strona główna
Życiorys
Homilie
Homilie II
Homilie III
Homilie IV
Homilie V
Homilie VI
Homilie VII
Homilie VIII
Homilie IX
Rekolekcje
Rekolekcje2
Rozwazania
Modlitwa
Chodzenie po tropach
Inspiracje
Refleksje
Na marginesie
Pasje
Wspomnienia
Video
Portrety
Hary
Kontakt

Homilie IX


XXXIII niedziela zwykła
(Mk 13,24-32) W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku.
Gwiazdy będą padać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte
.



Dwa z dzisiejszych czytań mówią o końcu świata. Można by powiedzieć, że niektóre opisy końca świata, które przed chwilą usłyszeliśmy, mogłyby wyjść spod pióra jakiegoś astrofizyka, który obserwuje przez teleskop wybuch supernowej albo zagładę galaktyki.

Warto poczynić pewne rozróżnienie, mianowicie koniec świata w wydaniu chrześcijańskim - w tym, co mówi Pan Jezus – absolutnie nie jest katastrofizmem, bo bardzo często katastrofizm powołuje się na teksty Ewangelii. Tutaj nie chodzi o zagładę, tu nie chodzi o zniszczenie, tu nie chodzi o dzień gniewu. Katastrofiści różnych wieków bardzo często patrząc na współczesny im świat, dostrzegając zło oraz zniszczenie i powołując się na Nowy Testament mówili, że wreszcie musi przyjść ten dzień gniewu, kiedy wszystko zostanie wyrównane, kiedy wreszcie nieprawość zostanie odpłacona. Ale to nie jest wizja chrześcijańska.

Techniczne określenie końca świata, które jest w Ewangelii świętego Mateusza użyte i które tak tłumaczymy jako koniec świata, mówi o wypełnieniu, o dojrzewaniu. Zwróćmy uwagę, że wszystko wokół nas dojrzewa i w końcu przynosi owoce – tak przynajmniej powinno być. Jeżeli piszę książkę czy pracę, ona w końcu dojrzeje i zaowocuje, zamknę pewien rozdział. Moje życie tak samo, chociaż nie wszystkich życie w ten sposób przebiega, niektórzy wiecznie są małymi chłopcami, a niektóre niewiasty wiecznie małymi dziewczynkami – nie chcą dojrzewać.

To, co mówi Jezus o końcu świata, to nie jest reportaż. Nie wiadomo jak to będzie, wiadomo tylko, że będzie pewnego rodzaju zamknięcie, że wszystko to kiedyś się skończy. Mało tego, Jezus mówi, że zwycięstwo dobra nad złem już się dokonało - ono miało miejsce dwa tysiące lat temu. Czyli losy świata są według Ewangelii przesądzone – rozwiązane pozytywnie, wszystko wraca do Pana Boga. Z tym, że los każdego z nas leży także w naszych rękach i to od nas zależy, czy wpiszemy się w tą Bożą perspektywę, czy też ją zignorujemy.

Jest kilka takich terminów, którymi Nowy Testament określa koniec świata:

Paruzja – Grecy, gdy wymawiali słowo „paruzja” mieli na myśli triumfalne wejście wodza po odniesionym zwycięstwie. I w takiej perspektywie należałoby patrzeć na koniec świata. Jezus już zwyciężył zło na Kalwarii, ale Jego triumfalne wejście dopiero nastąpi. My żyjemy w tej przestrzeni czasu, żyjemy w czasach ostatecznych, można by powiedzieć.

Epifania – drugi termin, to Objawienie, Bóg objawi swoją autentyczną wielkość, teraz jest dla nas Bogiem zakrytym, Bogiem, którego możemy co prawda spożywać, możemy wchłaniać w siebie Jego naukę i Jego Ciało, ale niewątpliwie jest On Bogiem ukrytym. W czasach ostatecznych okaże się nam naprawdę, a my oczami ciała będziemy widzieli kim On jest.

Apokalipsa – trzeci termin. Apokalipsa po grecku oznacza odsłonięcie - odsłonięcie wszystkiego, co dotychczas było zakryte, a więc niestety także naszych grzechów, ale również tego dobra, które uczyniliśmy. Ktoś może powiedzieć: - To straszne! Ale zwróćmy uwagę, że my takie apokalipsy przeżywamy praktycznie na co dzień. Jeżeli ktoś latami buduje gmach kłamstwa i nagle on się rozsypuje, bo wszystko wychodzi na jaw, to przyszła na niego taka mała życiowa apokalipsa. Objawiło się tak naprawdę, co w tym człowieku drzemało. Albo jeżeli wychodzi jakieś olbrzymie dobro, które gdzieś tam skrycie człowiek czynił i nagle okazało się, że to on jest autorem tego dobra, to także następuje pewnego rodzaju odsłonięcie. A więc nie ma nic nienormalnego w tym zwinięciu księgi świata, to jest wręcz odczucie każdego z nas, że wszystko domaga się finału - również ten świat. I ta perspektywa, że ja idę do Pana Boga i wszystko zostanie ujawnione, odwraca pewne perspektywy w naszym życiu. Otóż okazuje się, że wielkie rzeczy – w moim mniemaniu – którym oddawałem się przez całe życie, mogą mieć wagę piórka i nic nie znaczyć. A małe ukryte sprawy, jakieś ukryte dobro, które świadczyłem drugiemu człowiekowi, może tak naprawdę decydować o moim zbawieniu.

Co więcej, jeżeli ja wiem, że losy świata kiedyś zostaną zwinięte i będę przedstawiony Panu Bogu, to śmiało mogę być tutaj, na ziemi, orędownikiem spraw przegranych. Nie będę niewolnikiem statystyk, nie będę przeżywał tego, że w badaniach OBOP-u jestem w mniejszości, bo to nie ma najmniejszego znaczenia. Kiedyś cynicznie prezes telewizji powiedział do swojego interlokutora: „No, pan ma rację, ale ja mam większość!”. Właśnie, po jakiej stronie ja się sytuuję? Po stronie ludzi, którzy mają prawdę, którzy dążą do prawdy - prawdy swojego życia i ujawniania prawdy w świecie - czy też po stronie tych, którzy mają większość? Znakomite, choć cyniczne powiedzenie i myślę, że ono zostanie wyświetlone w czasach ostatecznych. Na czym mi tak naprawdę zależało? Oczywiście można by powiedzieć, że każdy ma swój własny prywatny koniec świata: będzie nim nasza śmierć. To jest też śmierć świata związanego z nami, a dla innych śmierć drugiego człowieka też jest śmiercią fragmentu ich życia.

Warto do tych tekstów podchodzić nie z punktu widzenia katastrofy, ale z punktu widzenia dojrzewania, wypełnienia, że wszystko w tym świecie dąży ku wypełnieniu. I jednocześnie jeżeli ja mam tę perspektywę, jeżeli tak naprawdę wiem, że jestem w ręku Boga, to będę śmiało - pomimo tego, że może to być mało popularne - optował za prawdą i wybierał rzeczy, które mogą być z góry skazane na przegraną z punktu widzenia tego świata. Ale jak mówi Pismo Święte: „przemija postać tego świata”.






XXXII niedziela zwykła-
(Mk 12,38-44) Grosz ubogiej wdowy



Z upodobaniem chodzą oni w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach”. Czyż to nie jest opis jak najbardziej aktualny? Gdy się rozejrzymy po świecie, to bardzo często właśnie on wygląda: uroczyści celebranci, którzy tak naprawdę poruszają się w koteriach karmionych lękiem, uwielbiają celebracje, zaszczytne miejsca, uwielbiaj bycie uroczystym, zasiadanie na uroczystych meblach i pewnie niejeden goląc szczękę w gatkach przed lustrem w łazience rozmyśla o tym, że za chwilę spłynie na niego niesamowity splendor... Jego Preponderancja, Jego Eminencja, Jego Magnificencja i tak dalej i tak dalej i tak dalej. Świat się w ogóle nie zmienił!

Zdumiewająco łatwo jest nakłuwać te balony igłą gdyby Jezus nie powiedział: - Strzeżcie się takich ludzi! Pamiętajmy o tym, że tego typu ludzie mają czasem coś do powiedzenia, czasem piastują władzę i wokół siebie robią taką niesamowitą atmosferę pełna zagęszczenia, takiej duchoty i otaczają się lizusami. Znamy te sytuacje, z tym, że najczęściej niestety odnosimy je do innych. Genialnie zauważamy to, co się dzieje wokół, natomiast Chrystus mówiąc o tym, że strzeżcie się takich ludzi, również ostrzega mnie przede mną samym, bo być może w moim sercu również się kryje człowiek tego typu, taki niedoceniony. I nie można tego tylko skwitować powiedzeniem z wiersza Ezry Pounda o uroczystych a tępych: A zagrajcie im palcem na nosie – ponieważ to również dotyczy mnie. Jak to powiedział Zbigniew Herbert: - Oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz, powtarzaj: zostałeś posłany, czyż nie było lepszych?




To jest proces, który powinien nieustannie towarzyszyć naszemu życiu, powinniśmy tropić w sobie tego typu zachowania i bezlitośnie je niszczyć, bo naprawdę one są w stanie zawrócić nam w głowie i porwać nas. Zupełnie po drugiej stronie tej Ewangelii stoi ta uboga wdowa i niesamowicie mocne wymaganie Chrystusa, który mówi, żebyśmy umieli zwalczać w sobie nawet nasze instynkty samozachowawcze. Ta uboga wdowa wrzuciła wszystko co miała na swoje utrzymanie. I takie są prawa logiki Bożej: albo ja daję wszystko, albo nie bawmy się w żadną wiarę. Oczywiście to potwornie trudne wymaganie, ale nikt o zdrowych zmysłach nie myśli, że człowiek sam z siebie może to uczynić. Nie mniej jednak czasem są takie sytuacje, kiedy ja muszę rzucić na szalę dokładnie wszystko widząc przed sobą wyłącznie ciemność. I wtedy tak naprawdę mogę dostrzec Bożą interwencję. Dopóki w moim postępowaniu są zabezpieczenia, dopóki mam jeszcze takie neutralne wysepki, na które Pan Bóg nie ma wstępu i mogę zawsze tam czmychnąć, gdy sytuacja się wali na głowę – to nie wiem nic o Panu Bogu i o wierze.

Dlaczego Jezus tak był zafascynowany tą kobietą? Dlatego, że w pewnym sensie w tym wspaniałomyślnym geście ona streściła całe Jego życie. Chrystus swoje życie całkowicie wrzucił do skarbony świata – był całkowicie oddany Ojcu. Oczywiście nikogo nie można namawiać ani od nikogo wymagać tego typu zachowań, nie mniej jednak Chrystus mówi, że to są zachowania człowieka, który należy do królestwa Bożego. Jak śpiewaliśmy w tym wersecie przed Ewangelią: - Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich NALEŻY królestwo niebieskie. Jeżeli ja nie dbając o to, że wystrzelam się ze wszystkiego, rzeczywiście rzucam swoje życie na szalę, to naprawdę doświadczam obecności królestwa Bożego.

Tylko niestety nie można o tym opowiedzieć, bo ktoś kto tego nie doświadczył, bardzo często uznaje takie przykłady jako pobożne kaznodziejskie dyrdymały. Otóż to jest esencja życia, Chrystus sam tego doświadcza i namawia nas do tego, żebyśmy wstępowali w Jego ślady, żebyśmy nie dbali o różnego rodzaju zabezpieczenia i wtedy okazuje się, że naprawdę nasze życie nabiera rumieńców. I przestaje być ważne, czy ja żyję lat trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, czy sto. Ja mogę przeżyć naprawdę szmat życia, być wypielęgnowanym staruszkiem, ale dbałem tylko i wyłącznie o siebie. Dokładnie jak ci wszyscy uczeni w piśmie i faryzeusze.




XXX niedziela
(Mk 10, 46b-52) - Uzdrowienie ślepego Bartymeusza


/fragm./

Dzisiaj mamy do czynienia z uzdrowieniem Bartymeusza, syna Tymeusza, ślepca, który siedział przy drodze. Nie chodzi tylko o ślepotę fizyczną, ale przede wszystkim o duchową. Każdy z nas jest ślepy na jakieś sfery rzeczywistości i warto wołać do Chrystusa z taką mocą jak Bartymeusz.

Co się dzieje, kiedy ślepniemy? Na ogół ślepniemy z tego powodu, że poruszamy się po powierzchni wydarzeń. Tak przyzwyczailiśmy się do tego kołowrotu zajęć, że zaniedbujemy nasze życie duchowe, nasze życie wewnętrzne. Prędzej czy później dochodzi do takiej sytuacji, że ja siadam przy drodze, opanowuje mnie taki egzystencjalny ból, że wszystko wokół przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Niby chodzę do pracy, niby rozmawiam z ludźmi, ale tak naprawdę jakby powietrze z tego wszystkiego uszło. To jest znak, że głęboko zaniedbałem swoje życie duchowe. Niebezpieczeństwo tej sytuacji jest takie, że my zamiast udać się do Pana Boga i zamiast to udawanie się do Pana Boga uczynić naszym zwyczajem, to bardzo często usiłujemy pocieszyć się szukając gwałtownie takiej rzeczy, która jest nas w stanie tak zaabsorbować, że zniweluje to głębokie uczucie egzystencjalnej pustki. I znowu nabieramy się dokładnie na to samo, ponieważ gdy miną te radości, które dała nam ta rzecz, czy ten człowiek - nowy, świeży, niepowtarzalny - znowu będziemy siedzieli przy drodze i znowu naszym doświadczeniem będzie ta nieznośna lekkość bytu, kiedy to wszystko przestaje mieć znaczenie. W ciągu życia potrafimy powtarzać tego typu schematy kilkadziesiąt razy, a może do końca życia nie wpadniemy na to, że jest to po prostu głębokie zaniedbanie naszego ducha. (..) I siedzimy często zaślepieni na nasze życie wewnętrzne jak ten żebrak. Obyśmy wpadli na taki pomysł, żeby krzyczeć do Jezusa: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!

Ten człowiek z dzisiejszej Ewangelii doszedł chyba do ściany. W ogóle nie przejmuje się tym, że narazi się na kpiny innych ludzi, w ogóle nie przejmuje się tym, że ci którzy towarzyszą przechodzącemu Jezusowi, uciszają go. I tu jest taka ciekawa sprawa – w nas może być coś takiego, że nie krzyczymy, dlatego że wstydzimy się innych, ponieważ nie wypada, żeby mężczyzna się załamał, (kobiety to bardziej eksponują) nie wypada żeby pokazywać jakąś skazę na swoim obliczu, a wewnątrz często wyjemy z bólu. Jeżeli naprawdę chcemy ratunku, to musimy w takich sytuacjach wołać tak jak Bartymeusz: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!

Mało tego, w nas jest też taka cząstka - może ten chór uciszający biednego ślepca, to jest cząstka nas samych, że „nie wypada”, „po co się narzucać Panu Bogu”, „jakoś to się załatwi”, „może inni mi pomogą”... Otóż nie, są sprawy, które ja mogę załatwić tylko i wyłącznie z Panem Bogiem i nic i nikt nie zdoła zastąpić Jego interwencji, Jego obecności. Chociaż nie wiem jakbym się oszukiwał i nie wiem jakbym się starał, to znikąd nie otrzymam pomocy. Ten ślepiec na drodze do Jerycha dokładnie o tym wiedział. Warto nie przejmować się tym, co mi inni radzą, żeby tak spokojnie znosić pewne rzeczy czy kamuflować to, co się w moim sercu dzieje, tylko naprawdę zdobyć się na ten głęboki krzyk.

Jezus przychodzi do niego i pyta: - Co chcesz, abym ci uczynił? A on odpowiada: - Rabbuni, żebym przejrzał! I rzeczywiście przejrzał, ale zwróćmy uwagę, że w innych Ewangeliach ci wszyscy, którzy doświadczali łaski Pana Jezusa szli swoją drogą, natomiast ten poszedł za Nim. Jemu potrzebne była oprócz światła, które wpada przez oko, również światło wnętrza. On żył w głębokiej ciemności, w głębokim kryzysie.

Ilu z nas, niestety, nie ucieka się do Chrystusa, wstydzi się do Niego mówić? Ilu z nas usiłuje tę swoją udrękę egzystencjalną zasypać jakimiś rzeczami, nowymi zainteresowaniami, nowymi ludźmi i tak dalej? Ktoś może powiedzieć: - No dobrze, a jeśli moja wiara jest słaba, jeśli jedną nogą wierzę, a drugą nie wierzę? To może hipotetycznie chociaż załóżmy, że On mnie może uzdrowić i róbmy tak, żeby wołać do Niego nieustannie. Załóżmy taką hipotezę, co nam szkodzi? W ten sposób astronomowie odkrywali ciała niebieskie. Coś im się nie zgadzało, tak jak u nas w życiu, i z wyliczeń wynikało, że coś tam jeszcze musi być. I rzeczywiście wtedy to odnajdywali. Może tak jest z nami, może te nasze bóle egzystencjalne wskazują, że czegoś jeszcze zaniedbaliśmy. Obyśmy umieli wołać tak, jak Bartymeusz.







XXIX niedziela zwykła
(Mk 10, 35-45) - Apostołowie Jakub i Jan proszą Jezusa o wysokie stanowiska w Królestwie Bożym.



Zapewne od czasu do czasu każdy z nas spotyka takich ludzi – a może, nie daj Boże, sami takimi jesteśmy – którzy, gdy nawiązuję z nimi relacje, to okazuje się, że nie mają umiaru, zaczynają wchodzić w sfery, w które wchodzić nie powinni, dosłownie z buciorami włażą w nasze życie. Nie ma w nich takiego zbawiennego dystansu i uszanowania tej przestrzeni, którą każdy człowiek musi mieć wokół siebie. Bezceremonialnie łamią wszelkiego rodzaju bariery i są niestety bardzo przykrzy.

Dzisiejsza Ewangelia opowiada o takich ludziach i – co dziwne – tymi ludźmi są Apostołowie: Jakub i Jan. Jan, który był umiłowanym uczniem Jezusa! To jest dla nas pewnego rodzaju wskazówka. Pomimo, że Jan niewątpliwie kochał Chrystusa, to jednak ta miłość od czasu do czasu przyjmowała jakieś karykaturalne, wynaturzone formy – takie, że usiłował narzucić Chrystusowi swoje pragnienia. Jest to sytuacja tym bardziej tragiczna, że Jezus mówi do Apostołów o najistotniejszych dniach w Jego życiu: o tym, że umrze i zmartwychwstanie... a ci rozprawiają o tym, jakie to stanowiska będą zajmowali w Jego Królestwie. Jakże bolesna pomyłka, ale to jest też ostrzeżenie dla nas. To, że jesteśmy blisko Pana Boga, że uczestniczymy we Mszy Świętej, że się spowiadamy, modlimy, mamy poczucie Jego obecności – to wcale nie upoważnia nas do tego, żebyśmy się z Nim spoufalali.

Następna rzecz: warto baczyć na to, o co prosimy. Są takie prośby, których po prostu nie przystoi nawet wypowiadać. Takie, które łamią ten cudowny dystans, który powinien być również w miłości, w przyjaźni i we wszystkich relacjach z innymi ludźmi – to uszanowanie przestrzeni wokół osoby. Oczywiście, można w drugim kierunku przesadzać i tak chodzić na paluszkach wokół drugiego człowieka, że aż staje się to nieprzyjemne. Warto wyważać pewne rzeczy.

I jeszcze jedna bardzo ważna sprawa: Jezus na tyle, na ile może ustępuje, nie oburza się na tych ludzi... ale jednocześnie w pewnym momencie mówi: - Nie! Nie do Mnie należy dać miejsce po Mojej prawej i lewej stronie. I jest to też wzór do naśladowania dla nas. Jeżeli czujemy, że ktoś w ewidentny sposób łamie ten dystans, musimy mu po prostu z całym spokojem powiedzieć: - Nie, tak nie można. Amen.







XXVIII niedziela zwykła
(Mk 10, 17-30) - Dialog z bogatym młodzieńcem.



"Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" Ten wstęp jest ciekawy, młodzieniec mówi Jezusowi "Nauczycielu dobry". To jest takie - dawniej się na to mówiło "zagajenie" rozmowy. W pewnym sensie usiłował może Jezusa nastawić pozytywnie do siebie, po prostu przyszedł z Jezusem podyskutować. I Jezus od razu go zbija z pantałyku i mówi: - "Nie nazywaj Mnie dobrym, tylko Bóg jest dobry". Dlaczego akurat tak? Dlatego prawdopodobnie, że Chrystus widzi, że ten człowiek przyszedł sobie podyskutować. My w ten sposób dyskutujemy, mamy dylematy moralne i rozstrzygamy je przez mnóstwo czasu, ciągle się bijemy z myślami i przychodzimy do Pana Boga podyskutować sobie. A z Bogiem nie ma dyskusji. Albo ja wsłuchuję się w to, co On chce mi powiedzieć, albo nie żartujmy i nie uważajmy, że jesteśmy ludźmi wierzącymi, ponieważ ciągle potrzebujemy nawrócenia.

To jest bardzo trudne, to co mówię, bo proszę pamiętać, że dylemat moralny zrodził się w Raju i to w momencie, kiedy wąż poddał w wątpliwość słowa Pana Boga - to jest początek dylematów moralnych. To nie znaczy, że one są złe. Stają się złe w momencie, kiedy ja je skierowuję przeciwko przykazaniom i przeciwko Panu Bogu. Kiedy przychodzę do Pana Boga i chcę sobie z Nim podyskutować. My możemy sobie dyskutować na różnego rodzaju tematy i ja wcale nie bagatelizuję spraw dotyczących pewnych dylematów moralnych, natomiast broń Boże, żebym ja je użył przeciwko Panu Bogu, żebym kwestionował przykazania Boże, bo to mnie doprowadzi donikąd.

Ciąg dalszy tej dyskusji - młodzieniec się czuje troszeczkę taki skonfundowany tym, że Pan Jezus go tak od razu uciął. Chrystus mówi: - Znasz przykazania? Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie mów fałszywego świadectwa i tak dalej... I wtedy młody człowiek mówi, że od samego początku tego przestrzegał. Jezus patrzy na niego i proszę zwrócić uwagę, że ciężar dyskusji z takich dylematów moralnych przenosi się na tę osobę. Tak jest z nami, my wolimy uciekać w pewnego rodzaju rozważania dotyczące jak mamy postępować, mamy tysiące problemów, natomiast tak naprawdę nie chcemy słuchać tego, co mówi Chrystus, to znaczy przede wszystkim iść za Nim, bo co innego rozmowa na temat przykazań, an temat dylematów, a co innego twarde "Pójdź za mną!".

Chrystus patrzy na niego i mówi: - "Jednego Ci brakuje. Idź sprzedaj wszystko, co masz i chodź za Mną". I młodzieniec odchodzi zasmucony. To nie dlatego, że on był skąpcem, nie, tylko dlatego, że przyszedł z całym bagażem swoich koncepcji do Jezusa i Chrystus miał mu pobłogosławić, ewentualnie delikatnie naprawić błędy. Jeżeli w ten sposób podchodzę, to chcę, żeby Pan Bóg pobłogosławił coś, co ja sam sobie wymyśliłem. A tymczasem On mnie chce stwarzać na nowo, wymyślać na nowo, a ja ciągle się bronię i chowam za koncepcjami, schematami, dylematami. Mnożę tego mnóstwo, zamiast pójść i spytać, o co Ci tak naprawdę, Panie Boże, chodzi? Czego ja mam się pozbyć? A tak naprawdę, mam się pozbyć wszystkiego, bo wszystko się może stać bogactwem - moje idee, moje niezmącone przekonania, które prezentuję wszystkim i strasznie się denerwuję, gdy ktoś je podważa. To wszystko jest to bogactwo, które ja mam zostawić. Skończyły się dylematy moralne, skończyły się dyskusje - jeżeli chcę iść za Nim, muszę zostawić wszystko, co mam. To nie chodzi o sprawy materialne.

Chrystus mówi: chodź za Mną, zostaw te wszystkie dywagacje, przekonania itd. Chodź i czyń! Przejdź wreszcie od dylematów, od filozofii, od zastanawiania się po tysiąckroć nad tym samym problemem... do konkretnych czynów. Jest takie słowo, które szczególnie w Wielkim Poście jest ważne, mianowicie μετάνοια metanoia, które tłumaczymy jako przemianę, ale można to tłumaczyć jeszcze inaczej. Metanoia to jest poza umysłem - to znaczy koniec rozmyślań, należy przejść do czynów.

Jezus mówi tak: musisz coś takiego zrobić, żeby wejść w zupełnie nową sytuację egzystencjalną. Dlatego każe temu młodemu człowiekowi spalić mosty za sobą. Jeżeli rzeczywiście chcę postępować za Chrystusem, to muszę doprowadzić do takiej sytuacji, że nie będzie powrotu. To ma być na serio. Jeżeli to będzie takie zabezpieczanie się, że zawsze się mogę wycofać, to nie jest godne Pana Boga. A my tak robimy, ciągle zostawiamy z tyłu jakąś furteczkę, gdyby nam ewentualnie nie wyszło. Proszę zwrócić uwagę, że Jezus przyszedł tutaj na ziemię i był doskonale posłuszny swojemu Ojcu, niezależnie od tego, co Pan Bóg od Niego żądał. I w gruncie rzeczy, to jest taka najprostsza recepta na pozbycie się wszelkich moich cierpień, które powstają przez ciągłe rozważanie tych samych rzeczy i ciągłe wałkowanie różnego rodzaju problemów, które w konfrontacji z tym, co chce ode mnie Jezus są zwyczajnie pseudo-problemami. Proszę zwrócić uwagę, ile każdy z nas ma takich pseudo-problemów, które podgryzają go, tylko dlatego, że nie pasujemy do środowiska, w którym żyjemy, albo nasze postępowanie jest inne, albo ktoś nam nagle wrzucił do głowy jakąś myśl, która kompletnie wywraca do góry nogami to, co myśleliśmy. Jezus mówi: - Zostaw to wszystko! Sprzedaj wszystkie swoje przekonania, a wtedy dopiero tak naprawdę zobaczysz rzeczywistość taką, jaką jest, bo teraz ją widzisz poprzez to, co Ci przekazali rodzice, co Ci przekazali znajomi, co wyczytałeś w książkach i tak dalej. Ale postępuj, a nie rozważaj, czyli zrób pierwszy krok, żeby wejść w zupełnie nową sytuację egzystencjalną i żeby ona była tak mocna, że można powiedzieć: - palę za sobą mosty.

To jest strasznie trudne wymaganie, a my ciągle dyskutujemy z Ewangelią. Nie da się dyskutować z Panem Bogiem. Dopóki ja nie padnę przed Nim na kolana i powiem, że autentycznie masz rację, ja owszem mam dylematy, mam problemy z wcieleniem w życie Twoich przykazań, ale bardzo chcę iść za Tobą i w związku z tym zrób coś z moim życiem takiego, żebym rzeczywiście zdecydował się. Dopóki tego nie postanowię, to będę udawał. I może dlatego nasze życie jest takie miałkie, że my udajemy, że idziemy za Panem Bogiem. Zawsze sobie zostawimy jakąś tam furtkę, gdyby nam nie wyszło.












































Andrzej Hołowaty OP homilie kazania mp3