy wyprawiasz ucztę, nie zapraszaj takich samych ludzi jak ty, żeby mogli ci się odwdzięczyć. Zaproś chromych, ubogich, ułomnych, tych których na co dzień marginalizujesz. Nie chodzi tutaj przede wszystkim o to, żebym ja uskuteczniał w swoim domu jakieś czwartkowe obiady dla ubogich, zaproszenie na ucztę to jest kwestia otwarcia się na drugiego człowieka, bo my mamy taką tendencję do zamykania się w gettach ludzi, którzy tak samo myślą, mają takie same poglądy na wszystko dookoła. A niestety jeżeli tak jest, to bardzo często obraca się to w taką sytuację, że ci ludzie są niepotrzebni. Natomiast jeśli ja potrafię otworzyć się na inność, na inność tego ubogiego, chromego – i to nie chodzi o to, że ten człowiek nie może akurat chodzić, czy jest ubogi w sensie materialnym, tylko Jezus mówi „inność”: Zaproś takich ludzi, a nie będą ci się mieli czym odwdzięczyć i wtedy Pan Bóg da ci nagrodę. A cóż to za nagroda? Nagrodą będzie to, że ja zobaczę, że są inne światy, że będę mógł redefiniować samego siebie, powtórnie określać, rozwijać, bo tam gdzie wszyscy jednakowo myślą, tam nie ma rozwoju, ale stagnacja i powolne umieranie, zamykanie się w gettach.



Trójca Święta nam mówi o tym, że każdy z nas ma tworzyć jedność, ale jednocześnie szanować inność drugiego człowieka, bo my bardzo często utożsamiamy inność ze złem, ale to akurat, że ktoś żyje w inny sposób, inaczej myśli, to wcale nie implikuje, że to jest złe. Może jest inne i może to będzie mnie prowokowało do myślenia, a ja tego nie chcę – ja chcę się zamknąć w swoim własnym gettcie.

Chciałbym na koniec zacytować taki cudownie naiwny wiersz, jak to wszystkie wiersze księdza Twardowskiego, który właśnie o tym mówi. W kilku prostych, zwykłych słowach wyraził tajemnicę Trójcy Świętej:

Gdyby wszyscy mieli cztery jabłka,
gdyby wszyscy byli silni jak konie,
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości,
gdyby każdy miał to samo,
nikt nikomu nie byłby potrzebny.

Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością.


Amen.




Konferencja o Duchu Świętym w wigilię Uroczystości Zesłania Ducha Świętego
(J 16,15-20)On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z Mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec jest Moje, dlatego powiedziałem, że z Mojego weźmie i wam objawi.




/fragm./

Duch Święty uzdrawia relację między mną, a moim Ojcem, ale również prostuje relacje między mną, a drugim człowiekiem, że ja jestem w stanie przyjąć najgorszego człowieka i dostrzec w nim dziecko Boże. Tego absolutnie nie jestem w stanie zrobić o własnych siłach, ja mogę siebie przekonywać, argumentować i nic z tego nie wyjdzie, ale w momencie, kiedy naprawdę zacznę się modlić, to nawet w tym, który sprawia mi przykrości na co dzień i odciska się negatywnie w moim życiu, będę widział pomimo wszystko dziecko Boże. To jest przeszczepiona przez Ducha Świętego mentalność Chrystusa. Przypomnijmy sobie ten fragment Ewangelii, kiedy ukrzyżowany Chrystus mówi: - „Boże, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”! Przecież on dokładnie wiedział, co się dzieje, odczuwał potworny ból, a mimo wszystko w tych ludziach, którzy wbijali gwoździe w Jego ręce, dostrzegał dzieci Boże. To jest niesamowite! I ja mogę to mieć. Tylko my się często boimy tych darów Ducha Świętego, boimy się otworzyć na Niego, ponieważ ta mentalność Chrystusa – którą On chce nam dać – może naprawdę zburzyć mój świat i wywrócić wszystko do góry nogami.

I wreszcie Duch Święty daje nam odpowiednią relację do rzeczy. Każdy z nas ma takie odczucia, że czuje się bezpieczny w momencie, kiedy wszystkie rzeczy, które są mu potrzebne do życia, ma na wyciągniecie ręki. I nie daj, Boże, żeby coś stracił, bo od razu dostaje migotania przedsionków! Duch Święty nam daje dystans do tego, że ja – owszem mam pragnienia i to jest normalne, naturalne i one nie są złe – ale skoro nie zdołałem ich zaspokoić, to w pewnym sensie ten brak, który jest w nich, odczuwam jako moją drogę.

Otwierając się na dary Ducha Świętego bardzo często nie wiemy, o co prosimy, bo On może całkowicie rozwalić nasze bezpieczne życie. On powoduje, że zaczynamy żyć niebezpiecznie, ale zaczynamy nieustannie pogłębiać to nasze bezpieczeństwo ontologiczne, metafizyczne, nie to bezpieczeństwo psychiczne. Jeżeli prosimy o Jego dary, musimy wiedzieć, na co się decydujemy, bo to jest wszczepienie mentalności Chrystusa w nasze serca tak, żebym mógł powiedzieć za świętym Pawłem – to chyba jedno z najgłębszych zdań, jakie wypowiedział człowiek pod natchnieniem Ducha Świętego o tym, co się w nim dzieje – żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus. I wtedy dopiero odzyskuję prawdziwą tożsamość, a zwróćmy uwagę, jako bardzo ludzie tęsknią za swoją tożsamością, jako bardzo często małpujemy, naśladujemy innych ludzi i zazdrościmy. Jeśli ja utożsamię się z Jezusem, to naprawdę odnajdę swoją właściwą tożsamość. I to są dzieła Ducha Świętego, Jego nie da się określić, Jego poznaje się po działaniu.

Obyśmy się na Niego otworzyli.





Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego
(Dz 1,1-11) Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo?
(Mt 28,16-20) Wniebowstąpienie.



Dlaczego wpatrujecie się w Niebo? Dlaczego stoicie bezczynnie? Ten Jezus, który został wzięty, przyjdzie. Czyli innymi słowy, On jest pośród nas cały czas w Duchu Świętym. To wszystko są zdania trudne do przełożenia na język współczesny i myślę, że warto sobie zapamiętać jedną rzecz - Niebo jest osobą, Jezusem Chrystusem, a ja jestem powołany do jedności z Nim. A ta jedność już jest - w pewien ułomny rzecz jasna sposób, ponieważ każdy z nas jest naznaczony znamieniem grzechu pierworodnego - ta jedność jest dostępna już tutaj, konkretnie. /…/

W każdym z nas, w naszym sercu już jest Niebo, niezależnie od tego, czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy nie. Małe dziecko, które się urodziło i krzyczy po urodzeniu, w nim jest obecne Niebo, pomimo tego, że ono sobie nie zdaje z tego sprawy. Natomiast my, dorośli, którzy mamy świadomość, powinniśmy zdobywać tę świadomość Nieba, to znaczy wyjść na ten wyższy poziom, starać się zjednoczyć z Chrystusem tu i teraz. /.../

Niebo to jest dostrzeżenie Boga w sobie i w tym drugim człowieku - nawet jeżeli on na to nie zasługuje. Pan Bóg jest obecny w nas, niezależnie czy sobie zdajemy sprawę z Jego obecności, czy nie. On jest. W tym momencie, w którym ja widzę w sobie i w drugim człowieku Pana Boga, przestaję być tylko człowiekiem i naprawdę jednoczę się z Jezusem Chrystusem. Przestają we mnie działać te ciemne siły, które każą mi być szybszym, lepszym, wspanialszym, mieć więcej, zatriumfować i tak dalej, a widzę w sobie i w nim Pana Boga. We wspaniały sposób wyraził to Święty Paweł: powiedział tak: - Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus. I to nie chodzi o utratę swojej tożsamości, wręcz przeciwnie! Jeżeli żyje we mnie Chrystus, to znaczy mam świadomość, że jest we mnie Niebo tu i teraz na Ziemi, to wtedy dopiero odzyskuję swoją tożsamość, przybieram oblicze ludzkie i zaczynam widzieć człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga, także w moim bliźnim. To jest Niebo, to jest moje wniebowstąpienie tutaj na Ziemi.

Obyśmy się nasycali taki sprawami, obyśmy mogli mówić coraz częściej o sobie, że żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus. Co więcej, jeżeli nagle dojdzie do mnie w moim umyśle i sercu ta prawda, że jestem stworzony na obraz i podobieństwo Boga i zrezygnuję z tej pokusy zatryumfowania nad innymi, czy z innych banalnych, takich drapieżnych ludzkich spraw, to wtedy w moich ustach pojawia się smak Nieba. I ten smak Nieba jest tak dojmujący, że coraz bardziej pragnę tego smaku. Nie polega on na tym, że uważam siebie za kogoś lepszego, nie - ja wiem, że wchodzę tym samym do innej rzeczywistości, która jest obecna tu i teraz, A ja jej po prostu nie dostrzegałem, nie uświadamiałem sobie, że żyje we mnie i w tym drugim człowieku autentycznie Chrystus.






VI Niedziela Wielkanocna
(J 14,23-29) - "Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam.
Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. "



/fragm./

Nigdy nie będzie na tym świecie pokoju. Pokój może gościć w moim sercu, ale on będzie zawsze darem. Pokój Chrystusa jest darem, sam sobie nie mogę go dać, nie mogę zafundować, to nie jest owoc moich wysiłków. Ale mogę zrobić jedną rzecz - mogę zrobić w swoim życiu miejsce na pokój Chrystusowy. "Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi." Syn Boży to jest Jezus Chrystus, a więc jeżeli chcę zrozumieć pokój Chrystusowy, to warto bym spojrzał na życie Pana Jezusa. Te trzy lata, które spędził na działalności publicznej były – o dziwo – naznaczone zewnętrznym niepokojem. Wszystko co mówił, spotykało się bardzo często z agresją, niektórzy szli za Nim, ale więcej miał przeciwników, czasem prowokował poważne i trudne dyskusje, powiedział także, że ”przyszedł ogień rzucić na ziemię i jakże pragnie, aby ten ogień zapłonął”, ”przyszedł poróżnić ojca z synem i matkę z córką”. A jednocześnie, kiedy patrzymy na Jego życie to widzimy, że wewnątrz był naprawdę człowiekiem pokoju – Pismo mówi, że był Księciem pokoju. Skąd brał się ten pokój? Z jedności ze swoim Ojcem, a ta jedność Jezusa z Ojcem jest Duchem Świętym, jest miłością.

Pamiętajmy o jednej rzeczy, że nigdy nie osiągniemy pokoju w sensie "świętego spokoju". Pokój Chrystusowy to jest pokój pośród prześladowań. Ten pokój to jest głęboka jedność z Ojcem Chrystusa umierającego na krzyżu, to jest pokój wewnętrzny ojca Kolbego, który swoje życie postawił za życie drugiego człowieka, to jest pokój męczenników, to jest pokój tych wszystkich ludzi, którzy służą prawdzie. Jeżeli ja chcę pokój Chrystusowy mieć w sobie, otworzyć się na ten dar, to przede wszystkim potrzeba mi odwagi, która zedrze z mojej twarzy wszelkie pozory "świętego spokoju" i zacznie systematycznie porządkować to wszystko, co jest nieuporządkowane w moim życiu. Jeżeli chcę być człowiekiem pokoju, to muszę przede wszystkim zacząć od siebie. Pamiętajmy też o tym, że jeśli rzeczywiście szczerze będziemy zdejmowali te wszystkie maski pozornych pokojów, to narazimy się w otoczeniu na różnego rodzaju epitety, czasem także popadniemy w konflikt z innymi ludźmi. Skoro Jezus - Książę pokoju - przeszedł przez ten świat i był prześladowany, to nie miejmy pretensji, kiedy będziemy miejsce robili na pokój Boży, że będziemy popadali w konflikt z innymi ludźmi. Obyśmy tylko umieli im przebaczać.






V niedziela wielkanocna
(Ap 21, 1-5a) - Rzekł Zasiadający na tronie: "Oto czynię wszystko nowe".



/fragm./

Oto wszystko czynię nowe.

Umiejętność życia w teraźniejszości i otwartość na chwilę, która przychodzi. Życie Jezusa było otwartością i cierpliwością, niepoganianiem czasu. Trzydzieści lat w ukryciu i trzy lata nauczania. On się nie spieszył, umiał czekać. Powierzył się Bogu całkowicie. Apostołowie też nie mieli własnych koncepcji na dalsze życie, tylko przyjmowali to, co im Pan Bóg dał. Otwieranie się na łaskę Boga, umiejętność przyjmowania i zobaczenia, że Bóg obdarza mnie coraz to nowymi rzeczami. Jeśli będę żył według moich schematów, według moich wieloletnich doświadczeń, to z mego życia będzie wiało nudą, pustką i bezsensem. My bardzo często posiłkujemy się naszym doświadczeniem. Mówimy na przykład, że doświadczenie wskazuje na coś zupełnie innego. Anthony de Mello zauważył bardzo ciekawie i dowcipnie, że bardzo często pięćdziesięcioletnie doświadczenie, jest doświadczeniem jednego roku powtarzanym pięćdziesiąt razy, czyli pewnego rodzaju schematami, które są kompletnie zamknięte na nowość Ewangelii.

Czas naszego życia nie ma tylko i wyłącznie liniowego charakteru, przeszłość-teraźniejszość-przyszłość, to nie jest tylko czas horyzontalny. Pan Bóg każdą chwilę naszego życia stwarza od nowa, a więc nasz czas ma wymiar wertykalny i widać to w Jezusie, On przyjmuję każdą chwilę życia w sposób otwarty. Ja w każdym momencie mojego życia mam szansę bycia sam na sam z Panem Bogiem i doświadczenia wyjątkowości tej chwili bycia stwarzanym na nowo.

Obyśmy się otworzyli na to i zobaczyli, że Pan Bóg wszystko czyni nowe, że dzisiaj jest pierwszy, zupełnie nowy i niepowtarzalny dzień reszty naszego życia. Jeżeli tego jeszcze nie widzę, to znaczy, że nie jestem jeszcze przesiąknięty Ewangelią.




Niedziela Dobrego Pasterza
(J 10,27-30) Dobry Pasterz



/fragment/

Bóg tak umiłował człowieka, że zechciał dzielić z nim swój los do tego stopnia, że w pewnym momencie w Jezusie została zerwana miłosna więź między Nim a Ojcem: „Boże mój, Boże, czemuś Mnie opuścił?” Z tej wizji wypływa zupełnie inna wizja człowieka: - człowieka, który niezależnie od tego czy wierzy w Jezusa, czy nie wierzy, niezależnie od tego jak blisko, czy jak daleko jest od Kościoła, człowieka za którego Bóg położył swoje życie. I to leczy pewną niechęć mnie do samego siebie, ten wstręt i obrzydzenie - ja jestem tak cenny, że aż warty życia Pana Boga! To nie kwestia moich grzechów, tylko właśnie ceny za którą zostałem wykupiony. Warto w ten sposób popatrzeć na siebie w momencie, kiedy czuję do siebie wstręt, kiedy coś mi nie wychodzi, kiedy nie zyskuję poklasku, kiedy nie mam sukcesów na swoim koncie. Z Bożego punktu widzenia to jest mało istotne. Istotne jest to, abym uwierzył, że jestem naprawdę kochany i akceptowany.

My bardzo często zachowujemy się jako owce z tej Łukaszowej wersji przypowieści o dobrym pasterzu: owca, która odchodzi, szuka na własny rachunek i przepiękny motyw tam jest, że pasterz idzie za tą owcą. On jej nie ściga, on towarzyszy jej poszukiwaniom krok w krok. Pan Bóg zechciał mieć takiego przyjaciela w postaci człowieka, któremu dał wolną rękę, który może odejść, który nie siedzi w zamkniętym ogrodzeniu, tylko w każdej chwili może odejść i szukać tych pastwisk, o których sobie wyobraża, że dadzą mu szczęście. Ale jednocześnie może być pewny, że zawsze Pasterz za nim podąża.

Niejednokrotnie w naszym życiu jest tak, że Pan Bóg daje nam do tego stopnia wolną rękę, że czeka, nie chcąc nas na siłę przygarnąć do swojego pastwiska. Czeka, aż wreszcie wyeksploatujemy nasze poszukiwania, wreszcie siądziemy bezsilni, zaczniemy rozpaczać nad naszą ludzką kondycją i nie będziemy mieli siły, aby udać się na dalsze poszukiwania. Może dopiero wtedy weźmie nas na ramiona i przyniesie do stada. Może to będzie na łożu śmierci? Bóg potrafi czekać, On się nie spieszy i nie jest to czekanie z wyrachowaniem, to jest czekanie przesycone miłością i szacunkiem dla wolności człowieka. .




III Niedziela Wielkanocna
(J 21,1-19) Połów ryb po Zmartwychwstaniu.



/fragment/

Ten połów, który okazuje się totalnym fiaskiem, jest darem. To jest wskazówka, że nasza wiara będzie obfitowała w momenty daremności, kiedy to w pewnym sensie wyrzucamy Panu Bogu, że staramy się być Mu wierni i obserwujemy, że niewiele nam wychodzi w tym życiu. Widzimy, że są ludzie którzy w ogóle się nie przejmują Panem Bogiem, którzy rozpychają się łokciami, depczą innych ludzi i jakby wszystko im genialnie wychodzi. Taka świadomość bezradności, jeżeli ona się pogłębia, jeżeli uświadomimy sobie, że Pan Jezus stał na brzegu i obserwował te daremne wysiłki uczniów – ta świadomość może być pocieszająca, że w momencie kiedy miotamy się w naszym życiu, kiedy naprawdę nic nam nie wychodzi, kiedy ten nocny połów jest zupełnie bezowocny i kończy się fiaskiem ... to Pan Bóg i tak jest z nami, On stoi na brzegu, patrzy, ale liczy się z naszą naturą – gdy wszystko nam genialnie zaczyna wychodzić, to popadamy w pychę i uzurpujemy sobie stanowisko Pana Boga w naszym życiu. Każdy z nas ma takie pokusy.

W momencie, kiedy uczniowie mają wracać, Jezus woła do nich z brzegu, żeby zarzucili po prawej stronie. Prawa i lewa strona to dosyć ważne rozróżnienie. Lewa jest nieświadomością, prawa świadomym działaniem – tak przynajmniej mówią psychologowie. I zarzucają sieci, a z powodu mnogości ryb te sieci prawie się rwą. I wtedy Jan, który jest umiłowanym uczniem mówi: - To jest Pan!

Czy my rozpoznajemy Boga tylko wtedy, gdy nam się coś udaje, czy także potrafimy rozpoznać Go wtedy, gdy nasze wysiłki są daremne, kiedy wszystko nam się w rękach kruszy, sypie, zamienia się w pył i popiół? Warto sobie w takich momentach powtarzać to, co Jan powiedział. gdy zobaczył obfitość połowu, że mimo wszystko to jest Boże. Mimo tego, że doświadczam fiaska swojego życia, fiaska swoich pragnień, to jednak jest w tym palec Boży. Sensu być może teraz nie dostrzegam, ale - bądźmy cierpliwi - ja go dostrzegę. (...)

“Gdy byłeś młody, chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, inni cię przepaszą i poprowadzą tam, gdzie nie chcesz.” - To jest też definicja naszego życia. Mamy takie zapędy, żeby żyć taką wolnością bez skrępowania. Nic podobnego, jeżeli na serio dokonujemy w swoim życiu wyborów, to okazuje się, że w miarę upływu lat mamy coraz mniej możliwości. Jedyne co możemy zrobić, to pogłębiać to, co jest, albo zgadzać się na to, co przychodzi na nas: na nasze porażki, na to, że nie jesteśmy już tak sprawni, czy umysłowo, czy fizycznie, wreszcie na starość i na śmierć. I nie ma w tym nic z bierności, bo takie zgodzenie się, owszem, może być kapitulacją, ale może być także przyjęciem tego, co Pan Bóg mi zsyła. I myślę, że tak podchodzą do życia ludzie, którzy już przejęli się zmartwychwstaniem, już w pewnym sensie zmartwychwstają. Tak ufają Panu Bogu, że nie obawiają się tej chwili, w której ktoś inny ich przepasze i poprowadzi ich tam, gdzie nie chcą.

To jest chyba też sprawdzian naszej wiary. Czy my kurczowo czepiamy się swoich idei, jesteśmy wściekli na siebie, że życie tak szybko przemija i nie zdołaliśmy uczynić tego, co pragnęliśmy, .... czy jest w nas taka głęboka zgoda, zaprawiona głęboką miłością i zaufaniem do Pana Boga – ona nawet wtedy, kiedy ma znamiona klęski jest jakimś darem Pana Boga - i czy umiemy powtarzać tak, jak Święty Jan Apostoł: - To jest Pan? To wszystko jest Boże, mimo, że idzie niejako w poprzek moich wyobrażeń. Obyśmy to umieli uczynić.




II Niedziela Wielkanocna, czyli Niedziela Miłosierdzia Bożego
(J 20,19-31) Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych.




/fragm./

Wszystkie Ewangelie mówiące o Zmartwychwstaniu Jezusa są Ewangeliami, które pouczają nas jak sforsować zamknięte drzwi. Nie da się rozmawiać z człowiekiem przez zamknięte drzwi, nie da się z sobą samym rozmawiać, jeżeli gdzieś wewnątrz jestem zaskorupiony. Jezus przychodząc do Wieczernika pomimo drzwi zamkniętych z lęku i strachu, przechodzi przez te drzwi. On nas uczy, jak pokonać tę granicę naszego zamkniętego świata, bo wtedy te wszystkie rzeczy, których doświadczamy tutaj - jako nieraz bezsensowne i niszczące nas - nabierają nagle sensu, trudnego sensu, ale jednak, a człowiek jest takim wędrowcem, który nieustannie poszukuje sensu, nie może się zadowolić prostymi tłumaczeniami. Warunkiem tego jest przebicie głową tej sfery, niezamykanie się tylko w świecie rzeczy, które są dotykalne, ale zobaczenie, że ten świat w którym istniejemy, w którym istnieją nasze relacje, nasze często karłowate miłości i przyjaźnie, on jest zamknięty w świecie Sensu. Jeżeli istnieją dary, które możemy dotykać, rzeczy, ludzie, nasze przyjaźnie, to zawsze te dary wskazują na Dawcę. Każda rzecz zawiera więcej sensu, niż wydaje się na pierwszy rzut oka i każdy człowiek zawiera też więcej sensu, niż to, jak go oceniamy.

Jak to zrobić, żeby przebić się do tej sfery, która nadaje sens poszczególnym moim, banalnym codziennym trudnościom? Jest to trudne, niewątpliwie, Jezus wchodząc przez zamknięte drzwi, pokazuje Apostołom przebite ręce i bok. I to jest droga - dać się przebić, dać się zniszczyć. Jezus został zraniony i zabity, ale pamiętajmy, że poprzez swoją śmierć zranił swoich Apostołów. Oni byli zawiedzeni, pogrążeni w olbrzymiej rozpaczy, Jezus przyczynił się do tego, że ich serca zostały rozdarte. I tylko tą drogą mógł do nich trafić i tą drogą chce dzisiaj trafiać do nas. On zostaje zraniony, umiera i zmartwychwstaje, ale pokazuje nam, że my też musimy być zranieni, żeby zmartwychwstać, nie ma innej drogi!

Dzisiaj jest Niedziela Miłosierdzia. Ja wtedy doświadczę Miłosierdzia, jeżeli doświadczę moich grzechów, jeżeli doświadczę tego, jak mi zostało wybaczone. I wtedy inni też mogą mnie ranić, a ja będę im wybaczał. Jeżeli zaskorupiam się w tym świecie, jeżeli usiłuję na swój zwykły ludzki sposób objąć rozumem to, co mnie spotyka, to niestety zawsze u końca tej podróży będzie rozczarowanie. Natomiast jeżeli przebiję głową tą sferę, jeżeli nauczę się poruszać pomiędzy tymi dwoma światami: światem Bożym, pełnym miłosierdzia i wybaczenia, i tym światem w którym doświadczam ran, to wtedy zobaczę wszystko w wielkiej harmonii.

Jest to droga trudna, droga, która będzie trwała do końca naszych dni, ale niezbędna, abym osiągnął pełnię. To jest to, o czym mówi Zmartwychwstanie - Jezus uczy nas jak przechodzić przez zatrzaśnięte drzwi naszych lęków i leków naszych bliźnich. Nie da się przejść inaczej jak przez zranienie.








Poniedziałek Wielkanocny
(Mt 28,8-15) - "Ci więc wzięli pieniądze i uczynili, jak ich pouczono.
I tak rozniosła się ta pogłoska między żydami i trwa aż do dnia dzisiejszego
."






W Ewangeliach bardzo często jest sporo takich rekwizytów, które mogą być również odczytywane symbolicznie. Dzisiaj była mowa o strażnikach, którzy pilnowali Chrystusa. Otóż, my również mamy w sobie takich strażników. To są strażnicy naszych różnego rodzaju przesądów, utartych ścieżek, obaw i lęków o to, żeby się nie wygłupić, żeby mieć modne poglądy, żeby nieustannie trzymać rękę na pulsie, żeby nie wypaść z tej gry, która się nazywa życie - takie sztuczne życie, które bardzo często uprawiamy. I ci strażnicy stoją i pilnują, gaszą zupełnie naszą spontaniczność. Ale są też strażnicy na zewnątrz, którzy dyktują różnego rodzaju mody, poglądy i jeżeli będziemy ich przestrzegali, to będziemy miłowani przez ten świat. Jeżeli nie, zostaniemy przez niego odrzuceni. I bardzo często nasze rozmowy, nasze życie toczy się po utartych torach, mimo, że jest nam bardzo ciężko, jakby kamień – jak ten kamień od grobu -przytłaczał nasze wnętrze, to jednak cały czas powielamy nieustannie te schematy. I dziwimy się, że życie w nas gaśnie, że następuje coś takiego jak z Łazarzem – już cuchnie – jak ujęła to jego siostra.

Chrystus chce odsunąć kamień od naszego grobu i chce nas napełnić taką pewnością, że On jest z nami, że nie musimy dbać o rożnego rodzaju mody, nie musimy tańczyć tak, jak nam zagrają ani kłaniać się. To nie chodzi oczywiście o pustą kontestację, o protest dla protestu, czy udawanie oryginalnego, nie! Ja mam fundament Chrystusa w sobie i nie muszę słuchać tego świata. Owszem, prawda jest rozsiana w tym świecie, niewątpliwie, ale jednocześnie ja nie będę krępowany przez rożnego rodzaju sytuacje.

Chrystus kilka razy powtarza, żeby Apostołowie udali się do Galilei. Galilea to miejsce skąd wyszli, gdzie Jezus nauczał, ale jednocześnie miejsce, które zamieszkiwali Żydzi i poganie. To jest w pewnym sensie znak, że Ewangelia dotyczy całego świata, ale także inny znak: Apostołowie nie spotykają Jezusa w Jerozolimie, tylko spotykają Go w tych miejscach, w których już byli, w konkrecie swojego życia. Nic się tak naprawdę nie zmienia, oni wracają do tych samych miast, do tych samych sytuacji. Jedyne co się zmieniło, to ich serce. Zupełnie wolne, nie skrępowane modami i schematami. W rozmowie nie muszą mówić tego, co inni od nich wymagają, głoszą Chrystusa i jednocześnie wystarczy spojrzeć na nich, by zauważyć, że są zupełnie innymi ludźmi.

Są tacy ludzie pośród nas i to od razu widać, każdy gest, każde słowo. Widać, że ten człowiek nie jest skrępowany, jest wyzwolony. Obyśmy umieli przegonić tych strażników i pozwolili Chrystusowi, żeby odsunął ten kamień, który nas krępuje, bo rzeczywiście, można umrzeć już za życia i niestety bardzo wielu ludzi tak egzystuje, a raczej wegetuje. Popatrzmy na te postacie Apostołów, zobaczmy jak ich przemieniła obecność Chrystusa. Oni już tu i teraz są zmartwychwstali.





Niedziela Wielkanocy
(J 20,1-9) Ujrzał i uwierzył.






/fragm./

Fascynujące jest patrzenie, co się dzieje z ludźmi, których dzisiaj spotykam, którzy w swoim życiu doświadczyli przejścia od takiej martwej wiary, odziedziczonej po rodzicach, czy może powodowanej strachem przed Panem Bogiem, do prawdziwego doświadczenia Zmartwychwstania Chrystusa. Żeby coś takiego przeżyć, to ja muszę mieć bardzo osobisty kontakt z Panem Jezusem. Jak to uczynić? Jest takie powiedzenie świętego Pawła, że wiara rodzi się ze słuchania. W dzisiejszej Ewangelii, w momencie kiedy Jan wchodzi do grobu, ogarnia spojrzeniem te chusty i całun, to sam o sobie pisze: - Ujrzał i uwierzył. To jest klucz do wiary, która prowadzi przez śmierć do zmartwychwstania już tu i teraz – ujrzeć i uwierzyć. Żeby coś ujrzeć, ja muszę mieć osobiste doświadczenie, nikt nie może mi tego przekazać. Nikt z nas nie może drugiemu człowiekowi przekazać doświadczenia wiary, może tylko spowodować, że ten człowiek, który będzie patrzył na mnie wyzwolonego, zostanie zainspirowany tym.

Co zrobić? Moim zdaniem, jedyną metodą doświadczenia osobistego wiary, jest zaufać Temu, co jest napisane w Piśmie Świętym bardziej niż temu, co mi mówi współczesny świat, co mi podpowiadają ludzie, nawet niejednokrotnie nawet podpowiadają moi rodzice – oczywiście w trosce o to, żebym przeszedł bezpiecznie przez ten świat. Bezpiecznie to znaczy kontrolując wszystko, chodząc utartymi ścieżkami, podążając tymi drożynami, którymi podążali oni, korzystając z ich doświadczenia – żadnego ryzyka! Otóż wiara mówi mi tak: - jeżeli spotyka Cię jakieś doświadczenie i zastosujesz do tego doświadczenia – niejako odrzucając to, co ci podpowiada świat – to, co mówi Jezus, będzie twoim udziałem moment śmierci – bo może się okazać, że nagle wszystko ci się zawali na głowę – ale poprzez ten moment śmierci dojdziesz do Zmartwychwstania. I nasze życie składa się z takich cząstkowych zaufań Panu Bogu, że to, co On mówi to nie jest jakaś piękna legenda, baśń, czy mit, tylko to jest jedyna rzeczywistość, której ja mogę doświadczyć tylko wtedy, kiedy Mu zaufam i zrealizuję, wcielę w życie to, co On mi powiedział. Nie ma innej możliwości doświadczenia niż osobiste. Inni ludzie obok mnie mogą mi pomagać, liturgia może mnie nasycać wspaniałymi tekstami, ale ja muszę sam doświadczyć, inaczej moja wiara będzie martwa. Niby będę wierzył, może będę chodził nawet do kościoła, może nawet będę przystępował do Komunii, ale to wszystko będzie takie nie moje, zupełnie jakby ktoś włożył mi pewien ciężar, który nie potrafię zrzucić z ramion, bo może się boję, może to jest presja otoczenia, w którym żyję.

Jedyną możliwością jest doświadczenie osobiste i do tego nas zachęca liturgia, do tego nas zachęcają ludzie, którzy to przeżyli i wreszcie do tego zachęca sam Jezus. Zobacz, musisz ujrzeć. I po takim nawet najmniejszym doświadczeniu takiego minimalnego zmartwychwstania, ja dostrzegam, że całe moje życie, historia mojego życia nagle zaczyna przybierać inne kształty. Coś, z czym sobie nie potrafiłem poradzić, coś co było dla mnie nie do ogarnięcia, nagle okazuje się, że jest pełne sensu, że moje życie może być tym sensem napełnione. I wtedy coraz odważniej wchodzę w takie mikro-śmierci i mikro-zmartwychwstania. Ale tego muszę doświadczyć, nikt mnie do tego nie namówi, nikt mnie do tego nie przekona, nikt mnie do tego nie zmusi. Ja sam!




Niedziela Palmowa Męki Pańskiej
(Łk 22,14-23,56) Męka Jezusa Chrystusa



Każdy z nas jest eliminatorem.

Na powołanie Boże jesteśmy głusi. Ponieważ wiemy, że jeżeli otworzymy ucho, to niewątpliwie, prędzej czy później stajemy wobec dramatu i tragedii, wobec wyborów. Wobec pójścia za Jezusem, a pójście za Jezusem to jest dzielenie Jego radości, ale też dzielenie Jego krzyża. Natomiast każdy z nas jest takim eliminatorem – chcemy wyeliminować wszelkie dramaty z naszego życia, natomiast skoncentrować się tylko i wyłącznie na radości. I ciągle biegamy w tym życiu chaotycznie tu i tam, w poszukiwaniu czegoś, co wreszcie zaspokoi nas i napełni naszą duszę radością. Eliminując jednocześnie po drodze, zamykając swoje ucho na wołanie Pana Boga. A to niekoniecznie musi być jakiś głos wewnętrzny, to może być człowiek, którego spotykam i który potrzebuje mojej pomocy, ale ja jestem głuchy, bo ja szukam swojego szczęścia. To może być ktoś z mojej rodziny, kto jest przeze mnie całkowicie ignorowany, a niewątpliwie potrzebuje mojej pomocy.

Umiejętne połączenie w sobie radości – przeżywania tej radości – i jednocześnie przyjęcia kielicha goryczy, o ile on przyjdzie w moim życiu, i wypicia go do końca, to jest normalne życie, to jest naśladowanie życia Jezusa Chrystusa. W Ewangelii są radosne chwile w życiu Chrystusa, kiedy On spożywa posiłek z przyjaciółmi (nawiasem mówiąc można by całą teologię spożywania przez Jezusa posiłku z przyjaciółmi i współbraćmi, a także ludźmi nastawionymi do Niego źle, napisać), a z drugiej strony dramat krzyża. I w jednym i w drugim Chrystus podchodzi do jednego i drugiego wydarzenia z całkowitym spokojem. Jest obecny tylko w tej chwili, nie wybiega myślą naprzód. Wie, co Go czeka, ale potrafi się radować i potrafi do końca przyjąć kielich goryczy. Tymczasem tragedią w życiu człowieka, w życiu każdego z nas, jest nie to, że przychodzi krzyż, tylko to, że my go odrzucamy. I w ten sposób nasze życie staje się jakąś fikcją, że nie potrafimy wypić kielicha goryczy, który nas spotyka, do końca. Ale to nie przeminie. To, że zakrzyczymy, czy poprzez rzucanie się w życie wyeliminujemy na razie tę gorycz, to nie znaczy, że ona nie powróci. Prędzej czy później ona powraca, najczęściej w kryzysach wieku średniego, kiedy to wszystko, co odrzucałem, to wszystko przed czym broniłem się rękami i nogami, przychodzi do mnie. I wtedy jest w życiu człowieka taki dramatyczny kolaps.

Ta dzisiejsza Ewangelia uczy nas dwóch rzeczy: ciesz się człowieku tym, co jest twoim udziałem, dostrzegaj wspaniałe strony swojego życia, dostrzegaj to, że żyjesz, że oddychasz, że jest słońce, że jest świat, że są przyjaciele – poświęcaj im czas. Ale w momencie, kiedy przyjdzie krzyż na twoje życie, kiedy staniesz przed dramatycznymi rozstrzygnięciami, które spowodują, że jeżeli będziesz wierny Ewangelii, to weźmiesz krzyż na swoje ramiona – nie wycofuj się z tego, bo to JEST prawdziwe życie. Umiejętne, harmonijne połączenie radości i cierpienia. Największa mądrość życiowa, która płynie z Ewangelii i płynie z życia Jezusa Chrystusa. Naśladować Go, to znaczy iść Jego śladami. Przyjąć całkowicie Jego życie w siebie.



Z zapisków O. Andrzeja na marginesach książek:

Dla radowania się i bólu
Człowiek urodził się na Ziemi.
Jeśli to rozumiemy dobrze,
Bezpiecznie przez ten świat idziemy.
Radość i ból dla boskiej duszy
Z nich dwóch splecione jest odzienie.
Jedwabną nicią radość biegnie
Pod każdym jękiem i cierpieniem.
William Blake


Jedni z tkaniny życia wypruwają nić radości, inni bólu i cierpienia,
niepomni na to, że w ten sposób niszczą materię życia.
Andrzej Hołowaty OP




V niedziela Wielkiego Postu
(J 8,1-11) Jezus i prostytutka

fragment I rekolekcji jazzowych z roku 2004





Spróbujmy sobie wyobrazić, otwórzmy drzwi do Palestyny i zobaczmy Pana Jezusa, który siedzi przed świątynią. Gromadzą się ludzie i nagle w oddali widać kurz wzbijający się – zbliża się gromada ludzi, wloką ze sobą kobietę lekkich obyczajów przyłapaną na gorącym uczynku. Tak naprawdę tym ludziom nie chodzi o tą kobietę, ona jest tylko pretekstem. I pytanie: - Jak w moim życiu jest, czy czasem inni ludzie się nie liczą i czy nie są pretekstem dla mnie do załatwienia różnego rodzaju własnych spraw?

Wejdźmy w sytuację tej kobiety. Ona jest zaszczuta. Jako Żydówka dokładnie wie, co się za chwilę stanie – każdy z tych ludzi ma kamienie w ręku – wie na czym polega kamienowanie, jest to powolna śmierć. Było nawet określone jakimi kamieniami uderzać, żeby nie od razu zabić, trzeba było zabijać powoli. Wczujmy się w stan tej niewiasty, w jej zwierzęcy lęk. I również w zwierzęcy triumf ludzi, którzy ją wloką. Przychodzą do Pana Jezusa, rzucają ją przed Nim i jeden z nich wychodzi do przodu i mówi w ten sposób: - „Nauczycielu, w Prawie kazali nam takie kamienować... A Ty, Nauczycielu, co Ty nam powiesz?” Ważna jest intonacja tego zdania, dla mnie pobrzmiewa tutaj Szatan z kuszenia Pana Jezusa: - „Jeżeli jesteś Synem Bożym... to zamień ten kamień w chleb! - Jeżeli jesteś Synem Bożym... to rzuć się z narożnika świątyni!” I Ile razy my wjeżdżamy ludziom w ten sposób na ambicję, ile razy chcemy ich podkręcić w taki sposób? Wszyscy zamarli, bo sytuacja jest patowa. Jeżeli Jezus powie: ”Ukamienujcie ją!”, to oni odpowiedzą w ten sposób: Nauczycielu, ale Ty nauczasz miłosierdzia i wybaczasz... Jakże się to godzi?! Gdy powie: „Puśćcie ją wolno”, to oni odpowiedzą w ten sposób: „No, jakże to? Przecież łamiesz Prawo, a powiedziałeś, że ani jedna jota i ani jedna kreska z tego Prawa nie zostanie złamana!”

Cisza się robi, każdy oczekuje odpowiedzi i wtedy Jezus wypowiada jedno jedyne zdanie: „Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”. I rzeczywiście słychać łomot kamieni, ale upuszczanych. Odchodzą powolutku, najpierw starsi, bo oni zawsze wysyłają młodych do przodu, ażeby reagowali, a sami dyskretnie są z tyłu, poza tym wiedzą, czym grozi starcie z Jezusem. Odchodzą i zostaje tylko ta kobieta i Pan Jezus. Ona nie wie co się dzieje, przed chwilą miała zginąć, teraz ci ludzie, którzy mieli ją zabić, odeszli. Jest kupa kamieni, jakiś człowiek, który przed chwilą pisał palcem po ziemi i ona. Podnosi głowę i spotyka spojrzenie Pana Jezusa. Po raz pierwszy w życiu ktoś na nią spojrzał jak na człowieka z pełną akceptacją. Ani nie pożądał, ani niczego nie chciał - popatrzył tak, jak Stwórca patrzy na swoje stworzenie, z miłością i miłosierdziem. Ona wtedy dopiero zaczęła żyć. Jezus mówi jedno zdanie: - Gdzie oni są, nikt cię nie potępił? Nikt, Panie! To nie znaczy, że Jezus nie widzi jej grzechu - widzi oczywiście i mówi: Idź i nie grzesz więcej - ale potrafi w ten sposób podejść do niej, że ona nie czuje się zmięta, nie czuje się nikim, nie czuję się śmieciem. Jezus odgrzebał w niej to, co zostało dawno zasypane: obraz dziecka Bożego.






IV niedziela Wielkiego Postu
(Łk 15, 1-3.11-32) – przypowieść o synu marnotrawnym





Przypowieść o synu marnotrawnym. Jeden z moich ukochanych fragmentów Ewangelii. Odczytuję go zawsze wtedy, kiedy – delikatnie mówiąc – nie jestem w najlepszej formie, duchowej także. Dlaczego akurat ta przypowieść? Myślę, że dlatego, że ona streszcza wszystkie możliwe ludzkie postawy w trzech osobach: młodszego syna, starszego syna i ojca. Mógłbym zaryzykować twierdzenie, że całe nasze życie oscyluje między tymi trzema postawami.

Żądanie młodszego syna każdy z nas od czasu do czasu wypowiada. Syn pragnie podziału majątku. Ojciec żyje. W tamtej kulturze było to równoznaczne z życzeniem ojcu śmierci – Nie chcę, żebyś dłużej żył, daj mi tą część, która do mnie należy! Warto zapamiętać, że ojciec podzielił majątek na dwóch - ten syn, który pozostał w domu również dostał swoją część, wbrew temu, co twierdził później. Młodszy odszedł z majątkiem. My jesteśmy tacy w momencie, kiedy wabią nas głosy świata i przestajemy słyszeć głoś, który rozlega się w domu naszego Ojca: „Ty jesteś mój syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie”. To jest głos, który we wnętrzu naszego domu nieustannie się rozlega, ale nie jest brutalny, nachalny, nie wwierca się na w ucho. Jest delikatny, jak objawienie się Boga Eliaszowi – najpierw był ogień, później burza, trzęsienie ziemi i dopiero wtedy Eliasz poznał, że to Pan Bóg, kiedy leciutki wiaterek zaczął muskać rośliny.

Ten głos Pana Boga w nas jest bardzo łatwo zagłuszyć. Jezus po chrzcie idzie na pustynię, gdzie szatan Go kusi: władza, potęga, kontrola – nad wszystkim i nad każdym. To ta pokusa, którą każdy z nas ma. I ten młodszy syn nie opiera się tej pokusie, lecz jej ulega: „Pokaż, że jesteś dobry, jaki jesteś mocny, pokaż innym, przecież jesteś lepszy!” Ale zawsze świat nas kocha w ten sposób, że dodaje „jeżeli”. Jeżeli jesteś dobry, pokaż mi to. Dokładnie tak samo, jak kuszenie na pustyni. Zwróćmy uwagę na intonację, w której diabeł kuszenie do Jezusa: - Jeżeli jesteś Synem Bożym… to zamień ten kamień w chleb! Ja nie wątpię, że jesteś, ale pokaż! Udowodnij! Zagraj tak, jak ja chcę! Ten syn idzie w świat i kłania się temu światu, ale w momencie, kiedy traci grunt pod nogami, dostrzega, że jest nikim. Usiłował kupić miłość świata, a tymczasem świat się odwrócił od niego. W momencie, kiedy ja usiłuję rozgrywać swoje życie przed oczami innych ludzi i sceną dla mnie jest nie Pan Bóg, tylko inni i ten świat, to na ogół kończę właśnie w ten sposób, że podłoga nagle się pode mną zarywa i wpadam.

Wraca do ojca. I tutaj trzeba by również nieodłączną od tej przypowieści rzecz przywołać, mianowicie obraz Rembrandta. On jest troszeczkę inaczej skomponowany niż Ewangelia, tam trzy postacie naraz występują. Jest syn, który klęczy przed ojcem, obok starszy syn, patrzący na to z dużym dystansem. Żeby zrozumieć, co to znaczy powrót tego syna, a genialnie to ujął Rembrandt, to trzeba popatrzeć na postać klęczącego chłopca. Głowa jego jest podobna do głowy więźnia, ogolona. A wiezień jest numerem, traci tożsamość. Co ciekawe, w Apokalipsie diabeł też jest numerem. Nie ma imienia. 666. Tylko cyfra. Dokładnie tak jak Oświęcim, dokładnie jak każdy zakład karny. Ten człowiek odchodząc z domu ojca stał się wyłącznie numerem, statystyką. Ale głowa jego przypomina także głowę dziecka – dziecka ma taką charakterystyczną czaszkę, jak u płodu. I to jest nowe narodzenie. Powrót do domu po tej eskapadzie, gdzie okazało się, że świat kocha mnie pod warunkiem – to są nowe narodziny. On rodzi się na nowo. To jest o nas, zawsze gdy odchodzimy z domu Ojca, gdy przestaje do nas szeptać ten głos: Ty jesteś naprawdę moim synem umiłowanym, jesteś wszystkim, jesteś oczkiem w głowie – to w tym momencie tracimy wszystko. Ale bycie synem czy córką, to nie jest tylko po stronie syna czy córki, jest także po stronie ojca. Część synostwa jest po stronie Ojca i On zawsze chce je przywracać.

Teraz drugi syn, ten który stoi z dystansem - to też opisuje naszą postawę. Nigdy nie odszedł z domu ojca, jest taki „akuratny”, ale nie ma w nim namiętności. On umarł, on jak manekin wypełnia polecenia ojca, ale w gruncie rzeczy w jego głowie rozwijają się całe historie. Może nawet zazdrości swojemu bratu, że on tak „użył życia”, a on ciągle musi służyć... A może w nas są takie sny? Że człowiek chciałby się rzucić w ten świat „rumiany jak rzeźnia o poranku” (jak mówi Herbert), ale jednocześnie brak mu odwagi. Chciałby się nurzać w grzechu, ale jednocześnie boi się. Niesamowite, służy, ale ze strachem, nie ma tam radości, ani żadnej namiętności. A jednocześnie potępia swego brata: „ten, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami”. Ta przypowieść nic nie mówi, że były jakieś nierządnice, on sobie to dodał, konfabuluje. I tak jest też nami, bardzo często zazdrościmy grzesznikom, ale z drugiej strony się boimy. Oczywiście to nie jest żadna zachęta, żeby rzucać się w grzech, absolutnie nie. Tylko warto zadać sobie pytanie, kiedy jestem tym starszym synem, kiedy jestem tym młodszym, ale także mogę być ojcem.

Dla nas postać młodszego syna, który przebył taką daleką drogę i wrócił, jest bardziej przemawiająca. Natomiast ciekawe, że ojciec traktuje i jedno i drugie dziecka tak samo. Mówi do tego syna, który ma pretensje: - Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie. W tym sensie, że zawsze jesteś przy mnie, ale się oddaliłeś ode mnie. Myślę, że również należy naśladować postawę ojca, który nie robi żadnych różnic. Ani nie potępia tych bardzo pobożnych, a obłudnych, ani też nie potępia tych, którzy odeszli i gdzieś tam są w owej obcej krainie, gdzie słychać tylko głosy tego świata. On równo kocha i jednych i drugich. I może to jest też wezwanie dla mnie, żebym nie robił żadnych rozróżnień, bo jeśli kogoś kasuję ze swojego życia, to w pewnym sensie kasuję także wszystkich.

Kim jestem z tej przypowieści? Zachęcam wszystkich na koniec do tego, że jeżeli będziecie kiedyś na dnie, przynajmniej takie będziecie mieli poczucie, odczytajcie ją, bo ona jest o każdym z nas. O każdym z nas osobiście. Amen.





III niedziela Wielkiego Postu
(Łk 13, 1-9) – „Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie”.





/fragm./

Ludzie zatrzymują się tylko na powierzchni wydarzeń i traktują je zupełnie sensacyjnie. Natomiast Chrystus uczy nas odczytywania tego wszystkiego, co się zdarza w moim życiu. Nie jest zapis lokalnych sensacji, ale nauka w jaki sposób mamy interpretować te wszystkie wydarzenia, które są obecne w naszym życiu.

Chrystus przestrzega przed łączeniem nieszczęścia drugiego człowieka z wielkością jego grzechu. My mamy takie dziwne tendencje, że im większa tragedia spotka kogoś, od razu przypisujemy mu jakieś złe postępowanie. Absolutnie nie można tego łączyć ze sobą. To nie jest tak, że Pan Bóg natychmiastowo odpłaca za grzechy człowieka – On jest cierpliwy. To pierwsza rzecz.

Druga to pytanie. Ludzie przychodzą do Jezusa, zadają Mu pytanie i otrzymują odpowiedź. Czy ja przychodzę do Niego z różnymi sprawami w moim życiu po to, aby On oświecił mój umysł, żebym w dobry sposób zinterpretował to, co mnie spotyka i to, o czym słyszę.

Następna sprawa to natura drzewa figowego z tej krótkiej mini-przypowieści Jezusa. Drzewo jest po to, żeby wydawało owoce. Dokładnie tak samo jest z nami. Jesteśmy po to i mamy takie naturalne pragnienie wydawania dobrego owocu. Nawet jeżeli świat nam się wydaje okrutny i ludzie także, to jednak są w nas duże pokłady dobra wszczepione tam przez Pana Boga. Wystarczy zobaczyć jak bardzo wzruszamy się na filmach, gdy oglądamy ludzki heroizm, ludzkie wyrzeczenia, ludzką ofiarność. A więc jest w nas jakaś struna dobra. I być może jej nie wykorzystujemy./.../





II niedziela Wielkiego Postu
(Łk 9,28b-36) – Przemienienie Pańskie





/fragm./

Warto zastanowić się nad dwoma słowami, których używa święty Jan na określenie męki, mianowicie od mówi, że to jest ”godzina uwielbienia”. Jeżeli mówimy, że jakiś człowiek ma swoją godzinę, to na ogół określamy tym godzinę sukcesu, godzinę, kiedy odnosi jakiś triumf. A uwielbienie to jest aprobata połączona z zachwytem, a więc okazuje się, że krzyż z punktu widzenia Boga jest taką godziną uwielbienia. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że nasze krzyże są także godziną uwielbienia, ale my niestety bardzo często omijamy to, nie potrafimy spojrzeć na te wypadki z punktu widzenia Pisma Świętego, z punktu widzenia tego, że nasza ojczyzna jest w Niebie, tylko zamykamy się w tym tragizmie czysto ludzkim, nie potrafimy rozświetlić tego słowami Pana Boga, rozświetlić tego nadzieją, którą On nam daje. A jest to konieczne.

Przeżywamy tragedię nie dlatego, że nam coś nie wyszło, nie dlatego że ponieśliśmy fiasko, tylko dlatego ta tragedia jest taka zamykająca, że pokładamy nadzieję w rzeczach, w których nie powinniśmy nadziei pokładać. Że zbyt małą miarą mierzymy samego siebie. Jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na nasze życie, to okaże się, że naprawdę bardzo często pomijamy te objawienia Pana Boga, którymi On tak mocno wtargnął w nasze życie. I zrzucamy to na jakiś splot dziwnych wydarzeń, pech i tak dalej. Może warto spojrzeć na te wszystkie wydarzenia, kiedy – jak to Józef Czechowicz pisze:

Pęka sprężynka
I oto, meteorze,
Znalazłeś się
Na zupełnie innej planecie...






I niedziela Wielkiego Postu (Łk 4, 1-13)
Odpowiedział mu Jezus: "Napisane jest: „Nie samym chlebem żyje człowiek”.




(fragm.)

Głód jest niesamowitą plagą ludzkości i zaspokoić go całkowicie, to jest niestety zredukować człowieka tylko do jednego wymiaru - do wymiaru zmysłów i żołądka. Jezus wyraźnie mówi: Nie samym chlebem żyje człowiek.

Poza tym, zwróćmy uwagę, że my mamy takie pokusy - bierzemy rzeczy w naszym życiu, które wydaje nam się, że zaspokoją nasz głód. Ale okazuje się to złudzeniem po dniach, tygodniach, czy roku - że nic nie jest w stanie zaspokoić głodu, bo największym głodem człowieka jest głód sensu. Można mieć pełny żołądek, można być sytym człowiekiem, opływającym we wszystko, a umierać, marnieć i karleć z powodu braku sensu swojego życia, przecież znamy takie historie.



Drugą i trzecią pokusę wiąże bardzo ważna rzecz. Druga pokusa jest pokusą władzy, władzy totalitarnej, a trzecia pokusą sukcesu. Władza i sukces w tym wypadku akurat mają jedną wspólną rzecz. Mianowicie, w pierwszym przypadku – pokusy władzy - Szatan wynosi Jezusa wysoko w górę, gdzie Mu pokazuje wszystkie królestwa świata, a w drugim przypadku - pokusy sukcesu - na narożnik świątyni równie wysoki. Wspólną rzeczą jest wysokość.

Władza absolutyzowana i sukces absolutyzowany powodują dwie rzeczy: oddalenie i patrzenie na innych z wysokości. A z wysokości ludzie wydają się jak mrówki, nie można dostrzec różnicy między świętym, a zbrodniarzem, między dobrym a złym. Tak właśnie mamienie władzy i sukcesu się odbywa, że ci którzy ulegli tej pokusie, oni w ten sposób postrzegają innych ludzi: to są mrówki bez znaczenia - natomiast ”JA” decyduję o wszystkim! Nie łudźmy się, każdy z nas jest w ten sposób kuszony. Z dużej perspektywy, na przykład z satelity, gdyby tak zniszczyć Europę, to pokazał by się w tej perspektywie opalizującej Ziemi tylko lekki dymek. Z wysokości bombowca nie widać niszczonych miast. I my ulegamy czasem takim pokusom, oczywiście nie w takiej skali. (...)






VII niedziela zwykła
Łk 6, 28-38 Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni;
nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni .



Sądzę, że każdy z nas powinien ten fragment z Ewangelii św. Łukasza codziennie odczytywać na nowo. Dlatego, że sądzenie drugiego człowieka, a także i siebie, to jest nasz chleb powszedni. Mówię o sądzeniu siebie, dlatego, że św. Paweł inspiruje nas taką myślą, mówiąc o sobie, że on nawet sam siebie nie sądzi – zostawia to wszystko Panu Bogu. Można tysiące argumentów przytoczyć na to, że nie mogę sądzić drugiego człowieka, że nie mam do tego najmniejszego prawa, chociaż wydaje się, że to jest takie naturalne, że wystarczy, że spotkam kogoś pierwszy raz i od razu usiłuję go ując w jakiś system osądów, niekoniecznie złych, może nawet dobrych, może pół-dobrych, pół-złych.

Ważne jest powstrzymywanie się i danie szansy, żeby ten człowiek okazał się, kim jest. Chociaż, tak naprawdę nikt z nas nie okaże się jednorazowo, jaki jest, dlatego, że jeżeli streszczę człowieka w jakimś sądzie, to w pewnym sensie jakbym mu odbierał dalszą możliwość rozwoju. A póki żyjemy, możemy się zmieniać. Niektórzy zmieniają się na łożu śmierci i to diametralnie. Pamiętamy przykład dobrego łotra, który umierając nawrócił się.

Sądząc - nie daję drugiemu człowiekowi szansy. Poza tym, niewiedza także stoi na przeszkodzie sądzeniu drugiego człowieka. Ja nie znam samego siebie. Ile razy są w naszym życiu takie sytuacje, że robimy coś, a później się zastanawiamy, jak mogliśmy to uczynić? Albo na przykład wydaje nam się, że robimy coś z dobrych pobudek, z motywów bardzo dobrych, a z czasem okazuje się, że nasza pamięć powoduje, że wypływają również te motywy niskie, takie nieraz zupełnie nieludzkie… a wydawało nam się, że robimy takie dobre rzeczy.

Skoro siebie nie znamy, to co dopiero drugiego człowieka. Pan Bóg mówi, żebyśmy nieustannie dawali szansę i sobie i drugiemu człowiekowi. Zresztą codziennie odmawiamy modlitwę „Ojcze nasz” i codziennie słyszymy niejako te słowa – które tak się stały automatyczne, że przestaliśmy je słyszeć „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Nieodpuszczenie winy, to jest też sądzenie drugiego człowieka. Nie mam do tego najmniejszego prawa. Bardzo trudno się od tego powstrzymać.

Myślę, że pierwszym krokiem to jest umiejętność milczenia. Umiejętność panowania nad językiem. Święty Jakub, który prawdopodobnie był zainspirowany tymi słowami Jezusa, mówi bardzo ciekawe porównanie w swoim liście: mówi o okręcie, który jest olbrzymi, ale jest sterowany przy pomocy małego steru. Mówi, że język nasz – słowa, które wypowiadamy – są takim sterem. Jeżeli one są wypowiadane bezmyślnie, jeżeli są osądzaniem drugiego człowieka, to zaczynamy niestety dryfować ku mieliźnie. Dlatego warto pamiętać o tym, co sam Jezus mówi, że z każdego naszego słowa będziemy rozliczeni. Jeżeli sobie to człowiek uprzytomni, ile słów wypowiedział na darmo, ile zawiesił na drugim człowieku takich sądów, które go niszczą – najczęściej zresztą nie mówimy w oczy, tylko mówimy do osób trzecich – to może nas przerażenie ogarnąć. „Z każdego waszego słowa będziecie rozliczeni.”

Jednocześnie też Jezus mówi o takiej pozytywnej i dobrej perspektywie: - „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”. Bądźcie miłosierni, dajcie szansę drugiemu człowiekowi, to i wam zostanie dana szansa. „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci Moich najmniejszych, Mnieście uczynili” – jak powie Mateusz, cytując Jezusa, w 25-tym Rozdziale swojej Ewangelii.






VI niedziela zwykła
(Łk 6, 17. 20-26) Błogosławieni, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni.



Ciekawą rzeczą w Ewangelii wg św. Łukasza – która mówi o błogosławieństwach Jezusa i o Jego „biada” – jest to, że On i z jednymi i z drugimi zwraca się do tych samych uczniów. „W owym czasie Jezus podniósł oczy na swoich uczniów i mówił”. Co to oznacza? To oznacza, że to wszystko, co usłyszeliśmy, zarówno te cztery błogosławieństwa, jak i te cztery „biada”, to się rozgrywają w naszym sercu. A my mamy nieustannie taką pokusę, żeby sytuować się albo po jednej albo po drugiej stronie. Chrystus mówi, że nasze serce jest takim polem nieustannej walki. Każda sytuacja obnaża to, o czym mówię. Zawsze jest taka tęsknota do tego, żeby coś całkowicie mnie zaspokoiło, a jednocześnie wiem, że tak nie będzie. Pamiętam także, że zawsze jestem przed Panem Bogiem ubogim w duchu. I nie mogę się czepiać jakiejś rzeczy i człowieka i w nim tylko upatrywać szczęścia, ponieważ to jest złudne i kiedyś się rozsypie, co wcale nie znaczy, że nie należy się przyjaźnić i nie należy zawierać małżeństw itd.

Jezus mówi: „Błogosławieni, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni.” To jest pewnego rodzaju odmiana tego pierwszego błogosławieństwa ubogich w duchu. Nic tak naprawdę mnie nie nasyci, a jeżeli się łudzę, jeżeli wydaje mi się, że tak będzie, to niestety jest to tylko złudzenie.

„Błogosławieni, którzy teraz płaczecie, albowiem śmiać się będziecie”. Czy to znaczy, że ja mam cały czas płakać? Nie, ale żebym znowu pamiętał, że nie ma na tym świecie radości, która jest mnie w stanie nasycić do końca. Jednocześnie, gdy tak wnikliwie patrzę na swoje życie, to okazuje się, że naprawdę jest nad czym płakać, naprawdę jestem człowiekiem słabym, co wcale nie przekreśla radości z bardzo wielu rzeczy.

To wszystko dzieje się w moim sercu - i błogosławieństwa i biada dotyczą mnie samego. I są takim mieczem, który rozcina i rozdziela to, co we mnie dobre i to, co we mnie złe.






V niedziela zwykła
(Iz 6,1-2a.3-8) (1 Kor 15,1-11) (Łk 5,1-11) – powołanie rybaków na Apostołów



/fragm./

Spróbujmy teraz spojrzeć na Ewangelię, bo ona niesie też niesamowite treści i pomaga nam w spojrzeniu na swoje powołanie. Mamy taką sytuację - profesjonalni rybacy po całonocnym połowie; ten połów skończył się fiaskiem, nic nie złowili, nie ze względu na swoja nieudolność, bo zapewne byli ludźmi, którzy wiedzieli, co robią, byli profesjonalistami w swojej dziedzinie, ale po prostu każdy rybak wie, że nie tylko od jego profesjonalizmu zależy połów. Są zmęczeni, płuczą sieci i oto jakiś rabbi żydowski - oni Go nie znają - prosi żeby odpłynęli troszeczkę od brzegu, siada w łodzi i zaczyna nauczać. Już to mogło zirytować tych ludzi, bo byli naprawdę zmęczeni. Ale pewnie zirytowało ich następne wezwanie, żeby rzucili sieci jeszcze raz. Tym bardziej, że nie był to czas połowu ryb – a mimo wszystko ulegli. Widocznie coś było w tym człowieku, coś było w Jego głosie, w Jego spojrzeniu, że ulegli. Pewnie bili się z myślami, że to naprawdę nie ma sensu – cóż może jakiś rabbi żydowski wiedzieć o połowie ryb? Pewnie nic... ale zawierzyli. I dokonał się cud. I chyba tak przebiega w naszym życiu interwencja Pana Boga. Najpierw człowiek powinien być dobry w jakiejś dziedzinie swojego życia i naprawdę poświęcić dużo czasu, żeby być profesjonalistą. Później bardzo często okazuje się, że nie wiem jak będzie zdolny, nie wiem, ile rzeczy będzie mógł przewidzieć, to jednak są rzeczy nieprzewidywalne. I od czasu do czasu poniesie druzgocącą klęskę. To tylko uczniowi, który przeczytał dwie książki na dany temat, wydaje się że wie wszystko. Tylko człowiek, który początkuje w jakiejś dziedzinie i przeczytał parę artykułów, jemu się wydaje, że wie naprawdę wszystko i czerpie z samej krynicy wiedzy. Natomiast prawdziwy profesjonalista wie, że nic nie wie – tak jak kokieteryjnie troszeczkę powiedział Sokrates. To znaczy, im więcej wie, tym większą świadomość ma swojej niewiedzy.

Dokładnie tak samo jest w naszym życiu i w naszym powołaniu. I wtedy dopiero, kiedy ja mam świadomość swojej małości, świadomość swojej słabości, kiedy dopada mnie to misterium tremendum - drżenie przed moim powołaniem, tym, że nie podołam i tak dalej - dopiero wtedy tak naprawdę mogę się otworzyć na łaskę Pana Boga. Nigdy mi to nie wyjdzie, jeżeli Pana Boga będę traktował tylko jako pewnego rodzaju dopalacz: jestem dobry w jakiejś dziedzinie, a jeżeli zapewnię sobie „plecy w Niebie”, to będę jeszcze lepszy. Zawsze każde powołanie bazuje na głębokiej świadomości ograniczoności człowieka. To jest niezmiernie ważna sprawa tej dysproporcji między moją przemijalnością i kruchością, a Panem Bogiem. I dopiero wtedy, gdy widzę jak bardzo mało zależy ode mnie, a jednocześnie z drugiej strony wiele, dopiero wtedy mogę się otworzyć na łaskę Pana Boga. Warto to, co wyczytaliśmy z tej Ewangelii skonfrontować z własnym życiem i własnym powołaniem. Jak my reagujemy na to, co mówi do nas Pan Bóg?



I jeszcze jedna ważna rzecz ciśnie się na usta, komentując tę Łukaszową opowieść. Mianowicie, Pan Bóg chce z reguły wtargnąć w nasze życie w momencie jak najmniej odpowiednim. Jak najmniej odpowiedni był ten moment, kiedy rybacy płukali swoje sieci po nieudanym połowie – właśnie wtedy, kiedy mi się coś nie udało, kiedy mam świadomość swojej małości. To jest bardzo często moment, w którym interweniuje Pan Bóg, a my bardzo często niestety omijamy tę Jego interwencję i trzymamy Go z dystansu. Zapytajmy samych siebie, czy w naszym życiu są podobne epizody, jak w życiu Izajasza, świętego Pawła - który mimo ogromu pracy nazywa sam siebie niezbyt pochlebnym terminem „płód poroniony” - i tych trzech Apostołów, których w Ewangelii świętego Łukasza powołał Chrystus.




IV niedziela zwykła - (Łk 4,21-30)
Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry,
na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić
.



Gdy czytamy te słowa, o tym jak Jezus został przyjęty przez mieszkańców swojego miasta, to okazuje się, że ulubionym pokarmem współczesnego człowieka jest - dokładnie jak mieszkańców Nazaretu - iluzja, złudzenie, fantasmagorie, chimery na trzy tematy: Boga, siebie samego i drugiego człowieka. Wszystko było w porządku, dopóki Jezus nie zarzucił mieszkańcom Nazaretu brak wiary. A przecież wystarczyłoby, żeby troszeczkę stonował tę wypowiedź, naprawdę mógł sobie ”owinąć wokół palca” mieszkańców Nazaretu. Każdy średnio uzdolniony szalbierz potrafi żonglując słowami podejść w ten sposób do publiczności. Tymczasem Jezus nie, On serwuje gorzką prawdę, serwuje tę prawdę z miłością. Gdy mówił o tym, przełknęli nawet to, że uważa się za Mesjasza, ale w momencie kiedy zaatakował ich wiarę, dając za przykład wdowę z Sarepty Sydońskiej i Syryjczyka Naamana – ponieważ i Elizeusz i Eliasz nie mogli zrobić cudu w swoim własnym kraju – to wtedy zawrzał w nich gniew.



Egzegeci mówią, że Jezus trzy razy odwiedził swoje rodzinne miasto. Po raz pierwszy ze względną przychylnością został przyjęty. Po raz drugi wzbudził oburzenie, a po raz trzeci chcieli Go wyrzucić. Ewangelia świętego Marka notuje taki epizod, kiedy to bliscy Jezusa wybrali się do Niego, żeby Go powstrzymać, bo mówili, że odszedł od zmysłów. Bardzo mocne słowa! Dla swoich wrogów zasłużył na krzyż, a dla swoich bliskich na kaftan bezpieczeństwa. Dlaczego? Dlatego, że mówił prawdę.

Myślę, że Pan Bóg jest trochę podobny do chirurga. Są takie momenty, kiedy poddajemy się operacji i chirurg musi rozciąć powierzchnię naszego ciała, żeby dostać się do wewnątrz. Mimo, że skóra wygląda całkiem zdrowo, możemy się nawet czasem nieźle czuć, ale okazuje się na przykład, że jakiś rak zżera nas od wewnątrz. Musi być naruszona naskórkowość, żeby sięgnąć do wnętrza i wyciąć to schorzenie. I tak samo jest w relacji naszej z Panem Bogiem, relacji naszej z samym sobą i relacji naszej z drugim człowiekiem. Nie wystarczy tylko ślizganie się po powierzchni - a my to lubimy, cenimy, dlatego że się po prostu boimy. Boimy się, że Pan Bóg zacznie czegoś od nas wymagać, boimy się, że nasze wnętrze okaże się nie takie wspaniałe, jak sobie wyobrażamy i boimy się, że ten drugi człowiek, jeżeli go zbyt blisko dopuścimy, to obnaży wszystkie nasze złudzenia, wszystkie nasze miraż, wszystkie nasze chimery.

Myślę, że pomimo wszystko warto się zdobyć na odwagę. Pomimo wszystko to, co zrobił Jezus w Nazarecie i to, co czasem robi w naszym życiu, kiedy łudzimy się na temat naszej wiary, naszych względnie dobrych relacji z drugim człowiekiem. I Pan Bóg zsyła na nas takie naprawdę trudne zaproszenie do wiary, rozcina naszą naskórkowość i chce pokazać nam nasze schorzenie, żebyśmy się zdobyli na odwagę przyjęcia tego.

W Hymnie o miłości jest powiedziane, że miłość współweseli się z prawdą. Prawda o nas samych jest podstawą. Jeżeli nie znamy prawdy o nas i o naszych bliźnich - chociażby ona była rzeczywiście załamująca - to nici z miłości. To będzie tylko jakieś udawanie. Fundamentem miłości jest prawda o nas samych; musimy to przyjąć. Jeżeli nie, będziemy żyli złudzeniami, a my się boimy. I ważne jest to połączenie, że miłość współweseli się z prawdą. Kiedyś wspominałem, że można by to ująć w ten sposób: prawda bez miłości to jest sadyzm i okrucieństwo, natomiast miłość bez prawdy to jest ułuda i głupota. Widzimy to w naszym życiu. Może dlatego jest ono czasem takie powierzchowne, że boimy się tej chirurgicznej operacji Pana Boga, który naprawdę chce nas rzucić na głębię. A my wolimy się ślizgać po powierzchni, serwować sobie komunały. Boimy się Boga, siebie samego i drugiego człowieka.




III niedziela zwykła -
(Łk 1,1-4.4,14-21) "Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli."



/fragm./

Ciekawe, my bardzo często dokładnie wiemy, kim chcielibyśmy być, a bardzo rzadko wiemy to, kim jesteśmy. I myślę, że dzisiaj pytanie, które Jezus nam stawia, to jest właśnie to: - Kim jesteś, człowieku? Bo ta sytuacja, jeżeli ja przyjmę tę niewygodną prawdę o sobie, ona ma moc wyzwalania mnie z różnych krepujących więzów. Ja wtedy nie będę musiał przed nikim niczego i nikogo udawać, nie będę usiłował zakładać masek. Po prostu zgodzę się na to, kim jestem. Co więcej, to jest początkiem odczytywania mojego powołania.

W taki bardzo dowcipny i kąśliwy sposób mówi o tym święty Paweł w Liście do Koryntian: - wszyscy jesteśmy jednym organizmem, głową naszą jest Jezus, a wszyscy jesteśmy jednym ciałem. Co by to było, gdyby nagle noga chciała być okiem – wzniosłym okiem, wspaniale patrzącym okiem – zrezygnowała by ze swojego powołania, albo jeśli już miałaby być nogą, to przynajmniej tą niezastąpioną. I tak uciekamy od swoich ról, uciekamy od tego, co nam Pan Bóg dał. I wtedy tak naprawdę wpadamy w nieszczęście. I wpadamy w kompleksy.

Tymczasem wystarczy tylko jedna ważna sprawa: - kim ja jestem, jakie są moje dary? Czy czasem nie uciekam w marzenia? My kochamy pielęgnować mity na swój własny temat, kochamy bardzo często snuć różnego rodzaju wyobrażenia. Tymczasem powrót do samego siebie, do prawdy o nas samych, jest początkiem odczytania naszego powołania. Wtedy nie będziemy się łudzili. Są tacy ludzie – ja ich spotykam bardzo często – którzy wykonują nawet takie banalne czynności, ale z taką pieczołowitością, tyle serca wkładają i tyle im to szczęścia daje, że stoję w głębokim podziwie. To są ci, którzy znaleźli swoje powołanie niezależnie od tego, czy pełnią funkcję jakieś wzniosłe i spektakularne, czy też naprawdę malutkie. I wiedzą, że służą. I to jest szczęście człowieka. Jezus kiedyś powie: - Słudzy nieużyteczni jesteście. Jeżeli zrobicie, co do was należy, powtarzajcie sobie: słudzy nieużyteczni jesteśmy. I to jest chyba szczęście. Bo jeżeli ja będę gonił za pewnego rodzaju imaginacjami, to potrafię całe swoje życie strawić bolejąc nad tym, że nie mam na przykład jakiś darów. A może by się skoncentrować na tym co mam? Skoncentrować na tym miejscu, w którym jestem, bo tutaj tylko można znaleźć szczęście.

Prawda, niechciana prawda o nas samych, to jest motyw dzisiejszej Ewangelii. I my bardzo często, tak samo jak ci ludzie w Nazarecie nie chcieli przyjąć prawdy, tak samo my nie chcemy jej przyjąć.






II niedziela zwykła - (J 2, 1-11)
"Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie" (wesele w Kanie Galilejskiej)



/fragm./

Jeszcze jedna bardzo ważna sprawa z tej Ewangelii wynika: cud – znak Pana Jezusa jest nieczytelny dla tego, który nie bierze w nim udziału. Tylko On, Jego Matka i słudzy wiedzą, co się stało. Czyli ci wszyscy ludzie, którzy uczestniczyli w życiu Chrystusa, oni potrafią to dostrzec. Reszta zupełnie nie dostrzega, chwali tylko Pana Młodego za to, że zachował dobre wino do końca.

Słudzy wykonywali czynność z pozoru absurdalną. Napełnili te sześć stągwi kamiennych, a to naprawdę było wiele pracy, co więcej, na polecenie zanieśli staroście weselnemu. Co musiało być w głowach tych ludzi? Przecież oni szli po to, żeby się zbłaźnić w swoim mniemaniu. I wtedy dokonuje się cud, okazuje się, że to nie woda, ale wino.

Matka Boża mówi: - „Zrób to, co Mój Syn ci każe” – a przez głowę przelatują mi tysiące myśli, że przecież ja się zbłaźnię, że naprawdę wyjdę na głupka, świat współczesny tak nie postępuje! Ale dopiero wtedy, kiedy zaryzykuję, kiedy się odważę, kiedy to zrealizuję, to wtedy dostrzegę cud. Ci inni z zewnątrz nie będą widzieli głębi tego, co się stało. Ja to zobaczę, pod warunkiem, że wezmę na siebie, zaryzykuję, to brzemię, że ktoś powie, że jestem głupi, że nie znam praw tego świata itd. /.../







Niedziela Chrztu Pańskiego - Łk 3,15-16.21-22
A z nieba odezwał się głos: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie..



/fragm./

Dwóch ludzi przedstawia nam dzisiejsza Ewangelia. Jan Chrzciciel, który kończy swoją misję, swoje powołanie - to jest koniec jego drogi, wypełnił ją wiernie, rzetelnie, bez skazy, a były pokusy, żeby było inaczej. Jak notuje Ewangelia Łukaszowa cały lud oczekiwał w napięciu i wszyscy snuli domysły co do Jana, czy nie jest czasem Mesjaszem. Ewangelia Janowa notuje jeszcze inne wydarzenie, mianowicie przyszli do Jana faryzeusze z zapytaniem, czy czasem nie jest on Mesjaszem - odpowiedział, że nie jest. Czy nie jest Eliaszem? - też powiedział, że nie. A może przynajmniej jednym z proroków? - także zaprzeczył. A co mówisz o sobie? – spytali faryzeusze, a on odparł, że jest głosem wołającym na pustyni i przygotowującym drogę Jezusowi Chrystusowi. To było jego powołanie, które wypełnił znakomicie. A mógł przecież powiedzieć coś innego, mógł przynajmniej mieć te swoje pięć minut triumfu; to nic, że później byłby wstyd, mógł wyciągnąć rękę po tytuł, który mu się nie należał – a nie zrobił tego.

I drugi człowiek z dzisiejszej Ewangelii, a w zasadzie Bóg – człowiek, Jezus Chrystus, którego swoisty ingres obserwujemy, ponieważ zaczyna swoją działalność publiczną, ale jakże inny jest to ingres. Jezus modli się, przyjmuje chrzest dokładnie taki sam, jak każdy z grzeszników. Stoi w długiej kolejce nad Jordanem. Nie uważa, że cokolwiek Mu się należy. Przychodzi do Jana, a ten nie wie tak naprawdę, co ma zrobić – przecież wie, że Ten, którego za chwilę ma ochrzcić, jest Mesjaszem, jest czysty i nie ma w Nim żadnego grzechu i żadnej skazy, a pomimo to chce przyjąć to wszystko, co przyjmuje każdy człowiek. Taka będzie droga Chrystusa: doświadczy dokładnie tego wszystkiego, co każdy z nas doświadczy w życiu, łącznie ze śmiercią, przed niczym się nie uchyli.







Uroczystość Objawienia Pańskiego
(Mt 2,1-12) - “Skoro usłyszał to król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima


/fragm./

Herod był fałszywym królem, wymordował część swojej rodziny, nie mówiąc o dzieciach z Betlejem. To człowiek, który przeraził się w momencie, kiedy ludzie godni zaufania oświadczyli mu, że na świat przyszedł prawdziwy król.

Tak jest w naszym życiu – w momencie, kiedy ja przyjmuję prawdziwego Króla, pryskają wszystkie iluzje. Iluzje o mojej wszechwiedzy, iluzje o moim bezpieczeństwie, które usiłuję sobie zapewnić, o moim złudnym i chwiejnym pokoju, który chcę zmajstrować swoimi własnymi rękami.

Pan Bóg mówi nam dzisiaj, że nie uzyskamy bezpieczeństwa, nie uzyskamy pokoju – On może nam je dać, ale to osiągamy na drodze naprawdę wielkiego wysiłku i poszukiwania. On jest Pokojem. On jest Prawdą. Prawda to nie jest jakiś depozyt bankowy do którego sięgamy w momencie, kiedy odczuwamy deficyt, to jest coś, czego nieustannie powinniśmy szukać w naszym życiu.

Pan Bóg objawia się tym ludziom, którzy Go autentycznie i z pokorą szukają.






Druga niedziela po Narodzeniu Pańskim
(J 1,1-18) - Prolog Św. Jana



Z Prologu Św. Jana wynika, że człowiek jest istotą, która powstała w dialogu. Mało tego, to nie było jednorazowe, zawieszone gdzieś w punkcie jakimś czasowym, a teraz już tego dialogu nie ma. On cały czas jest obecny w naszym wnętrzu. Można by powiedzieć, że Pan Bóg nieustannie wypowiada Słowo, którym ja jestem, staje się moje życie. O tym, ze struktura naszego bytu jest dialogowa świadczy o tym chociażby taka powierzchniowa obserwacja, że tak naprawdę małe dziecko, które się rodzi, a jest pozbawione dialogu z otoczeniem, ono po prostu nie jest w stanie absolutnie się rozwinąć. Skoro drugi człowiek jest potrzebny do mojego pełnego rozwoju i do - powiedzmy -wykrzesania ze mnie moich możliwości, to co dopiero Ten, który mnie stworzył, On jest absolutnie niezbędny. W momencie, kiedy się budzi ludzka świadomość, na ogół uczymy dzieci na razie mechanicznie modlić się, mówimy o Panu Bogu i to jest ciekawe, że bardzo często zapominamy o sobie samym, że nie znajdujemy czasu na modlitwę, na wejście w ten dialog, który nieustannie toczy się w moim wnętrzu.

Ciekawa sprawa następuje u człowieka, który przestaje się modlić, mianowicie zaczyna on coraz bardziej intensywny dialog prowadzić ze światem – przynajmniej tak mu się wydaje – ale ten dialog jest taki, że “wiesza się” na rzeczach i ludziach tego świata po to, żeby ratować samego siebie. Są to często rozpaczliwe poszukiwania swojej tożsamości w oparciu o konfrontacje z innymi ludźmi i w oparciu o nawiązywane relacje. Bardzo często, im bardziej puste jest moje życie wewnętrzne, tym bardziej chore są te relacje z innymi ludźmi. Po prostu włącza się to, co Pismo Święte określa jako pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha.

Ten dialog z Panem Bogiem usiłuję zastąpić jakimś surogatem z innymi ludźmi i rzeczami, których to ludzi często uważam za Pana Boga, albo sam siebie uważam za Pana Boga, albo rzeczy, które dadzą mi jakiekolwiek spełnienie. Otóż na tym polega całe zadanie człowieka, żeby znaleźć czas na ten wewnętrzny dialog z tym, co jest najistotniejsze. I tutaj odzyskuję swoją prawdę, odzyskuję swoją tożsamość, poznaję swoje prawdziwe imię – jak mówi Apokalipsa – ponieważ moje imię zna tylko Pan Bóg, Ten który mnie stworzył. Ja mogę się co najwyżej domyślać i szukać po omacku, a jeśli się do Niego nie będę zwracał w modlitwie, to tak naprawdę nigdy siebie nie poznam.

Wzorem takiej relacji jest oczywiście Jezus. jak sam mówi o sobie: Moim pokarmem jest pełnić wolę Ojca, który jest w Niebie. jego życie to była nieustanna relacja z Ojcem, nieustanny dialog wewnętrzny z Ojcem – to jest wzór dla nas. Jeżeli w nas nie będzie tego dialogu, będziemy prowadzili chory dialog ze światem, ze samym sobą i rzeczami tego świata. I tam będziemy poszukiwali zbawienia, naszej tożsamości i jedności.

Oczywiście nie należy już nawet dopowiadać, że nigdy tego nie znajdziemy, będzie to przyczyną głębokiego naszego nieszczęścia. Spokój, tożsamość i moje prawdziwe imię są jedynie w Bogu, a mogę to uzyskać tylko i wyłącznie drogą modlitwy.








Nowy Rok, Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi.
(Łk 2,16-21) - "Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu"



My bardzo często, jeżeli nie jesteśmy jak dzieci, to albo jesteśmy zanurzeni w sentymentalnych i romantycznych rozważaniach o naszej przeszłości, albo niestety uprawiamy jakieś czarnowidztwo dotyczące naszej przyszłości. Myślę, że to jest tajemnica Ewangelii, żebyśmy umieli w sobie wyrobić takie nastawienie, żeby żyć TERAZ, w tej chwili. Pan Bóg nie dał nam dwóch chwil jednocześnie, jedna następuje po drugiej tak jakby sama struktura czasu sugerowała: ”człowieku, zaangażuj się w to, co jest teraz – nie rób wycieczek do swojej przeszłości”. Nam się wydaje, że ludzie inteligentni to są tacy, którzy mają bogate doświadczenie i gdy następuje jakieś wydarzenie, to grzebią jak w worku w tym swoim doświadczeniu i wyciągają odpowiedni wniosek albo zestaw sentencji. Nie! Wydaje mi się, że człowiek inteligentny - według Pisma Świętego – to jest ten, który umiejętnie reaguje na chwilę teraźniejszą, który nie przegapi tego czasu, który przyszedł, czasu sposobnego, tej ”pełni czasów” jak mówi w dzisiejszym liście do Galatów św. Paweł. Ta pełnia czasów polega na tym, żebyśmy pamiętali, że nieustannie jesteśmy dziećmi Pana Boga, że mamy do Niego wołać ”Abba Ojcze”, że mamy się zanurzyć w chwili teraźniejszej i umieć ją smakować.



To nie znaczy, że nasza przeszłość nie jest ważna – jest! Nasza przyszłość też, ale to, co będzie, wykuwa się teraz. To, co było mogę również przemienić w chwili teraźniejszej. Jak to uczynić? Na dwa sposoby: przemianie winien ulec nasz stosunek do rzeczy i nasz stosunek do ludzi. A to wszystko pod hasłem nie osądzania, tylko przyjmowania. My bardzo często osądzamy to, co mamy porównując się z innymi ludźmi. Nie liczy się to, co mam – liczy się jak przyjmuję to, co mam. To jest jedna wielka tajemnica, a druga jeśli chodzi o człowieka. Bardzo często gdy spotykamy drugiego człowieka od razu go osądzamy. Pismo Święte mówi: - nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. No zaraz, ładnie się mówi, ale życie nas zmusza do tego, żebyśmy wydawali osądy. Owszem, ale znacznie rzadziej niż myślimy, że tak jest. W Piśmie Świętym diabeł jest nazywany oskarżycielem, ten który oskarża. Jest napisane: - oskarżyciel naszych braci został strącony. I my mamy chyba gdzieś takiego oskarżyciela na ramieniu, który ciągle podszeptuje nam recenzje na temat siebie, na temat drugiego człowieka. Zwróćmy uwagę na taką niesamowitą właściwość, która jest w nas – w momencie, kiedy ktoś nas chwali albo gani, burzymy się wewnętrznie. I to nie chodzi o to, czy ten ktoś ma rację, ale burzymy się dlatego, bo wiemy, że zarówno nagana jak i pochwała nie wyczerpuje całej prawdy o nas. Nie jesteśmy tylko tą recenzją, którą w aktualnej chwili wydał jakiś człowiek. Stąd może to wewnętrzne oburzenie, taka wewnętrzna intuicja, że ja jestem nieskończonością, jestem powołany do nieskończoności. Na tej zasadzie Jezus mówi, żebyśmy nie sądzili, żebyśmy nie ulegali tym podszeptom. A co kiedy życie nas do tego zmusza, bo są takie chwile? Myślę, że trzeba mieć głęboką świadomość tego, że nasze sądy nie docierają do istoty rzeczy, że one często są powierzchowne.

Jeżeli w ten sposób będę umiał przyjmować tą rzeczywistość, jeżeli będę umiał - jak dziecko - zanurzyć się w chwili teraźniejszej i nie korzystać z ”bogatego doświadczenia”, które zdobyłem, ponieważ każdy dzień jest inny i nie da się swojego doświadczenia przełożyć na nowość tego dnia, kiedy innymi słowy staję się dzieckiem, zaufam, że naprawdę Panu Bogu nic się nie wymknęło z rąk... to wtedy okazuje się, że ja staję się człowiekiem wolnym. ”Zostaliśmy nazwani synami, nie jesteśmy już niewolnikami” z naciskiem podkreśla św. Paweł w Liście do Galatów. Inaczej, jeżeli nie wyrobię w sobie, nie otworzę się na tą świadomość dziecięcia – Jezus też chciał być dzieckiem, to jest jakaś głęboka sugestia skierowana do naszego życia – to będę nieustannie niewolnikiem wydarzeń, które mnie spotykają i ludzi, którzy są na mojej drodze, będę wisiał na ich opiniach, ich oskarżeniach albo pochwałach. I wtedy ciągle w mojej głowie będzie się kotłowało, to co było wczoraj i co będzie jutro, a tymczasem teraźniejszość – która jest dotknięciem wieczności w moim życiu - będzie gdzieś bokiem umykała.

O Maryi dzisiejsza Ewangelia mówi, że: ”zachowywała wszystkie te sprawy w swoim sercu”, zarówno dobre jak i złe. Nie osądzała, Ona wniknęła niejako pod powierzchnię wydarzeń. Ojcowie greccy mówią o takich ludziach, którzy żyją jak dzieci, żyją chwilą teraźniejszą, innymi słowy o świętych: - Dioratikos. To znaczy, ci, którzy przeniknęli pod podszewkę wydarzeń, ale także zgłębili drugiego człowieka. Oni przestali osądzać, przyjmują i żyją chwilą – to jest pełnia.
Myślę, że takie będą moje życzenia dla Was, moi drodzy, w tym Nowym Roku – żebyśmy nieustannie uczyli się tego nowego spojrzenia, żebyśmy nie ulegali presji tego świata, który usiłuje nam narzucić spojrzenie zupełnie inne: jakiś opętańczy wyścig ku czemuś mglistemu, czego sami nawet nie potrafimy nazwać.

Tu i teraz - to jest najistotniejsze.




Święto Świętej Rodziny Jezusa, Maryi i Józefa
(Łk 2, 41-52) Odnalezienie Jezusa w świątyni




Spróbujmy zastanowić się przez moment na dzisiejszą Ewangelią. Mamy 12-letniego Jezusa. To jest czas w którym, można by powiedzieć, człowiek uzyskuje jakąś głębszą swoją świadomość. I tak samo jest z Jezusem. On w świątyni dochodzi gdzieś głęboko w swoim sercu do wniosku, że to jest dom Jego Ojca, ale robi to kosztem swoich Rodziców. Pewnie jako chłopiec niczym się nie różnił specjalnym, skoro w Ewangelii nie jest powiedziane, że Jezus wyróżniał się czymkolwiek, pewnie był normalnym zwykłym chłopcem, jak każdy inny chłopiec izraelski. To jest specyficzny moment, w którym budzi się Jego głęboka świadomość. Ale jednocześnie ta świadomość jest połączona z tym, że zadał swojej Matce i ojcu cios.

Powiedziałbym w ten sposób, że jeżeli Pan Bóg chce mnie przygotować na jakiś wielki dar, to wtedy stosuje tę metodę. Metodę, że w moim sercu rodzi się pewnego rodzaju niepewność, tęsknota, rozpacz, może właśnie taka głęboka rozterka – tak dokładnie jak w sercu św. Józefa i Matki Bożej. Szukali Go trzy dni. To jest też specyficzna liczba – Jezus trzy dni przebywał w grobie. I te słowa Maryi, ale zapewne też Józefa: - „Synu, dlaczegoś to nam uczynił?” Są pewnego rodzaju echem tego, co dopiero nastąpi, a co będzie Jezus mówił w stosunku do swojego Ojca: - „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?

Tego typu wydarzenia uczą nas, że nikt z nas nie jest właścicielem drugiego człowieka. Nawet rodzice nie są właścicielami swoich dzieci. Uczą nas, że powinniśmy dawać ludziom wytchnienie, by realizowali swoje powołanie. Jak bardzo często narzucamy im to, czego od nich wymagamy, a co według nas będzie dla nich dobre… I w ten sposób tłamsimy ich indywidualność.

Zupełnie inaczej postępuje Józef i Maryja. Mimo, że - jak notuje Ewangelia - nie rozumieją, co się dzieje, to jednak to przyjmują z głębokim szacunkiem. Wiedzą, że w życiu ich Syna dojrzewa jakaś niepojęta Tajemnica, co do której muszą zachować milczenie. A dokąd mogą, muszą tę Tajemnicę ochraniać. Ale, broń Boże, żeby ją zmieniali i wcale tego nie próbują. Amen.






Narodzenie Pańskie
(J 1,1-18) Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo



/fragm./

Nieodmiennie, kiedy czytam te słowa Ewangelii według świętego Jana, a jednocześnie mam w pamięci te idylliczne obrazy Narodzenia Pańskiego, przypomina mi się fragment poematu Williama Blake’a , który pewnie już kiedyś cytowałem, ale zrobię to jeszcze raz, dlatego, że on łączy te dwie rzeczywistości: to, co my dotykamy i widzimy, łączy z podszewką rzeczywistości, do której koniecznie trzeba się przebić, aby zobaczyć sens swojego życia i sens tego wszystkiego, co nam się wydarza. Blake w takich bardzo prostych, niemal dziecinnych słowach pisze w ten sposób:

W ziarnku piasku ujrzeć świat cały,
całe niebo w kwiatku koniczyny,
nieskończoność zmieścić w dłoni małej,
wieczność poznać w ciągu godziny.


I to jest zadanie nasze na całe życie, żebyśmy nie ślizgali się tylko po powierzchni wydarzeń, ale nieustannie sięgali pod tą powierzchnię i nieustannie pamiętali o tym, że nawet jeżeli w naszym życiu, tu i teraz, nie widzimy żadnego sensu, to on naprawdę JEST. Możemy sięgnąć do niego poprzez wiarę. Ileż to razy człowiekowi sięgającemu w swoją przeszłość, nagle objawia się to, że wszystkie wydarzenia układają się w jakąś logiczną całość. Skoro w naszej przeszłości tak jest, dlaczego ma nie być teraz? Mozolnie układamy tę mozaikę złożoną z różnych faktów naszego życia, ale pamiętajmy nieustannie o tym - i tego nas uczy Boże Narodzenie - że ten sens pulsuje pod pozornie niezbornymi fragmentami naszego życia. To jest najgłębsze przesłanie Bożego Narodzenia, że oto przyszedł na świat jego Sens, a my czasem niestety Go nie rozpoznajemy. Jest bowiem w tym tekście Ewangelii świętego Jana także gorzkie stwierdzenie, że Bóg przyszedł na świat - na swój świat, który stworzył, który zna i przenika - a swoi Go nie poznali. Jednak tym, którzy się narodzili nie z ciała, lecz z ducha, daje poznać sens tego wszystkiego, co nas spotyka. I czasem rzeczywiście są w naszym życiu takie chwile, kiedy opanowuje nas rozpacz i ciemność. To są te chwile, kiedy ja powinienem przywoływać to ciepło Bożego Narodzenia i ten fakt, że pod wszystkim tym, co obserwuję, co dotykam, co słyszę i co widzę, kryje się głębia! Nie mogę o tym zapominać, nawet jeżeli tego w ogóle nie odczuwam.

I niech to będą życzenia, moi drodzy, dla Was: że nie wiem, co by nas spotkało – każdego z nas tutaj obecnych – żebyśmy zawsze usiłowali mozolnie dostrzegać to, że pod podszewką rzeczywistości dotykalnej istnieje coś niewidzialnego. Jak to pięknie mówi dzisiejsza prefacja, że Pan Bóg po to przyszedł na świat, aby nas porwać do umiłowania rzeczy niewidzialnych. Amen.





IV niedziela Adwentu
(Łk 1,39-45) Spotanie Maryi z Elżbietą.



/fragm./

To są chyba najcudowniejsze chwile, kiedy spotykam się z drugim człowiekiem, niosę w sobie tajemnicę Chrystusa i ten człowiek o tym wie. Ja nie muszę mu nic tłumaczyć przy pomocy ułomnych słów. On nadaje dokładnie na tej samej fali, na której ja nadaję. To jest głębia przyjaźni, ale pod warunkiem, że ja niosę w sobie tajemnicę. I każdy z nas, niezależnie czy sobie to uświadamia, czy nie, niesie taką Tajemnicę w sobie. Tą najgłębszą Tajemnicą jest Pan Bóg.

Pytanie do mnie: skoro ja również niosę Boga w swoim sercu, w jakie rejony ja Go niosę? Czy czasem nie jest tak – można by powiedzieć antropomorfizując - że sam Pan Bóg w moim wnętrzu jest zaskoczony, gdzie ja Go zaniosłem? W jakie rejony życia?

Spotkanie między dwojgiem ludzi jest cudem i myślę, że każdy kto odczuwa w sobie taką głębię tajemnicy, może się w ten sposób spotkać z drugim człowiekiem. Inaczej każde nasze spotkanie będzie skarlałe, będzie nas tylko “dołowało”, będzie nas wbijało w glebę. Ja muszę nieść ze sobą Chrystusa drugiemu człowiekowi, możemy się spotkać prawdziwie tylko w takiej przestrzeni. To nam mówi dzisiejsza Ewangelia.

Warto zapytać samego siebie, czy ja:
Po pierwsze, czuję że jestem nosicielem wielkiej Tajemnicy, która mnie przekracza? I po drugie: czy czuję się także zobligowany, żeby dzielić się tym z drugim człowiekiem?
To ważne, inaczej będziemy się w naszym życiu ślizgali tylko po powierzchni.






III niedziela Adwentu
(Flp 4,4-7) Jeszcze raz powtarzam: radujcie się!
Niech będzie znana wszystkim ludziom wasza wyrozumiała łagodność.

(Łk 3,10-18) Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie.



/fragm./

Gdybyśmy przeczytali ten fragment Ewangelii troszeczkę wyżej, wcześniej, Jan mówi w ten sposób do tłumu: - “Plemię żmijowe! Kto wam pokazał, jak uciec przed gniewem? Nazywacie się dziećmi Abrahama, a tymczasem Bóg może z tych kamieni wzbudzić swoich czcicieli. Siekiera do korzeni drzewa już jest przyłożona. Wydajcie godny owoc nawrócenia.” Mocne, bardzo mocne słowa, które zapadają w serce człowieka. I oto okazuje się, że gdy tłum rozkołysany słowami Jana przychodzi do niego i zadaje mu pytanie, co ma czynić ... nagle znika ten radykalizm! I tak jest z Ewangelią, to zresztą dominuje u proroków prawdziwych. Radykalne słowo a jednocześnie zastosowanie bardzo łagodne i delikatne - co nie znaczy wcale tolerujące błędy - do każdego konkretnego człowieka.

I tak przychodzą do niego ludzie i pytają, co mają czynić. A Jan odpowiada w następujący sposób: - Nigdy nie dopuść do tego, by ten oto człowiek obok ciebie nie miał się w co przyodziać, czyli jeśli masz dwie suknie, oddaj mu jedną. Nigdy nie dopuść do tego, aby ktoś w polu twojej odpowiedzialności był głodny. (…) Nie chodzi o jakieś fajerwerki, nie chodzi o jakieś spektakularne gesty, za którymi tak naprawdę niewiele się kryje. Ten płomienny kaznodzieja, jakim był Jan, bardzo delikatnie zwraca uwagę drugiemu człowiekowi i może dopiero wtedy to naprawdę zapada w ludzkie serca. (...)



Jest też dzisiaj drugi prorok, równie gwałtowny, Apostoł święty Paweł, ten, którego Jezus nawrócił, który siał zniszczenie. I słuchaliśmy przed chwilą jego słów, które pisał z więzienia - nie wiadomo, czy z więzienia rzymskiego, czy efeskiego – „Radujcie się zawsze w Panu. Jeszcze raz powtarzam, radujcie się, niech wasza łagodność będzie znana wszystkim ludziom. Pan jest blisko, o nic się już zbytnio nie troskajcie”. To są też słowa gwałtownika, którego gorliwość o Dom Boży pożerała go, a jednocześnie są słowami pełnymi łagodności i dobroci - i tacy mamy być, żebyśmy w naszym środowisku rzeczywiście byli dobrzy, łagodni, odpowiedzialni. Nikt nam nie każe rozwiązywać globalnych spraw naszej planety.




II niedziela Adwentu
(Ba 5,1-9) Złóż, Jeruzalem, szatę smutku i utrapienia swego (...)
albowiem Bóg chce pokazać wspaniałość twoją.

(Łk 3,1-6) Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego!



/fragm./

Jest takie piękne wezwanie z Księgi proroka Barucha dzisiaj cytowanej: “złóż Jeruzalem szatę smutku i utrapienia swego”. Dalej prorok mówi: “albowiem Bóg chce ukazać twoją wspaniałość wszystkim”. Pan Bóg wzywa Izraela z wygania i nas dzisiaj wzywa z wygnania, na które, niestety, sami zdecydowaliśmy się, bo jeżeli pochłaniają mnie tylko i wyłącznie sprawy tego świata, mojej kariery, mojego imidżu itd. to ja skazuję siebie na wygnanie. To nie znaczy, że to są nieważne rzeczy - są ważne - ale są rzeczy istotniejsze, bo Pan Bóg chce mi pokazać moją wspaniałość. Nie tę wspaniałość, którą ja usiłuję utkać swoimi rękami, tylko moje powołanie – to, które On mi przeznaczył. A ja rzucając się na różne dziedziny życia, mogę to indywidualne powołanie zasypać. Odnajdywanie tego powołania wiąże się niestety z różnymi załamaniami i trudnościami, ale jednocześnie jest to jedyna droga, która może mnie doprowadzić do wspólnoty. To ciekawe, powołanie, które mnie wyróżnia, które nadaje mi indywidualność, wtedy zyskuje pełnię, kiedy ono jest przeznaczone dla drugiego człowieka.

To jest czas sposobny, to jest czas budzenia się ze snu, czas czuwania. Jan Paweł II w 1983 roku wspaniale rozwinął, co to znaczy czuwać. Położył nacisk na trzy aspekty czuwania. Mówi tak: Czuwanie to jest czuwanie przede wszystkim nad swoim sumieniem. Wsłuchiwaniem się, bo sumienie jest strukturą dynamiczną: ja go mogę rozwijać, ale ja go mogę także zagłuszać. I to ono daje świadectwo o mnie, a żeby to świadectwo dało, musi być we mnie cisza. I Adwent jest także tą ciszą, w której sumienie daje znać o sobie.

Czuwanie to jest także czuwanie nad drugim człowiekiem, który został mi powierzony.

I wreszcie czuwanie to jest czuwanie, które jest połączone z odpowiedzialnością, którą biorę za swoje życie, z życie miasta, w którym jestem i za życie kraju. Te trzy aspekty, warto je sobie przypomnieć.

Adwent jest takim mocnym zwróceniem uwagi na swoje powołanie, na swoje wnętrze. Jak ono się rozwija, jak się rozwija moje wnętrze duchowe, moja droga duchowa. Wtedy dopiero, jeżeli położę odpowiedni nacisk na rozwój, znajdę swoje powołanie, a co za tym idzie, znajdę także szczęście. To jest droga najeżona trudnościami, ale tak naprawdę jedyna i sensowna.






I niedziela Adwentu
(Łk 21,25-28.34-36) Powtórne przyjście Jezusa.



/fragm./

Może warto się na początku tego Adwentu zastanowić, jakie myśli wywołują we mnie takie tragiczne rzeczy, których wokół jest mnóstwo: kataklizmy, śmierć, przemijanie... Czy jest to oczekiwanie na przyjście Pana, czy też raczej paraliżuje mnie wewnętrzny strach i chcę jak najszybciej z myślenia o tych sprawach zrezygnować?

A jak rezygnujemy? Jezus w dzisiejszej Ewangelii o tym mówi: rezygnujemy na trzy sposoby: pijaństwo, obżarstwo i troski doczesne. Przy czym obżarstwo to nie jest tylko nadmierne jedzenie: ja mogę obżerać się także całym światem, w sensie wrażeń, chłonięcia tego świata, ale obżerać się tak, żeby nic z tego nie zrozumieć. Są ludzie jak chodzące encyklopedie, ale jeśli chodzi o mądrość życiową, to są dzieci we mgle. To są właśnie tacy pożeracze świata. Jezus także przed takim obżarstwem przestrzega. A pijaństwo, to jest otumanienie tym światem do tego stopnia, że tracę z pola widzenia Jego przyjście. I wreszcie troski tego świata – nie możemy dać się im przytłoczyć do tego stopnia, żeby nas sparaliżowały.

To jest zadanie na Adwent – to jest takie zaczerpnięcie tego zbawczego powietrza otwartymi ustami i próba zbawiennego zdystansowania się do tego wszystkiego, co mnie otacza, patrzenie końca - tego, że kiedyś On przyjdzie w chwale, a ja tutaj jestem Jego dzieckiem. I jeszcze się nie objawiło, kim będę.








Uroczystość Jezusa Chrystusa, Króla Wszechświata (Dn 7,13-14), (Ap 1,5-8),
(J 18,33b-37)
Piłat powiedział do Jezusa: Czy Ty jesteś Królem żydowskim? .



/.../

Pomiędzy dzisiejszymi czytaniami jest niesamowita odległość pojęciowa. Z jednej strony Król Wszechświata, Ten spod którego placów wyszło wszystko, Ten, który jest moim Stwórcą, a z drugiej strony ten Król jest sądzony przez człowieka. Paradoks – stworzenie sądzi swojego Stwórcę, człowiek sądzi Boga.
Jezus poprzez ten proces i sąd, który miał miejsce w konkretnej historycznej epoce - ale jednocześnie on trwa nadal cały czas - pokazuje nam, że niekoniecznie zwycięzca jest rzeczywiście zwycięzcą. I to nie chodzi tylko o makroskalę, ale także o mikroskalę, o wszystkie nasze relacje międzyludzkie. Bardzo często wtedy, kiedy triumfujemy nad drugim człowiekiem, kiedy przyszpililiśmy go do ściany argumentami, bardzo często wtedy przegrywamy. Może warto na to zwrócić uwagę, jak ja podchodzę do innych ludzi. Jezus przez tę Ewangelię, przez swoją śmierć krzyżową i przez swoje zmartwychwstanie wyzwala mnie od sytuacji beznadziejnych, od sytuacji osaczenia przez innych ludzi, przez politykę, osaczenia przez ten świat. Dlaczego? Zobaczmy, że ta rozmowa między Piłatem a Nim, to jest rozmowa człowieka uwikłanego w układy z człowiekiem wolnym. I Chrystus chce mnie wyzwolić z takiej sytuacji - wyzwolić spod kaprysu innego człowieka, spod kaprysu statystyk, spod kaprysu praw, które ustanawiają różni ludzie. Wtedy dopiero będę wolny.

Wydaje mi się, że wielkie reżimy, które ustalały prawa - prawa, które miały zdławić człowieka, zdławić jego wolność, wolne myślenie, wolne postępowanie - intuicyjnie czuły, że Ewangelia i to, co głosił nauczyciel z Nazaretu jest naprawdę niebezpieczne. Oczywiście to jest makroskala, ale my możemy zastosować to wszystko w naszych relacjach, w relacjach z innymi ludźmi. Ktoś może powiedzieć: - „No, jaki ja mam wpływ na to co się dzieje w świecie?” Myślę, że mamy i nawet nie przypuszczamy jak wielki - poprzez przemienianie samego siebie, poprzez to, że nie będę w sposób nieprawy triumfował nad drugim człowiekiem, nie będę otaczał się kłamstwem, poprzez to, że stanę się człowiekiem wolnym. Jak mówi poeta: Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach. A każdy z nas jest kamyczkiem w ogrodzie świata. Przemieniając samych siebie, odwracając pewne sytuacje – co jest królowaniem, a co nim nie jest – możemy naprawdę zmienić nasze życie, a jak zmieniamy nasze życie przy pomocy łaski Jezusa Chrystusa, to zmieniamy wszystko dookoła.



Warto pamiętać to odwrócenie pojęć, którego dokonał Jezus – sędzia staje się sądzony przez podsądnego. Pozorny zwycięzca okazuje się zwyciężony. I bardzo często tak bywa z nami, jeżeli tylko mamy dostateczną odwagę, żeby stawić czoła rzeczywistości, bo niestety bywa, że liczymy się z opinią ludzką. Często padają takie pytania: - „No, dobrze, a gdybym postąpił w sposób prawy, co inni o mnie powiedzą? Czy nie będą się pukali w czoło i mówili: - Naiwny, który nie zna praw tego świata?!

Wtedy powstaje pytanie: do jakiego królestwa ja należę? Czy należę do królestwa tego świata, który przemocą wyciska na ludzkich sercach różnego rodzaju znaki, czy też należę do królestwa Jezusa Chrystusa, do takiego królestwa i takiego króla, który pomimo tego, że pozornie okazał się przegranym, jednak wygrywa? Co jest dla mnie najważniejsze: czy opinia publiczna, czy też to, że moje imię i nazwisko będzie zapisane w Księdze Żywota? Warto sobie zadać to pytanie u końca roku liturgicznego, podsumowując na przykład swoje życie w ciągu roku. Jak ja żyłem, do jakiego królestwa należałem? Kto jest we mnie królem, czy Bóg, czy ja sam, czy opinia publiczna, czy presja innych?




XXXIII niedziela
(Mk 13,24-32) Przyjście Syna Człowieczego


Każda nowa zmarszczka przy oku, każdy siwy włos mówi nam, że przemijamy. Każdy centymetr wzrostu naszego dziecka mówi o tym, że wszystko przemija i nie ma trwałych rzeczy. W najśmielszych oczekiwaniach człowiek sobie nie wyobraża tego całkowitego przemijania. Ufamy temu, że stoi nasz dom, że mamy swój własny fotel, że możemy w nim zapalić fajkę. Od czasu do czasu nawiedzają nas tylko myśli, że kiedyś ktoś inny będzie siedział w tym fotelu, ale są jakieś rzeczy trwałe. Przedziwne jest to nasze niesprecyzowane przeczucie, że pośród tej zupełnej zmienności musi być coś trwałego.

Dzisiejsze czytania nie są wizją katastroficzną. To katastrofizm czasami posługuje się obrazami z Pisma Świętego, tak jakby był zadowolony, że coraz więcej zła wokół i epatuje ludzi tymi opisami końca świata. Natomiast wydźwięk Apokalipsy w Piśmie jest zupełnie inny – to jest finał pewnego procesu, koniec dojrzewania. Owoc, który dojrzeje, zrywa się i smakuje. Tak samo życie moje, poszczególnego człowieka jak i życie świata. I wszystkie terminy w Piśmie Świętym, które mówią o końcu świata, są jak najbardziej optymistyczne. To jest wypełnienie (dodajmy to z naciskiem) Z POWODZENIEM pewnej wizji, którą zamierzył Pan Bóg.

Paruzja – greckie słowo, które mówi o triumfalnym wjeździe wodza po zwycięstwie. Jakiego wodza i nad czym? Oczywiście wjeździe Pana Boga i zwycięstwie nad złem.

Apokalipsa - to znaczy odsłonięcie. Nastąpi pewien moment, w którym wszystko stanie w prawdzie. Ja będę widział ukryte znaczenie wszystkich moich gestów, ukryte motywy moich działań i tak dalej. Mogłoby to być przerażające, gdybyśmy nie pamiętali, że wszystko będzie objęte miłością i miłosierdziem Bożym. Co nie znaczy, że nie jest do pomyślenia tak sytuacja, że ja tak szczelnie zamknę się od wewnątrz na łaskę Pana Boga, że niestety nie wpuszczę Go do swojego serca.

Epifania – to słowo mówiące o objawieniu się Chrystusa w chwale.

Widzimy, że wszystkie te rzeczy nie są absolutnie katastroficzne, ale mówią o dobrym, optymistycznym finale życia tego świata i naszym. I pytanie, gdy słyszymy takie teksty, powinno być następujące: Czy ja oczekuję i jestem już gotowy w każdej chwili mojego życia? Gdy za chwilę wypowiem sowa „Oto wielka tajemnica wiary” , my wszyscy odpowiemy: „Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i OCZEKUJEMY TWEGO PRZYJŚCIA W CHWALE”. Jak ja oczekuję? Czy jest to oczekiwanie na komornika, czy jest to oczekiwanie na przyjaciela? Warto by sobie zadać to pytanie, bo to są zupełnie dwa różne oczekiwania.







XXXII niedziela zwykła-
(Mk 12,38-44) Grosz ubogiej wdowy



W Ewangelii uboga wdowa i niesamowicie mocne wymaganie Chrystusa, który mówi, żebyśmy umieli zwalczać w sobie nawet nasze instynkty samozachowawcze. Ta uboga wdowa wrzuciła wszystko co miała na swoje utrzymanie. I takie są prawa logiki Bożej: albo ja daję wszystko, albo nie bawmy się w żadną wiarę.

Oczywiście to potwornie trudne wymaganie, ale nikt o zdrowych zmysłach nie myśli, że człowiek sam z siebie może to uczynić. Nie mniej jednak czasem są takie sytuacje, kiedy ja muszę rzucić na szalę dokładnie wszystko widząc przed sobą wyłącznie ciemność. I wtedy tak naprawdę mogę dostrzec Bożą interwencję. Dopóki w moim postępowaniu są zabezpieczenia, dopóki mam jeszcze takie neutralne wysepki, na które Pan Bóg nie ma wstępu i mogę zawsze tam czmychnąć, gdy sytuacja się wali na głowę - to nie wiem nic o Panu Bogu i o wierze.



Dlaczego Jezus tak był zafascynowany tą kobietą? Dlatego, że w pewnym sensie w tym wspaniałomyślnym geście ona streściła całe Jego życie. Chrystus swoje życie całkowicie wrzucił do skarbony świata - był całkowicie oddany Ojcu. Oczywiście nikogo nie można namawiać ani od nikogo wymagać tego typu zachowań, nie mniej jednak Chrystus mówi, że to są zachowania człowieka, który należy do królestwa Bożego.

W tym wersecie przed Ewangelią śpiewaliśmy: - Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich NALEŻY królestwo niebieskie. Jeżeli ja nie dbając o to, że wystrzelam się ze wszystkiego, rzeczywiście rzucam swoje życie na szalę, to naprawdę doświadczam obecności królestwa Bożego. Tylko niestety nie można o tym opowiedzieć, bo ktoś kto tego nie doświadczył, bardzo często uznaje takie przykłady jako pobożne kaznodziejskie dyrdymały. Otóż to jest esencja życia, Chrystus sam tego doświadcza i namawia nas do tego, żebyśmy wstępowali w Jego ślady, żebyśmy nie dbali o różnego rodzaju zabezpieczenia i wtedy okazuje się, że naprawdę nasze życie nabiera rumieńców. I przestaje być ważne, czy ja żyję lat trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, czy sto. Ja mogę przeżyć naprawdę szmat życia, być wypielęgnowanym staruszkiem, ale dbałem tylko i wyłącznie o siebie. Dokładnie jak ci wszyscy uczeni w piśmie i faryzeusze.




1 listopada - Uroczystość Wszystkich Świętych
(Mt 5,1-12a) Osiem błogosławieństw


Dzisiejsza Uroczystość Wszystkich Świętych jest ilustracją krótkiego tekstu w Credo: ”Wierzę w świętych obcowanie”. Co to znaczy, że ja, chrześcijanin, wierzę w świętych obcowanie?

Kościół to nie są tylko ci, którzy pielgrzymują do Pana Boga i przechodzą tam przez bramę śmierci. Kościół to jest także rzesza tych ludzi, którzy już są u Boga, którzy już są zbawieni, którzy już są po tej drugiej niewidzialnej stronie ołtarza. Niebo i Królestwo Boże to nie jest gdzieś tam w przestrzeni. To jest wymiar rzeczywistości, który jest obecny obok nas – niedostępny w tej chwili, będzie dostępny kiedyś. A więc wspólnie razem ze świętymi stanowimy jeden Kościół. I to jest, przynajmniej dla mnie, wielka pociecha, bo gdy patrzę w przeszłość Kościoła i widzę tę olbrzymią galerię ikon Boga – tak należałoby chyba tych ludzi nazwać – to naprawdę napełnia mnie głęboka otucha. Znajduję tam ludzi prostych jak Jan Maria Vianney, którego nie chciano wyświęcić, dlatego, że biedak nie umiał się nauczyć łaciny, a mimo to został świętym; jest Boży gwałtownik święty Franciszek; jest cała galeria świętych intelektualistów: święty Tomasz z Akwinu, święty Grzegorz z Nazjanzu, Grzegorz z Nysy. Są ludzie, którzy nigdy nie wyściubili nosa poza klasztor klauzurowy jak święta Mała Tereska; są wielcy reformatorzy. Cała galeria ikon Pana Boga! Każdy z nich różny, ale każdy podobny – podobny, ponieważ stał się ikoną Pana Boga i to nie przez własny wysiłek, ale przez to, że otworzył się na Jego działanie, Jego światło. Dlaczego mnie to raduje? Przede wszystkim napawa mnie otuchą z tego powodu, że ci ludzie są tak różni, że Pan Bóg nie chce „urawniłowki”. Święci to jest galeria tak różnych typów ludzkich i to nie są ludzie, którzy tylko dzierżyli w ręku różaniec i zaniedbywali sprawy tego świata. Świętość to nie jest jakaś odległa idee fixe, ale jest to zadanie dla każdego z nas.

Jak to zrobić?

Każdy z tych świętych – tak mi się wydaje – błogosławił to, że żyje tu i teraz i nie narzekał na swoje czasy – przejął się tym, że Pan Bóg może z niego wydobyć jego prawdziwe oblicze tu i teraz. A więc żyjmy teraźniejszością i starajmy się stosować te osiem zasad Bożej chemii, bo tak bym nazwał osiem błogosławieństw. Błogosławieni to znaczy szczęśliwi, ale o jakie szczęście nam chodzi? Bo jest szczęście łatwe, syte i głupawe, a jest też szczęście trudne i głębokie. Jakie ja w życiu wybieram? W marzeniach często pragniemy sytego szczęścia w postaci nicnierobienia i leżenia „pod gruszą na dowolnie wybranym boku”. Czy w ten sposób będę szczęśliwy? Czy raczej szczęście to nie jest to, kiedy ja ofiaruję swoje życie i widzę jak to życie zakwita i staje się inspiracją dla innych ludzi. Tracę siebie, ale jednocześnie tracę siebie owocnie, tak jak ziarno rozsadzane w ziemi, z którego wyrasta kłos. I to jest prawdziwe szczęście.

Błogosławieni ubodzy w duchu – to nie ci, którzy liczą wyłącznie na własne siły, to nie ci, którzy się potrafią zareklamować, to nie ci, którzy mają układy. To ci, którzy wiedzą, że tak naprawdę siłą jest Pan Bóg.

Błogosławieni cisi- ciekawe, że najwięcej robią ci ludzie, którzy biją najmniej piany wokół siebie i o taką cichość tutaj chodzi. Cichość ludzi, którzy przemieniają oblicze tej ziemi nie czczym gadaniem, ale konkretnym czynem.

Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości – ale nie takiej sprawiedliwości zaprowadzanej pokojowym czołgiem, pokojowa kulą czy bombą, ale tacy, którzy przede wszystkim sami są sprawiedliwi i przez to inspirują innych ludzi.

Błogosławieni miłosierni – tacy, którzy potrafią tłumaczyć rzeczywistość, którzy patrząc na podłość ludzką jednocześnie widzą drugą stronę tej podłości – że ktoś widocznie tak negatywnie odcisnął się na historii tego człowieka, że tak go upodlił. To ci, którzy potrafią znaleźć ziarno dobra w nawet najbardziej karykaturalnej istocie ludzkiej.

Błogosławieni czystego serca – niedwulicowi, jednoznaczni, przejrzyści, w których nie czai się podstęp.

Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój – przede wszystkim mają pokój w sercu i promieniują tym pokojem na innych.

I wreszcie błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości.

Przecież to jest osiągalne tu i teraz tylko zacznijmy od siebie i nie narzekajmy, że czasy są złe, ani nie róbmy wycieczek do naszej przeszłości, że kiedyś to było wspaniale, a teraz nie można realizować takich rzeczy... Można, tylko trzeba zacząć od siebie. A dowód jest bardzo prosty – dowodem są ci ludzie, których świętość dzisiaj obchodzimy.

 




XXX niedziela zwykła
(Mk 10, 46b-52) Uzdrowienie Bartymeusza




Przed chwilą śpiewaliśmy słowa psalmu responsoryjnego „Pan Bóg uczynił wielkie rzeczy dla nas”. Warto zastanowić się nad tymi słowami i zapytać samego siebie: - Czy ja rzeczywiście szczerze wypowiadam te słowa? Czy z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Pan Bóg uczynił wielkie rzeczy dla mnie? A może mam do Niego pretensje? Jeżeli ja nie widzę rzeczy, które Pan Bóg uczynił dla mnie, to jestem ślepy. Dokładnie tak samo jak Bartymeusz, tylko, że on nie widział rzeczy, a ja nie widzę rzeczy niewidzialnych. Wydaje mi się, że każdy człowiek powinien dosłownie krzyczeć w modlitwie – tak jak Bartymeusz – żeby Pan Bóg uzdrowił jego oczy. Nie oczy fizyczne – mam nadzieję, że wszyscy tutaj dobrze widzimy – tylko oczy wewnętrzne, które powinny dostrzegać, a nie dostrzegają rzeczy niewidzialnych.

Pytanie: Skąd się bierze nasza ślepota na niewidzialność? Wydaje mi się, że stąd, że tak jesteśmy zafascynowani tym światem, pragnieniami, że zapominamy, że istnieje coś jeszcze innego. Mianowicie, rzeczy tego świata i wszystko, co nas otacza, niejako łaszą się nam do nóg. Taki mamy świat, wystarczy wyciągnąć rękę, żeby zaspokoić swoje pragnienie. Tak samo jak w „Alicji w Krainie Czarów”, na rzeczach tego świata są napisy, tak jak na buteleczkach z napojami i ciasteczkach w tej bajce Lewisa Carolla: „ZJEDZ MNIE” , „WYPIJ MNIE”. Te rzeczy krzyczą i narzucają nam się.

Skoro już jesteśmy przy tej bajce, która nie jest tylko bajką dla dzieci, ale przede wszystkim bardzo ważnym tekstem dla dorosłych również, to warto przypomnieć sobie co z człowiekiem czynią tego typu pokarmy. Te buteleczki z napojami i te ciasteczka z karteczkami „ZJEDZ MNIE” , „WYPIJ MNIE”, powodują, że Alicja albo rośnie do monstrualnych rozmiarów, albo maleje jak karzełek. I dosłownie tak samo działają rzeczy tego świata. Na niektórych działają w ten sposób, że nasyciwszy się nimi potężnieją przynajmniej w swoich oczach, albo w oczach innych ludzi, ale jest to iluzoryczna potęga. A niektóre rzeczy tego świata, jeżeli się ich najemy, powodują, że karlejemy. Ciekawe, że w tej bajce spożywanie tych rzeczy się służy tak naprawdę niczemu, wręcz Alicja nie może znaleźć drogi, gdy nasyci się do tego stopnia, że przybiera kolosalne rozmiary, albo, że jest malutka. To jest kapitalny opis rzeczy tego świata.

To nie znaczy, że te rzeczy są złe. To znaczy, że ja powinienem je rozsądnie używać. A przede wszystkim one mają taką charakterystyczną rzecz w tej bajce, że powodują tylko powiększenie, albo pomniejszenie… ale nie powodują nasycenia. Natomiast każdy z nas, jeśli zajrzy do swojego serca, to wie, że pragnie nasycenia. I po pewnym czasie człowiek dochodzi do wniosku, że rzeczy tego świata nie potrafią go nasycić. Widocznie istnieje coś innego. Skoro we mnie istnieje takie głębokie pragnienie, to znaczy, że coś musi na tym świecie temu pragnieniu odpowiadać. I to jest to wszystko, czego nie widzimy oczyma. Ale pamiętajmy, że Pan Bóg nie jest jak rzeczy tego świata. On nie będzie nam się łasił do nóg, On nie potrzebuje reklamy. On jest pokorny sercem i spotkać Boga może tylko ten, kto także stara się być pokorny sercem. Do tego trzeba ciszy.



Aby dalej kontynuować naszą wycieczkę w krainę bajek nie tylko dla dzieci, to posłużę się takim znanym przykładem, pewnie każdy z nas czytał „Małego Księcia” Antoine De Saint-Exupery-ego. Tam jest taka scena, kiedy lis uczy Małego Księcia w jaki sposób ma się on z nim zaprzyjaźnić. To jest genialna recepta, króciutka i bardzo prosta na to, w jaki sposób ja mam zacząć uczyć się dostrzegania świata niewidzialnego. Mianowicie, lis mówi, aby umówili się codziennie na konkretną godzinę i codziennie będą zmniejszali dystans do siebie. Nic nie będą mówili, ponieważ słowa tylko przynoszą nieporozumienia. Będą na siebie patrzyli, aż wreszcie ten dystans się tak skróci, że zostaną przyjaciółmi. Rewelacyjny opis modlitwy, rewelacyjny opis zbliżania się człowieka do człowieka. Tutaj trzeba pokory serca. Tak działa Pan Bóg – w ciszy, nie w hałasie. Jego trzeba szukać, bo On nie będzie się reklamował. Ale też nie będzie powodował naszej monstrualnej wielkości, ani też naszego skarlenia. On nas nauczy patrzeć głębiej. Nauczy nas, że rzeczy tego świata są ambiwalentne. Mogę je używać do tego, żeby tworzyć, albo do tego, żeby dekonstruować, niszczyć wszystko dokoła.

To od mojego serca, od mojej głębi, od tego czy zobaczyłem świat niewidzialny, czy zobaczyłem rzeczywiście, że Pan Bóg przebywa we mnie, tak naprawdę zależy życie na tym świecie i mądre, albo głupie używanie rzeczy tego świata. Jak mówiłem na początku, każdy z nas naprawdę jest ślepy i ciągle musimy, tak jak Bartymeusz, nie zaważając na tych, którzy nas uciszają i mówią: - Daj spokój, nie zaczepiaj Mistrza – krzyczeć do Niego, żeby On zdjął łuski z tych oczu, które dostrzegają niewidzialność. Inaczej ciągle będziemy się potykali dokładnie o te same problemy, ciągle będziemy powielali ciągle te same błędy. I powtórzę jeszcze raz, to nie znaczy, że te rzeczy są złe – są dobre i powinienem je mieć – tylko najpierw muszę widzieć niewidzialne, żeby dobrze używać tego, co jest widzialne.




XXIX niedziela zwykła- (Mk 10,35-45)
Rzekli Mu: Daj nam, żebyśmy w Twojej chwale siedzieli jeden po prawej, drugi po lewej Twej stronie.



Zapewne od czasu do czasu każdy z nas spotyka takich ludzi – a może, nie daj Boże, sami takimi jesteśmy – którzy, gdy nawiązuję z nimi relacje, to okazuje się, że nie mają umiaru, zaczynają wchodzić w sfery, w które wchodzić nie powinni, dosłownie z buciorami włażą w nasze życie. Nie ma w nich takiego zbawiennego dystansu i uszanowania tej przestrzeni, którą każdy człowiek musi mieć wokół siebie. Bezceremonialnie łamią wszelkiego rodzaju bariery i są niestety bardzo przykrzy.

Dzisiejsza Ewangelia opowiada o takich ludziach i – co dziwne – tymi ludźmi są Apostołowie: Jakub i Jan. Jan, który był umiłowanym uczniem Jezusa. To jest dla nas pewnego rodzaju wskazówka. Pomimo, że Jan niewątpliwie kochał Chrystusa, to jednak ta miłość od czasu do czasu przyjmowała jakieś karykaturalne, wynaturzone formy – takie, że usiłował narzucić Chrystusowi swoje pragnienia. Jest to sytuacja tym bardziej tragiczna, że Jezus mówi do Apostołów o najistotniejszych dniach w Jego życiu: o tym, że umrze i zmartwychwstanie. A ci rozprawiają o tym, jakie to stanowiska będą zajmowali w Jego Królestwie. Jakże bolesna pomyłka, ale to jest też ostrzeżenie dla nas. To, że jesteśmy blisko Pana Boga, że uczestniczymy we Mszy Świętej, że się spowiadamy, modlimy, mamy poczucie Jego obecności – to wcale nie upoważnia nas do tego, żebyśmy się z Nim spoufalali.

Następna rzecz: warto baczyć na to, o co prosimy. Są takie prośby, których po prostu nie przystoi nawet wypowiadać. Takie, które łamią ten cudowny dystans, który powinien być również w miłości, w przyjaźni i we wszystkich relacjach z innymi ludźmi – to uszanowanie przestrzeni wokół osoby. Oczywiście, można w drugim kierunku przesadzać i tak chodzić na paluszkach wokół drugiego człowieka, że aż staje się to nieprzyjemne. Tak że warto wyważać pewne rzeczy.



I jeszcze jedna bardzo ważna sprawa: Jezus na tyle, na ile może ustępuje, nie oburza się na tych ludzi... ale jednocześnie w pewnym momencie mówi: Nie! Nie do Mnie należy dać miejsce po Mojej prawej i lewej stronie. I jest to też wzór do naśladowania dla nas. Jeżeli czujemy, że ktoś w ewidentny sposób łamie ten dystans, musimy mu po prostu z całym spokojem powiedzieć:
- Nie, tak nie można.




XXVIII niedziela zwykła

(Mk 10,17-30) Dialog Jezusa z bogatym młodzieńcem.





/fragm./


Jak to jest z nami? Czy jesteśmy nieustannie gotowi rozwijać się i odpowiadać na wezwania Chrystusa, czy też okopaliśmy się w naszej sytej stagnacji i chcemy, żeby tylko tak trwało, żeby nie było gorzej? Bo jeżeli tak, to odejdziemy smutni, jak bogaty młodzieniec i ten smutek nas zniszczy. Niezależnie od tego, czy to będzie bogactwo w sensie materialnym, o bogactwo intelektualne… A może każdy z nas jest takim bogatym młodzieńcem, czy bogatą niewiastą?

U nas w zakonie krąży takie powiedzenie, że „każdy staruszek ma swój garnuszek”. Okazuje się, że nawet wyszczerbiona filiżanka do kawy może być tak ze mną sentymentalnie związana, że ludzie nie będą znaczyli więcej, niż ona. Człowiek może dojść do takich aberracji, jeżeli rzeczy, sprawy wezmą go w swoje posiadanie.
Albo dynamizm rozwoju, albo syta stagnacja. Wybór należy do nas.





XXVII niedziela zwykła

(Rdz 2,18-24) Mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem.
(Mk 10,2-16) ) Chcąc Go wystawić na próbę, pytali Go, czy wolno mężowi oddalić żonę.





/fragm./

Żydzi przychodzą do Jezusa i pytają Go, czy wolno wręczyć żonie list rozwodowy. Zwróćmy uwagę, że nie mówią: - czy żona może wręczyć list rozwodowy? – dlatego, że żona nie mogła tego uczynić... Mąż mógł bezkarnie wręczyć żonie list rozwodowy i po sprawie, natomiast niewiasta nie. Jezus odpowiada w ten sposób: - Na początku tak nie było. To znaczy, że zamiar Boga był zupełnie inny. Co więcej, Jezus mówi, że gdy mężczyzna oddala swoją żonę i łączy się z inną – cudzołoży. I tak samo, gdy żona oddala swojego męża. A więc nie ma już tego, co u Żydów, że tylko mąż mógł oddalić – Jezus również bierze pod uwagę kobietę i zrównuje. Zresztą, tak było od początku: równość niewiasty i mężczyzny w równości powołań. Słyszeliśmy w Księdze Rodzaju, Pan Bóg ustanowił mężczyznę i kobietę – ustanowił tę dialektykę, to wszystko co dokonuje się między nimi.

Adam był sam, ustanowił Pan Bóg drugiego człowieka – niewiastę – po to, żeby wyrwać Adama ze swojej samotności. Każdy z nas ma chyba naturalne pragnienie bliskości drugiego człowieka, jest to zupełnie normalne. Mężczyzna dopiero w niewieście odnalazł samego siebie. To jest lustro, w którym się przeglądnął. Wydaje się, że te słowa Jezusa o nierozerwalności małżeństwa są kategoryczne i nie ma tutaj żadnych przypisów w sensie: można oddalić, chyba że w takiej albo innej sytuacji. Nie można!

Twarde, mocne słowa, bo tak było na początku. Ale wiemy, że rzeczywistość jest inna, przebogata. Mianowicie, są tacy ludzie, którzy rozwodzą się, nie rozrywając małżeństwa. Teologowie niektórzy mówią, że jest to tak zwany rozwód serca. Żyją razem pod jednym dachem, a tak naprawdę są osobno. Nie są już jednym ciałem, jednym duchem, jednym umysłem, jednym pragnieniem. Mnóstwo jest takich małżeństw dookoła nas. Znam, wiem, chodzę po kolędzie i czasem wystarczy jeden rzut oka, żeby widzieć, jak bardzo ci ludzie oddalili się od siebie. Mąż który, gdy tylko wróci z pracy, siedzi przed telewizorem i żona, która wykonuje czynności domowe, kompletnie się do siebie nie odzywają. Czy to nie jest rozwód? W pewnym sensie jest to rozwód serca, ci ludzie przestali dbać o siebie.

Ktoś może powiedzieć: - No, dobrze, ale czy nie lepiej, żeby oni się rozeszli?! Zamiast się męczyć i męczyć swoje dzieci, dawać zły przykład innym ludziom? Sądzę, że nie! Dlaczego? Dlatego, że nie wiemy, co nas spotka w następnym dniu. Nie wiemy, jakie może być nasze doświadczenie. Może być tak dramatyczne, że rozbije twardość serca jednego ze współmałżonków i zawsze jest szansa, że oni wrócą do siebie. Natomiast, kiedy zrezygnują, kiedy definitywnie zatrzasną drzwi za sobą... tak naprawdę nie ma powrotu!





XXVI niedziela
Psalm 19 -Kto jednak widzi swoje błędy? Oczyść mnie z błędów przede mną ukrytych.
(Mk 9, 38-43. 45. 47-48) - Kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami.


/fragm./

Dlaczego święty Jan akurat usiłuje nakłonić Jezusa do tego, by zabronił temu egzorcyście wypędzania złych duchów w imię Jezusa? Podobną sytuację mamy w pierwszym czytaniu, kiedy to Jozue, prawa ręka Mojżesza, chce aby Mojżesz interweniował, ponieważ ktoś, kto nie jest z nimi, jest obok, też wpadł w uniesienie prorockie. Jedna z najgorszych rzeczy, która nam się w życiu przydarza, to zazdrość – zazdrość duchowa. Tu mamy z nią do czynienia. Święty Jan, broniąc w swoim mniemaniu integracji grupy Apostołów, chce żeby Jezus potępił tego Żyda, który w imię Jezusa wyrzuca złe duchy. Ale tak naprawdę nie przyświeca mu czysta intencja, jemu chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby mieć monopol. Monopol na uzdrawianie, monopol na blisko Chrystusa, monopol na interpretację Jego słów i tak dalej i dalej. Jezus mówi bardzo ważne zdanie, które warto sobie zapamiętać, ponieważ dotyczy ono ludzi, którzy są inni od nas, albo na przykład maja inną wiarę, a tez są ludźmi o dobrych intencjach i dobrze czynią. Jezus mówi w ten sposób: „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”. A my byśmy w swoim egoizmie chcieli, żeby każdy kto dobrze czyni był z nami. Otóż nie! Przedziwne, taka ksenofobia, zatwardziałość serca ze strony Apostołów i jednocześnie wspaniałe szerokie spojrzenie ze strony Jezusa, a wcześniej Mojżesza.




To zdanie może być pozornie sprzeczne z innym zdaniem z Ewangelii świętego Mateusza, gdzie zanotowane są następujące słowa Chrystusa: - „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie, a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza”. A dzisiejsze: - „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”. Jak to pogodzić ze sobą?

Proszę zwrócić uwagę, na to, że w dzisiejszym zdaniu Jezus mówi: „kto bowiem nie jest przeciwko nam”, czyli chodzi o pewną grupę ludzi, czyli musimy być otwarci. Jeżeli zasadą istnienia grupy jest powiększanie tej grupy, jej dobrobytu i tak dalej, to wcześniej czy później ona zejdzie na manowce. Jeżeli zasadą istnienia rodziny jest tylko i wyłącznie dorabianie się, to kiedyś się rozpadnie. Jeżeli zasadą istnienia wspólnoty zakonnej jest tylko rozszerzanie zakresu swojego oddziaływania to prędzej czy później ona się rozpadnie. Musimy służyć wartościom – to jest najistotniejsza rzecz.

To drugie zdanie: - „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie, a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza” proszę zwrócić uwagę, że Jezus mówi w pierwszej osobie, czyli chodzi o Niego. Bardzo często jest tak, że niestety w Kościele są takie grupy, które usiłują być lepsze od całego Kościoła, papieża, nauki Ewangelii i usiłują pouczać innych. Ulegamy czasem takiej aberracji, że wydaje nam się, że wszystko wiemy najlepiej. Wtedy trzeba być ostrożnym i powtarzać sobie ten refren: - Uchroń mnie Panie Boże przed błędami, które są przede mną zakryte (Ps 19).

Trzeba dużo odwagi, żeby umieć ostrze krytyki kierować w swoim kierunku, w kierunku swojej grupy, a nie tylko w kierunku tych, którzy są na zewnątrz. A my bardzo często, jeżeli nie potrafimy albo nie chcemy robić dobrych rzeczy, które robią inni ludzie, to potępiamy ich w imię jakiś wyimaginowanych twardych zasad. Dokładnie tak samo jak Jan. Jan chciał odrzucenia tego człowieka, bo takie są zasady. Jeżeli zasady będą ważniejsze niż człowiek, jeżeli będą ograniczały nasz horyzont, to wtedy naprawdę zaczniemy być ksenofobami, zaczniemy zamykać się w sobie, uważać się za bogów i być bezkrytyczni w stosunku do samych siebie. Ostrze krytyki należy kierować także w swoim kierunku, w kierunku istnienia swojej grupy, może rodziny, a może grupy zakonnej w której żyję. Oby to była krytyka konstruktywna, a nie tylko sycenie się niedoskonałością innych ludzi. Warto o tym pamiętać, że w świecie rozsiane są ziarna dobra i prawdy - niekonieczne one muszą być ochrzczone i nie należy tego odrzucać.




XXV niedziela
(Mk 9, 30-37) - Jeśli ktoś chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”.


/fragm./

W Ewangelii straszna scena, kiedy Jezus specjalnie wybiera taką ustronną drogę, bierze tych dwunastu swoich przyjaciół po to, żeby im oznajmić to, co ma najważniejszego do powiedzenia – Syn Człowieczy zostanie zabity i zmartwychwstanie po trzech dniach. A oni w ogóle tego nie słyszą. Jak Ewangelista notuje: - „Bali się Go zapytać”. To jest chyba jeden z kluczy do tej Ewangelii. A może ja też boję się zapytać Chrystusa o szczegóły, dlatego, że odpowiedź byłaby tak miażdżąca moje życie, że musiałbym naprawdę je zupełnie przeorganizować. W związku z tym, wycofuję się i nie pytam – lepiej nie wiedzieć. Ale jest to niewiedza zawiniona, to znaczy mogłem tą wiedzę o mnie, o moim zbawieniu, o moim Bogu posiąść, a jednak nie chciałem, bo podejrzewałem, że będę musiał zrezygnować z bardzo wielu rzeczy.

Apostołowie w drodze posprzeczali się o to, kto z nich będzie najważniejszy. Nie usłyszeli tego, co Chrystus ma do powiedzenia, ponieważ najbardziej pragnęli swojego wywyższenia. A może ze mną jest tak samo, że ja nie słyszę tego, co Bóg chce ode mnie, ponieważ sam chcę być bogiem i kreuję siebie na takiego? Jezus w ogóle tego nie komentuje, tylko bierze dziecko i każe Apostołom naśladować to dziecko – ażeby przyjmować Słowo Boże tak, jak dziecko przyjmuje wolę swoich rodziców. Nie takie dziecko, któremu już zdołaliśmy zaszczepić te wszystkie prawa wyścigu szczurów, tylko takie bezbronne, takie które najbardziej wzrusza. Może warto odszukać w sobie to dziecko - bo każdy z nas jest dzieckiem Bożym - i zapamiętać sobie, że jesteśmy ważni nie przez to jakie znaczenie sobie nadajemy, tylko przez to, że Chrystus nas powołał do tego, żebyśmy byli dziećmi Bożymi.







XXIV niedziela zwykła
(Mk 8,27-35) )Wtedy Piotr wziął Go na bok i zaczął Go upominać.



/fragm./

Jezus w bardzo mocny sposób zwraca się do tego, który kiedyś będzie pierwszym papieżem: „Zejdź mi z oczu szatanie, bo nie myślisz o tym co Boże, ale o tym, co ludzkie.” Święty Piotr śmiał pouczać Boga, jakie jest Jego powołanie.

Tu jest ostrzeżenie dla nas, czy my tak czasem nie robimy z innymi ludźmi, szczególnie z tymi, na których nam zależy? Lepiej wiemy, co będzie dobre dla tego człowieka. Oczywiście, pomijając fakt ewidentnego zła, gdzie ja muszę reagować, to jednak należy pamiętać, że w każde powołanie wpisana jest śmierć. Nie wyobrażam sobie powołania, które byłoby bez obumierania. Czy weźmiemy poświęcenie rodziców, czy lekarza, czy poświęcenie nauczyciela, we wszystkie te powołania, o ile mają naprawdę głębokie znaczenie, wpisana jest śmierć i zużywanie.

Natomiast św. Piotr chce zachować Pana Jezusa od tego. I my bardzo często tak robimy. Ja to nazywam „casus mamy pilota myśliwca”, która mówi: - Synku, lataj nisko i wolno!” Dosyć zabawne stwierdzenie, ale my tak samo mówimy do naszych bliskich. Tak chcemy ich ochraniać, że często depczemy ich powołanie. Oczywiście jak mówiłem, nasi bliscy mogą się mylić i wtedy powinienem interweniować, ale w ogóle nie mogę manipulować przy powołaniu kogoś innego. (…) Ja nie jestem tym człowiekiem. Nie wiem jak ścisłe więzy łączyłyby mnie z tym człowiekiem, więzy pokrewieństwa, czy przyjaźni, to ja nie mogę manipulować przy powołaniu innych tylko dlatego, żeby zaoszczędzić im trosk.

W każde powołanie wpisana jest śmierć i muszę się z tym pogodzić, bo naprawdę mogę w dobrej wierze i intencji zepsuć bardzo wiele ludzkich powołań, ale zasłużę wtedy na to powiedzenie Jezusa: „Zejdź mi z oczu szatanie, bo nie myślisz o tym co Boże, ale o tym, co ludzkie.” Myślę o tym co ludzkie, kiedy myślę w perspektywie tylko ziemskiego życia, albo w perspektywie takiego życia, jak kreują media czy świat współczesny.






XXIII niedziela zwykła
(Mk 7, 31-37) ) Włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: "Effatha",
to znaczy: Otwórz się.



Naśladowanie Jezusa to pamięć o perykopach ewangelicznych, które słyszymy i próba przeszczepienia ich do swojego życia. Dzisiaj mamy akurat taką Ewangelię o uzdrowieniu człowieka głuchoniemego. Spróbujmy podążyć tym śladem i zobaczyć, jak ja mogę naśladować poszczególne postacie z tego wydarzenia. Jezusa zaczepiają ludzie przyprowadzając głuchoniemego człowieka. Jezus jest rabinem żydowskim, a przystęp do rabbiego był bardzo trudny. W związku z tym, że z taką łatwością ludzie podeszli, to znaczy, że w Jezusie było coś, co zachęcało, żeby przyjść, zapytać, porozmawiać… I oto pierwsze zadanie moje: - Czy we mnie jest coś takiego? Czy raczej nie jest tak, że ludzie, gdy mnie widzą, obchodzą mnie dużym łukiem? Oczywiście, ja broniąc się, mogę powiedzieć, że świat jest podły i zły, trzeba się dystansować od innych i tak dalej i dalej. A może to ja jestem taki, że wzbudzam lęk i niechęć u innych?

To jest pierwsza rzecz w naśladowaniu Chrystusa - spróbować być otwartym na innych ludzi, nie tworzyć sztucznych dystansów - tak jak to opisuje św. Jakub w swoim liście, że inaczej podchodzimy do człowieka zamożnego, a inaczej do biedaka. I wstyd przyznać, ale chyba każdy z nas ma takie wydarzenia w swoim życiu, że zupełnie inaczej traktuje nędzarza, który natrętnie narzuca się swoją nędzą, od człowieka, który jest zamożny. A więc otwartość.

Zwróćmy uwagę, że ten głuchoniemy został przyprowadzony przez innych ludzi, a więc przyjaźń. Dawniej nie było opieki społecznej, kaleka mógł liczyć tylko i wyłącznie na przyjaciół. Kalectwo to jest zerwanie pewnych więzów ze światem, utrata dróg komunikacyjnych. Tacy ludzie byli z reguły ludźmi z marginesu – o ile nie mieli przyjaciół. Pytanie do mnie: - Czy ja mam takich przyjaciół, którzy są przy mnie w biedzie? Czy te moje przyjaźnie, nazywane tak przeze mnie szumnie, nie opierają się po prostu zwyczajnie na wspólnych interesach? Skoro nie mam takich ludzi, to może przyczyna być we mnie…

Jezus oddziela tego człowieka od tłumu, wykonuje szereg gestów, w wyniku czego ten człowiek odzyskuje słuch i mowę. Tu jest następna wskazówka dla nas. My bardzo często oceniamy ludzi jako dziwnych i nie potrafimy ich zrozumieć. A czy zadaliśmy sobie tyle trudu co Jezus, żeby skomunikować się nimi na tym poziomie, na którym ta komunikacja jest możliwa. Zwróćmy uwagę, ten człowiek jest głuchoniemy i dlatego Jezus stosuje dotyk. Przede wszystkim trzeba go wyłowić z tłumu, a w nas jest lęk przed takimi ludźmi, ludźmi dziwnymi i przez nas niezrozumiałymi. I w związku z tym budujemy bariery, żeby zbyt blisko nie przychodzili. Zapominając o tym, że być może wysiłek włożony w zrozumienie sytuacji takiego człowieka kiedyś zaowocuje w naszym życiu. Prędzej czy później będziemy ludźmi starymi, a więc zejdziemy na margines. I co wtedy? Ludzie, którzy bronili przystępu do samego siebie, a teraz są starzy, dokładnie pamiętają to, co robili z innymi ludźmi. I zamykają się jeszcze bardziej w sobie. Może właśnie starość jest tak nieznośna poprzez to, że to ja się zamykam na innych, ponieważ pamiętam, co robiłem z innymi, gdy byłem jeszcze w pełni sił.

Jak jest z nami? Czy ja potrafię wejść na tę płaszczyznę komunikacji, do której zdolny jest mój bliźni – dokładnie tak samo jak Jezus? I wtedy, jeżeli to potrafię, dokonuję cudów. Bo sam Chrystus powiedział, że jeżeli będziemy tego pragnęli, jeżeli będzie w nas Duch Święty, będziemy mogli dokonywać takich rzeczy, jak On dokonał. Ile we mnie jest postawy Chrystusowej? Może warto sobie pozadawać te pytania:
- Czy jest we mnie otwartość?
- Czy każdy człowiek bez lęku może do mnie podejść?
- Czy umiem znaleźć drogę do tych wszystkich dziwnych ludzi, którzy mnie otaczają? A może to ja jestem dziwak i dlatego mnie unikają?

To jest naśladowanie Chrystusa, że ja biorę tą perykopę ewangeliczną, ona staje się integralną częścią mnie i zaczyna we mnie żyć - zaczyna zadawać niestety krępujące pytania, na które szczerze muszę sobie odpowiedzieć.






XXII niedziela zwykła
(Mk 7, 1-8a. 14-15. 21-23) ) Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota.



/fragm./

Dzisiejsza Ewangelia jest niezmiernie ważna, szczególnie w takich sytuacjach, kiedy w obronie naszej grzeszności wytaczamy argumenty typu: że inni tak robią, że naciski z zewnątrz powodują, że tak, a nie inaczej zachowaliśmy się. Otóż Jezus brutalnie wytrąca nam tę broń z ręki, mówi w ten sposób: z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże ... i tak dalej - tutaj wymienia trzynaście takich paskudnych owoców wnętrza ludzkiego, z ludzkiego serca.

I dodaje, że nic co z zewnątrz przychodzi na człowieka, a więc ani żadna presja, ani sytuacja, ani to, że inni tak postępują absolutnie mnie nie rozgrzesza. My kochamy tego typu usprawiedliwienia, mówimy: - No, na moim miejscu pewnie tak samo byś postąpił... Owszem, Ewangelia piękne rzeczy proponuje, ale życie, kochany, jest życiem”. Jezus wyraźnie mówi, że nic nas nie usprawiedliwia. Ktoś może ripostować, że człowiek jest grzeszny... Odpowiadam: - Tak, ale Bóg jest lekarstwem na grzech.

Mamy dwie drogi wyboru: albo będziemy się posługiwali takim bezbożnym, grzesznym auto-rozgrzeszeniem naszych ciemnych stron, ciemnych decyzji, albo udamy się do Pana Boga, do Lekarza, żeby nas wyleczył. Można zaryzykować paradoksalne twierdzenie, że grzech indywidualny każdego człowieka jest szansą do głębokiego spotkania z Panem Bogiem. To jest tajemnica poliszynela, że teologia moralna mówi, iż każdy grzech odpowiada pewnej cnocie, każda cnota odpowiada pewnemu grzechowi. One są umieszczone na antypodach. Czyli innymi słowy, z największej grzeszności w moim życiu, ja przy pomocy Jezusa mogę być wyciągnięty, gdy tylko zechcę nawiązać z Nim kontakt. Gdy będę korzystał z auto-rozgrzeszenia - z takiej duchowej autoterapii - wtedy będę się coraz głębiej zasklepiał w samym sobie i nie ma dla mnie ratunku.

Co więcej, moja grzeszność jest szansą na zobaczenie swojego indywidualnego oblicza. W momencie kiedy posługuję się usprawiedliwieniami, takimi jak inni ludzie - że to sytuacja, że to sytuacja w kraju, że to inni mnie do tego zmusili, że taki jestem słabiutki - sytuuję się w tej beztwarzowej magmie ludzkiej, która krzyczy tylko usprawiedliwienia. Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli: ja absolutnie nie potępiam tych ludzi, nie mam do tego żadnego prawa, sam też się niejednokrotnie zaliczam do takich, którzy usprawiedliwiają samego siebie. Ale pamiętajmy, że tylko przyjrzenie się swojemu grzechowi i wyciągnięcie ręki do Pana Boga nadaje mojej twarzy indywidualność. Pan Bóg przez to dociera do mnie. Gdybym tylko zechciał nie ukrywać się i nie usprawiedliwiać, lecz pokazać się.






XXI niedziela zwykła
(Joz 24,1-2a.15-17.18b) Rozstrzygnijcie dziś, komu służyć chcecie.
(J 6,54.60-69) ) Czyż i wy chcecie odejść? Odpowiedział Mu Szymon Piotr:
Panie, do kogóż pójdziemy?



Od trzech tygodni czytamy kluczowy rozdział z Ewangelii świętego Jana mówiący o Eucharystii – Jezus mówi, że nie ma zbawienia poza spożywaniem Jego Ciała i piciem Jego Krwi. Uczniowie i inni ludzie, którzy wnikliwie Go słuchają, odchodzą ponieważ nie rozumieją. Zostaje tylko garstka uczniów, a Jezus zadaje tym dwunastu pytanie: ”Czyż i wy chcecie odejść?” w takim sensie, że jeżeli naprawdę chcecie ... to możecie odejść. Święty Piotr zabiera głos: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego, a myśmy uwierzyli i poznali.” W tym wyznaniu Piotra jest pewna nuta takiego smutku i niezrozumienia. On też nic nie pojmuje. Można by to przetłumaczyć na takie słowa: - Panie, ja wierzę w to, co mówisz, wierzę, że mi chcesz objawić prawdę, ale sensu tego nie dotykam, on jest poza mną, ale pomimo wszystko wierzę ze względu na Twój autorytet. Mamy tu dwie rzeczy: zawierzenie i autorytet.

Są w naszym życiu takie punkty węzłowe, poza którymi nie ma już nic do wytłumaczenia i Jezus powołuje się na taki punkt - swoją mękę i śmierć. Zwróćmy uwagę, że Chrystus podczas męki przestał z kimkolwiek dialogować. Nie miał już nic do powiedzenia i do wyjaśniania. I to nie jest tylko kwestia Ewangelii i tej konkretnej chwili. To jest sytuacja, która dotyka nas tutaj i teraz obecnie. Święty Tomasz z Akwinu świetnie to ujął w taką łacińską sentencję: A posse ad esse non valet illatio – to znaczy: nie ma płynnego i bezpiecznego przejścia od myślenia, od rozstrzygnięcia, do rzeczywistości. Między myśleniem, a rzeczywistością jest czyn, jest podjęcie decyzji. A ten czyn zawsze zanurzony jest w ciemności. Chociaż byśmy nie wiem jak rozważali różnego rodzaju sytuacje, analizowali istotne egzystencjonalne przypadki różnych ludzi, to i tak decyzję będziemy podejmowali sami, w ciemności i będzie ona zanurzona wyłącznie w naszej wierze i oparta na autorytecie - czy tego chcemy, czy nie chcemy.

Znam bardzo wielu inteligentnych ludzi, których każda rozmowa obraca się wokół Ewangelii, a nie potrafią oni podjąć decyzji, ponieważ łudzą się, że kiedyś zajdzie taka sytuacja, że będą mieli wszelkie dane ku temu, żeby tę decyzję podjąć. Otóż nie, ta sytuacja nigdy nie zajdzie! A Jezus dzisiaj zrywa tą maskę złudzenia i mówi, że jest zgorszeniem dla ludzi, także dla chrześcijan. Ponieważ ja muszę podejmować decyzję w ciemności, ja muszę się opowiedzieć nie mając wystarczającej liczby danych - to ode mnie zależy. I prędzej czy później trafimy w naszym życiu na takie rzeczy i nie chodzi tu tylko i wyłącznie o teologię i wiarę, ale także chodzi o wybory etyczne: gdy nie będę pewien, ale będę wiedział, kiedy skrewię, kiedy się wycofam, kiedy zdezerteruję.

Warto się przygotować na takie sytuacje i warto pamiętać, że jest taka ciemność, poza którą jest prawdziwe światło, ale jest też takie fałszywe światło, poza którym jest prawdziwa ciemność. My często stajemy wobec takich sytuacji, obyśmy ich nie przegapili i w nieskończoność nie odkładali momentu decyzji, bo może on później nie nadejść. Są tacy ludzie, którzy w nieskończoność odkładają spowiedź – jeszcze będą mieli czas, w nieskończoność odkładają decyzję o swoim nawróceniu, czy decyzje dotyczące jakiś spraw etycznych. Otóż będą odkładali do końca życia, jeżeli nie potrafią się - jak Piotr dzisiaj -rzucić w ciemność. To o tym mówi nam dzisiejsza Ewangelia. Nie ma płynnego przejścia od naszego myślenia, od naszej konstrukcji myślowej do rzeczywistości. Tu musi być decyzja, która jest podejmowana bez jasności, w ciemności – oparta jedynie na autorytecie Jezusa. Obyśmy nie przegapili w naszym życiu takich momentów, gdy nadejdzie ten dzień, kiedy już nic nie będzie można wytłumaczyć, ale trzeba będzie koniecznie podjąć decyzję. A jeżeli się jej nie podejmie, to się opowie także przeciwko Bogu.






Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny
(Łk 1,39-45) A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?



/fragm./

Aby pójść do drugiego człowieka w przyjaźni, trzeba naprawdę nosić w sobie tajemnicę. Powiedziałbym tak brutalnie, że dwa duchowe trupy nigdy się nie spotkają, one co najwyżej mogą zajmować miejsce w przestrzeni i karmić się miazmatami. Żeby spotkać się autentycznie z drugim człowiekiem, trzeba nosić w sobie tajemnicę i być tej tajemnicy świadomym. Dopiero wtedy może nastąpić między nami bardzo głębokie porozumienie.







XIX niedziela zwykła
(1 Krl 19,4-8) )”Eliasz mocą tego pożywienia szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy aż do Bożej góry Horeb.” .
(J 6,41-51) „Jezus rzekł im w odpowiedzi: Nie szemrajcie między sobą!”



/fragm./

Jezus mówi do Żydów, którzy powątpiewali w to, że jest Chlebem, który zstąpił z Nieba: - Nie szemrajcie między sobą! Co to znaczy szemranie? To oznacza wyrażanie swoich wątpliwości w stosunku do Pana Boga. Każdy człowiek ma takie tendencje, żeby zawrzeć rzeczywistość w swoim umyśle - nie lubimy tajemnicy, chcemy ją oswoić, wszystko wyjaśnić i dopiero wtedy będziemy działali, dopiero wtedy będziemy podejmowali decyzje, kiedy jasna droga będzie wynikiem tego rozumowania. Ale z drugiej strony wiemy, że w życiu tak nie jest, że często musimy - albo powinniśmy - podejmować decyzję w oparciu o bardzo kruchutkie przesłanki.

Do czego zmierzam? Mianowicie, że nigdy nie mamy takiej luksusowej sytuacji, żebyśmy podejmowali decyzje, dotyczące wiary, dotyczące ważnych spraw egzystencjalnych, w oparciu o stuprocentowo pewne dane. To niestety w życiu się nie zdarza. Jak powiedział mój znajomy, psychiatra: - Tylko psychopata ma stuprocentową pewność! I tak rzeczywiście jest, osobowość psychopatyczna wszystko wie, natomiast normalny człowiek ma wątpliwości i nigdy tych wątpliwości nie rozstrzygnie. Nawet jeżeli odpowiemy sobie na jedno, drugie, trzecie czy czwarte pytanie, to i tak te pytania zrodzą sto następnych. Co więc mamy czynić? A rób to, co ci Pan Bóg mówi. Przekrocz tę barierę od myślenia, od deliberowania, roztrząsania, filozofowania na temat zdolności, czy ich braku, na temat ludzi, czy spraw, które cię osaczają i przejdź do działania. Zaryzykuj. Nie szemrz, bo to do prowadzi tylko i wyłącznie do zwątpienia.

Ostatnio mam ciągle w głowie parę ludzi, których spotkałem niedawno. On, emerytowany inżynier, lat około sześćdziesięciu, żona - nie wiem, co robi. Mogliby zażywać wywczasów - zasłużona emerytura, prawdopodobnie dobrze zarabiali. A założyli rodzinny dom dziecka. Mają już filię tego domu. Tak sobie wyobrażam ten impuls, który był wewnątrz nich, który kazał im to zrobić. Czy oni nie mieli wątpliwości? Czy mieli jakieś olbrzymie dary Boże, zasoby finansowe? Okazuje się, że nie. Gdy opowiadali mi o problemach, które mieli ze swoimi dziećmi, to okazuje się, że życie naprawdę bywa bogatsze od niejednego horroru filmowego. A mimo wszystko ci ludzie podjęli to zadanie - nie szemrali! Anioł ich „szturchnął”, mieli wewnętrzny impuls i prawdopodobnie nie rozważali, czy starczy im środków, czy spotkają wspaniałych ludzi na swojej drodze... tylko poszli i to zrobili. I tak jest z nami. Jeżeli będziemy siedzieli i rozpaczali i szemrali i rozstrzygali i deliberowali, to naprawdę nic nie zrobimy. Każdy człowiek, który stoi przed jakimś zadaniem, zna to uczucie strachu i lęku, że ma za mało sił. I wie, że musi zrobić pierwszy krok. Jeżeli rzeczywiście z sercem do tego podejdzie, to na pewno mu to wyjdzie. Natomiast jeżeli będzie czekał, aż zdobędzie stuprocentową pewność, to nic z tego nie wyjdzie. I my możemy tak czekać, aż do śmierci. Są tacy ludzie, którzy właśnie w ten sposób rozstrzygają sprawy i wątpliwości w swojej wierze. Ciągle zadają sobie pytania i nigdy nie potrafią zrobić tego kroku w ciemność. A to jest oczywiste, że musimy to uczynić.

Kiedyś z tego miejsca cytowałem jeden wiersz, który wspaniale opisuje tą dzisiejszą sytuację. Pozwolę sobie go jeszcze raz przypomnieć. Robię to dlatego, że ten wiersz ujmuje to, co chce nam powiedzieć Ewangelia i Eliasz w takich bardzo syntetycznych i wspaniałych zdaniach. Autorka, Emily Dickinson, mówi tak:

Nie znamy własnej wysokości,
Póki nie każą nam powstać
Wówczas, gdy wiernie plan spełniamy,
Nieba sięgamy wzrostem.
Heroizm w pieśniach sławiony
Byłby naszą normalną naturą,
Gdybyśmy miar nie wypaczali
Z lęku przed królewską posturą.

Bóg każe nam powstać, my sami z siebie nie mamy sił i musimy iść w ciemność, wiernie wypełniać plan. Wtedy naprawdę doświadczymy, że postura gatunku Homo sapiens może być posturą królewską. Ale musimy zrobić ten krok, to należy wyłącznie do nas. Pan Bóg nas nie będzie pchał. I jest to często krok w ciemność.






XVIII niedziela zwykła
(Wj 16,2-4.12-15) - )”Powiedział do nich Mojżesz: To jest chleb, który daje wam Pan na pokarm.” .
(J 6,24-35) - „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie.”



Czytania dzisiejsze można ująć w kilka słów: nienasycenie, pragnienie, głód. Nie tylko czytania, ale w ten sposób można zdefiniować życie każdego człowieka. Jesteśmy wiecznie nienasyceni, i to jest normalne i zupełnie naturalne. Natomiast Jezus przestrzega nas przed tym, żeby to nasze ludzkie nienasycenie nie zdominowało całkowicie naszego życia. Ciągłe łaknienie i nienasycenie to sytuacja normalna, ale ja mogę doprowadzić ją do nienormalności. Dzisiejsi bohaterowie, Izraelici na pustyni, także łaknęli. Pan Bóg zesłał im mannę, a oni śnili o garnkach pełnych mięsa i cebuli, o nasyceniu, jakie mieli w Egipcie. Manna na pustyni szybko im się znudziła i już pragnęli czegoś innego. Wieczne niezadowolenie towarzyszy nienasyceniu – ciągle nie mam pełnej satysfakcji: z drugiego człowieka, z rzeczy, które posiadam, z sytuacji, które mnie spotykają, z pracy nie mam satysfakcji, bez pracy też nie mam satysfakcji.

Nie ma rzeczy i sytuacji bez przyczyny. Skoro jest w nas takie łaknienie, to znaczy, że gdzieś musi nastąpić zaspokojenie. I Jezus właśnie o tym dzisiaj mówi, że jest chlebem, pokarmem, który zaspokoi nasze pragnienia. Może nie tak, jak to sobie wyobrażamy, ale dzięki spożywaniu tego pokarmu - tego chleba, który zaraz tu na ołtarzu stanie się Ciałem Jezusa Chrystusa – będziemy kiedyś nasyceni. Nie obiecuje nam przedłużania naszego szczęścia i naszego wieku w nieskończoność, ale obiecuje nam to finalne nasycenie.

Jednocześnie przestrzega nas, żebyśmy w tym życiu nie kierowali się wyłącznie pragnieniem zaspokojenia naszych potrzeb, bo to nas doprowadzi na manowce. Jest taka niesamowita scena w Starym Testamencie, a bohaterami jej są Abraham i Lot, jego bratanek. Gdy ich pasterze zaczęli się kłócić, Abraham podejmuje dwie decyzje. Pierwszą decyzję - o rozstaniu. Drugą – każe Lotowi wybrać w którym kierunku pójdzie. Abraham jest ojcem zawierzenia, ojcem wiary i zaufania do Pana Boga. Lot, rozejrzawszy się wybiera żyzną krainę – on ocenia wyłącznie przez pryzmat ludzkiego zaspokojenia i nasycenia – wybiera okolice Sodomy i Gomory. Wiemy jaki jest tego finał: to, co jego oczom wydawało się nasyceniem, okazało się tragedią, bo trafił w miejsce, w którym ludzi z nasycenia mieli coraz bardziej idiotyczne pomysły. Abraham zaś kierując się regułami Pana Boga poszedł na pustynię, ufając Bogu, że to, co zostało mu dane rzeczywiście rozkwitnie.

Dzisiaj Jezus nam mówi: - szukajcie przede wszystkim tego nasycenia, które Ja wam chcę dać. Jeżeli nie będzie to dominowało w naszym życiu, to nieustannie będziemy zgorzkniali, nieustannie będziemy narzekali na to nienasycenie, którego nie sposób zdobyć w tym życiu. Jeżeli będziemy się sycili tym Chlebem z Nieba i nieustannie odnawiali siebie, nieustannie – jak mówi święty Paweł - zzuwali z siebie starego człowieka ( a każda sytuacja życiowa jest do tego dobra), wtedy naprawdę osiągniemy pokój i nasycenie. Nie całkowicie, ale częściowo, może to być moim udziałem już tego życia tu na ziemi. Jeżeli zaś będziemy się posiłkowali tylko i wyłącznie naszymi kalkulacjami, to nieustannie będziemy nienasyceni i w nienasyceniu będziemy niszczyli także innych ludzi, a w konsekwencji również swoje własne życie.







XVI niedziela zwykła - (Mk 6, 30-34)
Jezus rzekł do nich: "Pójdźcie wy sami osobno na pustkowie i wypocznijcie nieco".
Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu.



Homilię O. Andrzeja na dzisiaj streszcza poniższy obrazek.
Miłego wypoczynku wszystkim!






XIV niedziela zwykła
(2 Kor 12,7-10) - Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny.
(Mk 6, 1-6) - Skąd On to ma?... Czy nie jest to cieśla, syn Maryi?



/fragm./

W drugim czytaniu Apostoł Paweł mówi, że będzie się chlubił ze swoich słabości. Została mu zostawiona przez Pana Boga – pomimo jego próśb – jakaś słabość, która nieustannie go dręczy. Dlaczego to jest takie ważne? Otóż, jeżeli ja będę miał świadomość swoich słabości, tak jak święty Paweł, co więcej, będę miał również świadomość tego, że Pan Bóg pomimo tych wszystkich moich słabości akceptuje mnie do końca, to będę tak samo postępował z innymi ludźmi. Natomiast, jeżeli będę się uważał za nieskazitelnego, za „krynicę prawdy”, to niestety będę ślepy.

Warto doświadczyć swoich słabości i doświadczyć, że Pan Bóg akceptuje mnie i całkowicie mi przebacza. Im głębiej wchodzę w swoje wnętrze i widzę swoją nędzę, a jednocześnie widzę ogrom przebaczenia Bożego, tym bardziej będę tak postępował w stosunku do innych ludzi: bez pośpiechu, z dużą cierpliwością. Dokładnie to, czego doświadczyłem będę prezentował innym ludziom. Tylko ten, kto jest kochany i akceptowany, potrafi kochać i akceptować. Ten, który został obdarzony przyjaźnią, potrafi też przyjaźnią obdarzać. Jeżeli autentycznie chcę widzieć drugiego człowieka, to przede wszystkim muszę widzieć swoje słabości. I wtedy będzie we mnie na tyle dużo akceptacji, że będę mógł trafić do jego serca.







XIII niedziela zwykła
(Mk 5,21-43) - uzdrowienie kobiety cierpiącej na krwotok i wskrzeszenie córki Jaira.


/fragm./

Jezus jest emanacją życia, Jego śmierć nie dotyczy. Pytanie: - To dlaczego umarł? To jest ta głęboka, niezrozumiana solidarność – nie zrozumiemy jej nigdy – z człowiekiem. Jak czytaliśmy w Księdze Mądrości, Bóg nie stworzył śmierci, ona weszła na świat przez zawiść diabła. To my razem z szatanem odcięliśmy się od źródła życia i stąd jesteśmy tak boleśnie śmiertelni. Nawet nie wiemy, co to znaczy prawdziwe życie. On wiedział i powiedział o sobie, że jest życiem i jest zmartwychwstaniem. Jezus w pewnym sensie sam wskoczył w gardziel śmierci, aby ją rozsadzić od wewnątrz. I z tego punktu widzenia chrześcijanin powinien patrzyć na odchodzenie swoje i swoich bliźnich.

Dla Jezusa o wiele gorsza była inna śmierć – śmierć, którą możemy zadać sobie jako jeszcze żyjący na tej ziemi, ale nie tylko sobie, ponieważ nikt z nas nie jest samotną wyspą. Ja mogę zadawać tą śmierć systematycznie drugiemu człowiekowi. Mogę żyć pełnią życia, mieć w sobie jeszcze energię i niszczyć istoty ludzkie wokół mnie swoją presją, swoim rozpychaniem się, swoim rozdętym ego. I to jest dopiero prawdziwa śmierć. Przed taką śmiercią Jezus nas przestrzega i takiej powinniśmy się bać. „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, bójcie się raczej tego, który może duszę zabrać do piekła!

Dzisiaj w tych dwóch faktach opisanych w Ewangelii Jezus mówi, co jest najistotniejsze – uwolnienie człowieka od tego, co go gnębi. Uzdrawia kobietę cierpiącą na krwotok i wskrzesza córeczkę Jaira i co jest ciekawe, tu nie chodzi tylko o ich zdrowie. Ta dwa cuda Jezusa są jakby połączone. Połączone są, ponieważ Jezus niszczy w nich tak zwane tabu krwi. Wiemy, że kobieta była kimś gorszym, a już kobieta naznaczona takim tabu krwi, gdy dotknęła kogokolwiek, zanieczyszczała go rytualnie. A Jezus daje się dotknąć. Zobaczmy, że ta uzdrowiona dziewczynka to tak naprawdę niewiasta na przełomie dziecięctwa i kobiecości, a więc ten cud Jezusa dotyczy także tego. I o to chodzi w naszym życiu, żeby niszczyć wszystkie bzdurne, idiotyczne tabu, które nas oddzielają od drugiego człowieka, te wszystkie nasze przekonania, które najbardziej ranią człowieka już za życia i powodują, że on umiera. Ale ja, który zadaję te ciosy, umieram wraz z nim.

Warto w ten sposób spojrzeć na Ewangelię i zobaczyć, że Jezus nie przyszedł nas wyleczyć z biologicznej śmierci, że śmierć jest normalną sytuacją w życiu człowieka. Może także nie przyszedł nas uwolnić od cierpień fizycznych, ale przyszedł nas uwolnić duchowo. Sami wiemy, że możemy być okazem zdrowia, natomiast wewnątrz nas będzie panował totalny chaos. I można być człowiekiem naprawdę pokręconym fizycznie, natomiast zdrowym wewnętrznie. O tym mówi Ewangelia i to jest najistotniejsze, żebyśmy nie zatrzymywali się tylko na powierzchni tych cudów, tylko sięgnęli do głębi, że to jest wezwanie dla nas, że ja tu i teraz mam się poddać uzdrawiającej mocy Jezusa, który jest miłością i mam oddawać samego siebie w ofierze po to, żeby rozkwitać i jednocześnie to życie, które zostało mnie powierzone, to pole mojej odpowiedzialności również kwitło tą miłością, która jest we mnie. Bo mogę być syty lat i odchodzić w nędzy.







XII niedziela zwykła
(Mk 4, 35-41) "Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?" - Uciszenie burzy na jeziorze.


Ta dzisiejsza Ewangelia osądza nasze serca, jeśli chodzi o brak wiary. I wydaje się, że każdy z nas powinien zaglądnąć w głąb siebie, czy czasem nie próbuje auto-zbawienia. Bardzo często tak jest, że w naszych ustach pojawia się pytanie: - Dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego ja, Panie Boże, nie widzisz, co się ze mną dzieje? To chyba jest świadectwo tego, że ja chcę sobie sam zapewnić zbawienie według swoich własnych planów. Nie różnimy się zupełnie od Apostołów, którzy sądzili, że Pan Bóg ich opuścił, że ich zawiódł.

Wydaje się, że należałoby włączyć nasze myślenie i tak zupełnie z dystansu i na zimno popatrzeć na takie oto logiczne rozumowanie. Jeżeli ja rzeczywiście wierzę, że Bóg jest Bogiem prawdziwym, który stworzył mnie i wszystko, co mnie otacza, to czyż logiczną przesłanką nie jest właśnie, żeby Mu zaufać całkowicie, nawet wtedy, kiedy mój rozum nie obejmuje tego, co się dzieje? Owszem, łatwo się mówi z dystansu, kiedy nas nic nie spotyka, nie spotyka nas jakiś głęboki dyskomfort. O wiele trudniej powiedzieć w tym momencie, kiedy łódź mojego życia już się napełnia.

Takim przeciwieństwem tej paniki i popłochu uczniów jest Jezus, który śpi. Sen jest pewnego rodzaju symbolem bezpieczeństwa. Zasypia spokojnie ten, kto czuje się bezpieczny, miłowany, kochany i akceptowany. I myślę, że właśnie Jezus jest wzorem takiego człowieka, który oddał się całkowicie Ojcu niezależnie od okoliczności.

To oczywiście niedościgniony wzór, bo my zawsze będziemy powtarzali to, dlaczego na mnie to przyszło, dlaczego akurat mnie to spotyka, dlaczego takich terminów doświadczam. Ale musimy pamiętać, że zawsze, gdy się rodzi tego typu pytanie, to znaczy, że jakieś auto-zbawienie, które ufundowaliśmy sobie, legło, niestety, w gruzach. Nie mogę zbawić sam siebie – nie mam na to recepty, ani siły. Jestem tylko stworzeniem i jedynym logicznym rozwiązaniem jest zaufać Temu, który mnie stworzył i On znacznie lepiej wie, co jest dla mnie dobre, mimo, że ta dobroć Boga może w tym momencie - a często jest - może być odczuwana przeze mnie jako naprawdę trudne cierpienie, albo wręcz strach przed śmiercią – taki głęboki lęk, wręcz zwierzęcy, jakim epatowali Apostołowie w zanurzającej się łodzi.







XI niedziela zwykła
(Mk 4, 26-34) Królestwo Boże jak ziarnko gorczycy


/fragm./

Dysproporcja między skromnym początkiem ziarna gorczycy, a wspaniałym finałem - wspaniałym drzewem, w którym jak mówi Jezus gnieżdżą się ptaki powietrzne. Współczesny świat ceni takie wielkie spektakularne wydarzenia, a mnie się wydaje, że to, co najpiękniejsze i najsubtelniejsze, dzieje się w mikroskali – w tym co zachodzi między ludźmi, w tych małych ludzkich sprawach. Jeżeli będziemy ścigali te wszystkie wielkie procesy, zachwycali się nimi i usiłowali je dogonić, sklasyfikować i zmieścić w swojej głowie, to nie zrozumiemy nic. To jest najistotniejsze, co skromne. I życie Jezusa było właśnie takie. Dwa tysiące lat temu, gdzieś w Palestynie, w dziurze zabitej dechami pojawił się Jezus z Nazaretu – Syn Boży. Przeżył 33 lata, w tym trzy lata z Apostołami, umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Takie skromny początek, a jak Królestwo Boże się rozrosło. I wydaje mi się, że warto skupić się na takich małych rzeczach. Tutaj jest tajemnica naszego życia i tutaj możemy doznać wspaniałego zachwytu, przez pryzmat którego będziemy się zbliżali do tej tajemnicy Królestwa Bożego.

Na te dwie przypowieści rzuca światło takie wydarzenie, kiedy to Jezus siedział przy świątyni i obserwował ludzi, który wrzucali pieniążki do skarbony. Była tam wdowa, która wrzuciła bardzo małą ilość pieniędzy, ale było to wszystko, co miała. Jej datek był niczym, w stosunku do datku tej wdowy, inni wrzucali mnóstwo pieniędzy. A jednak na nią Jezus zwrócił uwagę, dlatego, że dała wszystko. I tak jest w naszym życiu. Nie liczy się ile damy, liczy się to, czy damy wszystko. Jak powiedział Hans Urs Von Balthasar, wspaniały nieżyjący już teolog, Pan Bóg jest podobny do tej ubogiej wdowy, bo On do skarbony świata wrzucił wszystko, co miał – Swojego Syna.







X niedziela zwykła
(Mk 3, 20-35) - Jak może szatan wyrzucać szatana? Jeśli jakieś królestwo wewnętrznie jest skłócone, takie królestwo nie może się ostać.



Wszystkie teksty ewangeliczne mogą działać w naszym życiu jak szczepionki, które nas uodparniają przeciwko prawom tego świata i przeciwko temu, co te prawa mogą zrobić w naszym wnętrzu.

A jaka jest dzisiejsza Boża szczepionka? Chrystus chce tym epizodem nas przygotować na wszelkiego rodzaju fałszywe oskarżenia. Bardzo często dziwimy się, jeśli uczynimy coś dobrego, sympatycznego w stosunku do drugiego człowieka to spotykamy się z czarną niewdzięcznością, popadamy często w rozpacz albo kwestionujemy, że życie nie ma sensu. Nic podobnego!

Zobaczmy, że przy takim zarzucie w stosunku do Jezusa - który jest Synem Bożym, Bogiem samym - że jest szatanem, a więc kimś zupełnie przeciwnym ... Jezus nawet się nie zirytował, w Ewangelii nie ma nawet krzty zdenerwowania! A co jest? Najpierw jest logiczne uzasadnianie. I to jest wskazówka dla nas: jeżeli spotykają nas zarzuty, które są po prostu zwyczajnie głupie, należy użyć najpierw swojego rozumu. Jezus tłumaczy tym ludziom, że nie może szatan występować przeciwko szatanowi, bo taki dom jest skłócony i on się nie ostanie. To jest czysta logika i to jest wskazówka dla nas. Zamiast się oburzać, spróbujmy zrozumieć, jakie motywy stoją za ludzkimi działaniami.

Warto by sięgnąć do swojego serca i zobaczyć, jakie motywy stoją za moimi działaniami. I druga rzecz, dopiero później Jezus mówi, że każdy grzech zostanie odpuszczony, oprócz grzechu przeciwko Duchowi Świętemu. A więc nie broni siebie, broni Ducha, w imieniu którego działa. I to jest też bardzo ważna wskazówka – w momencie, kiedy zaczynam bronić siebie, staję się bardzo często niesprawiedliwy, ponieważ tutaj następuje erupcja mojego egoizmu i siebie samego bronię, a nie Fundamentu, na którym jestem usytuowany. To jest niezwykle istotne, że ja mam bronić tego Fundamentu, czyli Pana Boga we mnie. Jeżeli moje życie będzie ufundowane na takim Fundamencie, to wcale nie będę się irytował głupimi, idiotycznymi zarzutami.

Trzeba jednak pilnie badać - ponieważ ja nie jestem Jezusem, ani nikt z nas nie jest Jezusem – czy czasem źródłem naszych filipik, naszych obron, nie jest egoizm, a nie obrona Pana Boga, który jest w naszym wnętrzu. A więc przede wszystkim, trzeba umieć zrozumieć, to zrozumienie bardzo często wystarczy. Ono przeciwdziała wzburzeniu, oburzeniu i jest świetnym lekarstwem na egoizm.







Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa (Boże Ciało)
(Mk 14,12-16.22-26) Gdy jedli, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał i dał im mówiąc: Bierzcie, to jest Ciało moje..




Jaką ja mam świadomość, spożywając Ciało i Krew Jezusa Chrystusa? Czy jest to może tylko rytuał, który pozostał mi po rodzicach, ponieważ mnie tak wychowali? Jak na co dzień wygląda to pogłębianie wiary?

To święto Bożego Ciała jest złączone z procesją, która mówi nam, że nie wystarczy tylko obecność tu i teraz i spożywanie Ciała Jezusa, ale trzeba Go także wynieść na zewnątrz. Każde moje wyjście z kościoła po niedzielnej mszy świętej - zakładając, że ja przystępuję do Komunii Świętej - jest procesją eucharystyczną, a ja jestem obecnością Chrystusa. Na ile daję Mu się przemienić? Na ile rzeczywiście żyję Nim, a na ile jest to tylko mgnienie - ta godzina w tygodniu obecności na Mszy świętej. Bo to także ode mnie zależy, od mojej pracy. Chrystus zrobił wszystko, co miał do zrobienia. Teraz moja rola. Jakie wnioski ja wyprowadzam z tego, że jestem żywą monstrancją, mało tego - ten człowiek obok mnie także jest stworzony na obraz i podobieństwo Boga i w jego żyłach płynie Boża Krew. Czy to coś dla mnie znaczy w konkrecie mojego życia?

Jeżeli nie wysnuwam żadnych wniosków i jeżeli coniedzielna Eucharystia mnie nie przemienia, to znaczy, że jestem hermetyczny na łaskę Pana Boga. Można by zrobić taką wycieczkę w historię swojego chrześcijaństwa i zobaczyć, jakie uczyniłem postępy od momentu, kiedy to po raz pierwszy przyjąłem Ciało Chrystusa. Czy rzeczywiście coś drgnęło we mnie? Czy też jest to po prostu zwykły coniedzielny rytuał? Co to znaczy, że ja spożywam ten kawałek chleba, który JEST Jezusem Chrystusem w moim życiu? Czy to ma jakieś znaczenie?






Niedziela Trójcy Przenajświętszej
(Rz 8,14-17) Jesteśmy dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy po to, by też wspólnie mieć udział w chwale.




/fragm./

Święty Paweł w dzisiejszym tekście z Listu do Rzymian mówi: - Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży są Synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli”. Ja muszę pozbyć się przede wszystkim tego ducha niewoli, który jest we mnie, a on – jak mówi święty Paweł – wypływa z lęku. Z lęku przed ofiarowaniem samego siebie. Jeżeli autentycznie chcę zrealizować to pragnienie, które jest ukryte w moim sercu - pragnienie wolności, jedności i miłości - to nie ma innej drogi, niż droga Jezusowa poprzez ofiarowanie samego siebie. Tu na tej ziemi, pełnej lęku, przemocy i manipulacji, jedynym wyjściem jest ofiara z samego siebie. Jezus podczas ostatniej wieczerzy absolutnie tego nie ukrywa i mówi: - Nie ma większej miłości, niż ktoś życie swoje oddaje za swoich przyjaciół. Odmowa ofiary jest tak naprawdę odmową wiary w Boga Jedynego, który ofiarował samego siebie. Jeżeli pozbywam się Boga prawdziwego, natychmiast na to miejsce wchodzi bożek. A bożek wymaga ofiar! Ponieważ odmawiam ofiarowania samego siebie, to ofiarowuję drugiego człowieka. Jeżeli się rozglądniemy wokół siebie, a może nawet w sobie, bo od siebie trzeba zacząć – zobaczymy, ile w nas jest takiego pragnienia ofiarowania drugiego człowieka. Może wstydzimy się do tego przyznać, jak bardzo uciekamy od ofiary w samego siebie.

Jeżeli ja zdecyduję się - wbrew naukom tego świata, który mi każe egoistycznie się rozpychać, manipulować innymi ludźmi, wywierać presję, zagarniać ich dla siebie, zniewalać - i potrafię ofiarować samego siebie – a jest to wielka łaska, nikt o własnych siłach tego nie potrafi zrobić - to wtedy zaczynam widzieć Boga w Trójcy Jedynego. I to nie tylko w momencie męczeństwa, jak święty Szczepan, tylko te przebłyski będą w tych momentach, kiedy ja rezygnuję z siebie i ofiarowuję siebie dla drugiego człowieka. Nie ma innej możliwości: albo będę przez całe życie ofiarowywał samego siebie - nie ma większej miłości niż ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich - albo będę ofiarowywał osoby, które są w promieniu mojego oddziaływania i najczęściej, niestety, są to osoby najbliższe.

Święty Paweł mówi tak: „Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi – to znaczy, jeśli do Pana Boga mówimy: Ojcze! – to i dziedzicami. Dziedzicami Boga i współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy.” Ofiarowanie samego siebie jest cierpieniem, ja dopiero wtedy jestem współdziedzicem Pana Boga, wtedy objawia mi się cały majestat Trójcy, wtedy realizuję całą tę tęsknotę za jednością, kiedy umiem cierpieć z tego powodu, że ofiarowuję samego siebie. Nie ma innej drogi. To do nas należy wybór. Jezus nie przyszedł na straszyć, nie przyszedł na napawać lękiem. Każde Jego Słowo- nawet to, kiedy mówi o wiecznym potępieniu – to nie jest żadna kara. To jest informacja o tym, że jeżeli ja nie zdołam ofiarować samego siebie, to niestety będę w piekle samotności, przeżywając jednocześnie pragnienie zrozumienia i miłości. I to dzisiaj jest już dostępne dla nas.






Uroczystość Zesłania Ducha Świętego
(Dz 2,1-11)




/fragm./

Duch Święty jest nam dany niezależnie od tego czy my mamy tego świadomość czy nie. Całe życie mamy na to, aby zdobywać świadomość tego, co się dzieje w naszym wnętrzu.
Co my z tym robimy? Ile ja czasu poświęcam na modlitwę, ile ja czasu poświęcam na wsłuchiwanie się w to, że Duch Święty, Duch Jezusa Chrystusa, Duch Boga Ojca jest we mnie, że cała Trójca Święta przebywa we mnie. I to nie są metafory, tylko rzeczywistość. Do tego stopnia rzeczywistość, że gdy Jezus o tym mówił, to większość ludzi odeszła, tak byli zgorszeni tym, że Jezus da swoje ciało i swoją krew, czyli swego Ducha.




Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego
(Dz 1,1-11) Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo?
(Mk 16,15-20) Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!




/fragm./

Aby wniknąć w tę tajemnicę Wniebowstąpienia, która na pierwszy rzut oka wydaje się taka bardzo obca naszej mentalności, należałoby zacząć od takiego doświadczenia, które nie jest obce każdemu z nas. Mianowicie, każdy z nas był w takiej sytuacji, że jedziemy gdzieś na wycieczkę, pogoda zupełnie fatalna, natomiast pomimo wszystko ... czujemy się dobrze! Z czego to wynika? Wynika to z relacji z ludźmi, z którymi akurat pojechałem. Mogę powiedzieć, że czuję się jak w Niebie nie ze względu na okoliczności zewnętrzne – ponieważ one są paskudne – tylko ze względu na to, z kim jadę, z kim jestem! Inna sytuacja: załóżmy, że warunki są komfortowe, natomiast pomiędzy ludźmi, którzy są w pewnej przestrzeni, panuje atmosfera daleka od pokoju. Tak sytuacja potrafi zatruć nam wszystko! A więc bycie jak w Niebie – to obiegowe powiedzenie – odzwierciedla raczej relację niż zewnętrzności, które mnie otaczają.

Dokładnie o tym mówi Ewangelia. Niebo jest relacją. To nie jest tak, że Pan Bóg ustanowił je dekretem i było zamknięte, dopóki Jezus nie przyszedł, a w momencie, kiedy On został wzięty do Nieba, otworzyła się nagle jakaś przestrzeń. Nie, Niebo powstało w tym momencie, kiedy Bóg stał się człowiekiem. Niebo to jest relacja pomiędzy Bogiem, a człowiekiem. Jezus nas uczula, żebyśmy nie biegali, że oto tu jest Niebo, tam jest Niebo, gdzieś indziej. Królestwo Niebieskie jest w nas - jest w nas o tyle, o ile trwa w nas relacja z Jezusem Chrystusem – już tutaj na ziemi, nie jest to jakaś przestrzeń, do której wejdziemy kiedyś.






VI Niedziela Wielkanocna
(J 15,9-17) Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał.




/fragm./

Słowa „Nie wy Mnie wybraliście, ale Ja was wybrałem” należałoby połączyć z nieustannym nawracaniem. Nie ma takiego momentu w moim życiu, w którym ja nie mógłbym się nawrócić. Nie ma takiej krainy, w którą mógłbym odejść i zamknąć się przed Panem Bogiem. On zawsze – o tyle, o ile ja chcę – mnie znajdzie. Tak, że ten wybór jest stały, on nie jest jednorazowy.

Pismo Święte mówi, że Pan Bóg jest wierny. Wierny jest również w tym sensie, że w każdej chwili mojego życia On mnie wybiera. On mnie akceptuje – On akceptuje całą moją przeszłość. To my czasem nie potrafimy sobie wybaczyć. Nieraz idziemy do spowiedzi, spowiadamy się z najgorszych naszych grzechów, uzyskaliśmy rozgrzeszenie... i nie wierzymy w to, że je otrzymaliśmy, ponieważ sobie nie potrafimy przebaczyć. I ciągnie się to za nami nieustannie.

Pamiętajmy, że On nas nieustannie wybiera, to nie jest jednorazowy wybór. W każdej chwili mojego życia ja mogę wykonać woltę i zwrócić się do Niego.






V Niedziela Wielkanocna
(J 15,1-8) Ja jestem prawdziwym krzewem winnym




/fragm./

Można ten tekst z Ewangelii św. Jana nazwać takim mini-traktatem o życiu duchowym człowieka. Życie każdego człowieka jest tylko wariacją na temat tych dwóch dróg, które zostały zarysowane w tym fragmencie: przynoszenie owocu i nieprzynoszenie owocu.

Jak to jest z naszym życiem duchowym? Można by z grubsza powiedzieć, oczywiście zakładając wszelkie różnice, że w momencie, kiedy człowiek uzyskuje swoją świadomość, zaczyna się oddzielać od tego świata. Świadomie zupełnie pielęgnuje swoją odrębność. Bardzo często w rozwoju młodego człowieka jest to szczególnie przykre, gdy ta odrębność odciska się czymś złym na jego rodzicach. Protestuje, tupie nogą, chce postawić na swoim. To jest tak naprawdę kształtowanie osobowości i nie ma w tym nic złego. Oczywiście może to przyjąć drastyczne formy, ale to jest normalne kształtowanie samego siebie.

W momencie kiedy - jak nam się wydaje - jesteśmy niezależni, bardzo często wzrasta w nas pragnienie wspólnoty z innym człowiekiem. Wtedy człowiek żeni się, lub wychodzi za mąż, albo wstępuje do jakiejś wspólnoty – ale tu się okazuje, że zarówno izolacja jak i bliskość mają swoje plusy i minusy. I można żyć samotnie i narzekać, że nie ma się kogoś bliskiego, a można też żyć we wspólnocie i narzekać na to, że ma się kogoś bliskiego. Tacy jesteśmy, tacy wybredni. Dlaczego się tak dzieje? Myślę, że dlatego, że chcemy sobie wykreować rzeczywistość taką , jak nam się podoba.

Tymczasem rozwój duchowy powinien iść dalej – powinniśmy wyjść poza to chcenie, czy niechcenie, dobre, czy złe. I to jest tak naprawdę bliskość z Panem Bogiem. Jeżeli ja rzeczywiście, tak jak mówi Jezus, pogłębiam swoją świadomość – ta świadomość bardzo często budzi się wtedy, kiedy doznaję zawodu zarówno we wspólnocie, jak i w samotności – jeżeli zaczynam drążyć w głąb, to okazuje się, że coraz jaśniej widzę, że jestem latoroślą, że bez Niego naprawdę nic uczynić nie mogę. I to jest nieprawdopodobna podróż. Wtedy dzieją się w człowieku niesamowite rzeczy – zaczyna przyjmować rzeczywistość taką, jaką jest. To inni mogą patrzeć na jego życie i mówić: - Spotkały Cię rzeczy złe! Taki człowiek mówi: - Nie! To wszystko jest dar Pana Boga. Trudny być może, ale ja go muszę przerobić w sposób twórczy. Tak owocuje życie duchowe, jeżeli ja mam więź z Chrystusem. I wtedy przynoszę owoc.







IV Niedziela Wielkanocna
(J 10,11-18) Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce.




/fragm./

Dzisiaj jest Niedziela Dobrego Pasterza, w związku z czym chyba każdy z nas powinien zadać sobie takie bardzo proste pytanie: - Kto jest moim pasterzem?

Jest takie stwierdzenie w psalmie „Pan jest moim pasterzem, kogóż miałbym się lękać? Przed czym miałbym czuć trwogę?” Można by to twierdzenie odwrócić i zapytać samego siebie: - Czy są we mnie obszary lęku, obszary strachu - panicznego, paraliżującego – o moją przyszłość, o moją karierę, o mój sukces, o to, czy będę się podobał innym, czy nie? Jeżeli te obszary mojego życia napełniają mnie lękiem i strachem, to odpowiedź jest jednoznaczna, że Pan nie jest tutaj moim pasterzem. Warto by sobie zrobić katalog rzeczy, które mnie przerażają, bo wtedy namacalnie będę widział gdzie, w jakich zakamarkach, w jakich sferach mojego życia Pan Bóg- pomimo tego, że jestem chrześcijaninem, pomimo tego, że się do Niego przyznaję - nie jest jeszcze moim pasterzem.

Jeżeli Jezus jest moim pasterzem, to jest to niesamowicie wyzwalające, ale my bardzo często chcemy, żeby nas zbawiał ktoś inny, niż Jezus. Człowiek jest taką istotą, która potrzebuje autorytetu, potrzebuje wzorca. Ja nie mogę żyć w sposób anarchistyczny, bez żadnych wzorców i zawsze kiedy wyrzucam Pana Boga – przestaję Mu ufać – z jakiś sfer mojego życia, to zawsze na to miejsce wskakuje inny, samozwańczy autorytet, któremu oddaję cześć: są to mody panujące, to, że ktoś mi dyktuje, jak mam się zachować w takiej sytuacji, a jak w innej i tak dalej. A ja łykam to wszystko i przyjmuję takich małych pastuszków w moim życiu, którzy niestety wiodą mnie na manowce...







III Niedziela Wielkanocna
(Łk 24,35-48) To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, gdy byłem jeszcze z wami: Musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o Mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków




Jeżeli spotykam po jakimś czasie człowieka i widzę, że nastąpiła w nim przemiana, to jest to znak, że doświadczył on czegoś w swoim życiu.

Święty Piotr, prosty rybak, który zdradził Chrystusa, który pełen lęku przez jakiś czas żył w zamknięciu, nagle występuje przed publicznością, w skład której wchodzą ludzie, którzy krzyczeli: - Ukrzyżuj! i otwarcie wypomina im, że to oni zabili Jezusa. Cóż za przemiana!Gdzie tkwi tajemnica?

Myślę, że tajemnica tkwi w takim zdaniu, które w pobieżnej lekturze Pisma Świętego może nam umknąć. Jezus mówi w dzisiejszym fragmencie Ewangelii: - „To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, kiedy jeszcze byłem z wami. Musi się wypełnić wszystko, co jest napisane o Mnie w Prawie i w Prorokach”. Fragment wcześniej, gdy Jezus towarzyszy uczniom w Emaus, mówi bardzo podobne słowa: - „Czyż Mesjasz nie miał cierpieć, aby się to wszystko spełniło?

Spróbujmy rzucić to na nasze doświadczenie. Jeżeli wspominamy jakieś trudne wydarzenie w naszym życiu, albo w ogóle robimy resumee tego życia, to bardzo często powraca do nas takie pytanie: - Dlaczego się to stało? Dlaczego to, co się stało, musiało być moim udziałem? Dlaczego mnie to spotkało? Jezus zupełnie zmienia akcenty i każe nam mówić: - Czyż nie musiało się to stać, żeby nastąpiła w tobie, człowieku, przemiana? I jeżeli ja do tych moich pytań pełnych goryczy, które stawiam w stosunku do swojej przeszłości, zastosuję tego typu mechanizm – czyli zacznę się zastanawiać, czy nie musiało się to stać, żeby doprowadzić mnie do tego punktu, w którym teraz jestem - to zupełnie zmienia optykę całości! Przemiana Apostołów polegała właśnie na tym, że potrafili zupełnie inaczej i twórczo podejść do swojej przeszłości - która nie zaowocowała heroizmem, a wręcz tchórzostwem – mało tego, oni spokojnie o tym mówili. Święty Piotr może powiedzieć spokojnie, że wie, że ci wszyscy, którzy skazali Jezusa byli nieświadomi, co wcale nie umniejsza ich winy, a wie o tym dlatego, że wie o sobie, ile zamętu było w jego sercu, kiedy dokonywał zdrady. Ale jednocześnie był na tyle wielki, że potrafił przyjąć Jezusowe przebaczenie, potrafił przyjąć to przewartościowanie swojej przeszłości i to się okazało twórcze. Podobny schemat mamy w dziejach świętego Pawła, który by człowiekiem krwawym i stał za niejednym mordem chrześcijan. Paweł mówi, że jeżeli ma się z czego chlubić, to będzie się chlubił ze swoich słabości. I nie jest to żaden ekshibicjonizm duchowy, tylko jak skwitował to później- moc w słabości się doskonali. Całkowicie akceptuje w Chrystusie swoją przeszłość ze wszystkimi zawirowaniami, bo wie, że z tego wynikło coś fantastycznego. I to nie jest jego dzieło, to nie jest zasługa świętego Piotra, Andrzeja, Tomasza, czy Pawła, to jest poddanie tej przemieniającej mocy Chrystusa wszystkiego, co mnie dotychczas spotkało.



Jeżeli napadają nas takie pełne goryczy myśli: - "Dlaczego ja, dlaczego mnie to spotkało?", to spróbujmy zadać sobie takie pytanie: - "Czyż nie miało mnie to spotkać i to, co to z sobą niesie?" Takie pytania i twórcze odpowiedzi na nie są możliwe tylko i wyłącznie w przestrzeni wiary. Jeżeli nie postawię takiego pytania i nie zacznę się w ten sposób zastanawiać nad swoją przeszłością, to grozi mi kilka rzeczy. Albo będę taki biedny i będę wszystkim opowiadał, co mnie spotkało i jaki jestem nieszczęśliwy, albo będę się wręcz chlubił ze swoich słabości, lecz bynajmniej nie tak jak święty Paweł, albo też będę oskarżał innych dookoła i do samego siebie również będę czuł wstręt. A jeżeli oskarżam innych, to najpierw nie potrafię przyjąć przebaczenia, które otula całe moje życie.

Jedyną sensowną rzeczą jest otworzenie się i zaakceptowanie wszystkiego dokładnie - przepraszam za kolokwializm - „jak leci” co mnie w życiu spotkało. Tą przemianę obserwujemy u Apostołów, oni przestają zadawać sobie pytanie: - Dlaczego mnie to spotkało?, tylko mówią tak, jak Jezus: - "Czyż nie miałem tego przejść, żeby dojść do tego punktu, w którym teraz jestem?"




II Niedziela Wielkanocna, czyli Miłosierdzia Bożego
(J 20,19-31) Niewierny Tomasz


/fragm./

Chrystus mówi: - Pokój wam! Jest to specyficzny pokój - pokój mojego serca, który będę niósł w świecie pełnym niepokoju. To napięcie musi być i tak będzie do końca naszych dni. Jeżeli ja uwierzę, że Chrystus jest moim Panem - proszę zwrócić uwagę, jak Tomasz mówi: „Pan mój i Bóg mój”, On się stał bardzo osobisty, prywatny – że jest moim Zbawicielem, to te wszystkie burze, które się przetaczają, one mi nie zaszkodzą, one mogą mnie tylko umacniać.

Jezus oprócz pokoju daje Apostołom Ducha Świętego. Jest napisane: „tchnął”, to jest ten sam wyraz, który jest w Księdze Rodzaju, gdy Pan Bóg stwarza człowieka. Można by zaryzykować twierdzenie, że Jezus stwarza mnie na nowo - a my bardzo nie lubimy nowych rzeczy, poruszamy się po utartych ścieżkach, a nasze konflikty mają dokładnie ten sam schemat, uporczywie powtarzamy te same błędy, boimy się nowości, otwartości, boimy się wychylić z kryjówek naszego życia.

Zmartwychwstanie polega na tym, że ja jestem otwarty, że nie boję się nowych rzeczy. A przecież wystarczy tylko sięgnąć pamięcią w przeszłość - w momencie kiedy się coś zawaliło w moim życiu, nagle okazuje się, że za tą ścianą jest inna perspektywa, nic się tak naprawdę nie dzieje. A ja się spodziewałem, że nagle wszystko się skończy... Nic podobnego, jesteśmy już szczelnie otoczeni pragnieniem zbawienia - obyśmy tylko wpuścili Go do swojego wnętrza.






Poniedziałek Wielkanocny
(Mt 28,8-15) "Niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą"


/fragm./

Chrystus kilka razy powtarza, żeby Apostołowie udali się do Galilei. Galilea to miejsce skąd wyszli, gdzie Jezus nauczał, ale jednocześnie miejsce, które zamieszkiwali Żydzi i poganie. To jest w pewnym sensie znak, że Ewangelia dotyczy całego świata, ale także inny znak: Apostołowie nie spotykają Jezusa w Jerozolimie, tylko spotykają Go w tych miejscach, w których już byli, w konkrecie swojego życia. Nic się tak naprawdę nie zmienia, oni wracają do tych samych miast, do tych samych sytuacji. Jedyne co się zmieniło, to ich serce. Zupełnie wolne, nie skrępowane modami i schematami. W rozmowie nie muszą mówić tego, co inni od nich wymagają, głoszą Chrystusa i jednocześnie wystarczy spojrzeć na nich, by zauważyć, że są zupełnie innymi ludźmi. Są tacy ludzie pośród nas i to od razu widać, każdy gest, każde słowo. Widać, że ten człowiek nie jest skrępowany, jest wyzwolony. Obyśmy umieli przegonić tych strażników i pozwolili Chrystusowi, żeby odsunął ten kamień, który nas krępuje, bo rzeczywiście, można umrzeć już za życia i niestety bardzo wielu ludzi tak egzystuje, a raczej wegetuje. Popatrzmy na te postacie Apostołów, zobaczmy jak ich przemieniła obecność Chrystusa. Oni już tu i teraz są zmartwychwstali.





Wielkanoc
(J 20,1-9) Maria Magdalena i Apostołowie przy pustym grobie



/fragm./

Jean-Paul Roux, historyk religii, wierzący człowiek, powiedział takie przedziwne zdanie: Agnostyk to jest człowiek, który bardziej wierzy w absurd ludzki niż w absurd boski. Można by odwrócić to twierdzenie i powiedzieć, że wierzący to ten, którzy bardziej wierzy w absurd Boży niż absurd ludzki, Ciekawa sprawa, kwestia wiary. Mam takiego przyjaciela, agnostyka właśnie, z którym toczymy nieustanne dyskusje i ja nie mogę się nadziwić, że on przy swojej wiedzy nie wierzy, a on nie może się nadziwić, że ja jestem człowiekiem wierzącym. I on ciągle zadaje sobie pytanie, jak to możliwe, że tak długo, że jeszcze trwam, że jestem księdzem. Czy ja naprawdę w to wszystko wierzę? I tak spieramy się i rozmawiamy ilekroć się z nim spotkam, lubię tego człowieka, jestem jego przyjacielem, a jednocześnie on zatrzymał się gdzieś na progu zaangażowania.

Zmartwychwstanie stawia mnie przed następującą alternatywą, zakładając oczywiście, że życzliwie podchodzę do religii. Albo na Jezusa będę patrzył w kategoriach ludzkich i wtedy mogę dostrzec, że był wspaniałym człowiekiem, że proponował niesamowitą i niesłychaną etykę, której nikt wcześniej nie proponował, że był kimś naprawdę wielkim i zaświadczył o tym swoim życiem, ...ale Zmartwychwstanie? Nie, to jest pewnie wytwór tych wszystkich ludzi, którzy byli Jego przyjaciółmi, tej pierwszej gminy chrześcijańskiej – taki mit założycielski. I w ten sposób następuje rozwodnienie mojej wiary - może jeszcze będę chodził do kościoła, ale tak naprawdę ona nie ma przełożenia na moje życie. Nie widzę mojego życia w tej perspektywie, że nie umrę, przejdę przez śmierć i zmartwychwstanę.

Natomiast druga forma tego albo - albo, to jest przyjąć to wszystko, co On mówi i popatrzeć na Boga Jego własnymi oczami. Zacząć wreszcie realizować to, co On nam proponuje w Ewangelii - zupełnie inaczej rzeczy wyglądają z punktu widzenia obserwatora, a zupełnie inaczej z punktu widzenia człowieka zaangażowanego. Jeżeli ja rzeczywiście zrobię to, co Chrystus mi powie, myślę, że On również obdarzy mnie głęboką wiarą w Zmartwychwstanie.

Lecz dopóki patrzę z zewnątrz, dopóki siedzę przy kawie i rozważam rożnego rodzaju dylematy moralne, to nigdy nie dotknę tajemnicy Zmartwychwstania i ono nie zacznie działać w moim życiu. Właśnie, dylematy moralne. Bardzo często nasze dylematy moralne są skierowane niejako przeciwko Ewangelii, tak jakbyśmy się powstrzymywali przed prostą realizacją. Jezus mówi: Zrób to, co Ja ci mówię w Ewangelii, postaraj się przynajmniej przestrzegać tych przykazań, wejdź w ducha Ewangelii a wtedy zobaczysz, co to znaczy zmartwychwstać tu i teraz. Bo jeżeli nasze zmartwychwstanie nie zacznie się tutaj, to pewnie też nie zacznie się po naszej śmierci – chodzi o jedność z Chrystusem.






III Niedziela Wielkiego Postu
(J 2,13-25) - Wypędzenie kupców ze świątyni.




/fragm./

Emanuel Kant powiedział, że wolność ludzka nie polega na łamaniu praw, czy odrzucaniu ich, ale polega na znalezieniu takich praw, wewnątrz których człowiek rozkwitnie. I Dekalog, to co mówi Jezus, jest taką drogą kwitnienia człowieka, dochodzenia do swojego człowieczeństwa, do twego obrazu, który Pan Bóg złożył w nasze serca. Jeżeli komuś z nas Dekalog sprawia trudności, albo jeżeli przyjmujemy te dziesięć słów Boga jako zakazy, to sytuacja ta podobna jest do sytuacji trzylatka, który odkrył właśnie wspaniałą możliwość wspinania się na parapet okna na piątym piętrze, a rodzice stanowczo zakazali mu tego. Ten trzylatek mimo, że jeszcze nie zna słowa „wolność” ani jego definicji, czuje, że jego wolność została pogwałcona. My też jesteśmy na etapie rozwoju trzylatka, jeżeli uważamy, że Boże przykazania gwałcą naszą wolność. Musimy dojrzeć. I całe życie mamy na to, żeby dojrzewać.

Dzisiejsza Ewangelia pokazuje nam Jezusa, który wypędza przekupniów ze świątyni. Mam w oczach fantastyczny obraz El Greca, gdzie widać Jezusa, krużganki i ludzi. Pan Jezus jest centralną postacią obrazu. Jego twarz nie wyraża niechęci i nienawiści. Wyraża spokój chirurga, który usuwa raka. Ma w ręku bat, zamachnął się i za chwilę uderzy człowieka z lewej strony. Niektórzy ludzie, którzy się tam kłębią jeszcze tego nie zauważyli, niektórzy zabierają swoje manatki i wynoszą się. Powywracane stoły. Jest jeden jedyny człowiek z prawej strony Jezusa – stary Żyd klęczący, wpatrzony w Jezusa, tak jakby Go adorował w tym akcie wypędzania przekupniów ze świątyni. Obok niego nachyla mu się do ucha inny człowiek, który gestykuluje i jakby go chciał odwieść od tej adoracji, jakby mówił: - Daj spokój, zobacz, co On wyprawia?!

Do czego zmierzam? Ta dzisiejsza Ewangelia mówi nam, że jeżeli chcę dotrzeć do samego siebie, to muszę wpuścić Jezusa do swojego wnętrza, żeby tam zrobił porządek, żeby powywracał stoły i potrzaskał batem, bo inaczej nie dojdę do samego siebie. Inaczej będę niszczył innych ludzi. Nie ma innej drogi. My sami jesteśmy jak dzieci we mgle i nie potrafimy rozeznać, co jest dobre, a co jest złe. Nasze czyny są często brudne, choć nam się wydaje, że są czyste – ta pierwsza intencja. Później, gdy sięgamy pamięcią, okazuje się, że jeszcze są tam jakieś domieszki zła. Tacy jesteśmy i o własnych siłach nie jesteśmy w stanie uporządkować naszego chaotycznego wnętrza. A do czego prowadzi ten chaos? Wystarczy zobaczyć, co się dzieje we współczesnym świecie...

Simone Weil wypowiedziała takie straszne zdanie: - „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. A kto miecz odkłada, ginie na krzyżu”. I w jednym i w drugim wypadku ginie. W pierwszym ginie zostawiając po sobie zgliszcza i tragedię ludzką. W drugim ginie podobnie, jak umarł Jezus.





I Niedziela Wielkiego Postu
(Mk 1,12-15) - Czterdzieści dni przebył na pustyni, kuszony przez szatana.
żył tam wśród zwierząt, aniołowie zaś usługiwali Mu.




/fragm./

Św. Marek sugeruje nam taką prawdę o życiu codziennym, że musi być współistnienie pustyni z różnymi rodzaju zagrożeniami i pokusami, a jednocześnie istnieje także Raj obok. Nie ma innego powrotu do ogrodu harmonii wewnątrz nas, niż przez pustynię. Natomiast my byśmy chcieli bardzo często iść drogą Szatana, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Szatan nie jest prymitywny, on nas nie kusi bezpośrednio do zła – on nas kusi łatwą i prostą drogą. Gdy przeczytamy te wszystkie trzy kuszenia umieszczone w Ewangelii Mateusza i Łukasza, to jest takie właśnie pójście na łatwiznę. Przecież możesz uczynić z kamienia chleb... jeżeli jesteś Synem Bożym. To jest dokładnie ta pokusa, którą wyraził jeden ze świadków ukrzyżowania: - “Jeśli jesteś Synem Bożym, to zejdź z krzyża...” “Rzuć się ze świątyni, przecież Pan Bóg ma Cię w opiece...”

Jezus mówi zupełnie co innego, że nie ma powrotu do harmonii z sobą, jak zanurzenie się w piekło swoich pokręconych dróg. (...) Nie te wszystkie łatwe drogi, którymi usiłujemy zapanować nad światem narzucając mu swoje reguły. Bardzo często intencje są wspaniałe, wizje cudowne, ale kończy się tylko na wizjach, bo rzeczywistość jak zwykle skrzeczy. Chrystus mówi, że jeżeli, człowieku, chcesz coś sensownego zrobić, to nieustannie zaczynaj od siebie. Życie twoje będzie się toczyło w ten sposób, że w każdym momencie będą się przypominały różne rzeczy z przeszłości, w które musisz się zanurzyć i je uzdrawiać. Każda inna droga jest po prostu łatwizną.

Jezus jest archetypem i musimy nieustannie porównywać się z Nim i z tym, co On przechodził, po to, żeby powracać do Raju, po to, żeby zrealizować to pragnienie, które każdy z nas ma. To kwintesencja Wielkiego Postu – zostawić część bodźców, które nas ciągle atakują, niejako wyjść na pustynię i spróbować zaczynać od samego siebie. Okazuje się, że jest to niezmiernie trudna rzecz, bo jeżeli ktoś próbował przebywać ze sobą sam na sam - bez środków masowego przekazu, bez innych ludzi - to dojdzie do wniosku, że wyłania się z jego wnętrza bardzo wiele karykatur i potworów. Ale to jest jedyna droga – powracamy do Raju poprzez zanurzenie się w piekło naszej historii, przez zstąpienie do Piekieł. Inaczej będziemy nieustannie podlegali tym diabelskim pokusom, żeby za pomocą szybkich, prostych, prymitywnych środków zapanować nad wszystkim. I ciągle będziemy odchodzili smutni, ciągle będziemy ponosili porażkę. Dwie drogi prowadzą do Raju, z tym, że jedna jest drogą iluzji. Te proste szybkie środki, które proponuje Szatan, to jest wyłącznie droga do iluzji Raju. Natomiast to, co proponuje Chrystus, jest drogą trudną, ale prowadzi do Raju prawdziwego.





VI Niedziela zwykła - Uzdrowienie trędowatego
(Mk 1,40-45) - " Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić...
Wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: Chcę, bądź oczyszczony!
"



Czy współczesnym trędowatym nie jest Rumun żebrzący? Czy takim współczesnym trędowatym nie jest człowiek, którego dotknęło nieszczęście? Albo rodzina alkoholików? Obchodzimy ich dużym łukiem, żeby tylko się z nimi nie zetknąć. To są współcześni trędowaci, wprawdzie ciało im nie odpada, ale cierpią podobnie. Oczywiście, można powiedzieć, że nie zaradzimy nieszczęściu tego świata... ale przy odrobinie dobrej woli możemy coś zrobić. Czy człowiek, na którego się obraziłem, nie staje się trędowaty? - nie pozwalam mu się do siebie zbliżyć, odsuwam go, nie chcę wchodzić z nim w kontakt.

Zobaczmy jak Jezus się zachowuje. Pierwsza sprawa – ten człowiek naprawdę chciał być uzdrowiony, przełamał pewnego rodzaju tabu. Mógł zostać ukamienowany w momencie, kiedy zbliżał się do Jezusa. Takie były przepisy prawa, a jednak pokonał ten strach. Ten człowiek podchodzi do Jezusa i mówi: „Jeżeli chcesz, to uzdrów mnie”. Jezus odparł: „Chcę, bądź uzdrowiony” i dotknął go. To jest ważny gest, bo trędowatych nie można było dotykać, Jezus też łamie pewne tabu.



My również mamy wstręt do takich ludzi, których uważamy za współczesnych trędowatych. I może tym przełamaniem będzie dotknięcie, zbliżenie się, zamienienie paru słów, ten początkowy krok. Może my się tak bardzo boimy, ponieważ sądzimy, że jeżeli coś do tego człowieka powiemy, jeżeli skiniemy głową, jeżeli się uśmiechniemy, to od razu na nas spłyną obowiązki opiekowania się? Być może będzie to dla nas wezwanie życiowe, nie wiem. Ale ten pierwszy gest wymaga wielkiej odwagi. Jezus to zrobił i ten człowiek został uzdrowiony. My chyba nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo nasz dotyk, nasza bliskość, jest lecząca, jak bardzo człowiek, który jest opuszczony przez innych, może się czuć samotny. Na łóżku szpitalnym, czy izolowany, ponieważ należy do społeczności nietykalnych, którą trzeba z dystansu traktować. Wystarczy słowo, wystarczy zainteresowanie, wystarczy zwykle porozmawianie o naszych codziennych sprawach i zupełnie inaczej ten człowiek się czuje. A może to będzie początek naszej drogi i my będziemy go uzdrawiali? Jezus dał nam taką moc uzdrawiania. Może nie doceniamy tych małych prostych gestów?

Warto zapamiętać, że trąd jest grzechem, on mnie izoluje od innych ludzi, a jednocześnie deformuje mi twarz, napełnia mnie także lękiem i żeby się go pozbyć – czyli pójść do konfesjonału i wyznać swoje grzechy, gdy inni patrzą – to potrzeba też dużej odwagi. Bardzo wiele zabiegów robimy, gdy dotknie nas choroba naszego ciała, chodzimy od lekarza do lekarza, pijemy różne uzdrawiające mikstury i eliksiry, natomiast bardzo często na trąd choruje nasza dusza i jakoś niespieszno nam, żeby się oczyścić, żeby podejść do Jezusa, który mnie dotknie i może mnie uzdrowić..






V Niedziela zwykła
(Mk 1,29-39) - "On podszedł do niej i podniósł ją ująwszy za rękę, gorączka ją opuściła. A ona im usługiwała."



Osobiście nie mam żadnych trudności z uwierzeniem w to, że Pan Jezus leczył choroby, że wskrzeszał umarłych, ale my bardzo często zatrzymujemy się na poziomie choroby dotyczącej ciała. Natomiast Jezus w każdym uzdrowieniu mówi o tym, że jest to przede wszystkim uzdrowienie naszej duszy. To żadna tajemnica, że nasze choroby, te które ujawniają się w ciele, mają tak naprawdę podłoże duchowe. Mówimy o psychosomatycznych schorzeniach. Jeden z wielkich psychiatrów i psychologów, Karol Gustaw Jung, mówił, że 90 procent jego pacjentów tak naprawdę miało problemy egzystencjalne, religijne, problemy z wiarą, z Panem Bogiem. Warto pamiętać, że u podłoża wielu naszych chorób, które pojawiają się także w naszym ciele, leży ta największa choroba, choroba naszej duszy. /.../

Jakie są symptomy uzdrowienia człowieka? W dzisiejszej Ewangelii mamy coś takiego: teściowa Szymona Piotra leżała w gorączce, Jezus ją uzdrowił i ona od razu, bez żadnego czasu na rekonwalescencję wstała i pomagała innym. Na tym polega Boże uzdrowienie. Ale zwróćmy uwagę, że w tej Ewangelii byli także inni ludzie, którzy odeszli z kwitkiem, bo Jezus poszedł do innego miasta. Dlaczego akurat tak postąpił? Sądzę, że oni jeszcze nie byli gotowi na uzdrowienie. I my także często nie jesteśmy na nie gotowi. Dopóki uciekamy się do takich dwóch sposobów radzenia sobie z cierpieniem, to znaczy trzymania fasonu pomimo, że nam się wszystko rozlatuje albo epatowania swoim cierpieniem - to znaczy, że nie jesteśmy jeszcze gotowi. Nie potrafimy przyjść do Pana Boga, pokazać Mu, gdzie jest nasza choroba i liczyć na Jego interwencję, a nie na nasze „majsterkowanie” przy swoim zdrowiu duchowym.

To, co zrobiła teściowa Szymona Piotra jest symptomem uzdrowienia: ona natychmiast wstała i usługiwała innym. Zwróćmy uwagę, że nie cieszyła się specjalnie - tam nie ma wybuchu radości i skoncentrowania się na tym, że wreszcie jest zdrowa - tylko zaczyna służyć. Można by powiedzieć, że biednego zrozumie tylko ten, kto jest biedny, że najlepszy wpływ na ludzi, którzy borykają się z problemami alkoholowymi mają alkoholicy, którzy już nie piją. Ci ludzie, którzy zostali uzdrowieni, oni odczuwają jakiś głęboki przymus dzielenia się radością ze swojego uzdrowienia. Jeżeli ja nie potrafię w gronie rodzinnym dzielić się swoją wiarą, swoją radością z tego, że zostałem uzdrowiony, to znaczy, że to uzdrowienie jednak nie nastąpiło. Ja mogę chodzić do kościoła, przyjmować Pana Jezusa, ale ciągle chcę sam coś pomajsterkować przy swoim wnętrzu, żebym jakoś tam sam zasłużył na swoje zdrowie. Nic podobnego, ja muszę być gotowy, całkowicie otworzyć się na Pana Boga.



Jezus uzdrawiał różne choroby. Zwróćmy uwagę, że te choroby, które uzdrawiał, one określają także naszą psychikę. Paraliż, czy nie jest to także paraliż naszej woli? Ta uschła ręka, czy to nie jest zablokowanie wewnętrzne? Ludzie opętani, czyli spętani jakimiś problemami, jakimiś pożądaniami. Wreszcie wskrzeszenie umarłych ... otóż w naszym wnętrzu są trupy niezałatwionych spraw i one oddziaływują, czy tego chcemy czy nie, na nasze relacje z każdym człowiekiem. A więc tylko On potrafi nas uzdrowić, pytanie tylko: - czy jesteśmy gotowi? Bo jeżeli nie potrafimy się dzielić tym uzdrowieniem z innymi, to znaczy, że jesteśmy jeszcze ślepi, że jeszcze chorujemy. Może warto zapytać się samego siebie: - Czy ja w swoim życiu nie robię takich dwóch ucieczek: w postaci życia pełnego sukcesu, a za fasadą kryje się rozbicie wewnętrzne, albo takie obnoszenie się ze swoimi trudnościami, cierpieniami itd. Jeżeli tak, to są po prostu uniki, ja nie chcę przyjść do Pana Boga, nie jestem jeszcze gotowy.

Też symptomem naszej choroby jest powtarzanie tych samych grzechów u spowiedzi. Jeżeli ciągle przydarza mi się coś, co powtarzam nieustannie, to znaczy, że nie doszedłem jeszcze do jądra mojej grzeszności, że nie wiem, co się tam kryje, że gdzieś tam gnije jakiś trup, którego nie chcę dotknąć i obchodzę go dużym łukiem. Gdybym rzeczywiście zabrał się za swoje wnętrze, to byłbym uzdrowiony. Oczywiście, jesteśmy słabi niewątpliwie – do końca życia będziemy się spowiadali – ale warto się zastanowić, czy my nie uciekamy raczej z naszymi problemami przed Panem Bogiem, a chcemy być uleczeni? Bo może nam wygodnie? Może urządziliśmy się w tej naszej chorobie, może wcale nie jest to takie złe? Może jest takie ciepełko, wprawdzie czasem to nam doskwiera, ale w gruncie rzeczy „jakoś leci”?




IV Niedziela zwykła
(Mk 1,21-28) - "Jezus rozkazał mu surowo: Milcz i wyjdź z niego. Wtedy duch nieczysty zaczął go targać i z głośnym krzykiem wyszedł z niego."



Jak mozolnie uczniowie - ci, którzy byli najbliżej Pana Jezusa - dochodzili do tej prawdy, że On jest autentycznym, prawdziwym Bogiem i człowiekiem. Nie docierało to jakoś do elity Izraela, do członków Sanhedrynu, do faryzeuszów, do saduceuszów. Rzadko zdarzali się wśród elity ludzie, którym Jezus zasiał swoją nauką, postawą i autorytetem, ziarno niepokoju – do nich należał Nikodem oraz Józef z Arymatei. Ten proces dochodzenia do tego, że Chrystus jest Mesjaszem, jest trudny i bolesny u uczniów. Jedyną postacią w Nowym Testamencie, która nigdy nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Jezus jest Bogiem ... jest szatan, diabeł. On ma stuprocentową pewność. Dlaczego Jezus każe mu milczeć? Każe mu milczeć, kiedy ten wychodzi z krzykiem i oznajmia, wręcz głosi: - Wiem kim jesteś, Synem Bożym, Jezusie Nazarejczyku! Przyszedłeś nas zgubić! Dlatego, że to nie jest prawda. Prawda nie polega tylko na wiedzy czy wierze, ale także na wcielaniu jej w życie. Szatan jest oddzielony od Pana Boga, wiem kim On jest, ugruntował się w swojej postawie i dlatego to, co mówi, jest nieprawdą, bo on nigdy się nie nawróci.

Warto zwrócić uwagę, na tą sprawę, że prawdziwie ludzka postawa człowieka, który dąży do wiary, to jest postawa, która nieustannie kwestionuje samą siebie, nieustannie zadaje pytania, nieustannie się waha. Pewność stuprocentowa ma jakieś szatańskie piętno w sobie - ja nie mówię tutaj o prostych rachunkach matematycznych, co do których mogę mieć pewność, chodzi mi o sytuację egzystencjalną człowieka. Zawsze kiedy spotykamy człowieka, który z niewzruszoną pewnością coś ""Wie Naprawdę"", to na ogół jest to terror i narzucanie swojego zdania. I jest tam jakiś pierwiastek szatański - nawet jeżeli by głosił Pana Boga. Taki człowiek zamiast łączyć, niestety, ale dzieli innych ludzi. Podział jest sygnaturą szatana.

Warto zwrócić uwagę na to, że szatan wychodzi z tego człowieka z krzykiem. Jest takie powiedzenie, że ten, kto krzyczy, wydaje się nie mieć racji. Ta prawda o krzyku - można by powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju teologia krzyku – dotarła do mnie we Włoszech w Orvieto, kiedy zwiedzałem cudowną katedrę, wszystkim polecam, żeby wysupłali parę euro i weszli do bocznej kaplicy i oglądnęli freski Luca Signorellego z Sądu Ostatecznego. Tam do mnie dotarło, że wszyscy ludzie, którzy są tam przedstawieni, strącani do Piekła, mają twarze w grymasie krzyku. I to nie jest krzyk bólu, to jest krzyk wściekłości i rozpaczy nad tym, że coś się stało w sposób nieodwracalny, że już nie ma drogi powrotnej.



Wtedy sobie uświadomiłem to, że gdy ja krzyczę na innych ludzi, mam dokładnie taki sam wyraz twarzy, jak ci ludzie potępieni z fresku Signorellego. Niesamowita jest intuicja artystów, którzy malowali Sądy Ostateczne - ludzka twarz, wykrzywiona krzykiem. Diabeł, wychodzący z człowieka z krzykiem. Zawsze, kiedy krzyczę na innych ludzi, kiedy w rozpaczy, wściekłości i bezsilności usiłuję wywrzeć na nich presję, jest we mnie jakiś pierwiastek szatański. Zobaczmy na przykład w Księdze Izajasza, w pieśni, która – na pięć wieków przed Chrystusem mówi o Nim - jest napisane: - „On nie da słyszeć swojego podniesionego głosu, ani krzyku na dworze”. Nie będzie krzyczał! Jedno z błogosławieństw mówi: - błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię. Do ludzi cichych należy ziemia. Ci wszyscy, którzy krzyczą, zdają się nie mieć racji. Krzyk pokazuje, że jestem wewnętrznie rozdarty.

Jeszcze jedna rzecz, duch nieczysty wychodząc z tego człowieka, raz mówi o sobie w liczbie pojedynczej, a raz w liczbie mnogiej. Pan Bóg zawsze jest jednością, szatan zawsze jest rozbiciem. Krzyk i rozbicie wewnętrzne to jest sygnatura szatana. Zobaczmy jak bardzo ta Ewangelia jest aktualna dzisiaj, w stosunku do nas. Warto prześledzić, zobaczyć grymas swojej twarzy wtedy, kiedy krzyczę. Na pewno jest tam jakiś pierwiastek wewnętrznego rozbicia, rozdarcia. To nie jest Boże. Bóg charakteryzuje się milczeniem, ciszą, autorytetem, który nie jest wywieraniem presji, tylko tak jak w synagodze w Kafarnaum – ludzie zdumiewali się Jego nauką, bo uczył jak ten, który ma moc.




III niedziela zwykła
(Jon 3,1-5.10) - powołanie Jonasza
(1 Kor 7,29-31) Mówię, bracia, czas jest krótki.
(Mk 1,14-20) - powołanie rybaków.



Jest taka ciekawa książka amerykańskiego psychiatry Rolo Maya zatytułowana „Błaganie o mit”, która mówi o tym, że każda kultura bazuje na opowieści. Jest w pewnym sensie odzwierciedleniem opowieści, a jednocześnie sama ta kultura tworzy różnego rodzaju mity i opowieści. Iliada, Odyseja, mity i tragedie greckie, Biblia – to są wszystko wielkie opowieści, na których powstawały kultury. Ale są także opowieści karłowate, beznadziejnie złe. (…) Warto by dzisiaj zapytać samego siebie: - Czym ja się karmię? Gdy Grek oglądał tragedię, to przeżywał katharsis – oczyszczenie. Utożsamiał się z bohaterami, ale nie chodziło tylko o utożsamienie. Chodziło o głęboki wstrząs wewnętrzny i przemianę. Czy ja oglądając dzisiejsze seriale i filmy, czytając modne książki, mogę przeżyć katharsis?

Dzisiaj mamy do czynienia z fragmentem takiej opowieści, która jest zamieszczona w Piśmie Świętym – o proroku Jonaszu, warto ją przeczytać, to są dwie strony w Biblii. Nie jest to ściśle księga prorocka, jest to midrasz – opowieść, która została skomponowana, abyśmy snuli refleksje na swój własny temat. Był taki prorok Jonasz, który dostał zadanie od Pana Boga, miał iść i głosić nawrócenie Niniwitom, ale zbuntował się i zaczął uciekać przed swoim powołaniem. Wsiadł na okręt do Tarszisz, wypłynęli i dopadła ich straszna burza. Marynarze walczyli z żywiołem, wyrzucili wszystko ze statku, ale burza nie ustawała, statkowi groziło zatopienie i rzucili losy. Wyszło na to, że przyczyną całego zamieszania jest Jonasz. Spytali go: Co takiego zrobiłeś? Jonasz odparł, że ucieka przed Bożym powołaniem. Miał na tyle odpowiedzialności, chciał uratować tych ludzi, więc kazał wyrzucić siebie do morza. Tak też zrobili. Jonasza łyknęła ryba i był trzy dni we wnętrzu ryby. Oczywiście jest to opowiadanie. Tam modlił się do Pana Boga. Przebłagał Go, ryba wyrzuciła Jonasza na ląd.

Poszedł nawracać Niniwitów. Szedł przez Niniwę, głosił nawrócenie i ten fragment słyszeliśmy. O dziwo, wbrew temu co przypuszczał, a liczył pewnie na jakieś Boże fajerwerki, że wreszcie to miasto zgnilizny zostanie zniszczone – ci ludzie rzeczywiście zaczęli się nawracać. Uwierzyli w słowa proroka i Pana Boga. Jonasz zdegustowany brakiem zniszczenia i gniewu Bożego, poszedł poza miasto, zbudował sobie szałas, siadł i czekał. Zdenerwował się na Pana Boga, wręcz czynił Mu wyrzuty. Pan Bóg, aby go pocieszyć, spowodował, że obok niego wyrósł krzew rycynusowy, który dawał cień w gorącej porze. Później Bóg zesłał robaczka, który krzew podgryzł i krzew usechł. Wzburzenie Jonasza nie miało granic. Wtedy Pan Bóg tak mu powiedział: - Jonaszu, litujesz się nad rośliną, która dziś jest, jutro jej nie ma… a nie miałeś litości nad tymi ludźmi, którzy mogli być zniszczeni. Na tym się kończy opowieść.

Dlaczego ja to opowiadam? Ponieważ ta opowieść jest niezmiernie mądra i rzuca światło na dalsze czytania. Jeżeli ja uciekam przed swoim powołaniem – powołaniem, które każdy z nas ma indywidualne – to nie ściągam nieszczęścia tylko na siebie, ale także na innych ludzi – tak jak Jonasz na tych niewinnych marynarzy.

Bardzo często tak bywa, że jeżeli ja nawet usiłuję iść drogą Pana Boga, to narzucam Mu, jakimi rozwiązaniami powinien mnie obdarzyć. Tak samo jak Jonasz. Mam pewne wyobrażenia na temat mojego powołania, na temat realizacji tego powołania. Jeżeli rzeczywistość jest inna, to bardzo często oburzam się przeciwko Panu Bogu. Jeżeli się głębiej zastanowimy nad tym tekstem, to okazuje się, że on może nieść jakąś przemianę w moim życiu.

Teraz sięgnijmy do Listu św. Pawła Apostoła, który mówi takie naprawdę bardzo dziwne słowa: „Czas jest krótki. Trzeba więc, aby ci co mają żony, tak żyli jakby byli nieżonaci, a ci, co płaczą, tak jakby nie płakali, co co radują się, tak jakby się nie radowali. Ci co nabywają, tak jakby nie nabywali”. O co św. Pawłowi chodzi? O to, że każdy z nas ma o wiele głębsze powołanie, niż tylko powołanie do nabywania i sprzedawania, do zakładania rodziny, nawet do bycia kapłanem. Naszym powołaniem jest bycie jedno z Panem Bogiem. I jeżeli wezmę i uczynię na przykład swoją żonę , czy swojego męża, swoją rodzinę, swoje nabywanie i sprzedawanie, czy swoje kapłaństwo – uczynię je Bogiem, to wtedy zdradzam swoje powołanie.

Jezus, który dziś mówi: - Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię. Czyli innymi słowy: - Słuchajcie prawdziwej Opowieści, tej, która naprawdę was może przemienić. Oczywiście, proszę mnie tylko źle nie zrozumieć, ja wcale nie jestem przeciwny czytaniu, czy słuchaniu innych opowieści, tylko „czas jest krótki”. I czy warto ten czas marnować na bzdury, na to co tylko zaludnia moją wyobraźnię, a nie przynosi przemienienia, nawrócenia, metanoi? Przemienienie, nawrócenie jest jednoznaczne z realizacją mojego powołania. Ja mogę przed nim uciekać, ale ściągam wtedy nieszczęście na siebie i na innych. I także strzeżmy się tego, żebyśmy nie narzucali Panu Bogu, jak ma wyglądać nasze życie. On chyba najlepiej wie, czego nam tak naprawdę potrzeba..





II niedziela zwykła
(J 1,35-42) "Gdzie mieszkasz?"



Te dwa fragmenty, z Księgi Samuela i Ewangelia Janowa mówią o powołaniu chrześcijańskim. Do czego jesteśmy powołani? Każdy z nas ma jedno powołanie – do tego, żeby być uczniem, ale formy tego powołania są bardzo różne. Ile istnień ludzkich, tyle powołań do bycia uczniem. To jest ciekawe, że w innych dziedzinach na ogół ludzie uprawiają np. jakąś dyscyplinę naukową, czy grają na jakimś instrumencie – po to, żeby się stać mistrzami. Natomiast, jeśli chodzi o Ewangelię, idziemy za Jezusem po to, żeby nieustannie być uczniami. Jest to pewnego rodzaju paradoks. Ten, który pielęgnuje w sobie bycie uczniem Jezusa, niejako bez swojej wiedzy staje się mistrzem, ale on o tym nie wie, bo niestety są takie sytuacje, że gdy człowiek już uprawiający inne dyscypliny w życiu staje się mistrzem, to bardzo często kostnieje. Bardzo często jest to wszechwiedzący besserwisser, guru, do którego się przychodzi po to, żeby dał słowo, bo on o wszystkim wie, albo przynajmniej takie ma o sobie mniemanie.

Natomiast bycie uczniem – nieustanne do końca życia – zapewnia mi elastyczność, że ja cały czas będę się uczył. Życia nie można się nauczyć raz na zawsze. To jest nieustanny proces, który będzie trwał do końca naszego istnienia.

Jest jedna bardzo ważna rzecz odnośnie bycia uczniem – mianowicie nikt nie zostaje nim sam. Głosu Pana Boga w naszym wnętrzu trzeba się nauczyć, a tymi którzy uczą, są inni ludzie, nawet nie sam Pan Bóg. W Ewangelii, podobnie jak w Księdze Samuela, mamy podkreślenie tego przewodnictwa. To kapłan Heli uczy Samuela rozróżniać wewnątrz w sobie głos Pana Boga. I to będzie obecne w całym życiu tego proroka. Może nas ogarnąć zazdrość, że oto młody chłopak i już nauczył się czegoś, czego my jeszcze niestety nie potrafimy. Nie szkodzi, to nie jest istotne, kiedy ja zacznę rozróżniać głos Pana Boga we mnie, czy to będzie na początku mojego życia, w środku, czy na końcu. Może to być w ostatniej godzinie mojego życia, tak jak było to udziałem dobrego łotra. To nie jest istotne - istotne jest to, żeby znaleźć. Każdy człowiek ma zupełnie inną drogę i nie należy zaglądać do ogródków innych ludzi, tylko dać się zainspirować tym, co mówi Ewangelia, ewentualnie tymi ludźmi, którzy naprawdę są według nas blisko Pana Boga. (…)

Powołanie chrześcijańskie to jest nieustanne odcyfrowywania głosu Pana Boga we mnie. Różne są głosy we mnie, różni ludzie popychają mnie do różnego rodzaju rzeczy. Ale podstawową i fundamentalną sprawą jest rozróżnianiu głosu Pana Boga we mnie. Uczą mnie tego inni ludzie.

Zerknijmy teraz na Ewangelię. Mamy Jana Chrzciciela, który rozmawia z dwoma swoimi uczniami Andrzejem i Janem (którzy później staną się uczniami Jezusa), przechodzi Chrystus i Jan mówi: - „Oto Baranek Boży!” To jest prawdziwy nauczyciel, nie obawia się stracić swoich uczniów, bo wie, że został powołany tylko do tego, ażeby wskazywać na Chrystusa, do niczego więcej. I największą radością tego nauczyciela jest to, że jego uczniowie odchodzą i wybierają jeszcze lepszą drogę.

Jan, który przez skromność nie podaje swojego imienia w Ewangelii tylko mówi o sobie per uczeń, razem z Andrzejem idą za Jezusem. Chrystus czuje, że ktoś idzie za Nim, odwraca się i mówi do nich: - „Czego szukacie?” I to jest jedno z najbardziej fundamentalnych ludzkich pytań. Czego ja szukam? Ile razy ja w życiu zadaję sobie to pytanie: - Czego ja szukam?

Odpowiedź przyszłych Apostołów jest zdumiewająca: - „Nauczycielu, gdzie mieszkasz?” Warto poświęcić temu „gdzie mieszkasz?” parę chwil. Każdy z nas gdzieś mieszka, ale tak naprawdę drugorzędną rzeczą są mury, ściany, meble itd. Ważne jest w kim mieszkam? Mieszkaniem Jezusa jest Jego Ojciec. Ale proszę zwrócić uwagę, że my, każdy z nas, jest zamieszkiwany przez innych ludzi. Żona, mąż, dzieci, nasi przyjaciele - ci wszyscy ludzie mieszkają w nas. Jeżeli źle buduję swoje życie, jeżeli ono się rozwala, to niestety belki stropu lecą nie tylko na moją głowę, ale na głowy tych wszystkich, którzy zamieszkują we mnie. I to jest z chrześcijańskiego punktu widzenia, nie tragedia, ale dramat. To nie jest ostatni akt. Natomiast niestety bardzo często w takim momencie, kiedy to, na czym budowałem, się zawaliło, popełniam następny kardynalny błąd. Mianowicie, wyciągam gdzieś z tego pogorzeliska stare plany i usiłuję budować według tego samego schematu, powtarzając te same błędy, co najwyżej dodając lekką kosmetykę. Otóż nic podobnego – zawaliło się po coś. Po to, żebym stwierdził, że niestety budowałem na złych fundamentach. Nie zawaliło się przez złych ludzi, czy dlatego, że takie były układy itd. Tylko dlatego, że coś niestety zrobiłem źle. I to jest następna moja szansa, po to żeby znowu budować nowe mieszkanie, takie w którym bezpiecznie będą mieszkali inni. Ale właśnie, pytanie podstawowe: - W jakim mieszkaniu ja mieszkam? Z Ewangelii wynika, że gdy moim mieszkaniem nie jest Chrystus, to tak naprawdę zawali się. Jeżeli fundamentem mojego życia nie jest On, jeżeli moim Bogiem nie jest On, to wszystko się zawali. Mogę budować na innych sprawach, na rzeczach, na ludziach, na sytuacjach, ale to prędzej, czy później ulegnie destrukcji, dlatego, że wszystko jest przemijalne. (…) Dlatego niezmiernie istotnym pytaniem jest: - Gdzie mieszkam? Gdzie On mieszka?

Jeszcze jedna bardzo ważna rzecz – żeby zobaczyć gdzie On mieszka, to ja muszę wyjść z dotychczasowego swojego mieszkania, z tych wszystkich uwikłań, w które jestem wplątany. Nie można siedząc w tej sytuacji, która doprowadziła do katastrofy mojego życia, budować czegoś nowego bez wyjścia z niej. I warto pamiętać o tym, że każdy z nas jest mieszkaniem innych ludzi. Jesteśmy za nich odpowiedzialni, bo to jest też częsta sprawa w naszym życiu, kiedy nam się wszystko wali na głowę, że tak bardzo przejmujemy się sobą, że zapominamy, że te cegły spadają też na kark naszych bliźnich. I może to niech mnie inspiruje, że ja mam budować na trwałych fundamentach, na takich, którym nie grozi zawalenie. Jezus mieszkał w Ojcu. Uczniowie poszli i zobaczyli gdzie tak naprawdę mieszka. Dlatego natychmiast, na następny dzień poszli i oni stali się pośrednikami do powołania innych, w tym wypadku Szymona. Dalej w Ewangelii następuje dalszy ciąg tych powołań. (...)





Święto Chrztu Pańskiego
(Mk 1, 7-11) - Chrzest Jezusa



Muszę przyznać, że zawsze zachwycały mnie Izajaszowe opisy Mesjasza. Jak ten prorok tak genialnie wniknął w to, kim będzie Jezus? I ten dzisiejszy opis kogoś, kto przychodzi z żelazną konsekwencją wprowadzić prawo, ale jednocześnie jest niesłychanie łagodny – do tego stopnia, że nie dogasza tlącego się knotka i nie złamie trzciny nadłamanej. Przepiękny opis człowieka, który jest mocny nie krzykiem, siłą argumentów, nie wywieraniem presji, ale łagodnością. Łagodnością i nieskończoną cierpliwością. Myślę, że każdy z nas jest do tego powołany. Mamy na to całe życie.

A jak to uczynić?

Zadatek tego już mamy w sobie – jest to chrzest święty. Większość z nas nie pamięta tego momentu, dlatego, że byliśmy chrzczeni jako małe dzieci - kompletnie jeszcze nie świadome tego, co się z nami dzieje - w wierze naszych rodziców. Ale dawniej, na początku chrześcijaństwa - zresztą to jest kultywowane w niektórych społecznościach chrześcijańskich - gdy byli chrzczeni dorośli, to chrzest nie wyglądał tak łagodnie jak dzisiaj, że kilka kropel wody spływa po główce na ogół krzyczącego dziecka. Dawniej chrzest wyglądał w ten sposób, że rozebrany człowiek wchodził do wody i był wręcz podtapiany. Tracił oddech, w pewnym sensie umierał. Wynurzał się i łapał oddech pełnymi ustami. Stawał się kimś nowym. Głęboka symbolika.

Chrzest to nie jest jednorazowe wydarzenie. Nasz chrzest święty jest wydarzeniem niewątpliwie symbolicznym i realistycznym, Bożym, ale jednocześnie takim, które nieustannie winno być powtarzane w naszym życiu. To jest tak, że jeżeli rzeczywiście chcę żyć, to muszę umieć zanurzyć się w trudne sytuacje do końca. Bez przebaczenia, bez żadnej taryfy ulgowej. I wtedy dopiero będę mógł się wynurzyć jako rzeczywiście nowy człowiek. I tego doświadczenia nie będzie końca. Do ostatnich naszych dni, o ile zachowamy jeszcze duchową elastyczność, będziemy to przeżywali. Może się ten opis wydawać komuś straszny, ale jeżeli doprowadzimy do tego, żeby tak było w naszym życiu, to gdzieś wewnątrz będzie głęboki pokój. Nic nie będzie nas w stanie zniszczyć. Wszystko, czego doświadczamy będzie umieraniem, zstępowaniem do piekieł (często zstępowaniem do piekieł, które są we mnie) ale i zmartwychwstawaniem.

Ten dzisiejszy akt Jezusa, kiedy On przychodzi i stoi w kolejce do św. Jana Chrzciciela, po to, żeby zostać ochrzczonym, też to wyraża. Niestety, jest to tylko fragment, gdybyśmy przeczytali tę Ewangelię dalej, to bezpośrednio po Chrzcie i po tych słowach, które Jezus słyszy: „ Ty jesteś Mój Syn umiłowany” i które są wypowiadane nad nami w czasie naszego chrztu. I nieustannie ten głos brzmi w naszych sercach, tylko niestety jest zagłuszany prze rożnego rodzaju inne głosy i podszepty często pochodzące z mojego wnętrza.

Gdybyśmy przeczytali dalej ten tekst, to okazałoby się, że Jezus wyszedł na pustynię wiedziony Duchem Świętym. Nie poszedł od razu nauczać, nie poszedł od razu głosić – musiał przeżyć to doświadczenie w głębi, On naprawdę był autentycznym, prawdziwym Człowiekiem, z krwi i kości również. Czterdzieści dni bez jedzenia i bez picia to nam się wydaje pewnego rodzaju fantazją i bajką, ale jest to pewnego rodzaju symbol mówiący o tym, że dochodzi do granic ludzkich możliwości. I dopiero to jest autentyczne doświadczenie. A u końca tego doświadczenia jest … kuszenie przez szatana. Bardzo często popełniamy taki błąd, że gdy doświadczamy czegoś rzeczywiście przemieniającego, wydaje nam się, że przed nami prosta droga… Nic podobnego! Autentyczność tego doświadczenia musi być sprawdzona przez następne i jeszcze następne.

To jest ten schemat, który nieustannie powtarzam w moim życiu, dokładnie to, co robił Jezus. A u końca czeka krzyż. I to też nie jest katastroficzna wizja. Czuję i wiem, czytając teksty ewangeliczne, że w Jezusie była niesamowita radość. Zobaczmy, że On w ostatniej fazie swojego życia nie broni się, jak prawdziwy siłacz duchowy. Wychodzi naprzeciw tego doświadczenia, które zaowocuje autentyczną śmiercią, zstąpieniem do piekieł i zmartwychwstaniem. I to jest znowu schemat, który zawiera się w chrzcie świętym, że tak powinno wyglądać moje życie. Jeżeli będę się tylko ślizgał po powierzchni, jeżeli wydarzenia w moim życiu będę kategoryzował na miłe, niemiłe, przyjemne, nieprzyjemne – to jest po prostu udawanie, iluzja. Prawdziwe życie powoduje, że czasem jestem zmuszony do tego, żeby być wściekłym na całego siebie i na cały świat, zrywać różnego rodzaju więzy, zstępować do piekieł, które są we mnie, ale i zmartwychwstawać. Ja muszę być na to przygotowany. To mówi Jezus, że tak kształtuje się człowiek. Nie ma prostej drogi. To nie jest czcze rozważanie, czy czytanie filozofów, to jest samo życie. A nasze życie niesie nam mnóstwo doświadczeń, z zewsząd nas one bombardują, które natychmiast możemy przemieniać właśnie w takie głębokie zejście do swoich piekieł i wynurzenie się. Obyśmy o tym pamiętali. Wtedy dopiero będziemy nazwani synami Bożymi.

Ważne, aby mieć w swoim życiu codziennie taki moment, żebym ja wsłuchiwał się w te słowa, które zostały wypowiedziane nad Jezusem, w momencie kiedy kończył ukrytą działalność, a zaczynał publiczną. Dawniej to święto nazywało się Teofanią, czyli objawieniem Boga. Wsłuchiwać się, mieć taki czas, w którym będę wewnątrz mnie, w głębi mojego serca słyszał te słowa, że jestem synem umiłowanym. Ale jednocześnie w każdym z nas jest zamęt i żeby to synostwo nieustannie się objawiało, muszę przechodzić przez te cykle śmierci i zmartwychwstania.

Jeżeli z tego zrezygnuję, to będę nadal uprawiał iluzje, będę się łudził. I bądźmy szczerzy, po pewnym czasie te iluzje zostaną rozbite. Będę realizował taki schemat swojego życia, który polega na pewnej oscylacji. Bo człowiek, który boi się umierać, zaczyna oscylować pomiędzy dzieckiem z domu dziecka, które jest takie biedne i żebrze o miłość, a gniewnym bożkiem, który od czasu do czasu z niego wyłazi, gdy wykrzykuje różne przykre rzeczy w stosunku do swoich bliźnich. I taka nieustanna oscylacja to jest znamienna dla człowieka, który nie decyduje się na umieranie starego człowieka wewnątrz siebie. Im mniej będzie tych wahnięć, tym bardziej będę miał dowód, że coraz bardziej zmartwychwstaję, potrafię się skonfrontować ze swoją słabością. Obumiera we mnie to, co powinno umrzeć i nie ma sensu tego żałować. A ponieważ jest to częścią mnie, to boli.

I to mówi chrzest. Chrzest - taki pozornie zwykły ryt, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, gdy widzimy krzyczące dzieci, po których główkach spływa woda. Ale to nie jest zabawa. Mamy powtarzać ten gest zatopienia i zmartwychwstawania nieustannie i to z samym sobą. Bo inaczej będziemy to robili z innymi ludźmi. Będziemy ich zatapiali i niestety bardzo często się to udaje. Albo będę walczył z sobą według tego schematu, który daje mi Jezus, albo będę walczył z ludźmi, a to jest nieustanna oscylacja między dzieckiem z domu dziecka żebrzącym o miłość, a gniewnym bożkiem rozdającym ciosy.





Uroczystość Objawienia Pańskiego
Mt (2,1- 12) - "I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary:
złoto, kadzidło i mirrę
"



/fragm./

Można spekulować, co znaczyły dary, które przynieśli trzej mędrcy. Niektórzy mówią, że mirra symbolizowała pogrzeb Jezusa, złoto to królestwo, a kadzidło to modlitwy.

Istotne jest to, co wyraża Święty Ambroży w takim bardzo prostym, ale niepokojącym zdaniu: Pana Boga nie interesuje, co my Mu dajemy w darze, ale interesuje Go to, co my zatrzymujemy tylko i wyłącznie dla siebie.





II niedziela po Bożym Narodzeniu
(J 1,1-18) - Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali - łaskę po łasce.


/fragm./

Kościół uporczywie wraca przez te dni do Bożego Narodzenia, do tego że Chrystus chce się narodzić w moim sercu. Ale to nie jest kwestia wypowiedzenia paru słów, że wierzę. To jest kwestia przekucia tego wszystkiego na moje życie i wtedy następuje w nim harmonia. To jest przedziwne, że jeżeli ktoś nosi harmonię nie z tego świata w sobie, jeżeli ktoś rzeczywiście powtórnie się narodził i narodził się w nim Pan Bóg - to będzie tę harmonię wypromieniowywał, coraz więcej będzie widział spójności i harmonii w świecie wokół siebie. A im więcej chaosu jest we mnie, tym więcej chaosu na zewnątrz.

Pan Bóg chce nas zbawić, to znaczy uczynić ludźmi szczęśliwymi już tu na ziemi, nie po śmierci. Jeżeli nieustannie będziemy się przed Nim zamykali, to niestety ciągle będziemy się sycili tą trucizną, która w postaci grzechu, tego pęknięcia wewnątrz nas jest. To wezwanie nieustannie płynie z kart Ewangelii, a szczególnie intensywnie w tym okresie Bożego Narodzenia. Czas rozpocząć drogę duchową, ale ona wymaga ode mnie przystanięcia. Prawdziwa mądrość rodzi się z milczenia, nigdy nie narodzi się z popłochu, ani z chaosu. Prawdziwe zjednoczenie, zharmonizowanie, jest już we mnie na wyciągniecie ręki ... ale ja go ciągle szukam gdzie indziej! I to Boże Narodzenie mówi mi: Człowieku, jesteś obdarowany wszystkim, co ci potrzeba do szczęścia, tylko musisz przejrzeć... I to przejrzenie, otwarcie oczu zależy ode mnie. Ja wszystko mam, co jest mi potrzebne, ale to jest kwestią wiary.





Nowy Rok i Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi.
(Łk 2,16-21) - "Maryja zachowywała wszystkie te sprawy
i rozważała je w swoim sercu"



Nie liczy się to, co mnie spotka w Nowym Roku – liczy się tylko to, jak przyjmę te wydarzenia i ludzi, których spotkam. Czy zaufam, że Panu Bogu nic się nie wymknęło z rąk? Czy będę ludzi i wydarzenia osądzał, oskarżał, porównywał, mimo iż moje sądy są powierzchowne i nie docierają do istoty rzeczy? Czy też odrzucę bagaż mojego dotychczasowego doświadczenia życiowego i jak dziecko zacznę uczyć się całkiem nowego spojrzenia na ludzi i wydarzenia - bez wartościowania? Przestanę osądzać - będę przyjmować i żyć chwilą teraźniejszą. Tu i teraz - to jest najistotniejsze.







Niedziela Świętej Rodziny: Jezusa, Maryi i Józefa
(Łk 2,22-40) - " A żył w Jerozolimie człowiek, imieniem Symeon (...) Była tam również prorokini Anna, córka Fanuela z pokolenia Asera, bardzo podeszła w latach. "



/fragm./

Zewsząd sączą się wiadomości do naszych uszu, jak to współczesne społeczeństwo, a szczególnie młodzież, jest straszna. Z drugiej strony, z niesłychaną zajadłością niszczymy rodzinę, która jest źródłem życia ludzkiego. I jednocześnie każdy chyba wie, a jeżeli nawet nie wie, to czuje, że człowiekowi potrzebna jest miłość i bezpieczeństwo, a nigdzie poza rodziną go nie znajdzie – ani w przedszkolu, ani w rodzinie zastępczej, chociażby nie wiem jakby kochała swoje dzieci – tylko w autentycznej rodzinie. A z drugiej strony panią ludzkich poczynań jest opinia publiczna. Dawniej było tak, że ludzie na ogół słuchali elit. Gdzieś na dworach były ustanawiane prawa i stamtąd niższe hierarchie czerpały wzory. A dzisiaj jest odwrotnie. Dzisiaj poprzez opinię publiczną elity czerpią wzory i narzucają je innym. Jakaś paranoja.

Warto na to spojrzeć w kontekście dzisiejszego święta Świętej Rodziny. Jeżeli nasza cywilizacja nie uratuje rodziny, jeżeli już nie będziemy zakładali rodzin, tylko produkowali dzieci, to jest kres - tak upadały cywilizacje. Wszelkie kryzysy zaczynały się od rodziny, zaczynały się od tego, że człowiek postanowił jednak poprawić Pana Boga. I my dzisiaj jesteśmy w takiej sytuacji.







II dzien Bożego Narodzenia - święto św. Szczepana
(Dz 6,8-10;7,54-60) - męczeństwo św. Szczepana.
(Mt 10,17-22) - "Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia.
Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony."



Znowu Kościół każe nam w drugi dzień świąt rozważać męczeństwo i śmierć świętego Szczepana. To brzmi zawsze jak pewnego rodzaju dysonans, fałszywa nuta, zgrzyt. Ale wydaje mi się, że to święto rzuca istotne światło na Boże Narodzenie. Bardzo często zdarza mi się odpowiedzieć na takie oto pytania: ”Dlaczego Pan Jezus nie naprawił świata?” Bo Pan Jezus nie jest naprawiaczem, tylko Zbawicielem i nigdy nam nie obiecywał, że ta ziemia po której stąpamy, zamieni się w raj, a ci ludzie z którymi obcujemy, to będą aniołowie. Dzisiejsza Ewangelia dobitnie zresztą o tym mówi, że człowieka nie da się naprawić, to nie jest rzecz, która gdy się zepsuje, to ją naprawiamy, a gdy nie nadaje się do użycia, to ją wyrzucamy. Nie da się na człowieku odkręcić dekielka, pogrzebać troszeczkę, zmienić podzespoły i będzie chodził nadal. Człowiek jest kimś, kto może – ale nie musi – dać odpowiedź.

Dzisiejsze święto mówi nam o tym, że nie możemy poprzestawać tylko i wyłącznie na wspaniałym nastroju Bożego Narodzenia, że ono domaga się od nas konkretów. Drugiej osoby nie poznajemy w ten sposób, że badawczo wodzimy za nią spojrzeniem, albo wyciągamy jakieś wnioski nie zamieniając z nią ani jednego słowa – a czasem bawimy się w takich antropometrów. Drugą osobę poznaję tylko i wyłącznie w relacji, wchodząc w relacje, które kosztują mnie nieraz bardzo dużo. Może dlatego współczesny człowiek woli o wiele bardziej wchodzić w relacje z rzeczami, niż z ludźmi, bo rzeczy co najwyżej stracę, sprawę jakąś popsuję, natomiast drugi człowiek może mi zadać ranę.

Nie ma rzeczywistego świata poza relacjami i nigdy nie pojmę nic z Bożego Narodzenia, mogę co najwyżej ulec chwilowej nostalgii, jeżeli nie będzie ono owocowało we mnie głębokim kontaktem przede wszystkim z Panem Bogiem i drugim człowiekiem. Naprawiaczy świata jest dużo. Pan Bóg obiecał nam, że nas wyzwoli z grzechu i to nie z grzechu cudzego, tylko z grzechu mojego. I wtedy dopiero w tym procesie nieustannego wyzwalania ja mogę zobaczyć rzeczywistość taką, jaką ona jest – rzeczywistość Bożą. Nigdy na innej drodze!

Bycie naprawiaczem, wiemy jako to się kończy. Są dwie możliwości: naprawiacze świata albo kończą w domu dla obłąkanych, albo kończą jako tyrani. Niezależnie czy areną ich działania będzie rodzina, wspólnota w której żyją, czy też arena historii. Tak się to kończy i nie ma innej drogi. Każdy z nas, czy chce, czy nie chce, daje świadectwo o tym komu, albo czemu służy. Może rozumem rozłupać zagadki tego świata, ale nigdy ich nie zgłębi. Dopiero wtedy mogę wejść w tajemnicę, jeżeli wchodzę w relacje z osobą. Święty Szczepan mnie o tym uczy, że wejście w głęboką relację z Chrystusem obfituje taką wizją, że widzę Niebo otwarte i Syna Człowieczego zasiadającego po prawicy Boga. I widzę to już tu i teraz. To otwiera mnie na zupełnie inną rzeczywistość. Dopóki jestem zamknięty w ścianach mojego rozumu i usiłuję rozwikłać zagadkę świata, mogę to robić do końca świata i jeden dzień dłużej ;) i nigdy nie będzie skutku. Albo skutek będzie jak to w bardzo smutnych słowach określił Tadeusz Borowski w pieśni:

Nad nami noc. Goreją gwiazdy,
dławiący, trupi nieba fiolet.
Zostanie po nas złom żelazny
i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.


To mnie czeka jeżeli będę próbował tylko i wyłącznie – bez relacji z Bogiem i z drugim człowiekiem – zgłębić tajemnicę tego świata. Chrystus namawia mnie nieustannie do zaangażowania. I to Boże Narodzenie będzie tylko nastrojem, który można popsuć, jeżeli tak naprawdę w moim życiu nie będzie głębokiego zaangażowania w Boga i w drugiego człowieka.







Uroczystość Bożego Narodzenia
(J 1,1-18) - Światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła.


/fragm./

Dzisiejsza Ewangelia określa Boże Narodzenie słowami: „Światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogarnęła” i podkreśla pewien aspekt o którym często zapominamy. Na ogół w naszym życiu jest tak, że jak przeżywamy naszą radość, to chcemy ją zupełnie oczyścić ze wszystkich znamion cierpienia, czy bólu. Nie da się tego uczynić. Podobnie jest kiedy przeżywamy jakieś głębokie cierpienie. W tym cierpieniu dochodzi do głosu taka autostrukcja, która zaciemnia całkowicie obraz. Myślę, że prawda jest gdzieś pośrodku, że światłość zawsze w ciemności świeci. Jeżeli przywołamy na pamięć różnego rodzaju trudne wydarzenia, to każdy z nas chyba gdzieś tam obserwował w swoim wnętrzu nikłe światełko nadziei, które pozwalało mu przejść przez ciemności.

/…/

Ikona Bożego Narodzenia Andrzeja Rublowa jest skomponowana na bazie krzyża. Ktoś może powiedzieć: - No, ależ to jakaś pomyłka, przecież obchodzimy Boże Narodzenie! W centrum tego krzyża jest mały Jezus, a Jego pieluszki do złudzenia przypominają całun, w który wkładano trupa. Czyli jest tutaj prawda o Bożym Narodzeniu, że jest ono kynozą – uniżeniem Pana Boga, że „On istniejąc w postaci Bożej nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, ale ogołocił samego siebie” Przyjście Boga jest ogołoceniem samego siebie – i to jest sugestia, że tak naprawdę znajdziemy Go nie podróżując do nieba, które jest naszej produkcji - a każdy z nas ma w sobie takie pokusy, aby wyprodukować w swoim życiu niebo stworzone własnymi rękami, ono obfituje krótką przyjemnością, spazmem rozkoszy i długim zapomnieniem. Droga jest zupełnie odwrotna. Ona idzie z Nieba do ziemi, że tylko pochylając się nad tymi zwykłymi ludzkimi sprawami możemy tam Pana Boga odnaleźć.

Proszę zwrócić uwagę, że bardzo rzadkim kolorem w ikonach jest czerń, a tutaj grota w której leży Jezus jest czarna, nieprzenikniona. To symbolizuje śmierć, że On się narodził po to, żeby nas wyciągnąć z tej groty śmierci, że jest Pasterzem, który każdego z nas wzywa po imieniu i wyciąga z otchłani w które sami siebie wikłamy w ciągu życia.

/…/

Okazuje się, że w tym takim sielankowym obrazie Bożego Narodzenia wcale takiej sielanki nie ma. I tu nie chodzi o to, aby nas przygnębiać. Chodzi o to, aby nas sprowadzić do realiów naszego życia, aby nam uprzytomnić, że nikt z nas nie jest w stanie zdobyć szczęścia komponując go tylko i wyłącznie przy pomocy ludzkich elementów. To wszystko, co daje pokój serca, co daje zanurzenie się twórcze w życie ludzkie, pochodzi od Pana Boga. On chce nas tym natchnąć – zawsze będą w naszym życiu ciemności, aż nie przejdziemy do Królestwa Światłości całkowicie i zawsze będzie ten promyk nadziei „bo Światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nigdy nie ogarnie”. Czy ja w to wierzę? Czy jest to takie po prostu spotkanie z pewną tradycją? Czy rzeczywiście idą tą drogą, którą mi pokazał Jezus, mianowicie drogą z góry od natchnienia Bożego do codziennych ludzkich spraw, bo to jest jedyna drogą w której można Go odnaleźć.







IV niedziela Adwentu
(Łk 1, 26-38) - "Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego".


Co to znaczy pełnić wolę Bożą? Myśląc nad tym tekstem, od razu mi się przypominają słowa modlitwy, którą Jezus nam przekazał, mianowicie „Ojcze nasz”. Wezwania w tej modlitwie są tak skomponowane, jakby opisywały Matkę Bożą: Przyjdź Królestwo Twoje, Bądź wola Twoja, Jako w Niebie tak i na ziemi, Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Ja wtedy kiedy pełnię wolę Bożą, powoduję, że przychodzi Królestwo Boże tutaj na ziemi. Natomiast kiedy pełnię wolę swoją, bardzo często wkrada się tam inne królestwo, zupełnie przeciwne i o zupełnie innym znaczeniu, takie królestwo, które niszczy. Ten fragment Eangelii o Zwiastowaniu to jest absolutny wzór tego, co to znaczy „pełnić wolę Bożą”.

Pełnić wolę Bożą to znaczy zgodzić się na to, co przychodzi, ale w tym absolutnie nie ma bierności. W tym jest tylko zaprzeczenie swoim pragnieniom. My bardzo często nie wyobrażamy sobie postępowania w sposób zgodny z Ewangelią w momencie, kiedy mamy coś zaryzykować. Dlatego, że wyobraźnia podpowiada nam różnego rodzaju rzeczy, które mogą się z nami stać w momencie kiedy twardo staniemy na gruncie prawa Bożego. Ale tak naprawdę my nie możemy wiedzieć, co się z nami stanie, ponieważ jeszcze tego nie uczyniliśmy. To tylko nasza wyobraźnia - myślę, że też w jakiś sposób inspirowana podszeptami szatana – pisze nam te czarne scenariusze. Jeżeli raz, czy drugi, człowiek zdecyduje się rzeczywiście zaryzykować, zaryzykować i odrzucić swoje pragnienia, a wyjść naprzeciwko temu, co niesie rzeczywistość, to zobaczy, że nagle jakby kurtyna opadła i widzę krajobrazy, których wcześniej nie dostrzegałem. Ale muszę się zdecydować na ten krok. Kiedy nie zdecyduję, nie będę widział i nie będę doświadczał i zawsze będę się karmił swoimi własnymi lękami, a te nasza głowa produkuje w takiej ilości, że nie potrafimy sobie często z nimi poradzić. I narzekamy, że taką ciężką dolę nam Pan Bóg zgotował. Tymczasem to my żeśmy sobie zgotowali taką dolę, ponieważ pełnimy wole swoją, a nie Jego.







III niedziela Adwentu
(J 1, 6-8. 19-28) - "Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską".




Dzisiaj Kościół stawia nam przed oczy świętego Jana Chrzciciela, który występuje w scenerii pustyni i mówi, żebyśmy się nawrócili. Otóż nawrócić się, to znaczy zrobić miejsce dla Pana Boga, być gościem w Jego domu, wsłuchać się w Jego słowa. Ja nie będę mógł tego uczynić, jeśli przynajmniej po części nie zrezygnuję z jakiś swoich działań, jeżeli w moim życiu nie znajdę tej chwili dla Boga samego, jeżeli nadal będę w takim tempie, jak dzisiejszy świat biegnie, biegł razem z nim. To jest niezbędne - każda przyjaźń i każda miłość karmi się czasem poświęconym drugiemu człowiekowi.





Asceza właśnie na tym polega, że ja odmawiam sobie czegoś, nie po to, żeby katować siebie, tylko po to, żeby wyostrzyć swoje zmysły. Po to, żebym słyszał kroki Pana Boga, który przechodzi blisko mnie, a ja - jeżeli żyję w tym hałasie i nie mam takiego czasu izolacji - to nigdy tych kroków nie usłyszę. To jest ważne, żebyśmy zrobili miejsce w tym Adwencie na Pana Boga, wtedy dokładnie będę czuł, czego Pan Bóg ode mnie wymaga, nie będę osądzał Ewangelii, że jest nieżyciowa. Jeżeli ja tak mówię, że Ewangelia jest nieżyciowa, to być może moje życie jest nieludzkie. Może tak się wtopiłem w to prawa dżungli, które obowiązują we współczesnym świecie, że to silniejszy pożera słabszego, że ja w ogóle nie czuję tego, co Jezus chce do mnie powiedzieć?

Niezmiernie ważną rzeczą jest usłyszeć ten głos wołającego na pustyni, ale najpierw ja na tą pustynię muszę wejść, bo on do mnie nie dotrze. Gdy chcemy powiedzieć o daremnych nawoływaniach kogoś, to mówimy w języku polskim, że jest to ”głos wołającego na pustyni” albo ”w puszczy”. Ja się tam muszę udać, żeby go usłyszeć. A żeby się udać, muszę zrezygnować z części bodźców, które mnie nieustannie bombardują. Trzeba wyostrzyć swoje zmysły, po to żeby usłyszeć przychodzącego Boga.




II niedziela Adwentu
(Mk 1,1-8) - Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym.



Muszę przyznać, że sam się sobie dziwię, że po tylu latach nasiąkania tekstami Pisma Świętego ciągle ulegam pewnej pokusie. Takiej pokusie, że zmiana struktur spowoduje, że nasze życie będzie się odbywało jak w raju. I chyba dużo ludzi ulega tego typu pokusom. Wchodzimy w jakiś układ – każdy z nas jest w sieci uzależnień – idziemy do pracy, idziemy do następnego klasztoru, jak w moim przypadku, czy też żyjemy w rodzinie i ciągle nam się wydaje, że gdyby te struktury były lepsze, gdyby to lepiej działało, gdybyśmy mieli mądrzejszych przełożonych albo inteligentniejszych podwładnych... to wtedy dopiero wszystko by zafunkcjonowało i mielibyśmy raj na ziemi.

Dziwię się sobie, ponieważ Ewangelia mówi coś zupełnie innego. Zwróćmy uwagę, że Jezus ani nie przewrócił panowania rzymskiego, ani nie zaprowadził w Jerozolimie pokoju, ani nie zrealizował królestwa w takim wymiarze, w jakim my byśmy oczekiwali. Co więcej, takie gorączkowe oczekiwania na nagłe przyjście, natychmiastowe wyzwolenie i uleczenie struktur spowodowały zgubę Judasza. On chciał przymusić swoją zdradą Jezusa to natychmiastowego działania. I wydaje mi się, że nigdy dość przypominania, że droga chrześcijańska jest zupełnie inna. W momencie, kiedy ja chcę reformować innych ludzi, to na ogół ich pokiereszuję, pokaleczę, a i sam otrzymam takie ciosy, z których pewnie do końca życia się nie wyliżę. Nie tędy droga. Jezus nigdy nie miał takiego zamiaru realizowania Królestwa Bożego tu, teraz i na ziemi, bo wiedział, że każdy z nas jest pęknięty wewnętrznie. Jeżeli ktoś by chciał rzeczywiście zmieniać struktury, zaowocowałoby to albo obozem koncentracyjnym, albo łagrem sowieckim (przerabialiśmy już to w historii), albo zgorzknieniem.

Zapominamy to, o czym nawet poeci mówią, że:” Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach” (Cz. Miłosz). To znaczy, że ja mam zmieniać przede wszystkim samego siebie. Nie chodzi o to, żebyśmy nie dostrzegali głupoty i kretynizmu, które są wszędzie, ale jednocześnie trzeba pamiętać że nigdy niszcząc struktury i zastępując je nowymi, takimi jak myśmy je sobie wymyślili (bo przecież to my mamy monopol na prawdę;) nie zbawimy świata. Ani ja ani ty, drogi parafianinie, nie jesteśmy zbawicielami świata. Wszystkie postacie, które występują w Piśmie Świętym, a które są postaciami świętymi w ten sposób „konfigurują” swoje życie. Zwróćmy uwagę na Jana Chrzciciela – on jest tylko głosem – on reprezentuje Kogoś innego. Jego dążenia zupełnie idą w poprzek dążeń tego świata, gdzie świat nam podpowiada, że musisz się człowieku realizować, musisz się spełniać. Jan nie ma takich ambicji. Jego ambicją jest głoszenie przyjścia Pana Boga. Zwróćmy uwagę na Jezusa Chrystusa – nic innego nie robi tylko głosi to, co usłyszał od swojego Ojca, nic nie dodaje od siebie. To jest najprostsza recepta, żeby w tym życiu zaznać spokoju i dotknąć Królestwa Bożego. Zawsze jeżeli będziemy usiłowali siłą, przemocą - pewni i pyszni, że to my mamy receptę na zbawienie ludzi - realizować to wokół, w naszej rodzinie, w naszym klasztorze, czy w naszym państwie, to zawsze to pociągnie za sobą ofiary.





Myślę, że warto zapamiętać sobie tę prawdę ewangeliczną – to nie my jesteśmy powołani do zbawienia wszystkich ludzi, to Jezus Chrystus nas zbawia. Zbawienie niejako przychodzi z zewnątrz. Mogę zmieniać świat, zmieniając samego siebie. Niestety, jest to monotonny, długi i nigdy nie kończący się na tej ziemi proces. Natomiast, jeśli ja chcę go tu na ziemi dokończyć, to zawsze pozostawiam za sobą zgliszcza. Jak to ujął bard Jacek Kaczmarski: ”Są ludy, które dojrzały do śmierci z rąk ludów niedojrzałych do życia”. I tak jest chyba w moim indywidualnym życiu. Mam realizować, to, co mówi Jezus – dojrzewać do śmierci, odkładając miecz i walcząc przede wszystkim z sobą. I pewnie zginę od ciosów tych, co niedojrzali do życia, ale to jest droga ewangeliczna. Tą drogą kroczył nasz Zbawiciel, Jezus Chrystus. Tą drogą kroczył Jan Chrzciciel i wszyscy, którzy są naprawdę warci uwagi chrześcijanina.




I niedziela Adwentu
(Mk 13, 33-37) "Uważajcie, czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie."




Adwent.
Jest pewnego rodzaju paradoksem, że każdy taki szczególny czas w życiu Kościoła rozpoczynamy od jakiś obietnic, że będzie lepiej. Zmuszamy się niejako do podejmowania różnego rodzaju wysiłków ascetycznych i nieodmiennie na koniec stwierdzamy, że niewiele albo zgoła nic nam z tego nie wyszło. Pytanie: - Gdzie tkwi błąd? Jaki ja robię błąd?

Myślę, że jednym z fundamentalnych pragnień człowieka jest pogłębienie swojego życia. Odczuwamy tęsknotę za wewnętrznym pokojem, za taką codzienną radością z wykonywanych czynności, a jednocześnie jej nie ma... I szukamy, szukamy duchowości, ale bardzo często jest ona od konkretu naszego życia. Tymczasem paradoksalnie Chrystus – Bóg przychodzi w ciele, przychodzi w konkretne miejsce i wypełnia konkretne obowiązki. Jest czyimś synem, jest nauczycielem, czyli mówi do nas nie mniej, ni więcej, że nie w jakiś górnolotnych abstrakcyjnych duchowych wyobrażeniach istnieje sens życia religijnego i duchowość, tylko właśnie w konkrecie naszego życia, że nie chodzi tutaj o jakieś głębokie postanowienia, tylko o to, o czym mówi dzisiejsza Ewangelia – o uważność. O to, abym skoncentrował się na tym, co mam. Pan Bóg przychodzi w przebraniu mojego życia. Innego życia po prostu nie mam. I tu jest autentyczna duchowość. Czyli ona nie wykorzenia, nie daje dystansu, który pozwala mi przestać się troszczyć, tylko wręcz zakorzenia mnie w konkretnym życiu, dokładnie tak jak Pan Bóg zechciał przyjść i być między nami. To już w Księdze Rodzaju jest napisane, że wszystko, co Pan Bóg stworzył – a nade wszystko człowieka – było bardzo dobre. I w pewnym sensie to święto, na które oczekujemy, wcielenia Boga, przyjścia Chrystusa w ludzkim ciele, właśnie potwierdza i nadaje niezmierną wagę naszej codzienności. I to jest prawdziwa asceza, to jest prawdziwe przygotowanie.

Jeden z największych filozofów współczesnych, w Polsce mało znany, Gustave Thibon powiedział w ten sposób:

Czujesz, że Ci ciasno? Chcesz uciec?
Nie uciekaj.
Drąż to miejsce, które Ci zostało dane,
tu znajdziesz miłość i wszystko.
Uciekając, Twoje więzienie
będzie coraz ciaśniejsze na wietrze Twojej ucieczki.


I może dokładnie tak jest z nami, że my duchowość traktujemy jako pewnego rodzaju odskocznię od naszego życia, podczas gdy powinna być ona zakorzenieniem. Uważność i wejście w ten codzienny obowiązek, znalezienie w nim głębokiej radości. Prawdziwa wolność człowieka nie polega na tym, że robi, co lubi... tylko lubi to, co robi, to wszystko, co zostało mu dane.





I o tym właśnie mówi Ewangelia, żebym ja pokochał konkret swojego życia. Co więcej, dzisiejsza Ewangelia mówi także, abym nie patrzył na efekty. Jeżeli coś robię, mam robić całym sobą. Być pochłonięty, ale nie wplątany. To bardzo ważne rozróżnienie, to pierwsza rzecz, która powinna charakteryzować nasze życie. A druga to, ażebym nie oceniał efektów mojego działania, nie robił czegoś ze względu na efekty, bo zawsze jeżeli tak robię, włącza się mój egoizm, który nieustannie sprowadza mnie na manowce. Te dwie wielkie rzeczy.

Jeżeli podczas Adwentu skupię się na mojej codzienności, na tym, aby rzeczywiście zobaczyć Pana Boga we wszystkich, których widzę w moim obowiązku i wypełniać go w sposób wierny nawet gdy nie za bardzo mi pasuje i jednocześnie nie będę patrzył na efekty, to sadze, że ten efekt przyjdzie mimochodem, niejako ubocznie. Bóg zechciał być człowiekiem, a ja chcę żyć jakąś abstrakcyjną duchowością oderwaną od konkretu mojego życia. To jest przedziwny paradoks. “Królestwo Boże pośród” nas “ jest”. Nie gdzieś tam, tam gdzie nas nie ma, albo w sytuacjach, które sobie wymarzyliśmy – tylko tu i teraz. I cała sztuka bycia blisko Pana Boga to jest sztuka odnalezienia Go tu i teraz.






Uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata
(Mt 25,31–46) Sąd Ostateczny.



/fragm./

Pan Bóg traktuje nas jako ludzi wolnych i szanuje nasze wybory, ale nieustannie musimy sobie przypominać, że każdy wybór pociąga za sobą konsekwencje. Niesamowita jest ta dzisiejsza Ewangelia, pełna z jednej strony grozy, a z drugiej strony, gdy wnikniemy w nią, to pełna jest tak naprawdę otuchy. Dlatego, że u końca czasów, u końca dni naszego życia, każdy z nas będzie sądzony z miłości – z relacji do samego siebie i do drugiego człowieka. Proszę zwrócić uwagę, że Jezus mówi o tych wszystkich ludziach w stosunku do których wykazaliśmy współczucie, albo niestety okazaliśmy nieczułość i głęboki dystans – mówi w pierwszej osobie. Ja byłem głodny, ja byłem nagi, w więzieniu, spragniony, chory. I co jest ciekawe, nie czyni żadnych różnic między złymi i dobrymi – mówi: “Byłem w więzieniu”, to znaczy, że człowiek, który być może w naszych oczach jawi się jako pełen nieprawości i zasłużenie odbiera karę tutaj na ziemi siedząc w więzieniu, także podlega cierpieniu. A nasze współczucie winno obejmować także jego.

Ciekawe jest również to zaskoczenie, gdy Jezus zwraca się do ludzi dobrych, że Mu pomogli w pierwszej osobie, a oni odpowiadają: - “Kiedy widzieliśmy Cię głodnym, nagim, spragnionym, w więzieniu???” Są zdumieni tą sytuacją. Otóż Chrystus akcentuje tu, że prawdziwe dobro jest takie, które nawet nie dostrzega tego, że czyni dobro. Ktoś może spytać: -Ale jakżeż może dojść do takiej sytuacji? Ażeby zilustrować, o co mi chodzi, przedstawię pewien reportaż, który oglądałem, nie pamiętam szczegółów, o człowieku, który uratował trójkę tonących dzieci. I był z nim wywiad, gdzie był gloryfikowany, a on nieustannie się dziwił i powtarzał jak mantrę takie zdanie, że przecież każdy by to zrobił. Był tak cudownie naiwny, że wierzył w to, że to jest normalne, że człowiek rzuca się na pomoc potrzebującemu. I oto chodzi. Wydaje mi się, że ten człowiek przez swoje poszczególne wybory utkał w sobie dobro, tak że już nie tylko jego czyny były dobre, ale on sam był dobry. Przedstawiam ten przykład po to, żebyśmy dotknęli tego, co to znaczy, że ci ludzie z Ewangelii się dziwią, że nie widzieli nigdzie Jezusa - czynili dobro, nie wiedząc o tym.

I zdumiewającą rzeczą jest to, że także ci źli wykazują się równą niewiedzą. Oni także nie wiedzieli, kiedy Chrystus był głodny, spragniony... Nie dostrzegli tego. Ja poprzez swoje wybory mogę doprowadzić siebie do takiego stanu, że czynię zło i nawet nie mam świadomości tego. To wielka tragedia człowieka. Pamiętamy ludzi sądzonych w Norymberdze – większość z nich “wypełniała tylko rozkazy”. Oni nie czuli się winni.

W moim życiu są dwie drogi: albo ja doprowadzę siebie do takiej sytuacji, że dokonując poszczególnych wyborów, dobrych wyborów, nawet nie będę czuł tego, że emanuję dobrem, albo mogę doprowadzić siebie do takiej sytuacji, że niestety nie będę czuł, że emanuję złem. I na tym polega sąd. Pan Bóg bierze na serio wybory naszego życia i powiedziałbym, że to nie On nas będzie sądził, ale my sami siebie.

Człowiek podlega dwom iluzjom: zewnętrznej iluzji – na ogół przedstawiamy się inaczej na zewnątrz, a inni jesteśmy wewnątrz, jest pewna dysproporcja, a z drugiej strony nawet najgłębsze spojrzenie w głąb swoich intencji może być oszukańcze. Moja wola, moje myślenie, moje serce może preparować fałszywe alibi. I ja stając przed Panem Bogiem i widząc swoje życie w prawdzie – bo tylko On jest Drogą, Prawdą i Życiem – sam siebie osądzę. Wtedy znikną te wszystkie moje usprawiedliwienia i zobaczę jaki jestem. Oczywiście, będzie to Sąd pełen miłości, ale jednocześnie trzeba pamiętać, że on dokonuje się już tutaj na ziemi w postaci poszczególnych naszych wyborów.

I co jest jeszcze ciekawe – zwróćmy na to uwagę – że tych złych Bóg nie sądzi jakby ze złych czynów... tylko z zaniechania dobrych. Oni nie dostrzegli tego, że ktoś był w potrzebie. Tu nawet nie chodzi o złe czyny. Chodzi o to, że mogłem coś zrobić, a jednocześnie byłem tak ślepy, że nie dostrzegałem cierpienia drugiego człowieka, który był w zasięgu mojego wzroku, w polu mojej odpowiedzialności.







XXXIII Niedziela Zwykła
(Mt 25, 14–30) Przypowieść o talentach.



/fragm./

Czujemy instynktowną litość dla człowieka, który nie dosyć, że został obdarowany tylko jednym talentem, to jeszcze został mu on zabrany i wszystko, co miał, zostało mu zabrane. Jeżeli takie uczucia się w nas rodzą, to może sami użalamy się nad sobą? Użalanie się nad sobą paraliżuje nas. Paraliżuje nas do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie wykorzystać swojego życia. To, co dostajemy, swoje życie, zakopujemy w ziemi.

Ten pan, który obdarowuje każdego ze sług, obdarowuje ich osobiście. Wie, komu co daje i dlaczego daje. Tu należy spojrzeć na siebie. To, że akurat taki jestem, to nie jest przypadek, ja mam coś sensownego z tym zrobić. Pan Bóg wie, czym mnie obdarował.

Bardzo wielkim niebezpieczeństwem jest to, że ja odwracam oczy od tego, czym zostałem obdarowany i zaczynam porównywać się z innymi ludźmi. Moda na różne talenty była różna w historii, to nie ma znaczenia. Ważne, żeby wsłuchać się w to, co dostałem. Nie użalać się, że mam mało, tylko korzystać z tego i wykorzystać, co mam. .







XXXII Niedziela Zwykła
(Mt 25,1–13) Przypowieść o pannach mądrych i głupich.



Dzisiejsza Ewangelia mówi o uważności w konkretnych sprawach naszego życia. To, co jest tutaj i teraz – pole mojej odpowiedzialności. Ja naprawdę nie muszę wiedzieć, co będzie w następnym odcinku serialu, czy do jakich cudownych rozwiązań dochodzą ludzie, którzy rządzą nami – oni są za to odpowiedzialni i oni muszą trzymać rękę na pulsie. Natomiast moim polem odpowiedzialności są ci wszyscy ludzie, którzy wchodzą w jego zakres. Jeżeli w stosunku do nich ciągle zapominam o pewnych rzeczach, to warto by się zastanowić, czy czasem nie przeładowałem swojej głowy różnego rodzaju bodźcami. Czuwanie, skoncentrowanie na chwili obecnej i na tym, co robię, żebym to robił z pełną świadomością, jak widzimy jest drogą do Królestwa Bożego.

Proszę zwrócić uwagę, że u tego samego Ewangelisty (Mateusza) w 25 rozdziale jest opis Sądu Ostatecznego i tam Jezus mówi: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci Moich, to Mnie uczyniliście i czegokolwiek nie uczyniliście, też Mnie nie uczyniliście”. Czyli ja będę sądzony z tych małych rzeczy, z tych, o których zapominałem przez swoje niedbalstwo, bo nie byłem skoncentrowany na tej chwili tu i teraz. To jest najprostsza droga do świętości i co do tego są zgodne wielkie tradycje religijne. Chwila teraźniejsza. I ja w ten sposób buduję i wchodzę do Królestwa Bożego, jeżeli w najprostszych czynnościach jestem obecny. Jeżeli bujam w obłokach, to te czynności mi nie wychodzą, ciągle nie mam czasu i ciągle jestem na siebie zdenerwowany – żyję w takim popłochu.

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz w tej Ewangelii, mianowicie można przytomnie zapytać, dlaczego owe panny mądre z głupimi nie podzieliły się oliwą? Otóż, niestety w życiu tak jest, że jeżeli przychodzi na mnie trudne doświadczenie, to nie da się drugiemu człowiekowi zaserwować mądrości, o ile on cały czas tkwił w głupocie. To są rzeczy, które budujemy latami. Dokładnie tak samo, jeżeli psuję coś dostatecznie długo, to w końcu mi się uda, i dokładnie tak samo jest z tym, że jeżeli buduję coś dostatecznie długo, to w końcu mi się uda. Nie można się podzielić mądrością, ją trzeba budować nieustannie. A buduje się ją w codzienności i najprostszą drogą do budowania mądrości jest właśnie bycie obecnym w chwili teraźniejszej i skoncentrowanie się tylko i wyłącznie na tym, co robię. Skończę, przejdę do rzeczy następnej. I naprawdę wtedy człowiek jest w stanie znaleźć radość w najprostszych czynnościach w swoim życiu. Natomiast, jeśli będę robił coś, a myślami będę zupełnie gdzie indziej, albo w mojej przeszłości, albo w mojej przyszłości, to niestety, ale nic mi nie wyjdzie i będę zapominał o podstawowych sprawach, aż w końcu nie zauważę czasu mojego nawiedzenia.







Uroczystość Wszystkich Świętych
(Mt5,1-12a) - Osiem błogosławieństw.



Dzisiejsza uroczystość wszystkich świętych to nie jest jakiś meeting poszczególnych świętych, czy zebranie ku czci, tylko wgłębienie się w tajemnicę, która jest ujęta w Wyznaniu wiary w ten sposób: - Wierzę w świętych obcowanie. Czyli ich wspólnotę, wspólnotę między nimi, ale także wspólnotę między nimi i nami. Należymy do tego samego Kościoła. Oni należą do Kościoła ludzi, którzy już oglądają twarzą w twarz Pana Boga, my pod zasłoną. A co łączy moje mizerne życie z życiem takich gigantów? Łączy miłość. Wiara, nadzieja i miłość. Oni już nie wierzą, bo wiedzą, nie mają nadziei, bo ona została spełniona, oni tylko pozostają w promieniowaniu miłości. Mało tego, proszę zwrócić uwagę na fakt bardzo prosty – wszyscy święci, święty Dominik, święty Franciszek, albo bliżsi nam święta Faustyna, ojciec Pio, Matka Teresa z Kalkuty – oni wszyscy w ciągu życia karmili się tym samym Ciałem Jezusa Chrystusa, którym my się karmimy. I to jest zwornik, który nas łączy. Przez to stanowimy jedną wielką rodzinę. Rodzinę o wiele silniej złączoną niż więzy krwi, czy więzy przyjaźni. Nasza świadomość tego, to jest zupełnie inna sprawa. Tak jest w rzeczywistości, o tym nam mówi Chrystus. To, że w moich żyłach płynie Jego Chrystusowa krew, tak samo jak w żyłach świętego Dominika czy świętego Franciszka, czy Matki Teresy z Kalkuty. Może warto tę prawdę kontemplować? Wszyscy, tak jak w Apokalipsie jest dzisiaj napisane, jesteśmy już opieczętowani na czołach. Są takie przebłyski, mam nadzieję, w każdym życiu człowieka, który stara się iść za Jezusem Chrystusem, że oto spotykam kogoś, kto mi mówi: - Wiesz, przez Ciebie tak naprawdę bliżej poznałem Chrystusa... I to nie jest moja zasługa. To jest zasługa działania Jezusa we mnie. Warto to sobie uświadomić, może warto kolekcjonować tego typu fakty.

Ktoś może być przerażony, że ci ludzie byli aż takimi gigantami ducha, ale niepotrzebne jest to przerażenie, bo to nie byli ludzie, którzy sami siebie wykreowali, to byli ludzie, którzy ustąpili w sobie miejsca działaniu Bożemu. Jeżeli spojrzymy na dzisiejszą Ewangelię, na te 8 błogosławieństw, czyli te osiem praw Bożej chemii, która przerabia człowieka na człowieka świętego, to można by powiedzieć, że dajmy sobie z tym wszystkim spokój, przecież to jest niemożliwe, żebym ja identyfikował się z kimkolwiek z tych wymienionych tutaj cech. Dlatego, że o własnych siłach nie jestem w stanie tego zrobić! I rzeczywiście, mam rację. Bo to ma zdziałać we mnie Pan Bóg, a ja mam tylko się otworzyć. Ci wszyscy, którzy są świętymi właśnie w ten sposób zrobili.

Jak to zrobić? Teoretycznie dosyć prosto – mianowicie naśladować Jezusa Chrystusa. A co to jest naśladowanie? Otóż, przytoczę zdanie pastora protestanckiego Dietricha Bonhoeffera, które w genialny sposób ujmuje to, o co Jezusowi chodzi. To był człowiek, który został stracony za udział w spisku przeciw Hitlerowi. Warto przeczytać książkę „Naśladowanie” Dietricha Bonhoeffera. On mówi tak: - Idę za Nim, nie widzę już drogi, która jest dla mnie za trudna”. Żeby to zilustrować konkretnym obrazem z Ewangelii – z nami ma być tak, jak ze św. Piotrem, który chodził po wodzie. Dopóki patrzył na Niego, robił rzeczy, które po ludzku nie są możliwe, szedł po wodzie! Jak tylko spojrzał na drogę, zaczął tonąć. I tak jest z nami. Czy ja naśladuję w ten sposób Jezusa? Idę za Nim, a nie patrzę na drogę, bo zawsze mnie ona przerazi, jeżeli skupię się tylko na niej. A tak naprawdę nie na niej, tylko na mnie, na moim małym ja, na tym starym człowieku, który ma nieustannie obumierać - to jest ból naszego życia - a jednocześnie ma nieustannie się rodzić nowy człowiek. I to jest radość. A akuszerem tego jest Jezus Chrystus.

Dalej, Chrystus powołuje nas każdego indywidualnie, nie można być powołanym we wspólnocie. On mówi do serca każdego z nas. I nie pomoże mi żaden człowiek, żaden przyjaciel, żona czy mąż, chociażby życzył mi wszystkiego najlepszego. Ja muszę sam odpowiedzieć na to wezwanie. Nikt mi w tym nie pomoże, nikt za mnie nie wypowie tych słów. Owszem, może mi być pomocny, ale decyzja należy tylko i wyłącznie do mnie, żebym ustąpił miejsca w sobie Chrystusowi.

Trzecia ważna sprawa, po naśladowaniu i odpowiedzi, w zasadzie zgodzie, żeby Chrystus zrobił w moim życiu porządek – ja nie mogę tego zrobić o własnych siłach. To przekracza wszelkie moje wyobrażenia i wszelkie moje siły, tutaj gaśnie moja wyobraźnia, ja muszę patrzeć na Niego, wstępować w Jego ślady. I ludzie tak postępujący są naprawdę święci, ale nie swoją świętością, nie swoim wysiłkiem, tylko tym, co zdołał w nich uczynić Pan Bóg. I to jest droga dla każdego z nas. Ona nie jest niemożliwa. Dlatego Jezus mówi, że błogosławieni – czyli szczęśliwi - są ci, którzy w ten sposób postępują. Bo doświadczają niewątpliwie trudności życia, ale niewątpliwie doświadczają również radości.

Taką kwintesencją i podsumowaniem tej Ewangelii jest następujące zdanie: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was i gdy mówią kłamliwie wszystko złe na was z Mego powodu”. Pytanie do mnie skierowane: - Z jakiego powodu ja czuję się prześladowany? Z jakiego powodu jest mi ciężko? Czy mogę przyznać, że z powodu tego, że działa we mnie Chrystus, czy raczej z tego powodu, że sam na swoje barki poprzez głupie często decyzje, albo chorą wyobraźnię, kładę na siebie ciężary nie do zniesienia? Myślę, że to jest właśnie proces naśladowania. Zostawmy te wszystkie nasze rzeczy i wpatrujmy się w Niego, a nie w drogę. Chodźmy po Jego śladach. I wtedy człowiek naprawdę doświadczy tego głębokiego wyzwolenia, zobaczy i odczuje namacalnie, że tak jak mówi św. Jan „jest już dzieckiem Bożym, jeszcze się nie objawiło kim, albo czym będzie, ale teraz naprawdę jest dzieckiem Bożym”. To ode mnie zależy, czy ja zdecyduję się na tą drogę, czy też nie. Amen.







XXX Niedziela Zwykła
(Mt 22,34-40) Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, calą swoją duszą i całym swoim umysłem.
Będziesz miłował swego bliżniego jak siebie samego."



/fragmenty/

Pamiętam takie wydarzenie z mojego życia, kiedy chodziłem do 4 czy 5 klasy szkoły podstawowej, już nie pomnę... i pani podczas lekcji języka polskiego napisała na tablicy takie zdanie, na temat którego mieliśmy się wypowiedzieć: "Człowiek jest tyle wart, ile warta jego praca.” A były to czasy głębokiego komunizmu i posypały się różne interpretacje, w których dymiły piece Nowej Huty, robotnicy na wyścigi układali cegły i bili rekordy (później umierali, ale o tym nie mówiono). Wszystko było wspaniałe – Człowiek jest tyle wart, ile jego praca. Im więcej z siebie wyciśnie, tym bardziej jest siebie wart. Zdania w tej dyskusji były na ogół wzniosłe i wspaniałe, kiedy nagle mój kolega podniósł rękę i zapytał tak, jak to pytają niewinne dzieci, a w tych pytaniach nie ma jakiegoś podstępu dorosłych: - Proszę pani, a co z takimi ludźmi... – nie wiedział jak to nazwać – kalekami, którzy jeżdżą na wózkach? Wszyscy wiedzieli, łącznie z panią, że jego brat jest taki. Co z nim? Biedak, nie załapał się do tej „kategorii wartości”. On nie będzie pracował, czyli według tego, co napisała pani, jest nic nie wart, bo nie pracuje. Człowiek jest tyle wart, ile warta jego praca. Nagle dyskusja ucichła. Dzieci także zrozumiały to pytanie. Pani zaczęła się plątać, przy pomocy słownej ekwilibrystyki usiłowała jakoś zatuszować swoje zakłopotanie, a w końcu zmieniła temat.

Tak się to skończyło, ale mnie to zdanie i ta sytuacja utkwiła w pamięci, przez długi czas sobie nie mogłem z tym poradzić, bo rzeczywiście, co z tymi ludźmi? Później czytając różne lektury, wpadłem na takie teksty dotyczące akceptacji drugiego człowieka. Jak bardzo ważna w naszym życiu jest akceptacja, to, że jestem przez kogoś po prostu zwyczajnie akceptowany takim, jakim jestem.
(...)
Ważne jest abym ja uwierzył, że to Pan Bóg mnie najpierw umiłował. To, że jestem, oddycham i istnieję, że mam takie, a nie inne przymioty i zalety, to jest wszystko świadectwo tego, że Pan Bóg mnie umiłował, takiego, jakim jestem, z tymi wszystkimi moimi ułomnościami. Wszyscy jesteśmy niepełnosprawni i mimo, że mamy względnie sprawne nogi, ręce i głowę, to wewnątrz bardzo często ludzie, którzy wyglądają na uosobienie sukcesu, są wewnętrznie niepełnosprawni i tak pokiereszowani, że nawet tego nie wiemy, bo tak skrzętnie się z tym ukrywają.

Jak w to uwierzyć, że Pan Bóg mnie kocha, skoro w moim życiu są takie wydarzenia, że ja krzyczę do Niego: - Dlaczego to mnie spotkało?! Nieładnie jest odpowiadać pytaniem na pytanie, ale odpowiem w ten sposób również do samego siebie, bo sam mam problemy z miłością Pana Boga do mnie, jak każdy człowiek: - A ile spędzasz, drogi człowieku, czasu na szukaniu tej akceptacji? Ile czasu w ciągu dnia poświęcasz na spotkanie sam na sam z Panem Bogiem, który cię umiłował? Nie dajemy Mu szans, aby nam pokazał to, co się w naszym życiu wydarza, z Jego perspektywy. I to jest bardzo często nasze kalectwo.
(...)
Jeżeli ja nie kocham siebie, nie czuję tego, że jestem chciany i akceptowany przez Pana Boga... nie ma mowy, żebym kochał drugiego człowieka! Ja mogę go akceptować interesownie, bo jest w czymś dobry, ale tak naprawdę nigdy do końca nie będę go przyjmował tak, jak Pan Bóg przyjmuje mnie. Można by powiedzieć tak: Doświadczmy tego, że jesteśmy chciani i kochani przez Pana Boga, a wtedy będziemy kochali samego siebie, a co za tym idzie, będziemy kochali także naszego bliźniego. Nie ma innej drogi. I człowieka nie jest warty tyle, ile jego praca.







XXVIII Niedziela Zwykła
(Iz 25, 6-10a), (Ps 23), (Flp 4, 12-14. 19-20)
(Mt 22, 1-14) Uczta w Królestwie niebieskim



Kramiki naszych interesów są ważniejsze od tego, co ofiaruje nam Pan Bóg.

/fragment/

Modlitwa to jest przyjmowanie daru swojego istnienia – to najpiękniejsza definicja chrześcijańskiej medytacji i modlitwy. Nie zasypywanie Pana Boga prośbami, tylko bycie z Nim i wsłuchanie się w to, jak moje istnienie jest przeze mnie przyjmowane. To daje mi głęboką świadomość, że to życie jest tylko preludium. Ono jest ważne, jest istotne, a podstawową nauką tego życia jest, że ja muszę się nauczyć cierpieć biedę w taki sposób, żeby ona mnie nie zniszczyła, nie zniszczyła mojej tęsknoty za jednością ze wszystkimi, z Panem Bogiem, ale również żyć w obfitości, żebym umiał tę obfitość przyjmować i żebym nie pielęgnował tego złudzenia, że jakiś ersatz jest w stanie zastąpić to, do czego jestem powołany.

A dzisiejsza Ewangelia nam mówi o takiej ślepocie ludzi, którzy uważają, że kramiki ich interesów są ważniejsze od tego, co ofiaruje Pan Bóg, od Jego obietnicy. Jak to śpiewa Soyka „są na tym świecie rzeczy, których nie można kupić”, nie można sprzedać, można je tylko i wyłącznie otrzymać. I nieustanne pielęgnowanie tego zabezpiecza mnie w jakiś sposób do tego stopnia, że nawet jeśli „chodzę ciemną doliną, to zła się nie ulęknę, bo On jest przy mnie”, On jest we mnie, On jest wokół mnie i „stół zastawia na oczach mych wrogów”.

Warto to w sobie pielęgnować i warto uczestniczyć nieustannie w tym darze, a jednocześnie tak dać się przemienić przez Eucharystię, żeby uczynić dar z siebie. To jest chyba jedyne sensowne spożytkowanie naszego życia, które i tak przemija i tak kiedyś się nam rozsypie. I to nie jest złe, dlatego, że Pan Bóg w ten sposób zaprasza nas do siebie, na swoją świętą górę, gdzie ostatecznie zedrze z naszych oczu wszelkie zasłony, wszelkie maski i zniszczy ten pra-lęk, który w nas jest – lęk przed śmiercią – ponieważ będziemy nieśmiertelni. Zmartwychwstaniemy tak jak Jego Syn.







XXVII Niedziela Zwykła
(Mt 21,33-43) - Przypowieść o zbuntowanych dzierżawcach winnicy



Jesteśmy moralnymi paralitykami. Tworzymy takie prawa, które są wbrew Ewangelii.

Przedziwny mechanizm obserwujemy, mianowicie to, co kiedyś zajmowało naszych dziadów i pradziadów, w czym widzieli problem, w czym spierali się, to my uważamy, że nas już nie dotyczy, że to są minione przebrzmiałe sprawy, że oni włos na czworo rozdzielali. Dzisiejsza młoda dziewczyna szczyci się tym, że ma takie poglądy, że gdyby jej prababka to zobaczyła, czy usłyszała, to by się przewróciła w grobie. Myślę, że to świadczy o tym, że ta dziewczyna jest o wiele mniej wrażliwa niż jej prababka, która dostrzegała pewne problemy. Można by powiedzieć, że ona w stosunku do swojej prababki jest moralną paralityczką. I tak jest niestety z prawami moralnymi, z prawami Ewangelii, że my bardzo często tworzymy coś nowego i wydaje nam się, że to stare przebrzmiało... Nic podobnego! To my jesteśmy ślepi, to my jesteśmy daltonistami duchowymi. To tak jakby człowiek, który ma ostry wzrok i dokładnie odróżnia błękit nieba od zieleni drzew, stawał do konkurencji z daltonistą, dla którego to są tylko odcienie szarości. I my bardzo często jesteśmy takimi daltonistami i mało tego, jeszcze się z tego szczycimy. Tworzymy takie prawa, które są wbrew Ewangelii. To my mamy duchowy paraliż.

Ciekawe zdanie wypowiedział jeden z wielki myślicieli chrześcijańskich Chesterton. Powiedział w ten sposób: „Być może, że Raj to jest tu i teraz ... tylko my jesteśmy ślepi!” Wywrotowe stwierdzenie, ale które wcale się nie kłóci z Pismem Świętym i z Ewangelią. Być może, tworząc nowe prawa, które idą wbrew Ewangelii, tak oślepliśmy, że nie widzimy tej winnicy Pańskiej, w której sami jesteśmy sadzonkami. I niestety bardzo często jest tak, że te sprawy, które nurtowały i miały znaczenie dla naszych dziadów i pradziadów, dla nas już nic nie znaczą, ponieważ my jesteśmy tacy nowocześni.

I znowu zacytuję Chestertona, z tym, że jest to mocne zdanie. Mówi o tym, że „współcześni ludzie szczycą się swoją demokracją i tolerancją... ale są to tolerancyjni buracy”. Tak mocno powiedział! I warto by zaglądnąć w swoje serce, czy czasem ja nie tworzę nowych praw, bo jak mówi dzisiejsza przypowieść Jezus jest kamieniem węgielnym. Jeżeli Go odrzucimy, On sobie zbuduje nowy naród, tak jak kiedyś uczynił z Izraelem. Straszne, ale może dotyczyć także każdego z nas. Każdego z nas, który co tydzień przystępuje do Komunii Świętej, a jednocześnie zabija proroków i tworzy swoje własne prawa.












































Andrzej Hołowaty OP homilie kazania mp3