strona główna
Życiorys
Homilie
Homilie II
Homilie III
Homilie IV
Homilie V
Homilie VI
Homilie VII
Homilie VIII
Rekolekcje
Rekolekcje2
Rozwazania
Modlitwa
Chodzenie po tropach
Inspiracje
Refleksje
Na marginesie
Pasje
Wspomnienia
Video
Portrety
Hary
Kontakt

Krótkie rozważania o modlitwie i medytacji




MODLITWA JEZUSOWA


Modlitwa Jezusowa jest modlitwą najprostszą i może brzmi trochę jak czarodziejska formuła, ale zaraz się okaże, że tak nie jest. Powstała na Wschodzie jeszcze przed podziałem chrześcijaństwa na wschodnie i zachodnie, tak że sądzę że jest ona zarówno wschodnia jak i zachodnia. Polega na powtarzaniu jednego zdania “w kółko” – jak pewnej mantry – mianowicie: "Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną!" Proszę zauważyć, że jest to też modlitwa ślepca spod Jerycha, Bartymeusza.

Tę modlitwę powinno się odmawiać według hezychastów – ludzi, którzy stworzyli tę modlitwę – w rytm oddechu. "Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego" – kiedy wdychamy powietrze, a kiedy wydychamy - "Zmiłuj się nade mną!" To rzeczywiście wyglądałoby na jakieś czary, gdyby nie cała teologia, która leży u podstaw tej modlitwy. Mianowicie, proszę zwrócić uwagę, że my zaczynamy życie na świecie wraz z pierwszym haustem powietrza, co najczęściej wiąże się z krzykiem, natomiast kończymy wraz z ostatnim wydechem. Już to jest w pewnym sensie takim fizjologicznym fundamentem, natomiast gdybyśmy otworzyli Księgę Rodzaju to znaleźlibyśmy opis, że Pan Bóg stworzył człowieka tchnąwszy w jego nozdrza tchnienie życia. Oddech jest ściśle związany z naszym stanem wewnętrznym na przykład z podenerwowaniem, kiedy jest szybki i rwany.

Sądzę, że takie unormowanie oddechu, plus te słowa, są jako najbardziej teologiczne. Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego – to jest wyznanie wiary w Jezusa Chrystusa, który jest jednocześnie Jezusem, czyli człowiekiem, a jednocześnie Synem Boga żywego, czyli Bogiem. Wypowiadam te słowa przy wdechu, a więc w pewnym sensie wpuszczam Go do swego wnętrza, zapraszam.

Natomiast Zmiłuj się nade mną przy wydechu – zużyte powietrze wyrzucam na zewnątrz, a jednocześnie nad czym On ma się zmiłować? – nad tym wszystkim co mnie zaśmieca, co mnie brudzi, co mnie kala, czyli nad moimi grzechami.

Jest to modlitwa bardzo prosta, ale wydaje mi się, że im częściej człowiek ją odmawia w takim spokojnym rytmie – tego się trzeba nauczyć i do tego się trzeba przyzwyczaić – okazuje się, że naprawdę głęboki spokój na człowieka przychodzi i niewątpliwie jest to dar Pana Boga. Oczywiście, że to nie działa w takim przełożeniu natychmiastowym, tego się trzeba nauczyć, tego rytmu również, ale ma ten atut, że można ją odmawiać w każdej chwili, kiedy tak naprawdę nic mi już nie przychodzi do głowy, kiedy mam mętlik w głowie. I ona ma podobne zadanie jak różaniec, to znaczy powoduje, że wszystkie myśli, które kołaczą się w mojej głowie i które tam szaleją, w jakiś sposób wyrzuca na zewnątrz, bo jest tam rytm słowa, rytm oddechu, czyli zaangażowane jest i ciało i umysł.

Myślę, że warto popraktykować tę modlitwę przy takich sytuacjach, gdy czekam na autobus, czy w pociągu, kiedy nie chce mi się czytać, bo ona daje głęboki pokój. Poza tym, okazuje się – i to jest rzeczywiście doświadczenie bardzo wielu ludzi – że jeżeli często jej używamy, to hezychaści mówili, że ona wchodzi w serce i cały nasz organizm modli się. Bardzo często jest takie doświadczenie, że jeżeli często się nią modlę, to budzę się rano i pierwsza myśl, która mi przychodzi do głowy to jest ten rytm: Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną. Fenomenalne zupełnie doświadczenie i niosące ze sobą wiele radości. Oczywiście nikogo nie zmuszam do tego typu modlitwy, ale wydaje mi się, że ona jest bardzo wartościowa i dzięki tej modlitwie wielu ludzi doszło bardzo blisko do Pana Boga i do jedności i pokoju serca. Myślę, że warto się nią zainteresować.






BRAK ODCZUWANIA OBECNOŚCI BOGA

(J 20, 1-18) - Maria Magdalena, Piotr i Jan przy grobie.



Maria Magdalena natomiast stała przed grobem płacząc. A kiedy płakała, nachyliła się do grobu i ujrzała dwóch aniołów w bieli, siedzących tam, gdzie leżało ciało Jezusa - jednego w miejscu głowy, drugiego w miejscu nóg. I rzekli do niej: «Niewiasto, czemu płaczesz?» Odpowiedziała im: «Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono». Gdy to powiedziała, odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus. Rzekł do niej Jezus: «Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?» Ona zaś sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: «Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go zabiorę». Jezus rzekł do niej: «Mario!» A ona obróciwszy się powiedziała do Niego po hebrajsku: «Rabbuni», to znaczy: Nauczycielu!

Jest to jeden z fragmentów, które opisują ukazywanie się Pana Jezusa. Są takie trzy specyficzne fragmenty w Piśmie Świętym, które mówią o obecności Chrystusa, chociaż nie jest ona odczuwana przez daną osobę. To jest między innymi ten przed chwilą przeczytany, bo Maria nie wiedziała, jej serce tęskniło, Jezus był, ale Go nie rozpoznała. Tak samo jest w Ewangelii, kiedy to uczniowie szli do Emaus, rozmawiali o tym, co się stało w Jerozolimie, Chrystus szedł między nimi, był na wyciągnięcie ręki, słyszeli Jego glos , ale Go nie rozpoznali. Dokładnie to samo było z Apostołami, którzy na polecenie Jezusa wrócili do Galilei i ta scena nad jeziorem, kiedy nie rozpoznają Jezusa, widzą tylko postać, ognisko, piekącą się rybę. Dopiero po pewnym czasie Go rozpoznają.


To jest wielce pocieszające, a jednocześnie uspokajające, że wcale nie musimy odczuwać Jego obecności. W momencie kiedy nasze myśli krążą wokół Chrystusa, On na pewno tam jest, a kwestia czy my to czujemy, czy też nie, to jest rzeczą drugoplanową.


Ten niesamowity fragment Ewangelii mówi nam też o trwaniu w pustce. To, że Chrystus nie żyje, to dla Marii było ciosem w samo serce to był Ktoś, kto przywrócił jej życie. Jak Ewangelista mówi, Pan Jezus wypędził z niej siedem złych duchów - to jest symbol rozbicia wewnętrznego, takiej czystej rozpaczy, czyli na powrót Chrystus zrobił z niej człowieka, pełnego godności, świadomości siebie, a teraz Go nie ma. Myślę, że ta scena symbolizuje taką modlitwę, kiedy w zasadzie wszystko legło w gruzach, a my po prostu zwyczajnie trwamy.
Ciekawa sprawa, że Apostołowie Piotr i Jan zobaczyli i odeszli, natomiast Maria została na tym miejscu. I jeżeli spotka nas coś takiego w życiu, to znakomitą modlitwą jest po prostu przebywanie w tej atmosferze, sycenie się tym, że wszystkie nasze plany legły w gruzach i takie wypicie kielicha goryczy do końca. Maria Magdalena symbolizuje taką modlitwę i na dnie tej modlitwy jest właśnie obecny Chrystus, który w pewnym momencie – nikt nie jest oczywiście w stanie określić po jakim czasie – zwróci się do nas po imieniu, tak jak do Marii. Amen.


BEZ MODLITWY ŚLIZGAMY SIĘ PO POWIERZCHNI WYDARZEŃ.

(Mk 9, 2-10) - Przemienienie Pańskie


/fragm./

Przemienienie Chrystusa chce nam otworzyć oczy na rzeczy niewidzialne. To wszystko, czego dotykają nasze zmysły, to jest tylko powierzchnia – oczywiście to wcale nie znaczy, że zła. Natomiast powołaniem człowieka jest sięgnięcie pod powierzchnię. Taką funkcję ma modlitwa, do której jest powołany każdy. Nieraz się tłumaczymy – ale tak naprawdę to jest zasłona naszego lenistwa – że nie potrafimy się modlić. Może niedostatecznie długo próbowaliśmy, może sięgnęliśmy nie po te modlitwy, po które trzeba było nam sięgać, dlatego, że każdy człowiek ma swoją indywidualną drogę. Natomiast każdy z nas jest powołany do tego, żeby doświadczyć niewidzialności pod osłoną widzialności. Tak jest z rzeczami, tak jest również z człowiekiem. Jeżeli nie będę widział – to jest pewnego rodzaju paradoks – niewidzialnego w człowieku, to będę go tylko traktował jako coś zwykłego, jako kogoś kto przechodzi obok, albo z kim zamienię parę słów, albo kto według mnie absolutnie nie jest wart czasu spędzonego z nim. Natomiast jeżeli zobaczę, że każdy człowiek w pewnym sensie zasłania sobą Pana Boga, wtedy okazuje się, że w każdym jest głębia.

Ta dzisiejsza Ewangelia ma nieskończoną ilość warstw, ale między innymi zachęca nas do modlitwy. Jezus pokazuje swoje bóstwo i jednocześnie sugeruje Apostołom, że w każdym człowieku – tylko to zależy od mojego patrzenia – jest obecny Pan Bóg. Skoro tego nie widzę, to wcale nie jest wina tego człowieka – bo to może być bardzo zły człowiek – tylko wina mojej ślepoty. Jak to napisał pewien chasyd, (Bahya ben Joseph ibn Pakuda) mędrzec żydowski:


To jest pewnego rodzaju paradoks i wcale nie neguje ani słów, ani umysłu, ale mówi, że jest jeszcze coś o wiele głębiej. My najczęściej niestety, w codzienności naszego życia zatrzymujemy się tylko i ślizgamy po powierzchni wydarzeń, a powołaniem każdego z nas jest sięgnięcie pod powierzchnię.

Epifania Jezusa jest jednocześnie powiedzeniem nam, że we mnie i w moim bliźnim tak samo jest obecny Pan Bóg, tylko trzeba zrzucić łuski swojej ślepoty, żeby to zobaczyć. Skoro tego nie widzę, to znaczy, że jestem ślepy, a wcale nie znaczy, że ten człowiek tak szczelnie zasłania sobą Pana Boga, że ja nie potrafię tego dostrzec. To zależy ode mnie. Co więcej, Jezus zabrał ze sobą Piotra, Jakuba i Jana i tutaj też wypełnia się Jego powiedzenie, że: „Gdzie dwóch, albo trzech jest zgromadzonych w Imię Moje, tam Ja jestem pośród nich”. Oczywiście to nie musi być fizyczna obecność drugiego człowieka, ja mogę się łączyć w modlitwie z drugim człowiekiem i wtedy też jest nas dwóch. Modlitwa ma jeszcze jedną niesamowitą i bardzo ważną funkcję – odrywa nas od siebie, od nas samych. Piotr w ogóle zapomniał, gdzie jest, co się z nim dzieje. Chce postawić trzy namioty, Jezusowi, Eliaszowi i Mojżeszowi. Zapomina o swojej kondycji ludzkiej i to jest to, o czym mówi Jezus: - Kto zapomni, kto straci swoje życie, ten je tak naprawdę odzyska. A ten, kto będzie się kręcił wokół swoich spraw, tam będzie coraz ciaśniej i to go wchłonie jak bagno. Dzięki modlitwie potrafimy zostawić samych siebie, te sprawy, którymi żyjemy na co dzień, przestają nas zajmować - tu nie chodzi o odrzucenie - ale już nie są centrum. Centrum jest Pan Bóg.

To jest jedno z najbardziej szczęśliwych doświadczeń człowieka, kiedy ja przestaję babrać się w samym sobie i rzeczywiście zaczynam dostrzegać światło góry Tabor w każdym człowieku, w każdej rzeczy, we wszystkich sytuacjach, które mnie spotykają. Amen.




NERWICOWA CHĘĆ ZARADZENIA WSZELKIEMU ZŁU..

(Mk 1, 29-39) - - „Wszyscy Cię szukają”.
- „Pójdźmy gdzie indziej, do sąsiednich miejscowości, abym i tam mógł nauczać”.



/fragm./

Jeżeli mamy naśladować Chrystusa, to trzeba by się przyglądać każdej sytuacji w której On działa – jak działa i kiedy zaniechał swojego działania. Zobaczmy tę dzisiejszą sytuację. Jezus uzdrowił bardzo wielu, ale nad ranem oczywiście ustawiła się nowa kolejka. My bardzo często reagujemy – jeżeli mamy dużo rzeczy do zrobienia – w taki bardzo nerwicowy sposób, że tyle mogliśmy jeszcze zrobić, a nie starczyło nam czasu. Gdybyśmy go mieli trochę więcej... gdyby sytuacja była inna... i tak dalej i dalej. Nic nie wskazuje w tej Ewangelii, przynajmniej na początku, że Jezus chce stamtąd odejść. Kiedy zapada decyzja o odejściu? Kiedy nad ranem wychodzi i idzie się modlić, Szymon z Andrzejem szukają Go, znajdują i mówią: „Wszyscy Cię szukają!” , a Jezus odpowiada, że decyduje się, że odchodzi z tamtego miejsca. Można by powiedzieć: - Tyle było jeszcze do zrobienia!!!

Myślę, że ta decyzja zapadła właśnie na modlitwie i sądzę, że należy się uczyć również tego, że nie wszystko musimy do końca zrobić. Są takie sytuację, że pewne rzeczy trzeba zostawić i iść dalej – nawet niedokończone, nawet wtedy, kiedy wydaje mi się, albo moja nerwica podsuwa mi to, że muszę jeszcze tyle zrobić, czy co będzie, gdy ja tego nie zrobię... przecież to wszystko się załamie, jestem w końcu niezastąpiony... Otóż nie!

Taka wskazówką, kiedy mam odejść, przerwać, zrezygnować, przejść do innych zadań jest właśnie modlitwa. Jezus zaczyna dzień bladym świtem od modlitwy i na niej zapada decyzja odejścia. Jak mówi święty Paweł w Liście do Hebrajczyków: - Chrystus przychodzi po to, aby przez śmierć pokonać tego, który dzierżył władzę nad śmiercią, to jest diabła, i aby uwolnić tych wszystkich, którzy przez całe życie, przez bojaźń śmierci podlegli byli niewoli”. Właśnie to jest jednym z objawów bojaźni śmierci – taka paniczna chęć zaradzenia wszystkiemu dookoła. Nigdy nie będzie takiej sytuacji, że ja wszystkiemu zaradzę. To jest powodem takiego naszego dyskomfortu i rozważania w nieskończoność tego, że można było jeszcze tyle zdziałać. Ile czasu tracimy na tego typu niepotrzebnych dywagacjach i rozmyślaniach?



Warto się po prostu zanurzyć w modlitwie, zostawić to wszystko Panu Bogu i poczekać, aż On zdecyduje. Duch Święty na modlitwie zdecydował, że Jezus musi iść dalej i poszedł. Poszedł dalej i zostawił tych wszystkich, którzy byli w takiej samej potrzebie, jak ci uzdrowieni. Jakby zostawia to wszystko Panu Bogu. Zrobił to co należało do Niego i nie troszczy się o innych, o więcej, o to żeby zaradzić złu całego świata. Wiemy, że kiedyś, gdy będziemy z Panem Bogiem to się stanie, ale teraz żyjemy w takiej sytuacji, że nie zaradzimy wszystkiemu i trzeba wiedzieć kiedy odejść. Trzeba wiedzieć kiedy zaprzestać takiego panicznego działania, albo zadręczania samego siebie, że tyle jeszcze mogłem zrobić, a nie zrobiłem, bo to jest zupełnie bezproduktywne. Amen.




PRESJA CZASU.

/fragm./

Kiedyś będąc w górach, szliśmy bardzo długą trasę i cały czas myślałem „Jak ja tam dojdę?”. Wtedy przypomniałem sobie o tym, co mówi buddysta – kiedy idę na spacer, to stawiam kroki koncentrując się na tym, co robię. I zacząłem właśnie w ten sposób - spokojnie stawiałem stopy i oczywiście ani się nie obejrzałem, gdy byłem na szczycie. Przestałem myśleć o tym, co mnie czeka, a skoncentrowałem się tylko na teraźniejszości, na tym, co robię teraz. Teraz jest bardzo ważnym momentem w naszym życiu, a ściśle rzecz biorąc jest jedynym momentem w naszym życiu, w którym ja naprawdę żyję. Przyszłości jeszcze nie ma i jak można ją spreparować, ażeby zaistniała? A przeszłości już nie ma, istnieje tylko teraz. To Stinissen zresztą opisuje w swojej książce. Koncentrowanie się na codziennych sprawach, na teraźniejszości powoduje, że to także przenika w moją modlitwę. Co więcej, my ulegamy pewnemu złudzeniu, że dogonimy czas, natomiast zupełnie odwrotnie jest w naszym życiu – przecież to czas idzie naprzeciwko mnie, a nie ja gonię czas. Nie wiem jak żebym się napiął, to i tak nie jestem w stanie ani przyspieszyć ani opóźnić następnej minuty, która przychodzi. Myślę, że trzeba budować w sobie taką świadomość.

Warto ćwiczyć takie koncentrowanie się na jednej czynności bez wybiegania w przyszłość, ćwiczyć takie okruchy dnia, czyli robimy tylko coś po to, żeby się tym czymś zająć. Jeżeli mam chwilę czasu, siadam sobie w fotelu i 5 minut poświęcam na takie wyciszenie się. Bez wyrzutów sumienia. Zakładam sobie, że nie będę odbierał telefonów i nic się nie stanie, jeśli za moment oddzwonię. Chodzi o to, żebym przestał ulegać tyranii tego wszystkiego, co mnie nieustannie popycha do działania, bo w takich momentach rodzi się od razu myśl, że być może akurat teraz mógłbym zrobić coś, czego nie zrobiłem przez dziesięć lat mojego życia. Pięć minut. Pięć minut takiego cieszenia się chwilą obecną, moim pokojem w którym siedzę, albo sytuacją w której jestem.



Jest taki opis w żywocie świętego Jeana Maria Vianneya, proboszcza francuskiego z Ars, on w swojej parafii miał takiego starego wieśniaka, który siadał w kościele i siedział godzinami. Vianney podszedł do niego kiedyś i spytał: Co ty robisz tak długo? A tamten, prosty chłop, odpowiedział: - Ja patrzę na Niego, On patrzy na mnie i tak siedzimy. Po prostu tak się modlił. Czyli siedzę, nigdzie się nie spieszę - chodzi o to, żeby czas przestał panować nade mną, a żebym ja panował nad czasem. Ja nie mogę sobie założyć, że może nagle czas przestanie panować nade mną. Ja to muszę wyćwiczyć.

Teraz jeszcze trudniejsze ćwiczenie – załóżmy że mam jutro egzamin, albo kolokwium i uczę się. Nastawiam sobie zegarek. Załóżmy, że zacząłem się uczyć od godziny dwunastej i nastawiam na siedemnastą. I o siedemnastej, niezależnie od tego, czy jestem w połowie rozdziału, czy akurat złapałem ideę tego, co miałem się nauczyć, to gdy zegarek dzwoni, robię sobie przerwę pięcio- czy dziesięciominutową, po czym znowu siadam. Poprzez takie ćwiczenie uczę się nie ulegać tyranii czasu. Po pewnym czasie takich praktyk okazuje się, że rzeczywiście nic się nie dzieje, że nic nie zaniedbałem, a jednocześnie opuściła mnie ta presja czasu. Wykorzystywanie okruchów czasu, albo wręcz tracenie czasu, walczenie, aby to, co mam zrobić nie opanowało mnie do końca, żebym nie wariował i nie poddawał się tej tyranii.

Jest taki niesamowity tekst w Piśmie Świętym, każdy go zna, gdy uczniowie płyną po jeziorze, a Pan Jezus śpi. To jest niesamowite, że Jezus śpi podczas burzy – i to jest symbol równowagi wewnętrznej. Apostołowie walczą, bo burza wtargnęła do ich wnętrza i z pretensjami zwracają się do Jezusa. A On odpowiada: - Czemu zwątpiliście, małej wiary? Obudził się i ta cisza, która była w Nim, spowodowała ciszę na zewnątrz. I ja mogę tak samo postępować, że cisza, która jest we mnie, spowoduje, że będzie również cisza dookoła. Nigdy odwrotnie! Ja nigdy nie zdołam odrobić straconej chwili i muszę odpuścić, co nie oznacza oczywiście, że mam siedzieć z założonymi rękami.

Wydaje mi się, że warto ćwiczyć takie rzeczy, a po pewnym czasie okaże się, że jestem rzeczywiście spokojny. Jeszcze jedna rzecz – nam się wydaje, że dogonimy pewne rzeczy. I zachowujemy się jak człowiek, który jedzie pociągiem i żeby wcześniej dotrzeć do celu, to przechodzi z ostatniego wagonu do pierwszego! Absurdalne. I my tak szarpiemy się i szamoczemy, a tak naprawdę gdy przestaniemy się szamotać, to ta cisza, która powstanie w nas ona będzie dominowała. Sytuacja wokół się nie zmieni, ale spowoduje, że ja zobaczę, że jestem panem czasu i nie ulegam jego tyranii.

To są cenne ćwiczenia, żeby zagłębić się w modlitwę i zagłębić się w ciszę. Cisza to nie jest tylko brak dźwięku. Cisza wewnątrz mnie, tak jak Pan Bóg jest ciszą. Jest taki tekst o Eliaszu, któremu Bóg się objawia, Eliasz schował się do jaskini i nagle słyszy łomot, burzę, ale to nie był Bóg. Dopiero w cichym powiewie wiatru był Pan Bóg. On jest w ciszy. Jeżeli tej ciszy nie będzie we mnie, to ta burza wtargnie do mnie i spowoduje, że będę miał pretensje przede wszystkim do Pana Boga tak jak Apostołowie – Ty śpisz, a my tu giniemy! Ta cisza winna być we mnie, ale to trzeba wyćwiczyć.




MEDYTACJA JAKO PRZEŻUWANIE.


/fragm./

Medytacja to jest przeżuwanie.
Nie brzmi dosyć apetycznie, ale to jest przeczytanie fragmentu Pisma Świętego i próba rekonstrukcji myśli, uczuć, tej sytuacji, takiego wyreżyserowania filmu według tego, co przeczytaliśmy. Łatwe to jest w scenach, w których występuje Jezus, trudniejsze może w dialogach, ale tak naprawdę te dialogi nie różnią się od naszych poza pewnym klimatem, tamtejszym. I wydaje mi się, że nie trzeba bać się uruchomienia swojej wyobraźni.

Medytacja polega na przeżuwaniu. To jest trochę podobne do procesu trawiennego. Mianowicie, jeżeli jem jakiś dobry obiad, to najpierw muszę go dobrze pogryźć. Organizm, który przyjmuje ten pokarm, on sam będzie „wiedział” jak korzystać. Ja nie musze się koncentrować na tym, żeby akurat organizm wybrał sobie z mojego pokarmu te rzeczy, które są mu potrzebne. I trochę tak jest z medytacją. Nasycam się poszczególnymi fragmentami Pisma Świętego, rozgryzam je, że tak powiem, wchodzę w sytuację i uczucia różnych ludzi, którzy występują na scenie biblijnej i później nie martwię się o to kiedy i gdzie będzie to wykorzystane. To jest takie przygotowanie działania dla Ducha Świętego. Ja nie muszę Go poganiać ani pilnować, On sam będzie wiedział jak skorzystać z tego materiału, który został przez mnie przyswojony. I do czegoś takiego można porównać medytację. Jeżeli jestem wierny w czytaniu tych fragmentów Pisma Świętego, to okaże się, ze po pewnym czasie, w konfrontacji z konkretnymi wydarzeniami w moim życiu, które odbywają się tu i teraz, nagle Duch Święty wyławia z mojej pamięci to, co kiedyś Mu przygotowałem. Dokładnie tak samo jak mój organizm wyławia z pokarmu to, co jest mu potrzebne do tego, żeby go zbudować. Nie muszę o to dbać. Takie zostawienie Panu Bogu „wolnej” ręki, kiedy i w jaki sposób mnie upomni przy pomocy fragmentu Pisma Świętego, który aktualnie przyjdzie mi do głowy.
I okazuje się, ze to naprawdę działa, działa w sposób genialny!



Jedna z moich znajomych mówi, że od czasu kiedy zaczęła – nie chodzi codziennie na Mszę Świętą, ale codziennie czyta rano czytania, te które przypadają na dzień dzisiejszy, można z tego łatwo korzystać, są kalendarze z odnośnikami do Pisma Świętego. Rano tak przygotowuje się do dnia, idzie w ten dzień i okazuje się, że tak naprawdę większość rzeczy przeżywa - jakby nie kontrolując zupełnie - w ramach tego tekstu, który przeczytała. I mówi, że od tego czasu, kiedy zaczęła to robić, naprawdę życie się zaczyna zupełnie inaczej układać niż wcześniej. Nagle widzi niesamowitą więź między tymi fragmentami, które przeczytała, a jej konkretnym życiem. Myślę, że taka medytacja jest niezbędna w naszym życiu.




BRAK LĘKU USUWA POŻĄDANIA.


/fragm./

Książki z zakresu mistyki pełne są wskazań, żeby uciszać w sobie pożądania.
Źródłem pożądań są lęki. Gdzie jest źródło lęku? Źródło lęku tkwi w naszym przekonaniu, że my z powodu grzechu tracimy Pana Boga. Jeżeli tracimy Pana Boga, to musimy zapełnić czymś tę pustkę i stąd się rodzą różnego rodzaju pożądania.

Jezus nie po to przyszedł na Ziemię, żeby mi wytknąć moje grzechy, tylko po to, żeby przekonać mnie, że nigdy z powodu grzechu nie wypadłem z objęć Ojca. To wewnętrznie uspokaja. I myślę, że modlitwa jest czymś takim: powierzeniem się całkowitym, z głęboką świadomością, że niezależnie gdzie jestem, niezależnie w jaki grzech popadłem, ja nadal jestem w objęciach Pana Boga. Idąc drogą i zmierzając do celu, już tak naprawdę jestem u tego celu. I to jest właśnie pogłębianie tej świadomości, że ja nie muszę się bać, nie muszę się lękać i wtedy jedno po drugim odpadają moje pożądania, próby zatrzymania kogoś, czegoś dla samego siebie, dlatego, że ja już nie muszę zapełniać pustki, która jest we mnie, ponieważ przywrócona mi została moja świadomość, że ja nigdy Go nie utraciłem, ja zawsze jestem z Nim.




MIGAJĄCE OBRAZY


/fragm./

Modlitwa i kontemplacja prowadzi mnie od obrazów do zagłębienia się w Słowie, bo współczesna cywilizacja i świat jest kulturą obrazkową. I obrazy, czy miganie obrazów, iluś tam obrazów na sekundę, które przelatują przed moimi oczami, to wyłączają moją wolę i rozum. I człowiek rzeczywiście od czasu do czasu może się poczuć jakby słuchał opowieści chomika o współczesnym świecie. I myślę, że właśnie modlitwa jest takim oczyszczeniem mojego umysłu z tej migotliwości obrazów, które pomijając moją wolę i rozum, trafiają wyłącznie w emocje. Może dlatego właśnie, tak bardzo emocjonalni jesteśmy, że na co dzień karmimy się tymi migającymi obrazami, a zbyt mało jest w nas takiego zagłębienia w słowo.



Jest taki film, na podstawie książki zresztą nakręcony, nazywa się „Fahrenheit 451”. To jest temperatura, w której zaczyna płonąć papier. Jest to film o cywilizacji totalitarnej, a ten totalitaryzm polega na tym, że schlebia się ludzkim słabościom - natomiast eliminuje się książki, eliminuje się słowo, eliminuje się myśl. Są tam ludzie, którzy uczą się książek na pamięć, ponieważ policja wszystko zabiera i pali. Są oni takimi ludźmi-księgami. Spotykają się i każdy z nich cytuje jedną książkę, której się nauczył na pamięć. To jest ich obrona przed taką cywilizacją, która przy pomocy obrazów - bo telewizja jest w tym świecie absolutnie dominująca – schlebia ich słabości.

Wydaje mi się, że modlitwa jest takim zagłębieniem się w słowie, takim oczyszczeniem z tego wszystkiego, co niesie współczesna cywilizacja, co wcale nie znaczy, że to jest złe. Tylko wydaje się, że proporcje zostały głęboko zachwiane.

[Rozmiar: 59029 bajtów]


UMIEJĘTNOŚĆ POWIERZANIA.


/fragm./

Jeśli chodzi o poznanie Pan Boga, to niestety, człowiek ma taką skłonność do przerzucania tego poznania, którym dysponuje w stosunku do świata, również na Pana Boga. A jak my poznajemy świat? Umieszczamy w swojej głowie, tłumaczymy sobie, doszukujemy się różnego rodzaju reguł, ustalamy prawa, a w zasadzie odkrywamy te, które są w świecie.

Tego typu nawyk, który mamy w stosunku do świata, niestety nie funkcjonuje w dwóch wypadkach. To znaczy w wypadku drugiej osoby, którą, jeżeli chcemy zrozumieć do końca jej zachowania, to zawsze krzywdzimy, dlatego, że nigdy nie z rozumiemy do końca, możemy ustalić jakieś tam reguły, ale zawsze druga osoba, drugi człowiek jest tym, który wymyka się nam i trzeba o tym wymykaniu ciągle pamiętać, to się w żargonie teologicznym nazywa „tajemnica”. A jeszcze bardziej dotyczy to Pana Boga. Dlatego jedynym prawdziwym sposobem poznania Jego, to nie jest tylko i wyłącznie czytanie książek, bo one zawsze formułują jakieś pojęcia na Jego temat. Natomiast jedynym prawdziwym sposobem jest właśnie medytacja. A medytacja polega nie na tym, że ja mam Go poznać, tylko na tym, że ja mam być poznany przez Niego. Polega na powierzeniu się całkowitym, na oddaniu, na oddaniu się tajemnicy. Tutaj absolutnie wszystkie ludzkie kategorie, te światowe, którymi się posługujemy, nie mają racji bytu. Zawsze jeżeli usiłujemy Pana Boga ująć w jakieś formuły, zawsze On się nam wymyka i to nie jest Ten. I dlatego jedynym sposobem poznania Go jest umiejętność powierzania. Powierzania samego siebie. Na tym polega modlitwa i adoracja, dlatego Jezus kładzie taki nacisk na to, żeby w taki dziecięcy sposób powierzyć się Panu Bogu, bo wtedy naprawdę doświadczymy Jego obecności. Zawsze jeżeli będziemy usiłowali Go wcisnąć w jakieś kategorie, to będzie to Bóg martwy, Bóg, który nie żyje. Bóg, który się mieść w naszej głowie, nie może być prawdziwy.
W nawiązaniu do tego rozważania o powierzeniu się całkowitym Bogu poniżej modlitwa zawierzenia, którą O. Andrzej polecał swoim najbliższym, rodzinie. Jest to akt oddania Jezusowi,a właściwie zapis słów przez Niego wypowiedzianych do Sługi Bożego, księdza Dolindo Ruotolo - podobnie jak zapisywała je s. Faustyna
kliknij na obrazek



WSZYSTKIE CODZIENNE WYDARZENIA
SŁUŻĄ ODKRYWANIU SAMEGO SIEBIE.


/fragm./

Chciałbym się zatrzymać na momencik nad wezwaniami, które są obecne w każdej Ewangelii. Jezus przede wszystkim mówi: „Czuwajcie!” - to znaczy żebyśmy byli świadomi, nieraz świadomi aż do bólu. Poza tym, to czuwanie też ma się wyrażać w modlitwie. Mówi o tym, abyśmy się nawracali. I chciałbym to skonfrontować z takim jednym zdaniem, które – nie wiem, kto to powiedział, ale wydaje mi się, że jest mądre - mianowicie: „znamy się na tyle, na ile nas sprawdzono”. Co to znaczy? To znaczy, że wszystkie wypadki, które nas spotykają, różnego rodzaju wydarzenia codzienne, są po prostu po to, abyśmy odkrywali samego siebie. Jeszcze jedno wezwanie jest z Ewangelii, bardzo ciekawe, mianowicie Jezus mówi o tym, abyśmy nieustannie byli uczniami, nie pozwalali się nazywać nauczycielami czy mistrzami, tylko nieustannie byli uczniami. I tak naprawdę uczy mnie w życiu to, co mnie spotyka.



My bardzo często nie przyjmujemy, że fakty, które nas spotykają odkrywają coś w nas, tylko szukamy przyczyny tego bolesnego odkrywania, a raczej ranienia nas, w innych ludziach. Tymczasem te wszystkie fakty to są pewnego rodzaju dane od Pana Boga, które mają służyć po to, aby odkryć nas dla samych siebie. Tacy jesteśmy, jak nas sprawdzono. Znamy siebie na tyle, na ile nas sprawdzono. I teraz ja mogę nieustannie uciekać w życiu od tego typu sprawdzianów, produkując oczywiście fikcyjny świat, ale prędzej czy później i tak ta zasłona zostanie zerwana. Ja myślę, że właśnie modlitwa jest takim momentem, w którym człowiek może spokojnie przeanalizować samego siebie i zobaczyć jak Pan Bóg, poprzez te konkretne wydarzenia naszego życia, usiłuje nam powiedzieć coś o nas. To co się wyłania, to nie jest coś, czego nie było. To cały czas we mnie było, tylko nastąpiło odpowiednie wydarzenie, które mi odkryło jakim jestem. To nie inni ludzie, nie sytuacja, to jest odkrycie mnie samego poprzez konkretne fakty. W ten sposób uczę się nieustannie i ta nauka będzie w zasadzie trwała do końca życia. I wydaje mi się, że bardzo często spotykamy takich ludzi, którzy są takim „nieodpakowanym prezentem” Pana Boga. Mianowicie, uodpornili się na wszystkie wydarzenia, które w jakiś sposób usiłują obnażyć ich i pokazać im jakimi są. Zagubili się w różnego rodzaju tłumaczeniach, a najczęściej to tłumaczenie opiera się po prostu na obciążeniu winą innych ludzi.

Warto pamiętać o tym, że mamy czuwać, czyli żyć świadomie i nieustannie pamiętać o tym, że jesteśmy uczniami. A wszystkie wydarzenia, które nas spotykają, są znakomitymi nauczycielami i odsłaniają w nas to, czego nieraz nawet nie przypuszczaliśmy, że jest w nas. I to nie jest wina innych ludzi, wina sytuacji, tylko po prostu służy odkrywaniu samego siebie. Amen.


W RAMIONACH PANA BOGA.


/fragm./

Gdyby przejrzeć Ewangelię, to bardzo często Jezus powtarza: „Czuwajcie i módlcie się”. Tego dotyczą poszczególne Jego sentencje, także przypowieści. Czemu ma to służyć? Wydaje mi się, że warto by powiedzieć dwa słowa na temat koncepcji czasu u Żydów. Koncepcji czasu, która wynika z Biblii, ze Starego i Nowego Testamentu. Otóż Pan Bóg nieustannie stwarza, to wszystko jest niedokończone i zmierza ku pełni. Powiedziałbym, że koniec człowieka to nie jest powrót do jakiegoś wyimaginowanego raju, tylko jest to pójście w kierunku pełni Pana Boga. Bardzo często mamy w swoim życiu takie okresy, że chcemy powrócić do nich, że było pięknie i wspaniale kiedyś i usiłujemy za wszelką cenę odtworzyć tą rzeczywistość... Nie da się jej odtworzyć, czas nieustannie, spokojnie, metodycznie idzie do przodu, a modlitwa - to wezwanie: „Czuwajcie i módlcie się” – nie ma charakteru presji wywartej na nas po to, żebyśmy byli spięci i oczekiwali jakiegoś kataklizmu, tylko wręcz przeciwnie, żebyśmy poczuli się zadomowieni w czasie, że mamy prawo tu być.



Modlitwa czyni dwie rzeczy: przede wszystkim kontaktuje mnie z Panem Bogiem, który nieustannie stwarza i nieustannie czyni wszystko nowe, a poza tym – co jest też niezmiernie ważne – kontaktuje mnie z samym sobą. Powoduje, że włącza mi się filtr, taki filtr, który niejako odsuwa głosy tego świata, które nieustannie mi podpowiadają, że musisz coś zrobić, musisz bronić się przed innymi, czas jest pełen niebezpieczeństw, kryzysów, zasadzek i pułapek... I gdy włączę telewizor, to nieustannie sączy się do mojej głowy tego typu wizja. Natomiast modlitwa sprawia, że ta wizja cichnie, że moje życie staje się autentycznie moje, że jeżeli ja mam kontakt z sobą, to to, co czynię, rzeczywiście czynię w sposób, który wypływa ze mnie, a nie który jest mi tam jakoś sugerowany, naciskany, że coś powinienem robić itd. I to jest prawdziwa twórczość i temu ma służyć uważność, modlitwa, czuwanie, kontakt z samym sobą. Świat jest miejscem naprawdę bezpiecznym i cokolwiek by mi się nie stało to i tak jestem w ramionach Pana Boga.



Modlitwa niejako usuwa ten cały lęk, który gdzieś za mną idzie, został mi wszczepiony przez moją cywilizację (to nie znaczy, że ona jest zła), wielu ludzi myli się, wielu ludzi chce mnie zastraszyć, a modlitwa kontaktuje mnie z samym sobą. Jednocześnie pozbawia mnie złudzeń, że ja mam powrócić do jakiegoś wyimaginowanego raju, że mam uczynić sobie z tej modlitwy schron, w którym się schowam przed życiem. Absolutnie nie! Ona właśnie zanurza mnie w życiu, bo poprzez to, że zyskuję zaufanie do samego siebie, do Pana Boga, do tego jakiego mnie stworzył, to zupełnie inaczej zaczynam patrzeć na świat - właśnie w taki sposób szalenie indywidualny, choć nie ekscentryczny, tak naprawdę mój i nie małpujący innych ludzi. To jest odnalezienie samego siebie i odnalezienie miejsca w tym świecie i w życiu – temu ona ma służyć. I temu ona naprawdę służy: takiemu zakorzenieniu - mam prawo tu być i mam prawo być taki, jaki jestem. On mnie akceptuje i to jest nieustanne punkt wyjścia. Świat jest nieustannie stwarzany i ja też jestem nieustannie stwarzany, a to wszystko jest w rękach Ojca. Amen.


KAPITULACJA WOBEC TEGO, CO PRZYCHODZI.


/fragm./

Chciałbym zacząć od cytatu z książki „Noc jest mi światłem” Stinissena, strona setna. Ostatnio mi wpadło to w oko. Stinissen cytuje nieznanego z nazwiska mistyka, w każdym razie jego przyjaciela, cytuje fragment jego listu. Ten człowiek pisze tak: „Jak wiesz, cała moja metoda polega na tym, by nigdy nie sprzeciwiać się temu, co na mnie przychodzi. Wszystko, co nie jest całkowitym, bezwarunkowym zawierzeniem i kapitulacją, jest stratą czasu i niepotrzebnym cierpieniem”.



Ktoś może powiedzieć: - no dobrze, ale my mamy mówić o modlitwie, a tymczasem ten człowiek mówi o życiu... Kilkakrotnie już wspominałem, że sama modlitwa musi przechodzić w życie. Na początku, gdy człowiek zaczyna swoją przygodę z Bogiem, modlitwa wydaje się czymś oddzielonym od życia, ale im głębiej wchodzi w modlitwę, tym bardziej jedno z drugim się przenika. I w końcu dochodzi do tak niesamowitej sytuacji, że trudno już odróżnić modlitwę od życia i życie od modlitwy. Temu mistykowi, cytowanemu przez Stinissena, chodzi właśnie o to, że modlitwa powinna się rozciągnąć na całe moje życie, a tym rozciągnięciem jest po prostu bezwarunkowa kapitulacja wobec tego, co przychodzi. Jak mówi- wszystko inne, jeżeli ja się zacznę szamotać – jest cierpieniem. Jak on to rozumie? Prawdopodobnie jak większość mistyków, to znaczy, my bardzo często gdy wchodzimy w jakąś sytuację życiową, to od razu sobie wyobrażamy, że gdybyśmy mieli inną, to by było lepiej. Nie, mamy takie dane, jakie są, takie osoby jakie są wokół nas, takie potraktowanie nas przez te osoby, jak nas potraktowali i coś sensownego musimy z tym zrobić. Oczywiście, to wcale nie zakłada bierności, wręcz przeciwnie, to zakłada pracę na tych danych, które są, a nie tych, które mogłyby być i ewentualnie przyczyniłyby się do szczęśliwego rozwiązania tej sytuacji. Szczęśliwe rozwiązanie sytuacji to na ogół jest po prostu erupcja naszego egoizmu. I jeżeli ja wierzę, że wszystko - łącznie z każdym moim oddechem - jest darem Pana Boga, to również to, co mnie spotyka też jest darem pana Boga i dana chwila zawiera w sobie wszystkie potrzebne mi elementy do tego, żebym wykorzystał je dla swojego dobra. A na drugi plan schodzi, czy ja będę się czuł w komfortowej sytuacji, czy mnie komfortowej – to się stają rzeczy nieistotne.



Myślę, że to jest praktyka modlitwy w codzienności, że ja przyjmuję to, co jest i staram się te elementy tak poukładać, żeby tą sytuację rozwiązać nie w oparciu o to, co mogłoby być, tylko w oparciu oto, co jest. I to jest konkretne zanurzenie w konkretnej chwili, która teraz, tutaj, jest obecna. Wszelkie szamotanie powoduje dodatkowe cierpienie, tak jakbym się szamotał w sieci. Naprawdę, Panu Bogu nic się nie wymyka spod kontroli - warto sobie ciągle to powtarzać, szczególnie kiedy jestem zaskoczony sytuacją, zaskoczony postawą innych ludzi, że to jest widocznie mi potrzebne. Widocznie Pan Bóg chce z tych elementów coś wyrzeźbić ze mnie, a ja mam to wszystko poukładać w sensowną całość. I tak modlitwa przenika się z życiem, a życie z modlitwą. Co my innego robimy na medytacji, jak nie zatapiamy się w chwili teraźniejszej? W jakiś sposób walczymy z tym, że myśli nam uciekają, że gdzieś krążymy po peryferiach. Po pewnym czasie zanurzymy się tylko w Tu i Teraz, mamy tylko te elementy, które są wokół nas. Nic innego, bo nic innego nie jest potrzebne. Dokładnie tak samo jest w życiu – to, co mam, jest mi potrzebne, konieczne i jest warunkiem tego, żebym sobie poradził. Nic innego, co bym wymyślił, co inni mogliby mi dać, a ich akurat nie ma w zasięgu ręki czy wzroku. To wszystko, co mam teraz jest dobre, konieczne i przy pomocy tych elementów mam rozwiązać tą sytuację, w której jestem. Amen.