Refleksje Bądź jak Forrest Gump
Nigdy za wiele powtarzania tego, że miłosierdzie Boże jest nieskończone. Ja sam tego doświadczę wtedy, kiedy zacznę przebaczać w taki zupełnie szaleńczy sposób, wbrew jakiejkolwiek logice. Porzucę takie myślenie, że „Nie, no tego już wybaczyć nie można!”. To wszystko są z punktu widzenia Ewangelii, przepraszam, ale pierdoły. I takie ciągłe trzymanie się tego, że musi być sprawiedliwość. Przypomnijmy sobie przypowieść o robotnikach w winnicy i tej wściekłości wcześniej najętych: „A gdzie nasza sprawiedliwość?!” Także w przypowieści o synu marnotrawnym jest genialny obraz starszego syna, takiego dobrego chrześcijanina, który chodzi do kościoła, co miesiąc się spowiada, ma pewnie nawet dziewięć pierwszych piątków miesiąca , ba! ma wielokrotność dziewięciu piątków miesiąca, ale uparł się osioł i nie chce wejść na ucztę. A ojciec – Bóg opuszcza ucztę dla marnotrawnego syna i wychodzi do tego, który nie chce wejść. Zburzyło to jego logikę. I gdzieś w nas też pokutuje taka logika sprawiedliwości. Jak to mówi Pawlak w ”Samych swoich”: Sprawiedliwość sprawiedliwością, ale racja musi być po naszej stronie! I wydaje mi się, że w różnych elementach naszego życia ja muszę tę logikę - która wyskakuje nagle jak diabeł z pudełka, gdy łapię się na takich myślach: Nie, no tego już nie mogę wybaczyć - świadomie i dobrowolnie niszczyć.
Nie wiem czy pamiętacie taki film ”Forrest Gum”? To jest można powiedzieć obraz takiego świętego ... bez - że tak powiem- zaplecza kościółkowego ;) . Facet taka ”dupa wołowa”, która nie potrafił walczyć o swoje, gamoń totalny, który przyjmował rzeczywistość jak leci i wszystko mu się udawało. W tym człowieku było takie źródłowe zaufanie do strumienia życia i to można powiedzieć była jego wiara. Skoro jestem, skoro jestem częścią Pana Boga, to jestem bezpieczny, bo ten świat jest Boży – to nie jest tak, że Panu Bogu coś się nagle Ups! wymknęło z ręki. I ja kiedyś to zobaczę z perspektywy całości po drugiej stronie, a teraz muszę to przyjąć. I życie Jezusa jest takie. Nie liczą się lata, nie liczą się osiągnięcia i tak dalej, bo On umarł, nic nie napisał oprócz tego, co palcem napisał na piasku, niczego nie zostawił, wszystko się rozsypało po Jego śmierci... i nagle okazuje się, że to wszystko trwa! Przepełniony umysł
Jesteśmy bombardowani informacjami. Tym większej wagi nabiera modlitwa i taki czas w ciągu dnia, w którym odłączam się od wszystkich bodźców i jestem sam na sam z Panem Bogiem. Jeżeli nie mam na to czasu, to nie usłyszę Ewangelii. Słowo Boga można usłyszeć tylko w ciszy swojego wnętrza, a jeżeli w moim wnętrzu nie ma ciszy - nieustannie coś się dzieje, ciągle jestem bombardowany różnymi informacjami, a ja nie mogę, nie chcę, nie mam czasu - to nic z tego nie będzie. Muszę się wyciszyć, opróżnić swoje wnętrze.
Jest taka opowiastka zen. Jeden z mistrzów opowiada, że poprosił go jego przyjaciel, profesor uniwersytetu, aby mu wytłumaczył, co to jest zen. Przyszedł do tego mistrza, mistrz zrobił herbatę i nalewa mu, ale herbata przelała filiżankę i leje się po wszystkim. Ten przez szacunek dla mistrza przez chwilę nie oponował, ale po chwili zaczął wołać: - Mistrzu, już przelewasz! A mistrz na to: - Taki jest twój umysł. Przepełniony. Czy tam można jeszcze coś zmieścić? Przyszedłeś z pewnymi schematami i wyobrażeniami... A tymczasem nie, najpierw opróżnij tę filiżankę i daj się napełnić, bo dopóki ona będzie pełna, to się nic nie zmieści.
I modlitwa jest wycofaniem się, opróżnieniem samego siebie po to, żeby Pan Bóg zadziałał. Natomiast, ja ją mogę szpikować gotowymi formułami czy jakimś czytaniem – bo czasem ludzie myślą, że jak czytają, to się modlą.
Nie, modlitwa jest czekaniem.
Umysł początkującego
Gdy wchodzę w jakąś sytuację i ciśnie mi się do głowy natychmiastowa ocena tej sytuacji, czy ocena jakiegoś człowieka, to warto sobie zdać z tego sprawę i zakwestionować ”na dzień dobry” – że być może ja jestem ślepy i pewnych rzeczy nie widzę. Wtedy mi się otwiera szerokie pole działania i zaczynam mieć tak zwany „umysł początkującego”. Jest książka o takim tytule mistrza zen Suzuki „Umysł początkującego”.
Jest takie powiedzenie Einsteina, że jeżeli nie da się czegoś zrobić, to zawołajcie tego, kto o tym nie wie. I on to zrobi, bo ma umysł początkującego. Nawet jeśli jestem specjalistą w jakiejś dziedzinie, odsuwam te wszystkie moje skojarzenia i czekam, aż mi się rozwiązanie objawi. Tak dokonywano wielkich odkryć. Takie kontemplatywne podejście daje mi szansę, że zobaczę rzeczywiście coś nowego. Ja widzę ciągle to samo, nie dlatego, że się nic nie zmienia, tylko dlatego, że mam takie w umyśle gotowe schematy, gotowe ramy, które sam spreparowałem albo ktoś życzliwie ;) mi je wszczepił.
Sukcesy i osiągi w życiu duchowym
Każdy z nas jest ślepy. Niektórzy święci mówili, że my jesteśmy już w raju, tylko tego nie widzimy. Taka sytuacja: następuje we mnie jakaś przemiana i ja zupełnie inaczej postrzegam rzeczywistość, która tak naprawdę jest taka sama, jak przed moją przemianą. To nie od tej rzeczywistości, która mnie otacza zależy, tylko ode mnie, od tego jak ja to widzę.
Pokutuje taki dziwny mit, że w życiu duchowym musimy do czegoś dochodzić. Do niczego nie musimy dochodzić, tu gdzie mamy być, już jesteśmy. To jest niesamowite! A my stosujemy taką ekstrapolację ze wszystkich dziedzin, które nas otaczają: w nauce musimy do czegoś dojść, w pracy musimy do czegoś dojść, jakiś stopień zrobić, bo inaczej nas wyrzucą z uczelni... (to wcale nie znaczy, że nie należy robić doktoratu ;)
Dziedzina duchowości jest zupełnie inna, a my mamy pewne kalki z tego świata i przykładamy je na duchowość ,wyobrażając sobie, że musimy coś osiągnąć. Nam się wydaje, że jeżeli się wysilimy i plując krwią po krwawej walce, oczyścimy się z jakiegoś grzechu, z którym walczyliśmy kilka lat, to osiągniemy Pana Boga, albo będziemy trochę bliżej Niego. Bzdura, jesteśmy już tu i teraz, tylko zauważenie tego wymaga zmiany naszej świadomości, a to jest bolesne, bo zmienia wszystko i kwestionuje moje życie, w pewnych sytuacjach wyrzuca mnie poza obręb społeczności, w której żyję. Grupa mnie wypluwa.
To jest trochę taka sytuacja, jak profesjonalista pojawia się wśród dyletantów. On nie musi nic mówić ani nic udowadniać, on od razu będzie ich wrogiem. Wystarczy, że człowiek, który nie chce wejść w jakieś układy, pojawia się w skorumpowanym towarzystwie. Samo to, że on odmówił – on nie musi ich pouczać, nie musi pogardzać, on może ich w tym układzie akceptować i kochać– ale sama jego postawa spowoduje, że go znienawidzą. I tego się boimy, może nawet najbardziej, że zostaniemy wykluczeni, że ci inni będą na nas patrzyli jakbyśmy byli kosmitami: - „Coś ty się z choiny urwał? Z Marsa przyleciałeś? Przecież wszyscy tak robią!”
Andrzej Hołowaty OP |