XXI Niedziela Zwykła
(Mt 16, 13-20) - Jezus zapytał ich: "A wy za kogo Mnie uważacie?"
Odpowiedział Szymon Piotr: "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego".
Fenomenalna scena, która mówi o najistotniejszym pytaniu: - Kim dla mnie jest Pan Jezus? Warto zaznaczyć tutaj jedną rzecz - wprawdzie Szymon Piotr udziela odpowiedzi prawdziwej... ale on nie wie, o czym mówi. Został natchniony przez Pana Boga, jak stwierdził sam Jezus, ale to jest tylko pojęcie, które w jego życiu będzie się wypełniało treścią. Wniosek z tego jest następujący, że w naszym życiu są pytania absolutne, ale nigdy nie ma absolutnych odpowiedzi. Co wcale nie znaczy, że będę dokonywał w swoim życiu od czasu do czasu wolt, które w ogóle nie będą miały ze sobą żadnego połączenia. Nie. Szymon Piotr udzielił prawdziwej odpowiedzi, ale wypełnianie treścią zajmie mu całe życie. On prawdopodobnie, pod tym słowami "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga Żywego" zebrał i wtłoczył te treści, które wynikały z jego religii, z judaizmu. Żydzi mieli kilka wyobrażeń mesjasza, wyobrażali sobie na przykład mesjasza politycznego, który załatwi wszystkie sprawy. Natomiast, to na pewno nie był ten. I teraz umiejętność udzielania sobie nieustannie odpowiedzi na te najistotniejsze pytania jest rzeczą, której powinienem się nauczyć i że nie ma absolutnych odpowiedzi. Dokąd będę podążał ścieżkami mojego życia, te odpowiedzi będą ewoluowały. To nic, że dałem prawdziwą, ale ona musi się wypełniać treścią, która będzie zsynchronizowana z moim życiem i z Ewangelią, którą na każdym etapie życia odbieram w innych odcieniach.
Nie ma absolutnych odpowiedzi, są tylko absolutne pytania. Można by jeszcze powiedzieć, co się dzieje, gdy człowiek udziela odpowiedzi absolutnej, której nie może udzielić z racji tego, że jest rozwijającym się procesem. Mianowicie, wtedy popada albo w fanatyzm i kurczowo trzyma się tej odpowiedzi, a życie tymczasem płynie, albo staje się ideologiem. Ideolodzy, czy dogmatycy (ale nie w sensie kościelnym), czyli ci, ludzie, którzy już wiedzą i nie słuchają, ich uszy się zamknęły na cokolwiek, również na rzeczywistość, oni zatrzymają się i mało tego, przy pomocy tych dogmatycznych, kategorycznych stwierdzeń i frazeologii, ale też i czynów, będą niszczyli innych ludzi. Udzielanie absolutnych odpowiedzi bardzo często owocuje albo fanatyzmem, albo ideologią, a przykład tego mamy w Ewangelii.
Gdybyśmy przeczytali fragmencik dalej, okazuje się, że Szymon Piotr, który bardzo wbił się w dumę z tego powodu, że udzielił trafnej odpowiedzi, ośmiela się Tego, którego nazwał Mesjaszem pouczać, co On ma robić. Jezus mówi im w następnych zdaniach tej Ewangelii o tym, że musi iść do Jerozolimy i tam będzie ukrzyżowany, a Szymon Piotr odciąga Go na bok i mówi:- Panie, nigdy to na Ciebie nie przyjdzie! Udzielił odpowiedzi na pytanie Jezusa, pomyślał, że jest ona absolutna i trafna, wbił się w dumę, opanowała go pycha i ośmielił się Mesjasza pouczać. I tak samo jest z nami. Ta elastyczność, jeżeli ja wiem, że nie mam odpowiedzi całkowitych i absolutnych, powoduje, że coraz głębiej wchodzę w miąższ rzeczywistości i w miąższ mojego życia, a jednocześnie mam coraz głębszy kontakt z Panem Bogiem i nie boję się porzucić pewnych rzeczy, które kiedyś myślałem, że są prawdziwe, a okazuje się, że następne etapy mojego życia i Ewangelia nadały temu wszystkiemu korekty. Jest takie brutalne powiedzenie, ale myślę, że trafne, że tylko krowa nie zmienia poglądów. Jak mówię, to nie chodzi o jakieś diametralne wolty, ale o to, że nieustannie będziemy szlifowali odpowiedzi na te zasadnicze pytania naszego życia i dopiero po śmierci, gdy staniemy twarzą w twarz, to wtedy będziemy ... i tak nieustannie przez wieczność zgłębiali tę odpowiedź, którą jest Pan Bóg.
XVII Niedziela Zwykła
(1 Krl 3,5.7-12) - Mądrość Salomona (Ps 119) - "Bardziej miłuję Twoje przykazania niż złoto, niż złoto najczystsze." (Mt 13,44-52) - Przypowieści o skarbie, sieci i perle.
Wszystkie dzisiejsze czytania mówią o rozróżnianiu dobra i zła i o pewnych proporcjach, które powinny być w naszym życiu. Zaczynają się od Salomona, człowieka, który bardzo podobał się Panu Bogu, dlatego, że nie prosił o bogactwa, o unicestwienie swoich nieprzyjaciół, tylko prosił o mądrość, o umiejętność rozeznania dobra i zła. Niestety, historia Salomona nie skończyła się happy endem – zgłupiał na starość, stracił te proporcje, które miał w młodości. Myślę, że to grozi każdemu – taka starość duchowa, która polega na tym, że człowiek wyrzeka się niejako mądrości, a koncentruje się na tym, co już zdobył, albo co już ma i zapomina ten wymiar daru, którym jest on sam i że to wszystko, co ma, dostał od Pana Boga.
Święty Paweł mówi, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra. Czasem to dobro może być gorzkie. I znowu, ta umiejętność rozeznania jest niezwykle przydatna. Jezus w przypowieściach mówi, że nie można sobie zasłużyć na Królestwo Niebieskie, nie można je zrobić własnymi rękami – słowem, nie można zbawienia uzyskać tylko i wyłącznie swoim własnym wysiłkiem - jest to kompletny dar. Całkowity dar, tak jak ten rolnik, który znalazł skarb, to ani go nie stworzył, ani nie zrobił, on go po prostu znalazł. Kupił rolę, sprzedał wszystko, co miał i kupił ten skarb.
Ciekawy jest przypadek tego kolekcjonera pereł. Na ogół, kolekcjoner kojarzy nam się z kimś, kto gromadzi dobra i tak naprawdę szczyci się swoją kolekcją w sensie mnogości, wielości tej kolekcji. A ten jest trochę inny, ten nieustannie szuka czegoś doskonałego, czegoś, co całkowicie wypełni jego serce, umysł... i wreszcie znajduje! I nie ma żadnych wątpliwości, że trzeba wyzuć się ze wszystkiego, co dotychczas ma – sprzedaje dokładnie wszystko i nabywa to, co jest najistotniejsze. I to jest, wydaje mi się, niesłychanie ważna rzecz w naszym życiu. Ponieważ ono się toczy, ono się rozwija, nie wiemy, co będzie jutro, być może jutro będzie tak sytuacja, kiedy akurat znajdę to, czego szukam, ale będę musiał sprzedać wszystko, co mam. To jest bardzo trudna decyzja, bo tak jesteśmy przyzwyczajeni – to niekoniecznie chodzi tylko o dobra – do schematów, do pewnych ludzi, do relacji itd. Oswoiliśmy to wszystko i to jest nasz azyl bezpieczeństwa. Podczas gdy to jest tylko i wyłącznie złudzenie. To nie jest nasze zbawienie, to nie jest nasze prawdziwe szczęście.
Wydaje mi się, że poszukiwanie Królestwa Bożego to jest ten nieustanny dynamizm, nieustanna czujność na tego typu momenty, które każą nam odwrócić się od tego, co było dotychczas i sprzedać to, a kupić to, co jest najistotniejsze. I to pewnie nie będzie w naszym życiu jednorazowa sytuacja, może warto od czasu do czasu sięgnąć pamięcią wstecz i zobaczyć, ile było już takich sytuacji, a ja je zaprzepaściłem... To nie znaczy, że one nie będą, Pan Bóg nie jest mściwy, jest miłosierny, a Jego wolą jest zbawienie świata. A wiec nieustannie podsuwa nam takie okazje, kiedy możemy podjąć decyzje. I nie liczmy tutaj na jakiś poklask, albo pomoc innych ludzi, ta decyzja musi płynąć naprawdę z serca, które jest nastawione nieustannie na poszukiwanie Prawdy, Dobra i Piękna – czyli Pana Boga. Jeżeli to będę pielęgnował w ciągu swojego życia, ten akt decyzji nie będzie mnie wiele kosztował, ponieważ będzie to pewna kwintesencja wysiłku całego życia. Tak samo jak ten kupiec, on się ani chwili nie wahał, sprzedał całą swoją kolekcję pereł, która prawdopodobnie była przedmiotem podziwu innych ludzi i nabył to, czego szukał przez całe życie.
XVI Niedziela Zwykła
(Mt 13,24-43)- Przypowieść o kąkolu.
Jezus istnieje i egzystuje w każdym człowieku. I do tego jest mi potrzebna wiara. Ja po pewnym czasie zaczynam widzieć i co innego się jawi moim oczom - np. widzę człowieka, który popełnia zło - a co innego płynie z wiary. Jezus mi mówi: Ja jestem w tym człowieku. Kompilacja tych dwóch obrazów powoduje, że ja zupełnie inaczej patrzę na tego człowieka. Przypowieść Jezusa o kąkolu jest niesamowita. Jest to przypowieść o Królestwie Bożym. Okazuje się, że w Królestwie Bożym istnieje chwast i pszenica, czyli dobro i zło. Ten obraz jest zupełnie przeciwny takiej chrześcijańskiej tendencji do usuwania zła zewsząd, wyrywania z korzeniami. Jezus mówi, że nie tędy droga, absolutnie! Zarówno wyrywanie zła u innych ludzi, jak i w swoim wnętrzu, bo to pole to jestem ja. I tam rośnie i chwast i pszenica. Jezus mi mówi:- nie wyrywaj tego, poczekaj do żniw. Pozwól obu róść obok siebie.
Czy to znaczy, że ja mam pielęgnować zło? Nie! Tylko bardzo często jest tak, że ja w takim świętym zapale na przykład staram się usunąć zło u innych ludzi... i niestety, cierpi na tym również dobro. Dokładnie tak samo jest ze mną. Dopóty będę żył na tej ziemi, będzie we mnie współistniało dobro i zło. Zło będzie się przyczyniało - o ile ja je rozeznam - do pokory, a dobro będzie wymagało odwagi. I my robimy taki podstawowy błąd, że chcemy być takimi papierowymi świętymi i łudzimy się, że Pan Bóg , albo ja o własnych siłach (to jeszcze gorsze, jeśli myślę, że o własnych siłach) wyrwiemy ze swojego wnętrza wszystkie chwasty i w pewnym momencie życia będziemy mieli spokój. Już będziemy zupełnie czyści, piękni i zdumiewający. Otóż nic podobnego, zawsze będzie istniało we mnie zło, które - jeżeli je rozpoznam - będzie powodowało, że ja będę coraz bardziej pokorny. Miłosierny będzie człowiek dopiero wtedy, kiedy będzie widział ogrom Miłosierdzia Bożego, kiedy to Pan Bóg przykrył płaszczem miłości to zło, które jest we mnie. Ale ono zawsze będzie istniało. I na tym polega Królestwo Boże.
My mamy takie widzenie jednostronne - samo dobro, a Jezus mówi, pozwólcie wszystkiemu róść razem. To zdanie i ta przypowieść kompletnie wywraca nasze pojęcie o dobru i złu. Oczywiście ja nie mam pielęgnować zła w swoim wnętrzu, ale muszę się zgodzić, że ono będzie. I wtedy okazuje się, że ja jestem w stanie zintegrować siebie. Absolutnie nie taję przed sobą tych moich złych skłonności, które, być może, będą trwały do końca moich dni, ale mam ich świadomość i w związku z tym, trzymam to wszystko w garści. U św. Pawła jest taki tajemniczy tekst, on się modli, żeby Jezus odsunął od niego "szatana, który go biczuje", nie wiadomo co to, jakiś grzech, który miał i nieustannie się powtarzał, nie nazywa tego po imieniu. A Jezus odpowiada: - Wystarczy ci mojej łaski. To znaczy, być może to jeszcze nie czas, abym to usunął. Czyli ta zgoda na współistnienie zła i dobra, co nie znaczy akceptowanie i rozwijanie zła, ale jednocześnie pamiętanie o tym, że zawsze będziemy mieli te czarne strony. Im bardziej jestem świadomy tych czarnych stron, tym bardziej nad nimi panuję. Żebym w takim świętym zapale nie usiłował wyrywać wszystkiego, ponieważ może ucierpieć na tym dobro. To, że jesteśmy istotami grzesznymi i upadamy, tak naprawdę powoduje, że jeszcze bardziej rozlewa się łaska. To znowu św. Paweł mówi: - gdzie jest mnóstwo grzechu, tam jeszcze bardziej rozlewa się łaska. (...)
Zobaczmy, do czego my dążymy. Jeżeli zastanowimy się, posiłkując się innymi dążeniami w innych gałęziach naszego życia, w naszym życiu zawodowym, żeby coś osiągnąć - to ja chcę osiągnąć siebie doskonałym. To jest niemożliwe. W związku z tym, skoro jest niemożliwe, to ja będę zasłaniał swoje grzechy różnego rodzaju usprawiedliwieniami. I buduję całe systemy, które mają zneutralizować grzech, z którym sobie nie potrafię poradzić. I znowu popadam w pułapkę. Natomiast, jeżeli przyjmę to wszystko i trwam, wtedy buduje się moja głęboka świadomość potrzeby Boga w moim życiu, bo widzę, że nie jestem w stanie wyrwać chwastów w moim życiu. A On być może zostawia je po to, żeby były nieustannym dla mnie upomnieniem.
Rozwijanie duchowości nie polega na osiąganiu stadiów, tylko na otwarciu oczu. Tu i teraz jest Pan Bóg obecny, ja "w Nim żyję, poruszam się, jestem". A ja tego nie widzę i nie proszę Go o to, żebym otworzył oczy zarówno na dobro, jak i na zło. (...)
XV Niedziela Zwykła
(Iz 55,10-11)Słowo, które wychodzi z ust Moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw
nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa. (Mt 13,1-23)- Posiane w końcu na ziemię żyzną oznacza tego, kto słucha słowa i rozumie je.
On też wydaje plon: jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, inny trzydziestokrotny.
Najgłębszą strukturą człowieka jest słowo. Ja zostałem powołany do istnienia przez Pana Boga przez Jego słowo. Gdy otworzymy Księgę Rodzaju widzimy schemat, że Bóg wypowiada Słowo, a rzeczy i ludzie stają się. Nawet nie trzeba się uciekać do Pisma Świętego, wystarczy tylko przyjrzeć się porządkowi naturalnemu. To kim jesteśmy, nasza świadomość budzi się przez słowo – słowo skierowane do nas przez naszą mamę w momencie, kiedy jesteśmy niemowlakami i jeszcze go nie rozumiemy. A jeżeli jesteśmy pozbawieni tego słowa, to usychamy i więdniemy. Z dorosłymi ludźmi tak samo jest – jeżeli izoluje się kogoś i nie wypowiada do niego słów, ten człowiek wewnętrznie usycha. W nie tak dawnej przeszłości reżim robił to z twórcami – zamilczał tych ludzi na śmierć. A i dzisiaj posługujemy się tego typu metodami, nie odzywamy się, nie mówimy do kogoś, udajemy, że go nie ma i ten brak słowa powoduje więdnięcie wewnętrzne, destrukcję. A więc zobaczmy jak wielkie znaczenie ma słowo w porządku naturalnym, a co dopiero w nadprzyrodzonym. Czyli najgłębszą strukturą każdego człowieka jest słowo. Każdy z nas jest stworzony na obraz i podobieństwo Pana Boga. On stwarza słowem i my również możemy kreować słowem albo sytuacje nie do zniesienia, albo rajskie ogrody...
(...)
Są takie dwie przeszkody, które bardzo przeszkadzają nam w przyjęciu Słowa Bożego. Jedna z nich to jest taka ekstrapolacja słowa „postęp” na nasze życie ludzkie. Często ulegamy złudzeniu, że skoro w otaczającym nas technicznym świecie jest postęp, jest tyle dróg na skróty – już nie musimy myć naczyń, wystarczy, że włożymy je do maszyny i ona je umyje – to tak samo jest z człowieczeństwem. Otóż nic podobnego. A dowód na to jest niezmiernie prosty. Jeżeli czytamy Dialogi Platona, Rozmyślania Marka Aureliusza, Wyznania św. Augustyna czy Pismo Święte, nieodmiennie nas Ono wzrusza. Nic się nie zdezaktualizowało! Sprawy ludzkie ciągle są te same. Z pokolenia na pokolenie stajemy przed tego samego typu problemami. I tu nie ma drogi na skróty, do człowieczeństwa nie ma drogi na skróty, nie ma drogi przez internet, czy przez telefon komórkowy. Tu się nie da nic ułatwić – to jest żmudna praca nad samym sobą. I to jest przeszkoda, tak mi się wydaje.
Jest jeszcze inna przeszkoda, że jesteśmy tak bardzo głusi na Pismo Święte. Te wszystkie nasze usprawiedliwienia, że nie mamy czasu... Ale przecież ten czas należy do Pana Boga, to On nam go dał. Dni nasze są wszystkie policzone i dane przez Niego. Dlaczego w nas tyle gnuśności, że nie potrafimy znaleźć chwili czasu na rozważanie Słowa? Mówiłem o wadze słów... Skoro tak wielką wagę ma słowo człowieka skierowane do maleństwa, które rodzi w nim intelekt i rozumienie świata, to jak wielką wagę ma Słowo skierowane do mnie przez mojego Stwórcę. Dlaczego uciekam przed tym wszystkim?
Wydaje się, że warto skupić się na tym i warto odpowiedzieć sobie: jaka jest moja odpowiedzialność, czy biorę odpowiedzialność za Słowo Boże skierowane do mnie? Nieustannie, wszędzie, ono jest rozsiane w całym świecie, a my wolimy często skupiać na rzeczach drugo, trzecio, czy czwartorzędnych, zamiast karmić się tym Słowem, które autentycznie daje życie – które powołuje i podtrzymuje świat w istnieniu. Jak bardzo często jesteśmy głusi, być może nie ze swojej winy, ale jednocześnie nie do końca. Każdy z nas ma tą zdolność pojmowania daną mu przez Pana Boga. Czy znajdujemy na to czas? Czy ja rzeczywiście mam takie chwile w ciągu dnia, gdzie istnieje tylko On, Jego Słowo i ja i moje życie i konfrontacja między tymi rzeczami? Bo to jest niezbędne do tego, żebym żył i żebym wydawał plon: trzydziesto-, sześćdziesięcio, czy stukrotny.
XIII niedziela zwykła (Mt 10,37-42) - "Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien."
/fragm./
Gdy człowiek weźmie dosłownie niektóre słowa, to brzmią one wręcz nieludzko. “Kto miłuje ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. Gorzej jest jeszcze w Ewangelii świętego Łukasza, bo tam Jezus mówi, że: “Kto nie ma w nienawiści swojego ojca, matki, brata, syna, córki, a nadto i samego siebie, nie jest Mnie godzien”. Co to może oznaczać? Co to znaczy w naszym życiu, bo nie da się założyć tłumika na te słowa, a każdy z nas ma takie tendencje: - “Nie, to jest pewnego rodzaju metafora, przenośnia...” Wydaje mi się, że nie, że ten radykalizm Jezusa doprowadza do granic ludzkich możliwości. Ale zadaniem człowieka jest przekroczenie granic ludzkiej możliwości, nie o własnych siłach, tylko łaską Jezusa Chrystusa. I to jest dopiero prawdziwe chrześcijaństwo, które niesie w sobie ten głęboki smak. /.../
Wydaje nam się to bardzo okrutne, ale my mamy taką tendencję do zacieśniania Ewangelii do etyki, tylko do tego świata. Jezus przychodzi skądinąd, przychodzi od Ojca i On łamie te naturalne prawa. Aby zrozumieć o co mi chodzi, można przywołać scenę, która jest okrutna, umieszczona w pierwszej księdze Pisma, Księdze Rodzaju, kiedy to Bóg żąda od Abrahama ofiarowania swojego syna. W oparciu o ludzką etykę nie jesteśmy absolutnie w stanie uzasadnić tego żądania, wręcz jest to okrutne, dzikie, pierwotne – tak postępowały pierwotne plemiona. Kierkegaard, który rozważa w takiej niesamowitej zupełnie książce “Bojaźń i drżenie” na różne sposoby ofiarę Abrahama, mówi w końcu, że to jest “teologiczne zawieszenie etyki”. Mądrze to brzmi, ale chodzi o to, że tam gdzie jest Pan Bóg, tam znika ludzka etyka. To nie znaczy, że On jest poza nią, tylko, że nadaje jej zupełnie inny wymiar. To jest skok w rzeczywistość, która nie jest z tego świata. I jeżeli ja się na to zdecyduję, to niestety będę wzbudzał kontrowersje, niezależnie od tego, czy jestem ojcem rodziny, czy matką, czy jestem zakonnikiem we wspólnocie, to jest nieuniknione. Radykalne pójście za Jezusem zawsze będzie wzbudzało kontrowersje. /.../ Nie ma innego wyjścia, jeżeli mamy spokojnie posuwać się w głąb chrześcijaństwa, jak pewnego rodzaju zakwestionowanie praw człowieka z punktu widzenia Ewangelii.
To jest konieczne i zbawienne, bo to, co nas unieszczęśliwia, to są te wszystkie więzy, przywiązania, to, że pragniemy mieć pewne rzeczy i osoby na własność. Nie wyobrażamy sobie życia bez pewnych osób, a na myśl o tym, że kochana osoba odejdzie kiedyś z tego świata, to taka sytuacja kwestionuje w ogóle moją egzystencję. A tymczasem Jezus chce, abyśmy inaczej podeszli do tej sprawy – to nie znaczy, że On chce obciąć moje wnętrze ze wszystkich ludzkich uczuć. Jest coś takiego niesamowitego w Ewangelii, że jeżeli ja, przynajmniej w jakimś minimalnym stopniu, staram się ją przyjąć tak radykalnie, to wtedy widzę, że to, co oddałem, otrzymuję, ale zupełnie inaczej – oczyszczone z więzów przywiązania, ludzkiego egoizmu i tego wszystkiego, co powoduje, że drżę na myśl o utracie tego, co spoczywa w moich dłoniach lub na czym te dłonie kurczowo się zaciskają.
To trudna nauka. Takie radykalne przeczytanie tej Ewangelii może człowieka – o ile bierze to na serio – przyprawić o drżenie, ale wydaje mi się, że nie ma innej drogi. Takie rozdarcie i ból jest jedyną metodą poszerzenia ludzkiego serca do tego stopnia, żeby zaczęło się tam mieścić Królestwo Boże. Jeżeli będziemy tylko dążyli do spokoju, do miłych, sympatycznych relacji oblanych sosem savoir-vivre’u to niestety nasze chrześcijaństwo będzie jak fotografia rodzinna umieszczona na kominku.
Taka jest droga chrześcijańska. Człowieka ogarnia lęk i strach, ale innej możliwości nie ma. Albo idę za Jezusem do końca, albo udaję, że jestem chrześcijaninem. Jeżeli zastosuję te słowa z Ewangelii to autentycznie swoje życie odzyskam. Ale najpierw muszę je stracić i to jest strata, która przynosi naprawdę ból człowiekowi. Natomiast nagrodą jest autentyczne szczęście, bo tylko ten może być człowiekiem szczęśliwym, kto nie jest kurczowo przywiązany do osób i spraw.
Przeświadczenie o tym, że takie przyjęcie Ewangelii daje wolność, towarzyszyło na pewno Herodowi, Annaszowi i Kajfaszowi. Oni wiedzieli, przeczuwali to intuicyjnie, że jeżeli ludzie zaczynają przyjmować Ewangelię w całej rozciągłości, to będą wolni, a to jest tragedia dla każdego kacyka. /.../
Bóg mówi, że ja mam cenić Go i Jego prawa bardziej niż wszelkie więzy rodzinne. Straszna nauka, która dopiero zaczyna owocować wtedy, kiedy mamy przynajmniej minimalne doświadczenie takiego postępowania.
XII niedziela zwykła (Mt 10,26-33) - "U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone.
Dlatego nie bójcie się."
Dzisiejsze czytania są o Opatrzności Bożej. Czasem naprawdę trudno w nią uwierzyć. Owszem, zdarzają się takie sytuacje, że w momencie kiedy jesteśmy w głębokim kryzysie, nagle pojawia się na naszej drodze ktoś, dzięki któremu wszystko zaczyna się składać w jakąś sensowną całość. Są sytuacje opatrznościowe i są ludzie opatrznościowi – każdy z nas przeżył coś takiego. Ale jednocześnie są takie sytuacje, gdzie nikt się nie pojawia. Znamy z historii takie sprawy, że ludzkimi włosami wypychano materace, a z ludzkiego tłuszczu robiono mydło. Gdzie wtedy była Opatrzność Boża?! Znamy takie sytuacje, że rodzą się kalekie dzieci – jak to wytłumaczyć? – aż po takie banalne ludzkie sytuacje, że ktoś jest sam, pomimo, że zupełnie do tej samotności nie jest przygotowany...
Na te pytania nie ma tak naprawdę odpowiedzi. Odpowiedz rozgrywa się gdzieś w sercu człowieka. I to ode mnie zależy: czy przyjmuję jakiś głębszy sens istnienia Opatrzności Bożej, pomimo tego, że nie rozumiem tego, co się ze mną dzieje, czy też moje życie będę spędzał na kolekcjonowaniu takich aktów mówiących o tym, że nikt nie przyjdzie i nikt mnie nie pocieszy.
W Starym Testamencie jest taka księga – Księga Hioba – człowieka, który naprawdę bardzo został doświadczony i też nie ma w niej jednoznacznej odpowiedzi. Hiob uzyskuje odpowiedź w momencie, kiedy objawia mu się Pan Bóg. W jaki sposób się objawił, tego już księga nie notuje; nagle wszystko przybiera zwykłą normalną postać i wszystko zostaje wytłumaczone. To jest sygnał dla nas.
Żyjemy w świecie lęku, czasem nie chcemy się do tego przyznać, usiłujemy temu jakoś zaradzić. Myślę, że takie paroksyzmy wściekłości, które nas czasem dopadają, to jest właśnie nasza bezsilność wobec tego, że nie chcemy się przyznać do tego, że nie potrafimy sobie poradzić ze swoim życiem. Nasze zdrowie jest w podobnej sytuacji jak zdrowie ludzi chorych na chorobę alkoholową. Alkoholicy mają takich dwanaście kroków, te kroki są oparte na Biblii, oparte na chrześcijaństwie. Pierwszy z tych kroków to przyznanie się do tego, że są chorzy i nie potrafią kontrolować swojego życia. Drugi z nich to jest to, że istnieje siła wyższa, która może im w tym pomóc. Trochę tak jest z nami. Gdzie jest początek ludzkiego lęku? Gdybyśmy otworzyli Księgę Rodzaju, to okazałoby się, że Adam i Ewa zaczęli się lękać wtedy, kiedy popełnili grzech, a grzech to odejście od Pana Boga. Wynika z tego, że ja, jako istota ludzka, nie jestem autonomiczny. Nie panuję nad swoim życiem. Czasem ulegam takiemu złudzeniu, albo czasem usiłuję przez różnego rodzaju ekwilibrystykę udowodnić sam sobie, że nad tym wszystkim panuję. Ale gdy to wszystko znika w momencie, kiedy na przykład odchodzą kochani przeze mnie ludzie, kiedy uczestniczę w pogrzebie kogoś, kogo naprawdę miłowałem i tego człowieka już nie ma i nagle te wszystkie moje kalkulacje biorą w łeb.
Wydaje mi się, że nie ma innego powrotu do sytuacji bez lęku, niż pamięć o tym, że ja jestem kimś, kto pojawia się na tej ziemi i znika... że nie panuję nad swoim życiem. Co wcale nie znaczy, że mam siedzieć z założonymi rękami, ale oznacza przyjęcie tego statusu istoty zależnej – to Jezus mówi tak do świętego Piotra w końcówce Ewangelii świętego Jana, w momencie kiedy Piotr wyznał miłość Chrystusowi, Jezus mówi do Piotra w ten sposób: „Gdy byłeś młody, chodziłeś gdzie chciałeś, ale gdy się zestarzejesz, inni cię przepaszą i pójdziesz tam, gdzie nie chcesz”. Taka zgoda i akceptacja tego wszystkiego, co na mnie przychodzi jest podstawą wyzucia się z tego dojmującego strachu i lęku, który tak bardzo dominuje w naszym świecie. Wydaje mi się, że boimy się wszystkiego, począwszy globalnie od efektu cieplarnianego, a skończywszy lokalnie na strachu przed swoim małżonkiem, albo przed własnymi dziećmi. Nie ma innego lekarstwa niż przyjęcie i akceptacja. Jezus mówi: - „Nie bójcie się! Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą”. Chociaż jest ktoś taki, kto może zabić moją duszę, mianowicie ja sam. Ja sam mogę ją unicestwić poprzez głupie wybory w swoim życiu.
Nie pozostaje mi nic innego, jak ślepa wiara w to, że Ten, który jest Bogiem przyszedł kiedyś na świat i dzielił z nami całkowicie i do końca nasz los, również z naszym lękiem - wystarczy sobie przypomnieć modlitwę Jezusa w Ogrójcu, nie został wysłuchany tak, jakbyśmy chcieli, ale umarł i zmartwychwstał. I nie ma innej drogi niż zaufanie.
Dwie drogi stoją przede mną otworem: albo kolekcjonowanie faktów, które świadczą o chaosie i bezsensie i napełnianie się takim gorzkim cynizmem i ironią, albo rzeczywiście zaufanie. Myślę, że ta druga droga ma perspektywy pomimo, że czasem rzeczywiście nas druzgocze. Chociaż bardzo często my patrząc z zewnątrz na nieszczęścia, które spotykają innych ludzi, nie potrafimy sobie wytłumaczyć. Jeżeli ono nas dotknie, bardzo często to nieszczęście powoduje zburzenie naszych złudzeń. Jest niejako taką ostatnią deską ratunku, kołem ratunkowym rzuconym nam przez Pana Boga. Pomimo, że wychodzimy z tego bardzo często pokrwawieni i kulawi, tak jak Jakub po walce z aniołem nad potokiem Jabbok, to jednak wychodzimy głęboko mądrzy i napełnieni świadomością Opatrzności Bożej, że wszystko jest w Jego ręku. Czasem są to bardzo trudne doświadczenia, ale nie pozostaje mi nic innego, jak przyjęcie ich z pełną świadomością. Co wybiorę, oczywiście będzie moje. Ważne jest to, że Jezus mówi do mnie, żebym się nie lękał – wszystko jest w Jego ręku. To ode mnie zależy, czy ja naprawdę nieraz wbrew faktom, uwierzę w to – a wtedy autentycznie moja droga nabiera zupełnie innych wymiarów, moje życie nabiera zupełnie innej perspektywy. Oby tego typu doświadczenia były udziałem każdego z nas.
XI niedziela zwykła (Mt 9, 36 – 10, 8) Idźcie i głoście
Jezus mówi do uczniów, nie tylko do Apostołów – to jest wezwanie skierowane do każdego z nas, bo chyba każdy z nas identyfikuje się z określeniem “uczeń Jezusa Chrystusa” - mówi do nas tak: “Idźcie i głoście. Bliskie jest Królestwo Niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy. Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”.
Można by powiedzieć: – Czy wymaganie nie jest zbyt mocne dla nas, czy ktoś z nas może przy maksymalnym wytężeniu swojej woli wskrzesić człowieka? Albo uzdrowić chorego? Otóż w pewnym sensie może! I każdy z nas jest do tego powołany. Warto tutaj przywołać obraz Samarytanki, wszyscy pamiętamy tę rozmowę Jezusa z kobietą, która miała bardzo skomplikowane życie. Ona po tej rozmowie biegnie do swoich braci do miasta Sychar i głosi Chrystusa. Mówi w ten sposób: - Chodźcie, zobaczcie człowieka, który mi powiedział, co uczyniłam! Czyli opowiedział mi o mnie, skonfrontował mnie ze mną samą.
Wydaje mi się, że każdy z nas jest powołany do misji, ale najpierw ja muszę doświadczyć obecności Chrystusa w moim życiu, On musi mi powiedzieć o mnie, On musi mi objawić prawdę, zerwać wszystkie zasłony kłamstwa, wszystko to, co nęka i gnębi moją duszę. Wtedy w człowieku, który jest tak ukształtowany przez Pana Boga, jest erupcja pragnienia głoszenia Ewangelii innym ludziom. I wtedy okazuje się, że ja, ponieważ sam zostałem uzdrowiony z różnych sfer martwoty, która jest w moim sercu, dostrzegam także tę martwotę serca w moich bliźnich. A bliźni – jak mówi Dietrich Bonhoeffer – to nie jest cecha drugiego człowieka, to jest prawo drugiego człowieka do mnie. Jeżeli doświadczyłem głębokiej przemiany chociażby w minimalnej sferze mojego życia, to będę pragnął to głosić innym ludziom. I wskrzeszanie umarłych to jest tak naprawdę wskrzeszanie tych wszystkich rzeczy, które we mnie obumarły. Bardzo często rzucamy się tak mocno w działalność, ponieważ wiemy, że coś w nas obumarło i chcemy stworzyć pozory, że coś robimy. Ja, który sam zostałem uzdrowiony przez Pana Boga, będę to widział, będę mógł wskrzeszać innych ludzi.
“Oczyszczajcie trędowatych”. Kto to jest trędowaty? To ten człowiek, do którego w naturalnym odruchu czuję wstręt i niechęć. A dopiero wtedy, kiedy będę przemieniony przez Chrystusa, będę mógł do niego wyjść i zaakceptować go z całym jego ”trądem”.
Jezus to wszystko skierowuje do mnie, tylko ja muszę się otworzyć, żeby od Niego otrzymać. I wtedy, jeśli rzeczywiście doświadczę Jego obecności, spełni się we mnie to, co Chrystus mówi: - Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Jeżeli nie ma we mnie takiego pragnienia niesienia świadectwa drugiemu człowiekowi, to być może jeszcze jestem szczelnie zamknięty na uzdrawiającą moc Chrystusa. Amen.
Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa. (J 6, 51-58) - "Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego
i nie będziecie pili Krwi Jego,
nie będziecie mieli życia w sobie.".
“;Utrapił cię, dał ci odczuć głód, żywił cię manną, której nie znałeś. Pamiętaj na wszystkie drogi, którymi cię prowadził Pan Bóg twój przez czterdzieści lat na pustyni, aby cię utrapić, wypróbować i poznać, co jest w twoim sercu.”
Utrapić, wypróbować i poznać, co jest w twoim sercu – temu służyło czterdziestoletnie pielgrzymowanie Żydów przez pustynię. Myślę, że to jest niezmiernie ważne w naszym życiu, abyśmy utrapienia odczytywali jako próbę, która ma pokazać, co się tak naprawdę kryje w naszym sercu. My na co dzień nosimy maski i dopiero w momencie, kiedy spadają na nasze barki rzeczy trudne, które są utrapieniem, które są próbą, one wtedy obnażają, kim naprawdę jesteśmy. A my wolimy żyć w Egipcie iluzji na swój własny temat. Dlatego dużym łukiem omijamy wszelkiego rodzaju trudności, co jest w pewien sposób naturalne.
Grecy napisali na świątyni: “Poznaj samego siebie”, ale to nie jest takie łatwe, co więcej każdy z nas tego unika jak ognia. Dlatego że trudne sytuacje powodują, że ja dochodzę do wniosku, że nie jestem Bogiem, że nie jest tak jak obiecywał Szatan pra-rodzicom : “Będziecie jako bogowie”, tylko jestem kruchy, nie jestem samowystarczalny.
I po to właśnie Bóg przeprowadził Izraelitów przez ziemię egipską, ażeby poznali sami siebie i żeby zobaczyli, że bez Niego są nikim. I my przechodząc pielgrzymkę naszego życia, przechodzimy do ziemi obiecanej przez ziemię iluzji. Ciekawe, że Żydzi szli czterdzieści lat. Czterdziestka jest między innymi takim okresem, kiedy człowiek zaczyna przeżywać naprawdę głęboki kryzys, kiedy realnie zmaga się z umykającym błyskawicznie życiem i niedosytem sukcesów, które miał. Może to jest ważne, może nie, ale symptomatyczne.
Co to wspólnego ma wszystko z Bożym Ciałem? Czy to w ogóle nie jest coś wulgarnego, że Kościół czci ciało? Ciało, które w dzisiejszym świecie zostało zdesakralizowane, które jest narzędziem, maszyną – gdy dobrze funkcjonuje, to wszystko w porządku, gdy źle, czasem się naoliwi, wymieni jakąś część. Kultura raczej kieruje nas w kierunku ducha, a nie ciała, a więc ciało traktujemy trochę jako zupełnie zsekularyzowane narzędzie. A może jest odwrotnie, może to nasz duch się zsekularyzował i w ten sposób postrzega nasze ciało, bo zwróćmy uwagę jakie ono jest istotne – przecież jeżeli odczuwamy smutek i przygnębienie, to nasze ciało roni łzy. Jeżeli odczuwamy radość, to nasze ciało się cieszy, kontakt z drugim człowiekiem mamy poprzez nasze ciało. Poznajemy świat poprzez zmysły naszego ciała, a więc ono nie jest tylko narzędziem, ono jest integralną jednością z nami, z naszym duchem.
Podczas Bożego Narodzenia mówimy, że Słowo stało się Ciałem, a jednocześnie odczuwamy z powodu tego naszego ciała głęboki dystans między nami, a innymi ludźmi, nawet tymi, którzy nas naprawdę całym sercem bardzo kochają. Duch nie może do końca się zjednoczyć z innym duchem, a ciało tylko powierzchownie dotyka drugiego ciała. Natomiast Bóg zrobił rzecz niesamowitą – to Słowo, które stało się Ciałem, dał nam do spożycia. Jakaś niesamowita integracja, przekroczył tę barierę, którą my nieustannie próbujemy przekroczyć w tym świecie pragnąc miłości drugiego człowieka, a nie potrafimy. Każdy z nas jest wyspą. Tomasz Merton zatytułował swoją książkę “Nikt nie jest samotną wyspą”, ale jednak jest wyspą. Nie będziemy mieli zupełnej, totalnej integracji z drugim człowiekiem. Możemy ją mieć tu na ziemi tylko z Bogiem. A że jest to tajemnica i Pan Bóg nic nie wyjaśnia, to widzieliśmy w dzisiejszym czytaniu z Ewangelii świętego Jana.
Ten radykalizm, z którym Jezus mówi o spożywaniu swojego Ciała - i dokładnie nic nie wyjaśnia, nie daje żadnego wyjaśnienia, mówi o konsumpcji, o zjadaniu – powoduje, że większość odchodzi. I to jest próba naszej wiary. Albo wierzymy, że Słowo stało się Ciałem i ja Je spożywam tutaj podczas Komunii, w wyniku czego Bóg ogarnia mnie sobą - albo będzie to dla mnie śmieszne, dziwne, jakaś dziwna mitologia i magia. Musimy odłożyć na bok nasz rozum i przyjąć to całym sercem, to co wyraził święty Piotr: “Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali”.
Jeżeli odrzucamy Pana Boga, to jest tak, jak z każdym historycznym odrzuceniem. Im bardziej znika Sacrum ze świata, tym bardziej wszystko tym sacrum – z małej litery – może się stać. Rewolucja francuska odrzuciła Pana Boga i natychmiast bogiem stał się rozum, a jego najlepszym narzędziem gilotyna. Do czego doprowadza, jeżeli odrzucamy Pana Boga? Umysł staje się bogiem, albo potęga staje się bogiem, albo moja dominacja nad drugim człowiekiem.
Alternatywa jest taka: albo ja będę spożywał Ciało Syna Człowieczego, albo będziemy pożerali siebie nawzajem.
Uroczystość Najświętszej Trójcy. (J 3, 16-18) - "Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił
(...) a kto nie wierzy, już został potępiony".
/fragm./
W dzisiejszej Ewangelii padają sprzeczne stwierdzenia: Pan Bóg nie przyszedł na ten świat po to, żeby świat potępić, a z drugiej strony jest powiedziane, że ten kto nie wierzy, już został potępiony. Co to znaczy?
Wyobraźmy sobie taką sytuację. Załóżmy, że ktoś nieskazitelny o czystych intencjach, o dobrym postępowaniu, wchodzi w krąg, grupę ludzi, w której każdy ma coś złego na sumieniu, takich małych kombinatorów, może złodziei, może zwyrodnialców, itd. I ten ktoś wcale ich nie musi nawracać, nie musi udowadniać, że jest dobry. Już samo jego pojawienie powoduje natychmiastową polaryzację, natychmiastowe napięcie między tym czystym, a tymi wszystkimi, którzy są uwikłani w brudy życia.
Rozwiązanie jest jedno: albo ta reszta uderzy się w piersi i wyzna swoje grzechy, albo zlikwiduje dla świętego spokoju tego, który przez samo swoje istnienie już jest wyrzutem sumienia. I na tym właśnie polega sąd.
Myślę, że w każdym z nas jest taka sytuacja, jeżeli wpuszczam to światło do swojego wnętrza, to ono coraz wyraźniej będzie oświecało moje nieprawości. I droga jest następująca: albo je zaćmić, zlikwidować, albo rzeczywiście poddać się jemu.
Niedziela Zesłania Ducha Świętego
(Dz 2,1–11), (J 20, 19-23)
/fragm./
"Owocem zaś Ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie." Warto poszukać w sobie, czy mogę w ten sposób siebie zdefiniować. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie te rzeczy nie są dla mojego indywidualnego użytkowania, tylko to są sprawy, które łączą mnie z drugim człowiekiem. My bardzo często popełniamy taki błąd – a później się dziwimy, że nasze modlitwy nie zostały wysłuchane – mianowicie często modlimy się o dary tylko i wyłącznie dla siebie. Duch Święty nie jest chłopcem na posyłki, który ma kreować moją osobowość, aby wyrastała ponad tłum i wspólnotę. To jest Ktoś, kto powoduje, że ja miłuję nie samego siebie wyłącznie, ale drugiego człowieka, że jest we mnie radość – ale zwróćmy uwagę, że radość też jest przeznaczona i promieniuje dla innych ludzi, jest we mnie pokój – ale nie jest tak zwanym świętym spokojem, że wszystko mi jest obojętne i nic nie jest w stanie mnie ruszyć, tylko to jest pokój, który promieniuje na innych ludzi. Taki człowiek pełen pokoju nic nie musi mówić, samą swoją obecnością już w pewien sposób kreuje otoczenie, tworzy więzy.
Cierpliwość, uprzejmość, dobroć, to jest wszystko to, co mnie łączy z drugim człowiekiem. Jeżeli będę się modlił do Pana Boga wyłącznie o dary dla samego siebie, to kompletnie nie zrozumiałem nic z wylania Ducha Świętego i wtedy moje modlitwy będą służyły podtrzymaniu mojego egoizmu. A nie o to chodzi. Człowiek odkrywa samego siebie w relacji do drugiego człowieka. Nigdy nie zbudujemy naszej osobowości, nigdy nie odczytamy naszego prawdziwego imienia siedząc w zaciszu gabinetu i analizując samego siebie. To wszystko są dary pełne dynamizmu, które tworzą wspólnotę. Można by nawet zaryzykować takie stwierdzenie, że to wszystko, co oddziela mnie od wspólnoty, absolutnie nie jest darem Ducha Świętego, tylko innego ducha – ducha tego świata, ducha szatana, który mnie separuje od innych ludzi. Duch Święty jest mi po to dany, żeby łączyć i budować wspólnotę. (...)
To jest dar skierowany do tego, żebym budował wspólnotę, Jeżeli moim zamiarem jest tylko i wyłącznie kreowanie samego siebie, to mijam się z tym, co Duch Święty chce mi dać. Może dlatego nasze modlitwy są takie bezowocne – modlimy się o różne dary, które mają nam dać satysfakcję, a tak naprawdę niespecjalnie obchodzi nas czy to komuś przyniesie pożytek, czy też nie – tylko mnie ma przynieść pożytek!
Warto zadać sobie pytanie: - Czy jest we mnie miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie? To są owoce Ducha Świętego.
Niebo nie jest miejscem, Niebo jest relacją. To czy jesteśmy szczęśliwi, to tak naprawdę nie zależny od okoliczności - to zależy od relacji z ludźmi i relacji z Panem Bogiem. Im bardziej jesteśmy świadomi ludzi, którzy nas kochają, którzy w nas pokładają zaufanie, którzy w nas wierzą - tym bardziej jesteśmy szczęśliwi. Im większa miłość, tym mniejszą rolę pełnią okoliczności, w których ona się zdarza.
I tak jest w naszym życiu, im bardziej wierzę w Pana Boga i im bardziej bliższy jestem Jemu, a On mnie, tym mniejszego znaczenia trudy życia. Tam gdzie jest wielka miłość, tam jest też wielkie szczęście. To jest tajemnica Wniebowstąpienia, które powinno się rozgrywać tu i teraz, w każdej chwili naszego życia. Królestwo Boże jest w nas.
VI Niedziela Wielkanocna
(1 P 3,15-18) - Pana Chrystusa miejcie w sercach za Świętego
i bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego,
kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest.
(J 14,15-21) - Nie zostawię was sierotami: Przyjdę do was.
(fragm.)
Święty Piotr w Liście dziś czytanym mówi w ten sposób: “Pana Chrystusa miejcie w sercach za Świętego i bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest”. Wyobraźmy sobie taką sytuację: w mojej obecności ktoś poniża mojego przyjaciela, moją żonę, albo mojego męża, a ja w ogóle się nie odzywam, to znaczy, że ta miłość czy przyjaźń już dawno umarła. I dokładnie tak samo jest jeśli chodzi o wiarę. Jeżeli ktoś w mojej obecności poniża moją wiarę, a ja udaję, że się nic nie dzieje, to znaczy, że tej wiary tak naprawdę we mnie nie ma, że nie jestem gotów do tego, żeby uzasadnić nadzieję, która ma we mnie przebywać, a jej nie ma. Można powiedzieć, że jestem sierotą, a swoje sieroce oblicze prezentuję przed innymi ludźmi. Co gorsza, może się zdarzyć tak sytuacja, - i byłem świadkiem takich sytuacji - że jeżeli moja wiara jest atakowana, to jeszcze odczuwam pewną ciemną satysfakcję...
Obrona mojej wiary świadczy o tym, że naprawdę Chrystus we mnie przebywa, jeżeli jej nie bronię, to znaczy, że nie ma mojej wiary. Trzeba jednak uważać, bo obrona może być głupia. Są w Kościele takie rzeczy, które są złe i te należy jak najbardziej podkreślić i powiedzieć, że są złe. Genialny przykład obrony i świadczenia swojej nadziei dał Benedykt XVI będąc w Ameryce i spotykając się z ofiarami księży pedofilów. To jest obrona wiary! Nie neguje pewnych faktów, które wynikają z głupoty i słabości i nędzy ludzkiego grzechu, ale boleje nad tym i jednocześnie to absolutnie nie jest wskazówka, żeby się wypierać swojej wiary.
Czy ja potrafię bronić swojej wiary? A kiedy będę potrafił? Znowu sięgnijmy do Ewangelii, Jezus mówi tak: - “Kto ma Moje przykazania i zachowuje je, ten Mnie miłuje”. Dlaczego akurat mówi “ma i zachowuje”? Mieć i zachowywać – jeżeli ja coś mam, to znaczy, że chcę to mieć, za tym się kryje pragnienie i wola. Jeżeli czegoś nie chcę mieć, to po prostu wyrzucam na śmietnik. Z umysłem i sercem jest tak, że my uczymy się zarówno w sferze intelektualnej jak i manualnej przez powtarzanie pewnych rzeczy. Jeden z Ojców Pustyni mówi, że przyczyną naszej grzeszności jest zapominanie. Jeżeli ja nie żyję przykazaniami, nieustannie nie rozważam tego, co mówi do mnie Chrystus, nie wsłuchuję się w Jego głos, nie pragnę, żeby Duch Święty przeniknął mnie do końca - to w takim razie nie mam tych przykazań, a więc nie będę ich zachowywał. I to i to jest ważne.
Posiadanie - w pewnym sensie uczynienie swoim - to trochę tak, jak dobre wychowanie. Jeżeli odebrałem je w rodzinie, to ja się specjalnie nie zastanawiam nad tym, do której ręki mam włożyć widelec i jaki nóż nadaje się do ryb. Natomiast jeżeli nie odebrałem, to wtedy te moje ruchy są kanciaste i widać od razu, że czegoś mi brakuje. Jak to jest z moją wiarą? Czy jest ona zintegrowana ze mną i ja pracuję nieustannie nad pogłębianiem tej integracji, czy jest to po prostu taki dodatek, może istotny, a może nie. Czy ja potrafię bronić swojej wiary? - ale najpierw muszę ją przyjąć, najpierw ona musi być moja.
Piąta Niedziela Wielkanocna. (J 14, 1-12 )"Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy!"
Wprawdzie nie można tego udowodnić, ale wszystko wskazuje na to, że Filip ma greckie pochodzenie. Już samo imię jest greckie, a i sposób zadawania pytań Jezusowi też raczej nie jest żydowski. Żyd nigdy by nie poprosił, żeby pokazać mu Ojca. Żydzi wiedzieli, że Pan Bóg jest niewidzialny, że nie można Go zobaczyć. Wystarczy przeczytać kilka fragmentów ze Starego Testamentu, w którym każdy pobożny Żyd obawia się ujrzenia Go, wręcz to jest niemożliwe, bo ujrzenie Pana Boga wiązałoby się ze śmiercią. A tymczasem Filip stawia śmiało pytanie Jezusowi i mówi, żeby pokazał Ojca Apostołom, a to im wystarczy.
Może bardzo dobrze, że padło to pytanie, bo Jezus odpowiada, że kto Jego widzi, widzi także i Ojca. Czyli innymi słowy, jeżeli chcemy sobie odpowiedzieć na pytanie, kim jest Bóg - a raczej odpowiadać, bo to jest nieustanne rozwijanie się tej odpowiedzi w ciągu naszego życia - to musimy patrzeć na Jezusa. Kontemplować Jego zachowanie, Jego czyny, Jego słowa - innymi słowy - wstępować w te ślady, po których On stąpał. To, co powiedział do Tomasza na początku tej Ewangelii: - "Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem".
Proszę zwrócić uwagę, że my wszyscy w zasadzie uczymy się postępowania od naszych rodziców. Człowiek jest istotą, która naśladuje drugiego człowieka, szczególnie mały człowiek. To zdumiewające, jeżeli ogląda się jakieś środowisko rodzinne i jednocześnie na tle tego środowiska widzi młodego człowieka i widzi, jak bardzo on jest podobny do ich zachowania, w poglądach, fizycznie również, do swoich rodziców. I teraz to Jezusowe powiedzenie o powtórnych narodzinach dotyczy umiejętności naśladowania nowego Ojca - Ojca, który jest kwintesencją ojcostwa - czyli Pana Boga. A to naśladowanie tutaj na ziemi polega właśnie na naśladowaniu Jezusa. Czyli innymi słowy, ja mam stać się jak dziecko - to też jest Jezusowe powiedzenie, bardzo często wraca do tego, żebyśmy się stali jak dzieci - jak dziecko, które naśladuje w zupełnym zaufaniu swoich rodziców. Z tym, że od rodziców otrzymujemy zarówno dobre, jak i złe wzory, natomiast od Pana Boga możemy otrzymać tylko dobre.
Bóg przyszedł na ziemię w postaci Jezusa Chrystusa i my mamy Go naśladować, jeżeli chcemy być do Niego podobni. "Ja i Ojciec jedno jesteśmy". To jest takie powtórne narodzenie, powtórne stanie się dzieckiem i powtórne uczenie się życia z samego źródła. A to wymaga, niestety, bardzo często zaprzeczenia tego, co dotychczas potrafiłem, umiałem, jak się zachowywałem. I praktycznie nie ma chyba innej drogi do poznania samego siebie, kim ja tak naprawdę jestem, a jednocześnie poznania Pana Boga, jak takie nawet można powiedzieć niewolnicze naśladowanie Jezusa, bo to jest jedyny wzorzec prawdziwego człowieczeństwa, który jednocześnie jest Panem Bogiem.
Czwarta Niedziela Wielkanocna - Dobrego Paterza (J 10, 1-10) "Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości."
Dobry Przewodnik w gąszczu dezinformacji.
Czas, w którym żyjemy jest czasem informacji i my karmimy się informacjami. Każdy z nas przerabia te informacje w swojej głowie - taki swoisty metabolizm informacyjny –ale jednocześnie doświadczamy przeładowania naszych zmysłów informacjami, głowę mamy pełną różnych śmieci. Co więcej, codziennie siadamy przed komputerem szukając informacji, czytamy gazety itd. Zdumiewające jest dla mnie to, że nasz czas, czas informacji jest jednocześnie czasem strasznej dezinformacji. Im więcej wiem, tym tak naprawdę mniej wiem i tym bardziej jestem zdezorientowany tym wszystkim, co się dzieje w świecie, w innych ludziach a w końcu także i w moim sercu.
Sądzę, że każdemu z nas potrzebny jest jakiś przewodnik – przewodnik niezawodny, którego głos należy słuchać w tym morzu przeróżnych informacji. Rozmawiam często z młodymi ludźmi i odnoszę takie wrażenie, że nawet jeśli zadają mi jakieś pytanie, to słuchają tylko przez kilka sekund, a później wyłączają się całkowicie. Co więcej, jeżeli natrafią w mojej wypowiedzi na jakieś zdanie, które ich oburza, nie czekają do końca ... tylko od razu atakują. Umiejętność, którą każdy z nas powinien posiąść i cyzelować – szczególnie w dzisiejszym świecie - jest umiejętność słuchania drugiego człowieka.
Oglądam czasami takie obrazki, że rodzice nie potrafią słuchać swoich dzieci – reagują brutalnie, doraźnie, szybko, chcąc, żeby ich zdanie było przyjęte natychmiast, a tak naprawdę nigdy nie zadali sobie trudu, żeby wsłuchać się, co się dzieje w sercach ich dzieci. Jest to umiejętność niezmiernie ważna, ale żeby ją posiąść trzeba zrobić w sobie trochę miejsca... A jak ja mogę zrobić trochę miejsca w sobie, kiedy moje serce, mój umysł są przepełnione różnego rodzaju sprzecznymi informacjami? To jest pierwsza zasada życia chrześcijańskiego, że jeżeli ja chcę coś usłyszeć – a szczególnie głos Dobrego Pasterza – to powinienem zrobić na Niego miejsce w swoim wnętrzu. Trawestując powiedzenie świętego Jana Apostoła, a on mówi w ten sposób: ”Jeżeli ktoś nie miłuje swojego brata, którego widzi, nie będzie także miłował Boga, którego nie widzi”, można powiedzieć w ten sposób: Jeżeli ktoś nie potrafi słuchać swojego brata, którego widzi... nie będzie też potrafił słuchać Boga, którego nie widzi!
To są niezmiernie ważne zadania w naszym życiu, żeby wyrobić sobie tą niesamowitą umiejętność słuchania, żeby zrobić miejsce w swoim wnętrzu na to, co ma mi do zakomunikowania inny człowiek i poczekać do końca jego wypowiedzi - poczekać, aż postawi kropkę nad “i”. I dopiero wtedy, kiedy ewentualnie przemyślę jego argumenty, dać odpowiedź - nie przerywać.
Jest taka tradycja średniowieczna, zupełnie niesamowita, mianowicie w czasach Średniowiecza, kiedy odbywały się dysputy na uniwersytetach i zasiadali dwaj mistrzowie wobec audytorium dyskutując nad jakąś kwestią, to gdy jeden z mistrzów wypowiadał swoją tezę, drugi musiał go uważnie słuchać, a później dokładnie tezę swojego adwersarza wypowiedzieć ponownie swoimi słowami, ażeby wszyscy mieli pewność, że on go dobrze zrozumiał...
Może warto się uczyć od “ciemnego” średniowiecza takiego wsłuchania się w argumentację drugiego człowieka, bo wtedy ja będę także robił w swoim wnętrzu miejsce na słuchanie Pana Boga. I może dojdę w końcu do takiego stanu – jak to ujął w kapitalnych słowach Norwid – “zmówiłem pacierz potężnym milczeniem”. Zrobiłem miejsce dla Pana Boga i usłyszałem w swoim wnętrzu Jego głos. Nauczmy się słuchać bliźniego i także słuchać Pana Boga. On nieustannie mówi w naszym wnętrzu, ale nie krzyczy – tak jak środki masowego przekazu – tylko szepcze.
Trzecia Niedziela Wielkanocna (Łk 24, 13-35) - W drodze do Emaus.
/fragm./
Jest powiedziane, że "oczy ich były niejako na uwięzi". I dopiero po pewnym czasie zobaczyli. Tak jest w naszym życiu, że widzimy, rejestrujemy różnego rodzaju mniej czy bardziej przykre wydarzenia, czasem radosne, ale tak naprawdę mimo, że widzimy, to jednak nie dostrzegamy. Nie sięgamy w głąb tych wydarzeń. I trzeba, żeby coś się wydarzyło w naszym życiu, coś co jest głębokim spotkaniem z drugim człowiekiem, albo bezpośrednio z Chrystusem, albo też z Chrystusem w drugim człowieku, żeby zreinterpretować to wszystko. I w Ewangelii mamy taką sytuację (...).
Myślę, że tak jest w naszym życiu - spotykamy kogoś, dzięki komu zupełnie reinterpretujemy naszą rzeczywistość. Wszystko, co dotychczas było chaosem, rozpaczą, nieumiejętnością poradzenia sobie, sklecenia z tych różnych rozbitych kawałków w moim życiu jakiejś sensownej całości, - zaczyna się układać w sensowną całość. Takie są spotkania z Chrystusem. Po tym można poznać, że spotykam naprawdę Pana Boga w moim życiu, że wszystko zaczyna mi się powolutku, albo też nagle - jednym spojrzeniem, układać.
Uczniowie idący do Emaus wychodzili z Jerozolimy i byli pełni lęku, rozpaczy. Po spotkaniu z Chrystusem wracają. Zatoczyli krąg i poszli w kierunku swojego lęku. Okazał się on być zbawienny dla nich i rozświetlający całe ich dotychczasowe życie - te wszystkie porozrzucane, niepoukładane kawałki, które pozornie wyglądały na coś, co było fiaskiem i rozpaczą.
Czasami wolimy być przybici do krzyża naszych nieszczęść, niż uwolnić się. Jezus został zraniony i zabity, ale pamiętajmy o tym, że także poprzez śmierć zranił swoich Apostołów. Oni byli zawiedzeni, pogrążeni w głębokiej rozpaczy. On przyczynił się do tego, że ich serca zostały rozdarte. I tylko tą drogą tak naprawdę mógł trafić do nich. I tą drogą chce dzisiaj trafiać do nas. Zostaje zraniony, umiera i zmartwychwstaje, ale pokazuje nam, że my też musimy być zranieni, żeby zmartwychwstać. Innej drogi nie ma.
Do każdego trafia inaczej. Dzisiaj z usta "niewiernego" Tomasza padają takie słowa:- Pan mój i Bóg mój! Maria Magdalena wypowiedziała podobne, mówiąc: - Rabbuni! Mój nauczycielu! Cała rzecz polega na tym, żeby Jezus był mój - nie narzucony mi poprzez wiarę moich rodziców, katechetów, kaznodziejów, czy Kościół, tylko On musi być mój. Inaczej moja wiara będzie tylko jakąś zewnętrzną skorupą i prędzej czy później ona skruszeje, zmarnieje, albo ją po prostu odrzucę.
Kolejny dzień słuchamy o wydarzeniach śmierci i Zmartwychwstania Jezusa, na pozór tak odległych, ale to są historie, które tu i teraz zachodzą w naszych sercach. Jeżeli w życiu przydarzy nam się cos złego – przynajmniej my tak to oceniamy – albo jakieś fiasko, to uciekamy stamtąd czym prędzej, tak jakbyśmy budowali grób, zataczali kamień i stawiali na dodatek strażników. Obawiamy się wrócić do tego miejsca, nie chcemy, czas upływa, to wydarzenie coraz bardziej staje się odległe i coraz bardziej obrasta w różnego rodzaju mity i legendy, coraz straszniej oddziaływuje na moje tu i teraz. Tego typu groby fundujemy też w przyszłości, lękając się co będzie za chwilę, za tydzień, za rok, za dziesięć lat. Z takich grobów wydobywa się trupi jad, który zatruwa nasze życie rozgrywające się tu i teraz.
I co trzeba zrobić? Ewangelia mówi wyraźnie, że tam nie ma żadnego grobu i nie ma żadnego trupa. Kamień już dawno został odsunięty, a strażnicy uciekli. Tylko ja muszę, tak jak kobiety, tak jak Jan i Piotr, iść do tego grobu i zaglądnąć do środka i zobaczyć, że tam nie ma trupa. A my ciągle jakbyśmy się uparli, żeby omijać to wydarzenie, nie konfrontować się z nim. Im więcej czasu upływa, tym trudniej skonfrontować się z rzeczywistością./.../
Śmierć zwarła się z życiem, jak śpiewaliśmy. Mimo, że życie umarło, to jednak zmartwychwstało. Jeżeli w to uwierzę, to zobaczę, że dookoła mnie naprawdę zaczną dziać się cuda, zupełnie inaczej będę patrzył w swoją przyszłość i zupełnie inaczej będę oceniał te wydarzenia, które miały miejsce, a które tak bardzo poszarpały moje serce. Jedne i drugie okażą się drogą do zmartwychwstania tu i teraz. Obyśmy wszyscy tego doświadczyli tego w naszym życiu.
Niedziela Zmartwychwstania - Wielkanoc (J 20,1-9) - Ujrzał i uwierzył.
Chciałbym Wam, moi drodzy, życzyć tego, żeby każdy z Was doświadczył tego, co mówi święty Paweł we fragmencie Listu do Kolosan: - żebyśmy umieli dzisiaj, tu i teraz, w poszczególnych, małych fragmentach swojego życia, umrzeć i zmartwychwstać. Bo dopiero wtedy nikt mnie nie będzie musiał do niczego przekonywać, ani mnie nie będzie musiał namawiać, bo ja sam osobiście doświadczę przemieniającej mocy Zmartwychwstania. Doświadczę tego, że mogę wyjść już tutaj z grobu moich schematów, tych wszystkich utartych ścieżek, którymi dotychczas podążałem i zobaczyć, jak życie zacznie nagle przybierać cudowne i sensowne kształty. To wcale mnie nie uwolni od różnych trudnych spraw, ale będę do nich podchodził zupełnie inaczej. Będę człowiekiem wolnym. Wolnym od schematów, wolnym od presji innych ludzi, dlatego, że będę nosił w sobie doświadczenie spotkania z żywym Chrystusem.
Fascynujące jest patrzenie na to, co się dzieje z ludźmi, których dzisiaj spotykam, którzy w swoim życiu doświadczyli przejścia od takiej martwej wiary, odziedziczonej po rodzicach, czy może powodowanej strachem przed Panem Bogiem, do prawdziwego doświadczenia Zmartwychwstania Chrystusa. Żeby coś takiego przeżyć, to ja muszę mieć bardzo osobisty kontakt z Panem Jezusem.
Jak to uczynić? Jest takie powiedzenie świętego Pawła, że wiara rodzi się ze słuchania. W dzisiejszej Ewangelii, w momencie kiedy Jan wchodzi do grobu, ogarnia spojrzeniem te chusty i całun, to sam o sobie pisze: - Ujrzał i uwierzył. To jest klucz do wiary, która prowadzi przez śmierć do zmartwychwstania już tu i teraz – ujrzeć i uwierzyć. Żeby coś ujrzeć, ja muszę mieć osobiste doświadczenie, nikt nie może mi tego przekazać. Nikt z nas nie może drugiemu człowiekowi przekazać doświadczenia wiary, może tylko spowodować, że ten człowiek, który będzie patrzył na mnie wyzwolonego, zostanie tym zainspirowany.
Co zrobić? Moim zdaniem, jedyną metodą doświadczenia osobistego wiary, jest zaufać Bogu, co jest napisane w Piśmie Świętym, bardziej niż temu, co mi mówi współczesny świat, co mi podpowiadają ludzie, nawet niejednokrotnie nawet podpowiadają moi rodzice – oczywiście w trosce o to, żebym przeszedł bezpiecznie przez ten świat. Bezpiecznie to znaczy kontrolując wszystko, chodząc utartymi ścieżkami, podążając tymi drożynami, którymi podążali oni, korzystając z ich doświadczenia – żadnego ryzyka!
Otóż wiara mówi mi tak: - jeżeli spotyka Cię jakieś doświadczenie i zastosujesz do tego doświadczenia – niejako odrzucając to, co ci podpowiada świat – to, co mówi Jezus, będzie twoim udziałem moment śmierci, bo może się okazać, że nagle wszystko ci się zawali na głowę, ale poprzez ten moment śmierci dojdziesz do Zmartwychwstania.
I nasze życie składa się z takich cząstkowych zaufań Panu Bogu, że to, co On mówi, to nie jest jakaś piękna legenda, baśń, czy mit, tylko to jest jedyna rzeczywistość, której ja mogę doświadczyć tylko wtedy, kiedy Mu zaufam i zrealizuję, wcielę w życie to, co On mi powiedział. Nie ma innej możliwości doświadczenia niż osobiste. Inni ludzie obok mnie mogą mi pomagać, liturgia może mnie nasycać wspaniałymi tekstami, ale ja muszę sam doświadczyć, inaczej moja wiara będzie martwa. Niby będę wierzył, może będę chodził nawet do kościoła, może nawet będę przystępował do Komunii, ale to wszystko będzie takie nie moje, zupełnie jakby ktoś włożył mi pewien ciężar, który nie potrafię zrzucić z ramion, bo może się boję, może to jest presja otoczenia, w którym żyję.
Jedyną możliwością jest doświadczenie osobiste i do tego nas zachęca liturgia, do tego nas zachęcają ludzie, którzy to przeżyli i wreszcie do tego zachęca sam Jezus. Zobacz, musisz ujrzeć. I po takim nawet najmniejszym doświadczeniu takiego minimalnego zmartwychwstania, ja dostrzegam, że całe moje życie, historia mojego życia nagle zaczyna przybierać inne kształty. Coś, z czym sobie nie potrafiłem poradzić, coś co było dla mnie nie do ogarnięcia, nagle okazuje się, że jest pełne sensu, że moje życie może być tym sensem napełnione. I wtedy coraz odważniej wchodzę w takie mikro-śmierci i mikro-zmartwychwstania. Ale tego muszę doświadczyć, nikt mnie do tego nie namówi, nikt mnie do tego nie przekona, nikt mnie do tego nie zmusi. Ja sam!
Niedziela Palmowa - Męki Pańskiej. Mt 26,14-27,66 - Męka wg św. Mateusza.
Sądzę, że od momentu, kiedy na Kalwarii stały wbite w ziemię trzy krzyże, świat uległ polaryzacji. Widzimy, jak męka Jezusa Chrystusa polaryzuje ludzkie odczucia. Od tej chwili nie ma spraw obojętnych, pomimo całej złożoności naszej rzeczywistości, pomimo tego, że mieni się ona różnymi odcieniami, pomimo trudnych naszych ludzkich wyborów, gdzie balansujemy w odcieniach szarości i innych kolorów, tak naprawdę w ostatecznym rozrachunku jest tylko TAK-TAK, NIE-NIE. Jak to lapidarnie ujął Lewis, mamy w zasadzie dwie drogi. Albo będziemy mówili Bogu: - "Bądź wola Twoja!", albo On powie nam kiedyś, do nas zwróci się w ten sposób: - "Bądź wola Twoja!" I nie ma innego wyjścia - rzeczywistość w ostatecznym rozrachunku jest czarno-biała. Albo ja opowiadam się za złem, albo za dobrem.
Oczywiście, my jesteśmy uwikłani w różnego rodzaju niuanse i trudno nam podjąć decyzję, ale bądźmy tego świadomi, że każda nasza decyzja buduje nas, buduje obraz nas samych. I ten, kto przeżył jakiś szmat swojego życia, odwracając się do tyłu, widzi w jakim kierunku ono dryfuje. Nieraz tak opęta samego siebie, że nie ma siły, która mogłaby go wyrwać z tych sideł, z tej pułapki, którą sam na siebie zastawił.
Takim obrazem tej podwójności naszych wyborów: TAK-TAK, NIE-NIE, są te dwa krzyże na Kalwarii. Ludzie w identycznej sytuacji, obydwaj złoczyńcy, obydwaj skazani na taką samą śmierć - a na tą śmierć nie skazywano za to, że ktoś ukradł jabłko na straganie. Jeden z nich zdołał dojrzeć w momencie, kiedy naprawdę Jezus nie wyglądał na króla, w momencie, kiedy nie uzdrawiał, tylko Jego ciało było przybite do krzyża - zdołał ujrzeć w Nim Boga. A drugi zaciął się w swoim oporze.
Te dwa krzyże to jest finał naszego życia. Wydaje mi się, że na krzyżu Jezusa może umierać tylko niewinne dziecko, które jest nieskażone grzechem. Natomiast każdy z nas swoim postępowaniem wybiera albo jeden, albo drugi krzyż. Sam Chrystus powiedział, że przyszedł ogień rzucić na ziemię i jakże pragnie, żeby zapłonął.
Tak - tak.
Nie - nie.
V Niedziela Wielkiego Postu (J 11, 1-45) - wskrzeszenie Łazarza.
Warto by się skupić na symbolicznej warstwie tego historycznego opisu. Co powoduje prawdziwą śmierć za życia zawiera ten opis: Łazarz został złożony w grobie, leży sam od czterech dni. To jest symbol zerwania relacji. Na tym grobie jest położony kamień. Jak powiedziała Maria: - "Panie, już cuchnie". Otóż pierwszym takim znamieniem tego, że umieram, że już cuchnę za życia jest to, że ucinam relacje z innymi ludźmi i z Panem Bogiem.
Dalej, Jezus zaczyna się modlić. Pamiętajmy, że to także wstawiennictwo Marii i Marty spowodowało, że Jezus uzdrowił z choroby śmierci Łazarza. A więc można by powiedzieć, że pragnienie relacji ze strony innych ludzi wyrywa nas z tego, że grzebiemy samych siebie w życiu już tutaj i teraz. Jezus modli się i wypowiada słowa: - "Łazarzu, wstań!" To jest znowu sugestia dla nas, że my możemy teraz zmartwychwstać, jeżeli usłyszymy Jego Słowo. Co więcej, mamy moc wskrzeszania innych ludzi, którzy już dawno zamknęli się w sobie i cuchną - poprzez słowo właśnie. Słowo pełne miłości skierowane do nich.
I jak notuje Ewangelia: - "wyszedł zmarły mając opaskę na twarzy, zawiązane ręce i nogi". Tu znowu jest symbol, że ja jestem martwy, kiedy mam maskę na twarzy, kiedy nie jestem sobą, kiedy nieustannie z dnia na dzień nie powracam do źródła. Jestem skrępowany różnego rodzaju zahamowaniami wewnętrznymi. To wszystko powoduje prawdziwą śmierć. Jezus powie gdzie indziej: - "Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało. Bójcie się raczej tego, który ducha może zabrać".
IV Niedziela Wielkiego Postu
(1 Sm 16,1b.6-7.10-13a) Samuel namaszcza Dawida na króla
(J 9,1-41) - Jezus śliną i błotem uzdrowia niewidomego od urodzenia
(fragmenty)
Nasze spojrzenia mylą. Bardzo często konstruujemy teorie na temat drugiego człowieka i zapominamy, że mamy patrzeć tak, jak Pan Bóg. Człowiek patrzy na zewnętrzną stronę, a Bóg patrzy na serce.
Ewangelia rozpoczyna się od ciekawej konfrontacji. Uczniowie pytają Pana Jezusa: Kto zgrzeszył, że on jest ślepy? Czy ten człowiek niewidomy, czy też jego rodzice? Jezus mówi: „Ani on, ani jego rodzice, stało się tak aby się objawiła moc i chwała Boża!” To jest klucz do całej Ewangelii. My bardzo często idąc w ciemności przez nasze życie, czy przeżywając jakieś głębokie traumatyczne wydarzenia zrzucamy na innych ludzi, że to inni, albo że nasze ciężkie dzieciństwo, albo toksyczny tatuś lub mamusia, albo toksyczne dzieci czy środowisko w którym jesteśmy – to wszystko jest wina, że idziemy w ciemności, że jesteśmy ślepi. Oczywiście ślepi w znaczeniu alegorycznym, że jest w nas ciemność, bolejemy z twego powodu, nie wiemy co dalej robić. I staramy się równo obdzielić cały świat odpowiedzialnością za nasz stan aktualny. Tymczasem Jezus mówi tak: - To, że jest ci niedobrze, że jest ci źle, że kroczysz w ciemności jest dla ciebie szansą. Spróbuj w ten sposób popatrzeć, nie obarczaj innych ludzi, ale spróbuj przez pryzmat tej rany, która jest w tobie i tej ciemności, uznać że jesteś słaby... i otwórz się na Moje działanie.
(...)
Traktujemy Ewangelię jako towar w supermarkecie idei tego świata. Podchodzimy, bierzemy do ręki, oglądamy, to nam pasuje, to może mniej i oceniamy z punktu widzenia naszego – człowieka, który jest w sobie głęboko zaplątany w różnego rodzaju rzeczy, który nawet nie potrafi czasem rozwiązać swoich podstawowych problemów – oceniamy czy Ewangelia jest dobra czy jest zła, albo które jej elementy są dobre, a które są złe. Może owszem, odpuszczenie grzechów tak, ale nie przez księdza, to jest przecież drugi człowiek... Gdzie ja pójdę do spowiedzi do jakiegoś niedouczonego klechy.. będę się obnażał przed kimś tam? Albo zasłaniamy się rzetelnością intelektualną – moja wiedza powoduje, że ja odrzucam Ewangelię, bo to jest takie przaśne i siermiężne: ślina i błoto nałożone na oczy, jakieś to dziwne, a co najmniej podejrzane.
I nadal brniemy w ciemności. Może dojść do takiej sytuacji, że leżymy i umieramy z pragnienia u źródła. Tylko dlatego, że nie chcemy przezwyciężyć pewnych naszych schematów, giniemy. Niestety tak oceniamy, tak widzimy. Specyficzne jest spojrzenie ludzkie, to nie jest tak jak lustro, które odbija całkowicie rzeczywistość. Człowiek patrzy, a jednocześnie w tym spojrzeniu jest też wybór. My wybieramy, co chcemy widzieć, a czego nie chcemy widzieć, wybieramy często przez pryzmat swojego życia, przez pryzmat poprzednich wyborów i bardzo często brniemy w jakieś kalekie i chore konstrukcje.
Żaden psycholog nam nie pomoże, on może nazwać nasze problemy, on może pokazać ich źródło, ale jest jedyny Lekarz, który potrafi uzdrowić naszą chroniczną ślepotę, to znaczy sytuację, że żyjemy cały czas w ciemności – Jezus Chrystus. A spraw jest prosta: ja, tak jak w pierwszym czytaniu Samuel, powinienem być w nieustannym dialogu z panem Bogiem i nieustannie wpuszczać Jego światło do ciemnych zakamarków mojego wnętrza, aby wreszcie je rozświetlił.
III Niedziela Wielkiego Postu (J 4, 5-42) dialog Jezusa z Samarytanką przy studni
W żargonie biblistów ten typ dialogu nazywany jest dialogiem nieporozumień, ale nie chciałbym tutaj wchodzić w zawiłości i subtelności egzegezy. Myślę, że ta nazwa „dialog nieporozumień” genialnie pasuje do naszej sytuacji. Warto prześledzić ten dialog, aby - być może - ktoś z nas znalazł klucz do swojego wnętrza.
To opis spotkania i rozmowy Jezusa z Samarytanką - ma miejsce w dolinie pomiędzy dwoma szczytami Samarii, Garizim i Ebal. Dwie góry, w środku cudowna dolina i studnia. Jezus zmęczony wędrówką szósta godzina (dnia), skwar, spiekota, południe. Przychodzi Samarytanka. O tej godzinie nie przychodzi się po wodę, ludzie na ogół przychodzą rano, albo wieczorem. Dlaczego akurat wybrała tę porę? Dlatego, że wiedziała, że nikogo nie zastanie. Dlaczego nie chciała zastać? Jak widzimy z dalszego ciągu dialogu, ta kobieta miała skomplikowane życie. Wiemy, jak to jest: wystarczy pełne dezaprobaty spojrzenie na kogoś takiego, może samo brzmienie słowa „dzień dobry”, które brzmi jak wyrzut i sąd. Dlatego wolała uciec przed publicznością, lecz spotkała Jezusa.
Przedziwna sytuacja: Jezus, który jest darem dla każdego z nas, On prosi. Prosi ją o wodę. Dialog zaczyna się od schematów – znika gdzieś człowiek, a pojawiają się stereotypy. Żyd i Samarytanin. Wieczna wrogość. Ciągnąca się niechęć i nienawiść. Samarytanka nie patrzy na Jezusa, jak na człowieka spragnionego, tylko jak na wroga. Zobaczmy, ile w nas jest takiej ciemnej satysfakcji, jak bardzo często posługujemy się schematami, stereotypami. Patrzymy na drugiego człowieka i nie widzimy jego pragnienia, jego serca, jego samego, tylko widzimy coś co on – naszym zdaniem oczywiście – reprezentuje: albo jakąś grupę, albo wyznanie, albo partię polityczną. A tymczasem to jest żywy człowiek. Jezus nie ulega temu, On nie wchodzi na tę płaszczyznę dialogu. Dialog nieporozumienia między innymi polega na tym, że Chrystus chce nam pokazać, że rzeczywistość nie jest jednowymiarowa, że my bardzo często ślizgamy się po powierzchni, a każde wydarzenie ma swoją głębię. Ten dialog pokazuje tę głębię.
Jezus nie daje się wciągnąć na tę płaszczyznę wymiany ciężkich epitetów – idzie dalej. Mówi do kobiety: - Gdybyś znała mój dar, dar wody żywej – w ten sposób chce ją zainteresować, wciągnąć – to byś prosiła, a dałbym Ci wody żywej. Kobieta zdziwiona, że On nie przyjął jej konwencji, którą chciała Mu narzucić, zaczyna wchodzić coraz głębiej w dialog. Tak jest z Panem Bogiem. On się bardzo często spotyka z naszym prostactwem i bezczelnością, ale nie przyjmuje tej płaszczyzny, dlatego, że dokładnie wie, że za naszą agresją i bezczelnością kryje się po prostu wielkie cierpienie i bezradność, tak jak u tej kobiety.
Dalszy ciąg dialogu pokazuje skomplikowanie jej życia. Tu jedna bardzo ważna zasada: jeżeli Pan Jezus chce się objawić człowiekowi, to najpierw ukazuje człowieka jemu samemu. Dlaczego? Z prostej przyczyny – on nie będzie objawiał się masce, którą nosimy, ani nie będzie wchodził do krainy iluzji, w której przebywamy. A każdy z nas ma maski i każdy hoduje iluzje. Niestety, następuje bolesny proces zdzierania tych masek i wyrywania nas z naszych nor, w których się chowamy. A to boli! I boli tym bardziej, im dłużej noszę maskę, im bardziej przywarła do mojej twarzy i im dłużej przebywam w krainie iluzji. Tak jest z tą kobietą. Jezus zadaje jej cios, ale nie który ma zniszczyć, tylko cios, który ma otworzyć, żeby pękło coś w środku. I ona pokazała swoje prawdziwe oblicze kogoś bezradnego, kogoś kto nieustannie pragnie. To pragnienie jest tylko symbolem. Każdy z nas jest istotą pragnącą i to pragnącą takiego zaspokojenia, które nie będzie miało końca, które będzie ostateczne. A wiemy z doświadczenia, że gdy gasimy pragnienie, to po chwili będziemy pragnęli znowu.
Jezus mówi: - „Idź, przyprowadź swojego męża”. Ona odpowiada: - „Nie mam męża”. Jezus mówi:- „Dobrze powiedziałaś, bo miałaś pięciu mężów, a ten z którym teraz żyjesz, nie jest twoim mężem”. Zwróćmy uwagę, że tu nie ma żadnych słów potępienia. Jak bardzo często jesteśmy skłonni do potępiania ludzi, do zamykania ich w schematy - bo komuś się życie skomplikowało, to znaczy, że jest zły... To wcale nie znaczy, że nie było w tym jego winy, ale Jezus rozmawia z tą kobietą bez żadnych wyrzutów. Jeżeli ukazuje jej prawdę, to nie dlatego, że chce ją potępić, ale dlatego, żeby ją wyzwolić. I tak jest z nami, przez te dialogi nieporozumień z nami schodzi coraz głębiej, zdziera nasze maski, co jest naprawdę bolesnym procesem, ale tylko po to, żeby siebie samego objawić, że On jest Zbawicielem świata. Mało tego, żeby pokazać nam, że w każdym z nas jest źródło życia, że jest obecny Pan Bóg.
Ta nazwa miejscowości Sychar oznacza „zatkany”, coś co jest zatkane od wewnątrz, gdzie nie płynie woda, gdzie jest takie bajorko. Często nasze wnętrze przypomina coś takiego. Jezus przyszedł po to, żeby odczopować nasze wnętrze, aby z tamtąd trysnęła woda żywa, która naprawdę może ugasić nasze pragnienie. Jak wynika z doświadczenia Samarytanki, żaden romans, żaden człowiek, żadna rzecz nie jest w stanie zaspokoić tego pragnienia ludzkiego serca. Jesteśmy stworzeni na większy rozmiar – nasze serce może być zaspokojone tylko przez Pana Boga, ale pod warunkiem, że ja odnajdę Go. A nie mogę odnaleźć, chodząc w maskach i mieszkając w krainie iluzji. I o to właśnie chodzi.
Kobieta, która wybrała się do studni w porze spiekoty po to, żeby uniknąć świadków, nagle po tym spotkaniu biegnie do miasta i mówi: - Chodźcie, zobaczycie człowieka, który mi powiedział wszystko o sobie! Opadł gdzieś głęboki wstyd, ona poznała samą siebie, zobaczyła jak bardzo pokręcone były jej drogi i teraz nie ma już nic do ukrycia. Tak jak święty Paweł, który chlubi się ze swoich słabości. Ci ludzie przychodzą, zapraszają Jezusa. To jest też nasza rola. Jeżeli spotkam samego siebie, jeżeli spotkam Pana Boga we mnie, to ja wtedy dopiero mogę świadczyć. Wtedy dopiero moje słowa są autentyczne. Inaczej to będzie wyuczone, albo jak mówili Rzymianie „lucerna odore” - śmierdziało lampą naftową, to znaczy takie wypracowane, nie będzie płynęło z mojego wnętrza. Chrystus chce, aby z mojego wnętrza popłynęły „strumienie wody żywej”.
II Niedziela Wielkiego Postu (Mt 17,1-9) Przemienienie na Górze Tabor
/.../ Gdybyśmy fragment dalej przeczytali tę Ewangelię, to okazuje się, że gdy Apostołowie schodzili z góry Tabor napotkali człowieka, który prosił Jezusa, żeby uzdrowił jego syna epileptyka, bo „bardzo cierpi, raz wpada w ogień, raz wpada w wodę”. Dwa przeciwieństwa i dwie góry: góra cierpienia i góra radości, kontemplacji i upojenia. To jest tak naprawdę ta sama góra, ogień i woda to jest nasze życie. Jezus sugeruje nam, że musimy połączyć te dwie rzeczy w jedną sensowną całość, że nasze życie zawsze będzie obfitowało w takie sytuacje, kiedy będziemy naprawdę głęboko szczęśliwi, ale za chwilę okaże się, że niestety życie wali nam się na głowę i trzeba to umiejętnie połączyć.
Nie da się tego inaczej zrobić niż z Panem Jezusem, nie skleimy tych dwóch cząstek naszego życia i będziemy tak jak ten epileptyk – pozornie zdrowy i nagle wpada w ogień, nagle wpada w wodę. Ta amplituda naszych nastrojów będzie olbrzymia. Chrystus chce nas zabrać na tą górę, ale wcale nie obiecuje, że tam będziemy długo przebywali - będziemy musieli zejść na dół i dźwigać ciężar swojego życia, dźwigać ciężar pokus. ”Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie.” Nie chodzi tu o jakieś banalne pokusy związane na przykład z ciałem czy z posiadaniem - chodzi o pokusy nicości, które mamy w sobie. Na przykład pełne są tych pokus sale szpitali onkologicznych albo budki z piwem albo zacisze naszych domów, kiedy już się nam nie chce żyć, kiedy chcemy przekreślić ten wielki dar Pana Boga. I wtedy warto przypomnieć sobie takie chwile, kiedy On zabierał nas czy chciał nas zabrać na górę Przemienienia, żebyśmy także zobaczyli tę drugą stronę.
Aby jeszcze głębiej wyczuć tę sytuację, to można by tutaj przytoczyć taką rzeczywistość, która moim zdaniem przeniknięta jest światłem Pana Boga, jaką jest przyjaźń. Ludzie, którzy się przyjaźnią, spotykają się i chcą jak najdłużej przebywać z sobą, chcą zachować tę chwilę. Warto przełożyć to na język modlitwy, warto tak samo obcować z Panem Bogiem, bo to nam daje siłę do życia. To jest tak samo jak przyjaciel, który mnie akceptuje pomimo olbrzymiej ilości moich wad. Dzięki temu, że on mnie akceptuje, kocha, miłuje, ja dostaję skrzydeł. I tak samo jest z Panem Bogiem. Przebywanie z Nim na górze Tabor, na Górze Przemienienia, powoduje, że ja bezpiecznie będę schodził również w przestrzenie Góry Oliwnej i Góry Kalwarii.
I niedziela WIelkiego Postu
(Rdz 2,7-9;3,1-7) – kuszenie Adama i Ewy
(Mt 4,1-11) kuszenie Chrystusa
Dzisiejsze czytania zaczynają się od momentu, kiedy człowiek opuszcza harmonię z Panem Bogiem, wychodzi z Edenu, a Ewangelia mówi, jak do tego Edenu powrócić, jak sprawić, aby z powrotem została przywrócona harmonia między mną, a Panem Bogiem i między mną, a moim bliźnim. /.../
Mateusz opisuje trzy wielki pokusy, które są archetypem wszelkich pokus, których my doświadczamy. Pierwsza pokusa, kiedy Jezus po 40-dniowym poście poczuł głód, aby zamienił kamienie w chleb. Chrystus odpowiada: - “Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych”. Co to znaczy? Przecież ktoś, kto czyta Pismo Święte może powiedzieć w ten sposób: - No dobrze, przecież Jezus, gdy nauczał – rozmnożył chleb! Nakarmił tysiące, pamiętamy, że wtedy chcieli Go obwołać królem. Tu Szatan mówi, żeby zrobić jakiś spektakularny gest, który zaznacza prymat tego cudu nad Panem Bogiem. Jezus dlatego rozmnożył chleb, ponieważ ludzie przyszli Go słuchać, a nakarmienie żołądków było wtórne. Natomiast tutaj nie będzie kuglarzem, nie będzie nigdy udowadniał, że jest Bogiem. To człowiek słaby usiłuje coś udowadniać, ten który jest silny, nikomu nic udowadniać nie musi.
Bardzo ciekawa jest druga pokusa. Wziął Go diabeł do Miasta Świętego, postawił na narożniku świątyni i rzekł: - “Jeżeli jesteś Synem Bożym rzuć się w dół. Jest przecież napisane: Aniołom Twoim rozkażę o Tobie i na rękach nosić Cię będą.”
Można by powiedzieć, że to jest taka pokusa “Chleba i igrzysk!” . Najpierw daj chleba, a później daj rozrywkę. Jezus odpowiada: “Nie będziesz wodził Pana Boga swego na pokuszenie”. Otóż my bardzo często w ten sposób postępujemy z Panem Bogiem – chcemy, aby On udowodnił nam, że Panem Bogiem jest. W laboratorium naszego umysłu usiłujemy zmusić Go do tego, żeby jak szczur laboratoryjny wykonywał zadania, które Mu zlecimy. Natomiast nawet gdyby się tak stało, gdyby Pan Bóg zaczął mi udowadniać, że jest Bogiem ... to i tak bym Go porzucił! Dlatego, że co to za Bóg, który na pstryknięcie palcami wypełnia moje polecenia? Pewien paradoks tutaj jest. Czy ja na przykład wystawiam Boga na pokuszenie, czy ja Go próbuję? To jest następny nurt naszych pokus, a wszystkie mają jeden mianownik – zrzucamy Boga z piedestału naszego serca i sytuujemy tam coś innego.
Niezmiernie ciekawa jest też trzecia pokusa – pokusa władzy, której chyba każdy z nas ulegał. Mieć władzę nad drugim człowiekiem i decydować co jest dobre, a co jest złe – to niestety mile łechce ludzką próżność. Mianowicie, diabeł pokazał mu wszystkie królestwa świata ( czyli jest tutaj sugestia, że on jest ich władcą ) i mówi:- Dam Ci to wszystko, ale oddaj mi pokłon. Jezus w Ewangelii św. Mateusza mówi do swoich uczniów, że “Ja jestem Panem ziemi i Nieba”. Inaczej wygląda sprawa z perspektywy panowania ziemskiego, a inaczej z perspektywy kogoś, kto panuje nad Wszystkim.
Do czego tak naprawdę dąży diabeł? Bardzo pięknie to opisuje w książce “Jezus z Nazaretu” kardynał Józef Ratzinger – Benedykt XVI. Mianowicie pisze on o takim naszym pragnieniu stworzenia raju na ziemi. Można zobaczyć o co chodzi, gdy sięgniemy do Męki Pana Jezusa i zobaczymy Piłata, który chcąc uratować tak naprawdę Jezusa daje ludziom zgromadzonym taką alternatywę: mają wybrać, czy chcą Jezusa, czy Barabasza. Rzecz dotyczy etymologii słowa “Barabasz”. To znaczy “ Bar Abbas” czyli syn ojca. Wiemy, że Jezus też tak się określał. Okazuje się że Barabasz jest pewnego rodzaju sobowtórem Jezusa. Mało tego, Orygenes mówi, że w niektórych kodeksach/zapisach ręcznych Pisma Świętego Barabasz miał imię. A nazywał się Jeszua czyli Jezus. Jezus i syn ojca.
I mamy alternatywę: wybieramy albo mesjanizm polityczny, czyli szczęście tu i teraz według naszego pomysłu, albo idziemy drogą Jezusa, czyli odrzucenia, bo Jezus mówi o odrzuceniu. Co więcej, Barabasz nie był zwykłym zbrodniarzem, on był bojownikiem o wolność, przy okazji tego bojowania o wolność pewnie kogoś zabił, dlatego Pismo mówi, że był zbrodniarzem. W historii żydowskiej sporo było takich ludzi, między innymi ostatni przywódca powstania żydowskiego ze 132 roku nazywał się Bar Koch. Koch Bar, czyli syn gwiazdy. Ten przedrostek “bar” jest obecny wśród tych ludzi. Czyli wybór jest albo bojownika o wolność – dzisiaj bojownika o wolność i demokrację , że tak powiem – ten, który nie uchyla się przed zabijaniem i wprowadzaniem tego ładu, który jest w jego mózgu, od tego ładu, którego chce Jezus, to znaczy ładu Królestwa Niebieskiego, przede wszystkim ładem mojego serca. Oczywiście każdy z nas wie, jaki był wybór na propozycję Piłata – wybrali życie Barabasza. I czy tak nie jest z nami? Czy nie chcemy natychmiastowych sukcesów, natychmiastowego królestwa na ziemi, zamiast tego, żeby Chrystus królował w moim sercu?
Niesamowite są te dzisiejsze czytania. Z jednej strony pokazują jak wyjść z Edenu, czyli zburzyć harmonię między mną, a Panem Bogiem, a z drugiej pokazują mi jak z powrotem dojść do Boga. To jest nasze zadanie na czas Wielkiego Postu, żebyśmy się nieustannie przyglądali i jednocześnie pamiętali, że jakiekolwiek wchodzenie w dyskusję z szatanem jest tak naprawdę już porażką. Diabeł – diabolus to znaczy ten, który dzieli, który zasiewa ziarno niepokoju, ten, który mi mówi: - Przestań ufać Panu Bogu, zacznij ufać sobie, strukturom i tak dalej i dalej. I to jest początek naszej porażki.
VI niedziela zwykła (Mt 5, 17-37) ...nawet jednego włosa nie możesz uczynić białym albo czarnym.
Chciałem zwrócić uwagę na dzisiejsze słowa Jezusa: “...bo nie możesz nawet jednego włosa uczynić białym albo czarnym. Niech wasza mowa będzie: tak-tak, nie-nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi.” Każdy chyba człowiek w swoim życiu doświadcza braku bezpieczeństwa. Różnego rodzaju zagrożenia z różnych stron na nas mogą przyjść, a nasza wyobraźnia podpowiada straszne scenariusze. Jezus mówi, że te wszystkie strachy, którymi napełniamy swoją głowę są zupełnie niepotrzebne, bo poczucie bezpieczeństwa człowiek bardzo często chce skonstruować na swoją własną modłę. Niektórzy czują się bezpiecznie jak mają zasobny portfel, dobrą pracę, pakiet akcji w banku, ale okazuje się, że to bezpieczeństwo jest złudne. Są także ludzie, którzy tego nie posiadają, a czują się bezpiecznie.
Zwróćmy uwagę na to, że tak naprawdę poczucie bezpieczeństwa jest nie na zewnątrz nas, ale wewnątrz w naszym sercu i w naszej głowie. Bo naprawdę bywa tak, że ludzie którzy są zasobni, a mimo to żyją w lęku i strachu. A więc przede wszystkim Chrystusowi chodzi o to, abyśmy zmienili nasze myślenie, abyśmy pamiętali, że nic nie możemy uczynić, ażeby zapewnić sobie, a co więcej naszym bliźnim bezpieczeństwo. To jest naprawdę w gestii Pana Boga – ani jednego włosa nie możemy uczynić czarnym ani białym.
W końcówce rozdziału szóstego Ewangelii św. Mateusza Jezus każe nam się porównywać z ptakami, z roślinami, zobaczyć jakie one są piękne i w ogóle o siebie nie zabiegają. Czy to znaczy, że mamy porzucić wszelkie zabiegi? Nie, ale jednocześnie pamiętać o tym, że bezpieczeństwo jest w ręku Pana Boga. Mało tego, to czy ja się czuję bezpieczny tutaj na tym świecie, czy nie, tym bezpieczeństwem wewnętrznym, którego nikt mi nie może zapewnić, oprócz mojej wiary w Pana Boga, to świadczy o tym, czy ja naprawdę wierzę w zmartwychwstanie i w życie po śmierci. Wszystkie te nasze gwałtowne, pełne lęku i strachu zabiegi świadczą o tym, że tak naprawdę wątpię w to, że moje zaczyna się, ale się nie kończy.
Psalm 16 jest cudowny pod tym względem: “Błogosławię Pana, który dał mi rozsądek, bo serce napomina mnie nawet nocą, zawsze sobie stawiam Pana przed oczy. On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje”. To jest jedyne źródło naszego bezpieczeństwa. I myślę, że powinniśmy kształtować swoją świadomość właśnie w ten sposób, że nic mi tego bezpieczeństwa nie może zapewnić – żadne moje zabiegi, żadne moje układy, żadni przyjaciele – tylko w ręku Pana Boga jestem bezpieczny. Co wcale nie znaczy, że będę wiecznie żył na tej ziemi, albo że mnie nie spotka żadne nieszczęście – tylko przestanę wreszcie napełniać swoją głowę tymi scenariuszami, które tak bardzo zatruwają moją teraźniejszość, że ja w ogóle nie żyję teraz - żyję gdzieś w przyszłości, martwię się o to, co będzie za kilka dni, za 10 minut, za godzinę.
Gdybyśmy tak na chwilę zatrzymali się i spojrzeli na swoje doświadczenia – otóż ile rzeczy w przeszłości nam zagrażało i iloma trującymi myślami zaśmiecaliśmy naszą głowę, a w momencie kiedy te rzeczy przyszły, to jakoś potrafiliśmy sobie poradzić i nie było to takie straszne? Warto może wyciągnąć z tego wniosek, że w momencie kiedy ja żyję teraz, kiedy naprawdę czuję i wiem głęboko, że jestem dzieckiem Bożym, to nie będzie mnie opuszczał ten głęboki pokój, nawet w momencie kiedy wokół mnie wszystko się będzie waliło.
V niedziela zwykła (Mt 5,13-16) Wy jesteście solą dla ziemi... Wy jesteście światłem świata.
/.../
Zróbmy eksperyment myślowy: załóżmy że w świecie już nie ma ludzi ubogich duchem, to znaczy nie ma takich ludzi, którzy uniezależnili się dóbr materialnych i intelektualnych, którzy nie hołdują modom. Załóżmy, że nie ma już takich ludzi, którzy płaczą – odczuwają ból i poprzez ten ból i cierpienie uczą się i są coraz bardziej cierpliwsi. Takie “zwykłe ludzkie szczęście, które”- jak mówi ks. Twardowski – ”liże nas po twarzy”, nic nam nie daje. Dopiero wtedy się uczymy, wtedy jesteśmy wrażliwi jak membrana na siebie i innych, jeżeli jesteśmy też przeorani bólem. Przez rany naprawdę więcej widać. Załóżmy, że tych ludzi nie ma. Załóżmy, że nie ma takich, którzy pragną pokoju, nie ma takich, którzy potrafią nadstawić kark i walczyć o sprawiedliwość. Załóżmy, że wszystkich ludzi można kupić. To przecież byłby straszny świat!
Może ktoś powiedzieć: - ""Przecież tak jest!"" Owszem, w dużej mierze tak. Ale my wszyscy jesteśmy przez Jezusa wezwani, żeby być innymi, żeby iść pod prąd, żeby być takimi ludźmi, którzy nawet jeśli 99 razy upadną i zaryją nosem, to nadal będę uważali, że postawa stojąca jest najważniejsza w życiu, a nie leżąca. Jesteśmy wezwani, aby być takimi ludźmi, którzy nie będą ulegali modom salonowym i nie będą sobie dawali narzucać modnych poglądów tylko dlatego, że pół Europy, albo nawet cała Europa o tym mówi, mówią o tym mądrzy ludzie z profesorskimi tytułami i ciągle będziemy powracali do Ewangelii, nawet jeśli będziemy za to chłostani.
To jest właśnie sól ziemi, to jest światło świata. /.../
IV niedziela zwykła (1 Kor 1,26-31)Przypatrzcie się, bracia, powołaniu waszemu!
Niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej. (Mt 5,1-12a) - Osiem błogosławieństw
Opis ośmiu błogosławieństw jakby nie pasował do projektu szczęścia współczesnego człowieka. Ale są różne poziomy szczęścia, tak samo jak są różne poziomy rzeczywistości, która nas otacza, są różne poziomy sztuki, czy muzyki. Jest muzyka, która porusza najgłębsze struny z życiu człowieka, w jego sercu i jest taka muzyka, która jest tylko "wypełniaczem" podczas podróży samochodem.
Tak samo jest ze szczęściem, synonimem szczęścia jest dostatek, brak jakichkolwiek trosk i poczucie, że człowiek jest bezpieczny... ale jest to złudne. Kondycją ludzką jest pielgrzymowanie, pojawiamy się na tym świecie, jesteśmy i odchodzimy z tego świata. Nikt o zdrowych zmysłach nie sądzi, że można na tym świecie zbudować coś trwałego. Człowiek jest dziwnym konglomeratem przemijalności, kruchości ... ale i wieczności. I jeżeli chcemy coś trwałego zbudować, musi to mieć korzenie w wieczności. Inaczej wszystko się rozsypie. Jak to lapidarnie ujął Hiob: - "Nagi wyszedłem z łona matki i nagi powrócę do ziemi." To jest los każdego człowieka, a więc szaleństwem jest budować zabezpieczenia i jednocześnie być przekonanym, że one oprą się próbie czasu. Nie oprą się.
Jezus dzisiaj mówi o błogosławieństwach - jest to chyba Jego autoportret. Jak powiedział święty Paweł: "mamy się przyoblec w Chrystusa" i o sobie powiedział: "Żyję już nie ja, ale Chrystus". Jest to więc także autoportret chrześcijanina. Oczywiście z góry możemy sobie wybić z głowy taką sytuację, że o własnych siłach będziemy w stanie zrealizować te błogosławieństwa. Jest to niewątpliwie dar Pana Boga, jednakże na dar ja mogę się zamknąć, a mogę się nań otworzyć.
"Błogosławieni ubodzy w duchu"
Bynajmniej Jezus nie piętnuje bogaczy, ani nie wywyższa na piedestał nędzy. Komentarzem do tego błogosławieństwa mogą być słowa świętego Pawła, który powiedział o sobie: - "Umiem cierpieć biedę, ale umiem też obfitować. Do wszystkich okoliczności jestem zaprawiony." Sądzę, że w ten właśnie sposób mogę bezpiecznie przejść przez świat i ani ubóstwo nie spowoduje we mnie depresji i czarnych myśli, ani bogactwo nie zawróci mi w głowie - ten zbawienny dystans, który ja mogę mieć do spraw materialnych. Zabezpieczeniem nie są polisy PZU, tylko Pan Bóg i głęboka świadomość tego, że ja pielgrzymuję do domu Ojca.
"Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni".
Co to za szczęśliwy człowiek, który płacze? Są także łzy szczęścia, są takie sytuacje w naszym życiu - gdy sięgniemy w przeszłość - które nas głęboko wzruszyły, gdzie napływały człowiekowi łzy do oczu, a jednocześnie był naprawdę bardzo głęboko szczęśliwy. Są to tacy ludzie, którzy potrafią płakać nad swoimi grzechami. Jezus płakał nad Łazarzem, mimo, iż wiedział, że go wskrzesi za chwilę. A mimo wszystko płakał, płakał nad kondycją człowieka grzesznego.
"Błogosławieni cisi," albo - jak w niektórych tłumaczeniach jest "łagodni, albowiem oni posiądą ziemię".
Prawdziwa łagodność płynie z siły, ale nie z siły, którą sobie człowiek sam zafundował, tylko z siły, którą jest Pan Bóg. Ja wtedy dopiero mogę być łagodny dla innych ludzi, kiedy wiem, że sam doświadczam opieki Pana Boga, kiedy Mu zaufałem, kiedy zakotwiczyłem się w Nim.
"Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni."
To ci ludzie, którzy wiedzą, że zawsze będą łaknęli i pragnęli, a to pragnienie nigdy na tej ziemi nie zostanie zaspokojone. Wystarczy rozejrzeć się we współczesnym świecie, ilu jest takich ludzi, którzy pragnęliby ład ustanowić, a jednocześnie im to nie wychodzi. Sądzę, że jest to niemożliwe w kondycji człowieka, ta sprawiedliwość dopiero wtedy będzie dostępna, kiedy będziemy w domu Ojca, co wcale nie znaczy, że nie należy się o nią ubiegać. Nie jest to sprawiedliwość grożąca palcem, czy triumfująca i ciesząca się z tego, że wreszcie został pognębiony ten człowiek, który był niesprawiedliwy. Zło samo w sobie zawiera karę.
"Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią."
Jak powiedział Pan Jezus o jawnogrzesznicy: ona bardzo umiłowała, ponieważ wiele jej zostało wybaczone. Miała świadomość swojego grzechu, uzyskała wybaczenie i dlatego bardzo umiłowała. Człowiek, który ma głęboką świadomość swojej słabości, a jednocześnie wie, że zostało mu wybaczone, że Pan Bóg jest w stanie przekreślić jego grzechy, będzie także miłosierny w stosunku do innych ludzi. Natomiast ten, kto nigdy nie chce się spotkać z Miłosierdziem Bożym, albo nigdy nie chce zaglądnąć do swojego serca, on będzie bezlitośnie chłostał innych.
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
Tylko czyste może być oglądane przez czyste. To są ci wszyscy, którzy naprawdę bardzo delikatnie podchodzą do innych ludzi, którzy raczej usprawiedliwiają nieprawość drugiego człowieka, a nie wyciągają przeciwko niemu armatę, którzy wiedzą, jak bardzo inni mają wpływ na nasze słabości i jak bardzo często to zło, które ja widzę u drugiego człowieka jest także spowodowane wpływem innych ludzi. Mam czyste serce i szukam czystości także w sercu innych ludzi, chociaż z zewnątrz wcale się tacy nie wydają.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.
Nigdy nie wprowadzę pokoju w swoim domu, jeżeli nie będzie go w moim sercu. I nigdy nie będzie pokoju na świecie, jeśli nie będzie go w sercach innych ludzi – tu jest “siedlisko” pokoju, tutaj powinienem nad tym pracować – przede wszystkim pokój we mnie, a on wynika z zakorzenienia w Panu Bogu. Nikt inny nie jest mi w stanie pośród tych wszystkich trudnych i tragicznych okoliczności mojego życia, dać głębokiego pokoju.
“;Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z Mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was.”
Musimy sobie zdawać sprawę, że taka jest kondycja ludzka: człowiek, który otworzy się na łaskę Boga i będzie chciał się przyoblec w Chrystusa i kierować się błogosławieństwami, to zawsze będzie narażony na ataki, zawsze będzie uważany za głupiego – jak to lapidarnie powiedział święty Paweł w dzisiejszym fragmencie Listu do Koryntian: “Przypatrzcie się bracia powołaniu waszemu, niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych.”
Myślę, że tylko zdecydowanie się na pójście za Panem Bogiem naprawdę uczyni mnie człowiekiem szczęśliwym już teraz. Natomiast, jeżeli swoje szczęście będę budował w oparciu o mody i obowiązujące kanony wśród ludzi, to niestety prędzej czy później będę siedział na ruinach swojego życia.
III niedziela zwykła
(Mt 4, 12-23) Pójdź za Mną!”
W kolekcie, czyli modlitwie przed czytaniami padają słowa: - Wszechmogący wieczny Boże, naucz nas zdolności chodzenia Twoimi ścieżkami, wypełniania Twoich przykazań. Czy rzeczywiście tak jest w naszym życiu? Czy wypełniamy swoje przykazania, czy Jego? Przecież codziennie odmawiamy modlitwę Ojcze nasz, gdzie jest taki passus "Bądź wola Twoja", ale jakże często ja w swoim życiu mówię: "Bądź wola Moja"! Nie mówię "bądź Królestwo Twoje" tylko "bądź królestwo Moje" - takie jak ja sobie zaplanowałem. A prosimy Chrystusa, aby uczynił nas zdolnymi do postępowania Jego drogą i Jego ścieżkami.
Jak to uczynić? Światło na to rzuca dzisiejsza Ewangelia - Jezus powołuje swoich Apostołów. Warto zobaczyć, że Jezus wtedy jeszcze nie był znany, to jest początek Jego działalności. Nie uczynił żadnych spektakularnych gestów, cudów, ani uzdrowień. Ci ludzie praktycznie Go nie znali, może słyszeli o jakimś nauczycielu, postrzeganym jako uczeń Jana Chrzciciela. Przechodzi obok rybaków, którzy zajmują się swoimi sprawami i pada tylko: - Pójdź za Mną! A ono zostawiają wszystko i idą za Nim. Co się stało między Nim a nimi? Jak to możliwe, żeby jedno wezwanie jakiegoś nieznanego wówczas nauczyciela spowodowało, że człowiek nagle rzuca wszystko i autentycznie się nawraca, zostawia swoją dotychczasową egzystencję, a zaczyna żyć inaczej według zupełnie innych praw - idzie za Nauczycielem? Nie wiem, co było w spojrzeniu Jezusa, ale możemy się domyślać...
Opowiem w tym celu taką historię z mojego życia. Kiedyś uczyłem w szkole zawodowej. Jak tylko tam przyszedłem, niestety, ale wielka smuta. W szkole sami dorastający mężczyźni, wiadomo jak to wygląda. Nauczyciele, którzy ewidentnie nie lubili swojej pracy i pogardzali tymi chłopcami, a ci chłopcy odpłacali im dokładnie tym samym. Tak się zachowywali, jak byli postrzegani. Ale wystarczyło tylko zobaczyć w nich człowieka, powierzyć im jakieś odpowiedzialne zadania i okazuje się że to spojrzenie, to powierzenie tych zadań, uruchamiało w nich niesamowite pokłady dobra, które gdzieś tam głęboko były zakopane przez środowisko, w którym aktualnie przebywali.
Okazuje się, że spojrzenie człowieka na drugiego człowieka może wywołać w nim naprawdę pokłady dobra. I tu właśnie jesteśmy gdzieś w tej chwili, kiedy Jezus patrzy na Apostołów i mówi: - Pójdź za mną! A oni idą za Nim. Może właśnie ktoś po raz pierwszy zobaczył w nich człowieka? Ktoś po raz pierwszy powierzył im zadanie? Nie machnął ręką i nie powiedział - jak ci nauczyciele do tych uczniów - Ty się do niczego nie nadajesz. Jesteś głupkiem i zawsze głupkiem pozostaniesz! Tylko rzeczywiście uruchomił swoim spojrzeniem te pokłady dobra, które gdzieś tam w Apostołach były. To jest jedna bardzo ważna sprawa. A druga - wydaje mi się, że odpowiedź tkwi także w dzisiejszym psalmie:
Pan moim światłem i zbawieniem moim,
kogo miałbym się lękać?
Wydaje mi się, że powoływani Apostołowie zobaczyli, że w oczach tego Człowieka, który ich powołuje i mówi "Pójdź za Mną" nie ma lęku. A przecież my bardzo często karmimy się lękiem. Szukamy kogoś takiego, kto byłby pewny, na którym można by budować, komu można by zaufać, w kim nie byłoby tego popłochu, lęku, strachu o teraźniejszość, przyszłość, czy sporów o przeszłość. Każdy z nas pragnie spotkać kogoś takiego. Pewnie taki był Jezus. Na pewno więcej czynników w to było włączonych, ale tu jest ta sprawa, którą powinniśmy naśladować.
Tak jak patrzymy na innych i tego, czego się spodziewamy, to dostajemy. Jeżeli patrzymy z pogardą - dostajemy pogardę. Jeżeli patrzymy z posądzeniami, ten człowiek tak naprawdę udowodni nam, że jest taki, w jaki sposób na niego patrzymy. Dobre spojrzenie, pozbawione lęku, które pokłada nadzieję w drugim człowieku, jest spojrzeniem powołania, które uruchamia w nas niesłychanie głębokie pokłady dobra. Warto siebie zapytać: - jak my patrzymy na siebie nawzajem? Czy machamy ręką i mówimy, że to beznadziejny przypadek? Czy też ciągle jesteśmy w stanie wzbudzić w sobie nadzieję, nawet jeżeli ta nadzieja została zawiedziona?
I jeszcze jedna niezwykle istotna sprawa - Jezusowi także można odmówić. W Ewangelii są takie fragmenty, które mówią, że ludzie odmawiają Jezusowi pójścia za Nim. Fragment o trzech naśladowcach Jezusa, gdzie Jezus zwraca się do człowieka i mówi:- Pójdź za Mną!, a on odpowiada: - Pozwól mi tylko pożegnać się z rodziną... A Jezus mu na to: -Ten, który przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie jest Mnie godzien. Ten człowiek został powołany, ale stawia warunki. Nie można Bogu stawiać warunków. Jesteśmy śmieszni, jeżeli stawiamy Panu Bogu warunki, że owszem, pójdę za Tobą, ale spełnij to i to... Tak jakbyśmy mieli swój własny plan na swoje życie i podsuwali go Bogu mówiąc: - Postaw tutaj parafkę, a ja wtedy pójdę! Nie, to nie jest tak. Albo zaufam i idę natychmiast zostawiając wszystko, albo zaczynam pertraktacje, które tak naprawdę są spełnieniem mojej, a nie Jego, woli.
Warto przyjrzeć się poszczególnym naszym wyborom, bo każda sytuacja, która nas spotyka, to jest takim wezwaniem: - Pójdź za Mną! Ja mogę wybrać, tak jakby wybrał Jezus, albo wybrać według swojego upodobania i jeszcze żądać, aby Pan Jezus to wszystko opatrzył swoim autografem. Nic podobnego! Ile chwil w naszym życiu przeminęło bezpowrotnie? Nie da się cofnąć filmu naszego życia. Każda sytuacja, kiedy odmówiłem Mu, jest sytuacją zmarnowaną. To nie znaczy, że On będzie nieustannie przychodził i stawiał mi kolejne propozycje, ale warto spojrzeć na to, jak ja odpowiadam - czy ja mówię Bogu swoim życiem - Bądź wola moja, czy bądź wola Twoja? Bądź królestwo moje, takie jak ja sobie zaplanowałem, ja człowiek, który dzisiaj żyję, a jutro go nie ma... czy też bądź Królestwo Twoje, takie jak Ty zaplanowałeś, a ja będę realizował?/
Pójdź za Mną! Zostawili wszystko, zostawili także swoje plany, zostawili swoje koncepcje, swoje wizje świata i wizje innych ludzi i natychmiast poszli za Nim. Są takie decyzje w naszym życiu, które trzeba podjąć natychmiast. Kiedy ja zwlekam, rozważam za i przeciw, cichnie ten głos "Pójdź za Mną!", aż w końcu zamienia się w puste milczenie i nic tam nie ma oprócz moich, często chorych, pomysłów na życie. Pójdź za Mną! - i poszli natychmiast zostawiając wszystko. Każda nasza decyzja może być taka, nieważne czy mała, czy wielka. A takie poszczególne decyzje potrafią diametralnie zmienić nasze życie i rzeczywiście będziemy wtedy podlegali procesowi nawrócenia.
II niedziela zwykła
(J 1,29-34) „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”
(...) Cóż to znaczy "Baranek Boży"? Dlaczego św. Jan użył takiego sformułowania? Są tu dwie aluzje do Starego Testamentu. W Księdze Izajasza prorok opisuje Chrystusa: - "On był jak baranek prowadzony na rzeź, jak owca niema wobec strzygących ją". Z drugiej strony pamiętamy, że także pomazanie odrzwi krwią baranka wybawiło Izraela z niewoli egipskiej. To dwie sytuacje ze Starego Testamentu, ale tu już nie ma niewoli egipskiej, tu jest ta wielka manipulacja i niewola, której my bardzo często nieświadomie ulegamy. To ten cały szlam świata, który spoczywa na barkach Jezusa - Baranka.
On nam pokazuje zasadniczą rzecz: w tym świecie nigdy nie dojdziemy do tak zwanej sprawiedliwości. "Oko za oko, ząb za ząb" jest złudne. Jest taka przypowieść o kąkolu, gospodarz obsiał pole i diabeł zasiał złe ziarno. Wszystko zaczęło rosnąć jedno obok drugiego. Robotnicy przyszli do gospodarza chcąc wyciąć kąkol. A ten, wbrew zdrowemu rozsądkowi, kazał poczekać do żniw, aby usuwając kąkol, nie usunąć też dobrego źdźbła. I trochę tak jest z nami. Grzech świata przewyższa to wszystko, nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić wszystkich krzywd popełnianych w świecie.
Warto się nad tym zastanowić i zamiast rozważać całość zbrodni ludzkiej, której nie jesteśmy w stanie dotknąć rozumiem ni wyobraźnią, skoncentrować się przede wszystkim nad tym, że ten Baranek Boży - Jezus Chrystus przyszedł przed wszystkim mnie obudzić z letargu mojego sumienia. Każdy kto rzeczywiście zastanawia się nad swoim życiem wie, jak bardzo często pokrętne są jego drogi. Niejednokrotnie jest tak, że gdy jesteśmy już w wieku dojrzałym, to wyobraźnia i sumienie powraca do tych lat młodości i wyciąga z nich różnego rodzaju rzeczy i obnaża prawdziwe motywy naszych działań. I mamy dwie drogi: albo pokutować za to, albo znowu zasypać to rożnego rodzaju wytłumaczeniami. Chrystus przyszedł ponieść i zniszczyć całe zło, również to zło, które jest we mnie. Warto zaglądać w swoje sumienie.
On jest tym Barankiem Bożym, który bierze na siebie wszystkie grzechy i unicestwia je. Jednocześnie namawia mnie do tego, abym również zszedł do tego ludzkiego infernum i pomógł innym ludziom, moim bliźnim dźwigać to wszystko, co ich obciąża.
Święto Chrztu Pańskiego
(Iz 42, 1-4. 6-7) "Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi ledwo tlącego się knotka." (Mt 3,13-17) chrzest Jezusa
/fragm./
Sam Jan Chrzciciel jest zaskoczony, że Jezus, Mesjasz, Bóg, przychodzi i chce przyjąć chrzest. Po krótkiej wymianie zdań Jezus przekonuje go słowem: - "Zrób tak, bo godzi się, żeby została wypełniona sprawiedliwość". Jaka to sprawiedliwość? Ta, która się dopełni na krzyżu, kiedy Chrystus zanurzy się w śmierci i wynurzy do zmartwychwstania. I chrzest pokazuje nam dokładnie to samo przez zanurzenie się w śmierci i wynurzenie do zmartwychwstania.
Każdy z nas jest ochrzczony, a więc każdy z nas ma to ziarno w sobie, które powoduje, że ja mogę nieustannie zmartwychwstawać. Jeżeli tego nie mam, to nie zrobię tego własnymi siłami. To trochę jak z talentem, jeżeli ktoś jest głuchy jak pień, to może ćwiczyć na jakimś instrumencie, czy kształcić swój głos, i niestety nic z tego nie wyjdzie - potrzebny mu jest talent. A talent do tego, żeby naśladować Chrystusa każdy z nas ma w zalążku w postaci chrztu świętego. Pytanie: - jak dalece ja jestem tego świadomy? I jak dalece powracam do tych ponownych, codziennych zanurzeń i wynurzeń? A co wynika z chrztu Jezusa Chrystusa? Wynika to, ja, jeżeli chcę Go naśladować i jeżeli chcę wypełniać mój chrzest, to także muszę brać na siebie winy innych ludzi. Także muszę nieść brzemię swojego brata, nie mam innego wyjścia. I pytanie do nas: - czy czasem nie jesteśmy tacy starotestamentalni? Czy w nas nie ma czegoś takiego, że jednak oko za oko, ząb za ząb, góruje nad miłosierdziem, nad przebaczeniem? Jezus był zupełnie inny i On chce tej zupełnej inności nauczyć nas.
Dzisiaj przeczytane proroctwo Izajasza pięć wieków przed Chrystusem opisuje jaki On jest - to jest Ktoś tak delikatny i łagodny, który "nie złamie trzciny nadłamanej", ale ją podtrzyma. On nie zgasi tlejącego się knotka. Może każdy z nas, albo nasi bliźni są takimi trzcinami nadłamanym? Pytanie do mnie: - czy ja dokonam jego zniszczenia, czy też staram się nieść tego człowieka na swoich barkach? Ja, a może inni wokół mnie są takimi tlącymi się, dogasającymi kagankami, gdzie życie duchowe człowieka umiera. Gdzie ja albo moi bliźni jestem obrazem nędzy i rozpaczy - to co ja robię? Jestem obojętny, czy biorę to wszystko na swoje barki? Nie ma innej drogi. To jest jedyna droga, którą ja mogę podążać za Zbawicielem, bo moje życie jest takim pasmem obumierań i zmartwychwstań. Jeżeli tego nie będzie, tych zanurzeń w moim życiu... to pewnie się kiedyś z Nim nie spotkam.
Uroczystość Objawienia Pańskiego Mt (2,1- 12)
""Ujrzeliśmy bowiem Jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać Mu pokłon” "
/fragm./
Epifania czyli objawienie. Nie od rzeczy będzie zadać sobie pytanie: komu i w jaki sposób objawia się Pan Bóg? W Ewangelii dwóm kategoriom ludzi objawił się Pan Jezus, pasterzom i mędrcom. Cóż ci ludzie mają ze sobą wspólnego? Pasterze-prostaczkowie i autentyczni mędrcy – uczeni ludzie. Jest w tym jakaś niesamowita intuicja, mianowicie ci ludzie mają ze sobą wspólnego to, że są pokorni.
Prawdziwy mędrzec – nie należy go oczywiście mylić z uczonym, bo wszyscy mędrcy są uczonymi, ale nie wszyscy uczeni są mędrcami, niestety – jest człowiekiem pokornym. To człowiek, który ślęcząc nad książkami i przemyśliwując różnego rodzaju rzeczy, dochodzi do momentu, w którym czuje swoje ograniczenie pomimo ogromu wiedzy, którą zdobył.
A prostaczek – pasterz wie, że jest człowiekiem prostym nieobdarzonym może przez Pana Boga skomplikowanym rozumem. To jest ta wspólna płaszczyzna. (...)
Warto pamiętać o tym, że prawdziwa pokora - która wcale nie jest sprzeczna z mądrością - prowadzi nas bezpośrednio do objawienia Pana Boga, a On objawia się tym ludziom, którzy Go autentycznie szukają.
Nowy Rok, Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi
(Łk 2,16-21) - "Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy
i rozważała je w swoim sercu"
Patronem dzisiejszego dnia, Nowego Roku, jest Maryja, święta Boża Rodzicielka. Warto by nad tym się zastanowić, dlaczego akurat Maryja jest patronką czegoś nowego. Święty Łukasz Ewangelista tak pisze: „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu”. To jest pewna wskazówka dla nas; co to znaczy „Zachowywać i rozważać sprawy w swoim sercu”? Myślę, że zanim zaczniemy zachowywać i rozważać, trzeba te sprawy zobaczyć, a my często patrzymy, a nie widzimy. Co nam przeszkadza widzieć rzeczy takimi, jakimi są, co nam przeszkadza przyjmować? Wydaje mi się, że takie instynktowne wartościowanie – cokolwiek na nas przyjdzie, cokolwiek nas zaskakuje w naszym życiu, albo zwykła chwila, zawsze przez nas jest natychmiast określana albo dobrze, albo źle. To instynktowne nazywanie dobrem albo złem niestety płynie z naszego egoizmu, bo coś nam pasuje i jest dla nas wygodne, albo wydaje nam się, że nie pasuje. Matka Boża uczy nas przyjmować, zanim zacznie się oceniać. I warto nad tym może zapanować, żebyśmy zbyt pochopnie nie oceniali. Zwróćmy uwagę na naszą przeszłość: ileż to razy niesłychaną wagę przykładaliśmy do wydarzeń, które kilka dni później zamieniały się w popiół i wiatr je rozmiatał. I w ogóle nie pamiętamy o tym. A te istotne sprawy niejako nam umknęły, a później okazuje się dopiero, jak wielką wagę one miały.
Maryja uczy nas tego, żebyśmy wszystko umieli przyjąć, rozważyć w swoim sercu i zobaczyć z perspektywy wieczności – bo to się tak naprawdę liczy. Liczy się to, co zostanie po przejściu z życia tego tutaj ziemskiego, do życia prawdziwego, kiedy będziemy oglądali Pana Boga twarzą w twarz. To nie znaczy, że to życie nasze jest nieprawdziwe – możemy je takim uczynić niewątpliwie – ale okazuje się, że z tej perspektywy rzeczy, do których przykładamy niesłychaną wagę tu na ziemi, nie mają żadnego znaczenia. Dostajemy życzenia, które na ogół oscylują wokół takich spraw jak sukces, zdrowie. Przecież każdy dokładnie wie, że to nie jest najistotniejsze. Najistotniejsze są te rzeczy, które przeniesiemy przez granice śmierci. Sukcesu nie przeniesiemy. Jedyną tak naprawdę rzeczą jest miłość, a wiec to co się liczy, to są przyjaźnie i relacje. Wszystko kiedyś zostawimy: nasze piękne domy, wspaniałe samochody, gadżety, a uniesiemy do Pana Boga tylko to, co powinniśmy kochać i co przejdzie przez tę granicę śmierci. Nie chciałbym oczywiście, żeby to napawało nas jakimś smutkiem, nie! Ale taka refleksja jest zbawienna, ponieważ uczy nas rozróżniać tu i teraz to, co jest istotne, od tego, co jest marginalne. Bo niestety, bardzo często potrafimy wybierać w sposób zupełnie odwrotny – niesłychaną wagę nadajemy rzeczą n-rzędnym, podczas gdy istotne ulatują gdzieś niepotrzebnie.
Matka Boża, która stoi na początku tego roku uczy nas, abyśmy dostrzegali, powstrzymywali się może od takiego instynktownego wartościowania i dopiero wtedy, kiedy rozważymy w swoim sercu z perspektywy tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi, że idziemy do domu Ojca, dopiero wtedy wybierali. Wtedy te nasze wybory będą miały szansę, że zaowocują w wieczności. Mozolnie czas naszego życia destyluje się w wieczność, ale obyśmy przykładali największą wagę do tych rzeczy najistotniejszych, bo wtedy człowiek z dużym spokojem przechodzi przez życie i nie przywiązuje wagi do rzeczy ulotnych, o których jutro już nie będzie pamiętał, a potrafi wyłuskać ze swojego życia te rzeczy najistotniejsze. I niech to będą moje życzenia dla Was, zresztą sobie też je składam, abym umiał zdystansować się, umiał przyjmować wszystko to i nie oceniać pochopnie, tylko wybierać te rzeczy, które są najistotniejsze, najważniejsze. Na tym polega mądrość, którą nam chce dzisiaj wlać w nasze serca i umysły Pan Bóg.
II dzień Bożego Narodzenia
(Dz 6,8-10;7,54-60) - Męczeństwo św. Szczepana
Jeżeli Bóg się rodzi w moim sercu prawdziwie, to czasem przychodzi taka chwila, że muszę dać świadectwo. Prawdziwe Boże Narodzenie to jest głębokie przyjęcie tego, że ja jestem własnością Pana Boga, że nie należę już do siebie. Święty Szczepan wybrany przez Apostołów, jako jeden z siedmiu miał za zadanie czynić dzieła charytatywne, a więc był to pewnie człowiek o łagodności i wielkim wyczuciu ludzkiej biedy. Z drugiej zaś strony widzimy go w tym opisie z Dziejów Apostolskich jako człowieka, który przejawia żelazną konsekwencję - nie cofnął się nawet przed groźbą ukamienowania i umierał bardzo podobnie jak Jezus.
Jeżeli w sercu człowieka rodzi się prawdziwie Pan Bóg, to moje fałszywe ”ja” zostaje zdetronizowane, co więcej, nawet nie mając tego świadomości zaczynam świecić Jego światłem, bo On jest światłością. To światło razi tych wszystkich, którzy chcą przebywać w ciemności.
Atmosferę Bożego Narodzenia można przyrównać do śniegu, który przykrywa brud ulic. On kiedyś stopnieje, a brud pozostanie. Prawdziwe przyjęcie powoduje, że coraz mniej jest brudu w moim sercu i coraz głębsze jest moje świadectwo, a ono często owocuje męczeństwem.
Niestety, w naszym życiu jest odwrotna tendencja, usiłujemy wielkie sprawy minimalizować, a bagatelne rosną do rozmiarów Mont Everestu. Potrafimy się spierać o drugo- i trzeciorzędne sprawy, chyba po to tylko, żeby to, co naprawdę domaga się gwałtownego rozwiązania przykryć, gdzieś zakopać wewnątrz. Jeżeli człowiek jest rzeczywiście przesiąknięty Światłem, to zaczyna być taki jak Święty Szczepan - połączenie wielkiej łagodności i żelaznej konsekwencji, które paradoksalnie są na antypodach. Te dwie rzeczy łączą się ściśle, żelazna konsekwencja - jeżeli chodzi o sprawy wielkie, o sprawy życia i śmierci, sprawy Boże - i głęboka łagodność - jeżeli chodzi o sprawy drugo- i trzeciorzędne. Tego nas uczy ten człowiek i tego nas uczy Boże Narodzenie. /.../
Narodzenie Pańskie
(J 1,1-18) - A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas
Jeżeli nasze czyny, nasze życie, nasycamy Słowem Bożym, to nadajemy mu sens. Jeżeli natomiast tylko nasycamy tym naszym sensem, który usiłujemy sklecić z różnego rodzaju światopoglądów, to niestety, wszystko nam się rozsypuje w rękach jak piasek.
My możemy także stwarzać także słowem - stwarzać albo atmosferę pełną ciepła, dobroci, wybaczenia, kiedy to wybaczamy innym ludziom, ale i sami pozwalamy, żeby inni nam wybaczyli.
A równocześnie możemy tylko i wyłącznie operować tym słowem, które pochodzi z głębi naszego egoizmu i wtedy będziemy wprowadzali podziały, będziemy wprowadzali rozłamy, będziemy wprowadzali niepokój i wojny w tym świecie.
Co wybierzemy? Czy potrafimy otworzyć się na tą bezradność dziecka i przyjąć to, a po chwili zobaczyć, że to my jesteśmy przyjmowani... czy też wszystko oceniamy z punktu widzenia naszego egoizmu, naszego rozumu?
Warto by się nad tym wszystkim zastanowić, żeby te Święta nie były tylko takim momentem idyllicznego przeżycia przy stole, ale żebyśmy nieśli Boże Narodzenie w każdy dzień, w każdą chwilę naszego życia.
Niech to będą życzenia dla Was wszystkich, żeby Słowo, narodziny Sensu, były także narodzinami sensu w moim sercu, w moim życiu, w konkretnych moich, tych codziennych, ludzkich, banalnych działaniach.
IV niedziela Adwentu
(Iz 7,10-14), (Mt 1,18-24) - Narodzenie Jezusa
W tę ostatnią niedzielę przed Bożym Narodzeniem wchodzimy w trudną sytuację świętego Józefa i Matki Bożej.
Zanim pochylimy się nad tą Ewangelią, dwa słowa na temat proroctwa z Izajasza. Rzecz dzieje się w 734 roku przed Chrystusem ,a wiec prawie trzy tysiące lat temu. Królestwo Judzkie i jego król Achaz jest w wielkim niebezpieczeństwie: z dwóch stron zagrażają mu dwa narody. Izajasz mówi, żeby prosił Pana Boga o wyjście z tej sytuacji, lecz Achaz ma inne plany: chce poprosić o interwencję Asyrię. Asyrię, która niestety wprowadzi bożki do krainy Izraela i zwasalizuje ten kraj. To jest pomysł wypędzania Lucyfera Belzebubem. Każdy z nas jest wodzony na pokuszenie, żeby tego typu rzeczy czynić w momencie kiedy stajemy wobec sytuacji bez wyjścia. Jeżeli się rozejrzymy po tym świecie, to bardzo często ludzie z pierwszych stron gazet rozwiązują w ten sposób swoje sprawy.
Józef był zwykłym człowiekiem, cieślą, który zakochał się w Maryi. I pewnie jak każdy człowiek snuł plany, jak będzie wyglądało dalsze ich życie i w pewnym momencie, kiedy już byli po słowie dowiaduje się, że kobieta jego życia jest w stanie błogosławionym. A ponieważ był człowiekiem prawym, nie chce rozgłosu, nie chce zniesławiać, to po prostu zamierza usunąć się w cień. Jaki dramat i jaką tragedię musiał przeżywać ten człowiek! To jest przedziwna postać. Ewangelia notuje różnego rodzaju stwierdzenia rożnych ludzi, nieraz marginalnych postaci, natomiast nie notuje żadnego słowa Józefa. Tam nie ma żadnej skargi. Józef nie idzie do przydrożnych barów i nie zwierza się barmanowi z jego tragedii, tylko w milczeniu usiłuje rozwiązać tę sprawę. Podejmuje decyzję i wtedy ma sen, gdzie Pan Bóg wyraźnie mówi mu przez anioła, żeby jednak wziął Maryję do siebie. Nie dość, że nie udał mu się plan usunięcia się z drogi, to jeszcze ktoś wymaga od niego takiego heroizmu. To są sytuacje, kiedy człowiek sobie własnymi pomysłami nigdy nie poradzi – tutaj trzeba Pana Boga. A jak my rozwiązujemy takie sprawy? Bardzo często tak jak Achaz – jednego diabła usiłujemy wypędzić drugim. Przypominają mi się strony z kolorowych czasopism, kiedy to ludzie o znanych nazwiskach chwalą się swoją nową miłością i żałośnie żebrają od innych akceptacji. Porzucili jednego człowieka, angażują się w życie drugiego i opowiadają jak to pięknie. My to wszystko czytamy, przyjmujemy za dobrą monetę i to jest takie wypędzanie jednego diabła drugim.
Jeżeli chcemy podążać drogą prawości, to zawsze dojdziemy do takiej sytuacji, która - po ludzku rzecz biorąc - będzie nierozwiązywalna. Wtedy pojawią się na naszej drodze ludzie, którzy powiedzą: „Słuchaj, jesteś tylko człowiekiem, zrób ukłon w kierunku bożków, okłam, wywiń się z tej sytuacji, spraw, żeby poszło ci życie łatwo, musisz się jakoś ustawić, zobacz na innych, to wielcy tego świata tak robią... a ty, malutki człowiek, który nic nie znaczy? Przecież to tak naprawdę niewiele, a możesz rozwiązać swoje sprawy!”
A dzisiejsza Ewangelia mówi: NIE! Trzeba naprawdę wielkiej wierności Panu Bogu, trzeba żeby nasze życie w takich trudnych sytuacjach zostało doprowadzone do tego punktu, kiedy nie ma wyjścia - i nie będziemy się nikomu skarżyli, bo nikt z ludzi nie jest w stanie wymyślić żadnego pomysłu, który by zażegnał tę sytuację – tylko wytrzymując przed Panem Bogiem czekamy na Jego interwencję. Myślę, że warto wziąć sobie za przewodnika na takiej drodze świętego Józefa i Maryję. Oni przeżywali swoją tragedię w cichy, spokojny sposób, w milczeniu przed Panem Bogiem. I okazało się, że Pan Bóg ZAWSZE znajdzie jakieś sposoby wyjścia, Zawsze przed nami – o ile jesteśmy wierni, o ile pazurami trzymamy się Ewangelii, o ile chcemy przejść przez to życie w sposób prawy i dobry – zawsze się znajdzie ROZWIĄZANIE NIEKONWENCJONALNE. Wszak Pan Bóg jest Panem Wszechświata i On potrafi wskazać ścieżki – ale jedna zasadnicza rzecz: żebyśmy się zdobyli na odwagę tego głębokiego milczenia wobec naszego dramatu. Wszyscy gramy w Jego dramacie, a On wie, jakie będzie zakończenie.
Obyśmy wszyscy byli wierni, obyśmy weszli w to Boże Narodzenie i przyjęli Chrystusa do swojego serca w wierności, miłości i oddaniu tym wielkim sprawom.
III niedziela Adwentu
(Mt 11,2-11) Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?
/.../ Jan Chrzciciel oczekuje śmierci, a zobaczmy, co go ożywia. Ożywia go jedna idea - czy wypełnił swoją misję, czy to był naprawdę Ten, którego oczekiwał? Wydaje mi się, że warto dać się zainspirować tą postacią i zapytać samych siebie: - Wokół czego, wokół jakiej idei ogniskuje się moje życie? Jeżeli nie ma żadnej idei przewodniej, jeżeli nie ma żadnej fascynacji, wtedy utopię swoje życie w małych, banalnych sprawach, co nie znaczy, że one są nieważne – są ważne, ale one mnie pożrą, one nie zostawią ze mnie nic.
Natomiast, jeżeli moje życie jest ożywione przez wielką ideę – przez głęboką wiarę w Pana Boga – to nawet w takiej sytuacji jak bezpośrednie zagrożenie śmiercią, ja będę przede wszystkim myślał o tym, czy wypełniłem swoje powołanie. To jest coś, co w radykalny sposób porządkuje moje życie, powoduje, że niezależnie jakie okoliczności na mnie przyjdą, ja nie będę się przejmował peryferyjnymi rzeczami, tylko motorem mojego życia będą te istotne sprawy. Warto się zapytać, czy ja się rozmieniam na drobne, czy też moim życiem rzeczywiście kieruje ważna idea. Czy służę prawdzie, czy prawda służy mnie?
II niedziela Adwentu
(Iz 11,1-10) Cielę i lew paść się będą społem i mały chłopiec będzie je poganiał.
(Mt 3,1-12) Już siekiera do korzeni jest przyłożona.
Adwent jest takim momentem, kiedy ja powinienem w swoim sercu szukać głosu najistotniejszego, dlatego, że nasze życie upływa pośród głosów, które są często marginalne, zupełnie błahe, a często idiotyczne i które tak bardzo zaludniają naszą głowę i serce. Święty Jan Chrzciciel może być przykładem. To był człowiek, który żył na pustyni. Jak można zbudować dom w takich warunkach? Widocznie musiał mieć bardzo mocny ten dom wewnętrzny, a jego domem wewnętrznym było Słowo Boże. On tylko użyczał brzmienia swojego głosu. Na jego życiu zaważyło to spotkanie, kiedy Matka Boska spotkała się z Elżbietą i święty Jan spotkał się ze swoim Zbawicielem Jezusem Chrystusem – obydwaj byli w łonach swych matek. I z nami jest podobnie.
W momencie chrztu – jak mówi dzisiaj święty Jan – zostaliśmy ochrzczeni Duchem Świętym i ogniem. Czasem nasze życie wygląda jakbyśmy ochrzczeni byli nie ogniem, tylko popiołem: słuchamy głosów, które nas mamią, które mówią, że musimy zasłużyć na miłość, że musimy udowodnić jacy wielcy jesteśmy, że musimy pokazać całemu światu kim jesteśmy, ilu mamy za sobą ludzi albo ile gadżetów, którymi można imponować. Tymczasem Jan nam pokazuje inną drogę, że najistotniejszym głosem jest głos Pana Boga, a Pan Bóg rozbrzmiewa po cichu w naszych wnętrzach.
Adwent jest takim momentem, kiedy powinienem usunąć na bok te wszystkie głosy, które zagłuszają głos Boga i wsłuchać się w niego. A dlaczego tak jest? Ponieważ dopiero w tym momencie, kiedy go usłyszę – a głos ten brzmi: „Ty jesteś moim synem umiłowanym” i to jest dokładnie ten sam głos, który usłyszał Jezus podczas chrztu – gdy ja go usłyszę, to ja naprawdę nie muszę nikomu nic udowadniać! I wtedy się dzieją rzeczy przedziwne, o których mówi św. Paweł Apostoł – żebyśmy przygarniali siebie nawzajem: „Przygarniajcie siebie nawzajem, bo i Chrystus przygarnął was”. Wtedy już nie ma przeszkód, nawet człowiek oschły, taki którego nikt nie potrafi przygarniać ze względu na to, że jest tak niesympatyczny, niemiły i może nawet chamski – to będzie dla mnie „bułka z masłem” żeby go przygarnąć, ponieważ nie muszę mu nic udowadniać. Wiem, że jestem synem umiłowanym.
W Księdze Izajasza jest bardzo piękny i jednocześnie z pewną dozą humoru obrazek, gdzie cielę i lew paść się będą społem, a mały chłopiec będzie je poganiał. Ja stanę się takim małym chłopcem – ale nie w sensie zdziecinnienia czy infantylizmu – tylko będę tak ufał Panu Bogu, jak małe dziecko ufa swoim rodzicom.
Zobaczmy, że my bardzo często reagujemy agresją, chcemy udowodnić innym kim jesteśmy i stąd się biorą wszelkiego rodzaju nieporozumienia. Czy ja potrafię przygarniać drugiego człowieka? Otóż, jeżeli będę się wsłuchiwał w ten głos , który we mnie rozbrzmiewa: „Ty jesteś synem umiłowanym”, to będzie mój dom, tam będę mieszkał. Nie będę musiał być ani silny, ani nie będę musiał być prorokiem, ani mesjaszem – tym nie jestem. I nie będę miał złudzeń, że mogę zbawić drugiego człowieka. Po prostu będę mu głosił to, co chce każdemu z nas powiedzieć Pan Jezus i do każdego dzisiaj mówi: Ty jesteś moim synem umiłowanym”.
Myślę, że warto spędzić ten Adwent na poszukiwaniu tego głosu. Wtedy dopiero będzie w człowieku głęboki pokój, wtedy będę mógł podać rękę komuś, kto naprawdę mi robi na złość, kto chce mi udowodnić, że jest wielki i chce mnie przytłoczyć i zniszczyć. Będę umiał do niego podejść dopiero w momencie, kiedy będę mieszkał wewnątrz samego siebie, kiedy będę mieszkał w tym domu, w którym rozbrzmiewają słowa: Ty jesteś moim dzieckiem umiłowanym. Wtedy nikomu nic nie będę musiał udowadniać.
I niedziela Adwentu
(Mt 24,37-44) "Jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki"
Kościół wprowadza nas w czas Adwentu przy pomocy trzech czytań, z których każde niesie w sobie nośną metaforę. W proroctwie Izajasza mamy metaforę wstępowania na górę. Adwent, intensywne oczekiwanie na przyjście Pana Jezusa jest wstępowaniem na górę. Jeśli ktoś kiedyś był w górach i wszedł na jakiś szczyt, to wie, jaki się rozciąga widok: miasteczka u podnóża są jak główki szpilek. Cienkie nitki dróg. Wszystko nabiera znamienia półistnienia, do wszystkiego mamy dystans. Później, gdy zejdziemy na dół i znowu zanurzymy się w życie, w jakiś sposób tęsknimy za tym widokiem, za tym dystansem, za tym oderwaniem. I to jest metafora życia ludzkiego – nieustanne wchodzenie na górę. Wchodzenie na górę i te perspektywy, które się roztaczają przed naszymi oczyma, jeśli to jest góra Pana Boga, powodują bardzo ciekawe rzeczy: mianowicie Pan Bóg staje się rozjemcą w wojnie, którą ja toczę z samym sobą, a co za tym idzie, również i z drugim człowiekiem.
Co więcej, powoduje, że śmiercionośne narzędzia, które noszę w swoich rękach, a skierowane są do mojego serca i serca drugiego człowieka, stają się narzędziami przynoszącymi życie. „Miecze przekują na lemiesze, włócznie na sierpy”. To wszystko będzie się działo o tyle, o ile ja w ciągu swojego życia będę wstępował na górę Pana. Będę nabierał dystansu do spraw codziennych – co nie znaczy wcale, że one nie są ważne, ale mają w sobie taką tajemniczą moc, że gdy pogrążę się tylko w nich, zamykają mnie. Zamykają mnie w tym świecie, który jak się okazuje, pozostaje bez nadziei.
Nie da się utkać sensu życia ze spraw tego świata. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że synteza życia ludzkiego nie pochodzi z Ziemi. Ona pochodzi z Nieba od Boga. I to jak intensywnie na Niego oczekuję, to nadaje sens wszystkim poszczególnym małym sprawom w moim życiu, Jeżeli nie ma we mnie tego oczekiwania, to wszystko staje się miałkie i bez znaczenia.
Zawsze na coś czekamy. Dziecko czeka na to, żeby być młodym człowiekiem, młody człowiek czeka na to, żeby być dorosłym i odnieść pierwszy, drugi i trzeci sukces. Ale w końcu, kiedy nasycimy się życiem i albo ono będzie pełne sukcesów, albo będzie pełne porażek – niezależnie od tego jakie będzie – stwierdzamy, że nasze nadzieje były zbyt małe, że nic nie jest w stanie wypełnić pustki naszego serca, że pokładaliśmy nadzieje w rzeczach, które z racji tego, że są tylko rzeczami, nie potrafią przynieść nam sensu. I bardzo często człowiek ocknie się w środku swojego życia i widzi, że to wszystko nie ma sensu. To nie znaczy, że stracił ten czas – to znaczy, że warto zacząć nowe wspinanie się na górę Pana Boga.
(...)
Uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata
(Łk 23,35-43) Dobry i zły łotr.
/fragm./
Zdumiewający kontrast między czytaniem z Listu św. Pawła do Kolosan, i Ewangelią. Z jednej strony Bóg - Stwórca światów ducha i materii, Geometra planet, a z drugiej strony okrutna kaźń trzech ludzi, Jezusa i dwóch łotrów. Niesamowity kontrast w kontekście święta Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata. Widocznie Ewangelia chce nam przekazać pewien aspekt tego Królestwa, który kłóci się z naszym wyobrażeniem. My tego aspektu nie chcemy dostrzec. A propos dostrzegania - „Lud stał i patrzył” ; były setki ludzi, którzy widzieli to, co się działo. Stali i patrzyli, ale tak naprawdę nic nie zobaczyli. Jeden jedyny człowiek zobaczył to, co trzeba. Ewangelista nawet nie zapamiętał jego imienia, tylko określa go mianem dobrego łotra. Święty Augustyn napisał taki przejmujący passus, gdzie pyta dobrego łotra: - Jak to się stało, że w kontekście jego życia, którym zasłużył sobie na taką straszną śmierć, rozpoznał w drugim człowieku ukrzyżowanym obok niego, zbroczonym krwią i z koroną cierniową ... Króla Wszechświata? Jakim wzrokiem dysponował, jak to się stało? Warto o to zapytać w kontekście tego, że my unikamy takich sytuacji. Dobrze jest dziękować Panu Bogu, kiedy wszystko idzie wspaniale, kiedy świat i życie się do nas uśmiecha, kiedy jesteśmy otoczeni gronem przyjaciół, natomiast strasznie trudno dziękować w momencie, kiedy umieramy na łóżku szpitalnym. Ja nie wiem jak to jest – nie umierałem na łóżku szpitalnym, ale tak wnioskuję po tych ludziach, którym starałem się towarzyszyć. Jak dostrzec w takich sytuacjach, kiedy wszyscy tylko stoją i patrzą, Króla Wszechświata w ukrzyżowanym Jezusie?
Jest to niezmiernie ważne pytanie, szczególnie w takich sytuacjach, w które jesteśmy niejako wrzuceni, bez naszej woli, kiedy osacza nagle nasze życie, ściąga w dół, kiedy otaczają nas wyłącznie ciemności i człowiek chce krzyczeć. Jak w tym momencie rozpoznać twarz Pana Jezusa? Jak rozpoznać Królestwo Boże w momencie, kiedy życie zdaje się nas osaczać i jesteśmy w sytuacji bez wyjścia? I to niezależnie, czy sami doprowadziliśmy do tej sytuacji (jak dobry łotr) czy też zostaliśmy w nią wrzuceni, a jesteśmy względnie niewinni. To jest aspekt Królestwa Boga, myślę, że bardzo bliski życiu i bardzo życiowy.
Nieraz staniemy, a może już stanęliśmy, wobec takiej sytuacji, kiedy pozostaje nam tylko skupiona uwaga, która w nieszczęściu pozwala odcyfrować za tym nieszczęściem twarz Jezusa Chrystusa.
To jest niezmiernie ważna umiejętność wnikania niejako pod podszewkę wydarzeń, które nas otaczają, bo tam jest zbawienie, tam jest Królestwo, tam jest obecny Pan Jezus. To jest trudny aspekt dzisiejszego święta, ale wydaje mi się, że każdy z nas powinien się z nim zmierzyć.
Pierwszym człowiekiem, który został zbawiony był nie kto inny, tylko dobry łotr. Może właśnie tropienie swoich słabości jest jakąś drogą do Pana Boga, jest szukaniem Jego Królestwa. Zobaczenie w mgnieniu oka swojej nieprawości i jednocześnie wielkiej łaski, która mnie może spotkać od Ukrzyżowanego.
XXXIII niedziela zwykła
(Łk 21,5-19) ”Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie,
nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony”.
/fragm./
Dzisiejsza Ewangelia zaczyna się od rozmowy Jezusa z ludźmi, którzy chwalą świątynię, podziwiają ją, pokładają nadzieję. Żydzi mieli jedną jedyną świątynię, w niej lokowali wszystkie swoje nadzieje, tam przebywał jedyny prawdziwy Bóg. Słowa Jezusa, że przyjdzie czas iż ”kamień na kamieniu z niej nie zostanie” są słowami obrazoburczymi. To jest prowokacja, uderzenie w samo serce wiary pobożnego Żyda. Można by stwierdzić ironicznie, że Jezus nie jest konserwatorem zabytków, nie zależy mu na tym. W naszym życiu niestety każdy z nas jest konserwatorem zabytków – chcemy zatrzymać pewne chwile w naszym życiu, chcemy powrócić do dzieciństwa, bardzo się denerwujemy, gdy nie potrafimy powtórzyć sytuacji które przyniosły nam ( w naszym mniemaniu oczywiście) szczęście, a były zanurzone w przeszłości. Chcemy zatrzymać to, co trwa. A tymczasem to są wszystko nasze iluzje. Wokół nas wszystko krzyczy, że przemija. Nie da się zatrzymać rzeczy, można wyłącznie podążać za Chrystusem i ocalać to, co jest najistotniejsze.
My bardzo często hodujemy iluzje i potem bardzo jesteśmy zrozpaczeni, kiedy życie w okrutny sposób je weryfikuje. I oczywiście oskarżamy o to życie, tak jak uczeń oskarża nauczyciela, oskarża rozwiązywany test, że jest nierozwiązywalny. Najbardziej człowiek cierpi wtedy, kiedy rozlatują się jego iluzje, coś co budował latami, a okazało się, że to jest słoma, która została spalona przez płomień życia. Życiowe tsunami zmiotło z powierzchni ziemi te nasze iluzje. Niestety, jeżeli ja pokładam nadzieję w rzeczach, w drugim człowieku, to jest trochę tak jak w psalmie czterdziestym dziewiątym - bardzo mocne słowa: „człowiek żyjący bezmyślnie w dostatku jest równy bydlętom, które giną”. Bardzo mocne słowa, ale Biblia nigdy nas nie rozpieszcza. Dlaczego? Dlatego, żebym przylgnął do życia prawdziwego, a nie iluzorycznego. I wtedy dopiero ja naprawdę mogę poczuć się bezpiecznie wśród zawieruch tego świata.
XXXII niedziela zwykła
(Łk 20,27-38) - Historyjka saduceuszów o żonie siedmiu braci.
Jest taka tortura, która była dawniej stosowana, dzisiaj pewnie też, ale oczywiście rzecz jasna w dobie praw człowieka nielegalnie, polegająca na tym, że zamykało się człowieka w karcerze, gdzie było ciemno i on był odizolowany od wszystkich bodźców. Taka deprywacja sensoryczna. I ten człowiek powolutku tracił tożsamość. Przestawał wiedzieć gdzie jest góra, gdzie jest dół, gdzie prawa ręka, gdzie lewa. I stopniowo, w zależności od długości kary, mógł popaść w obłęd.
Efekt ten można uzyskać też inaczej. Mianowicie, dostarczając nadmiar bodźców człowiekowi. Przebodźcowując go, bombardując różnego rodzaju informacjami, człowiek też po pewnym czasie przestaje wiedzieć gdzie jest góra, a gdzie dół, kto ma racje, kto jej nie ma. Idzie za tym, co jest nagłaśniane, później się okazuje, że coś jest nagłaśniane jeszcze głośniej, więc znowu za tym idzie... I tak naprawdę jest taką chorągiewką na wietrze.
Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że ten typ argumentów, który pada z ust saduceuszów - to znaczy taki wymyślony, taki wyssany z palca po to, żeby zabić jakąś prawdę głupotą, właśnie pochodzi z takiego umysłu, który nie zna swojej tożsamości, który gdzieś się zagubił. Też warto zwrócić uwagę, że zawsze gdy faryzeusze i saduceusze występują przeciwko Panu Jezusowi, to oni występują zwartą grupą. Mają za plecami tak samo myślących, którzy ich tylko podkręcają. Po to, żeby złapać Chrystusa na słowie.
Jezus daje jeden bardzo ważny argument, który jest jak najbardziej aktualny w dzisiejszych czasach. Mówi do saduceuszów w ten sposób: - Nie znacie Pisma, ani nie znacie mocy Bożej. I wydaje się, że można to pytanie skierować do każdego z nas i do siebie: - Czy ja znam Pismo i znam moc Bożą? Ja, który co tydzień uczestniczę w Mszy Świętej... Jak wygląda egzemplarz mojego Pisma Świętego? Czy jest dziewiczy i niepokalany? Pięknie lśniący grzbiet, który nigdy nie został wyjęty z półki na książki? Czy też to Pismo Święte, tak jak to Brandstaetter opisuje, jak dostał po dziadku Pismo Święte, one było całe opisane ołóweczkiem, kartka po kartce, gdzie ten człowiek zapisywał swoje refleksje i swoje myśli na marginesach? Może tak wygląda moje Pismo?
W tym czasie zagubienia, gdzie każdy mi serwuje różnego rodzaju prawdy, ja autentycznie mogę stracić tożsamość. Bo gdy czytałem ten fragment Pisma Świętego, tego typu argumenty bardzo często dawała mi młodzież, gdy uczyłem katechezy. Argumenty, które były pewnego rodzaju precedensem - tak wymyślone, że aż pachniało wymyśleniem od nich. I taki jest dzisiejszy świat, że z precedensu chce zrobić prawo. Wymyśla różnego rodzaju przykłady, które mają uderzać i rozbijać na przykład wizje Pisma Świętego. Ale ja zawsze będę ulegał tego typu argumentom, jeżeli nie sięgnę do źródła. /.../ I nie będę potrafił odróżnić pseudonaukowego bełkotu od autentycznej prawdy. Dlaczego? Ten argument Jezusa: - Nie znacie Pism, ani mocy Bożej! Można zapytać samego siebie: - Ile czasu dziennie ja trawię na czytaniu Pisma Świętego, tego listu miłującego Ojca do mnie? /.../ Czy biorę je do ręki? W nim leży źródło mojej tożsamości. Jeżeli nie będę tego robił, nie będę znał pism, to wtedy moim umysłem jest w stanie zawładnąć każda nawet najbardziej idiotyczna idea, byle by była przekazywana w sugestywny i głośny sposób. /.../
1 listopada Uroczystość Wszystkich Świętych- Mt 5,1-12a 8 błogosławieństw
/fragm./
Jak można by streścić te osiem błogosławieństw, bo to jest też program naszego życia? Jeżeli ja wierzę w świętych obcowanie, wierzę, że Kościół składa się z dwóch części: z nas tutaj żyjących i pielgrzymujących na ziemi i z tych, którzy już są w niebie i oglądają Pana Boga twarzą w twarz, można by powiedzieć, którzy tutaj i teraz są po tej drugiej stronie ołtarza. Jeżeli w to wierzę, to wiem, że oni są moimi starszymi braćmi, którzy mówią do mnie swoimi życiorysami w ten sposób: - Skoro ja mogłem i inni mogli, to Ty także. Ty także jesteś powołany do świętości.
Jak streścić w jednym zdaniu? Ja powiedziałbym tak, że Jezus mówi do nas w ten sposób: Błogosławieni - to znaczy szczęśliwi- to ci, którzy żyją życiem prawdziwym, nie żyją namiastkami, surogatami, nie karmią się miazmatami niskich kultur, tylko żyje w nich dążenie do wielkości.
A jak to jest w nas? Jest takie, moim zdaniem, głupie powiedzenie, że o gustach się nie dyskutuje... Nieprawda! Powinno się dyskutować, bo są gusty płaskie i prymitywne, a są wspaniałe, wielkie i wyrafinowane. I myślę, że gust każdego człowieka powinien dojrzewać. Ja mogę się karmić literaturą trzeciorzędną - jakimiś romansidłami, czy mdłymi melodramatami - a mogę się karmić literaturą wielką. Mogę słuchać prymitywnej muzyki i doznawać prymitywnego szczęścia, a mogę słuchać wyrafinowanej muzyki. O gustach powinno się dyskutować, ale dlaczego ja o tym mówię? Dlatego, że podobnie jest z naszym życiem. Ja mogę życie spędzić w sposób płaski, prymitywny, szukając naskórkowych zadowoleń, naskórkowego szczęścia, a mogę dążyć do tego naprawdę wielkiego Szczęścia i do tego każdy z nas jako chrześcijanin jest powołany. Jak to uczynić? Program to jest osiem błogosławieństw /.../
„Do grzesznika poszedł w gościnę...” Jezus złamał pewien konwenans, nie poszedł do synagogi nie stroił się w pobożne minki, tylko poszedł do celnika Zacheusza, człowieka, który był pogardzany. A ja, jak ja oceniam innych ludzi? Czy ja szybko i sprawnie nalepiam innym na czoło etykietki? Tymczasem Chrystus chce nam powiedzieć co innego, że w każdym człowieku jest dusza nieśmiertelna. Nawet jeśli ten człowiek, jego czyny, nie wskazują absolutnie na to, że jest człowiekiem dobrym, to jednak warto o tą duszę się zaczepić. Każdy w swoim sercu nosi pewien kryształ – jeżeli ja tego nie dostrzegę, stanę się takim kolekcjonerem ludzkich brudów. I co więcej, im bardziej coś takiego kolekcjonuję, tym bardziej się zamykam, tym bardziej jestem krytyczny na wszystkich ludzi dookoła. Każdemu potrafię przypiąć łatkę. To jest prosty sposób na zamknięcie się na innych ludzi, na odrzucenie, na to, co jest kompletnie sprzeczne z Ewangelią.
Może warto patrzeć w ten sposób na ludzi i zobaczyć coś dobrego nawet w człowieku, który wydaje nam się zły. Może się ośmieszymy, a może nie. Jest tak scena w Ewangelii, gdy Jezus wysyła swoich Apostołów i mówi, żeby szli do każdego mieszkania i głosili pokój Chrystusowy. Jeżeli pokój tam będzie, to wszystko w porządku, natomiast jeżeli ich wyrzucą, ten pokój wróci do Apostołów. I trochę tak będzie z nami, jeżeli odważymy się i zobaczymy nawet w człowieku, który wydaje nam się naprawdę zły, coś dobrego. Być może będziemy przez niego odrzuceni, albo przez środowisko, ale naprawdę wzrośnie w nas ten pokój, który chcieliśmy temu człowiekowi dać. Może warto zdecydować się na ten jeden krok. Jeden wystarczy, bo wtedy poczujemy, o co w tym wszystkim chodzi, że bezsensowną jest droga rozdawania etykietek, a jedyna która się liczy, to żmudna droga dostrzegania w każdym człowieku obrazu Pana Boga, chociaż wydaje on się bardzo zarzucony błotem, tak jak na przykład u celnika Zacheusza.
Jak to jest ze mną, jak ja patrzę dokoła, co ja kolekcjonuję?
XXX niedziela zwykła
(Łk 18, 9-14) - Modlitwa faryzeusza i celnika.
Warto zwrócić uwagę, kto jest adresatem Jezusowej przypowieści o faryzeuszu i celniku: ” Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść...” Ufali, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili... Czyż każdy z nas, w jakimś tam okresie swojego życia nie może się pod tym podpisać? Ja się podpisuję! Czy nie jest tak, że uważamy się na ogół za ludzi sprawiedliwych, za ludzi dobrych? Bardzo często spotykam się z takim oto przedstawieniem sprawy w konfesjonale: - Ja w zasadzie to nie mam grzechów. Nikogo nie zabiłem, nikomu nic nie ukradłem, niczego złego nie zrobiłem! Naprawdę trzeba być jak faryzeusz, żeby w taki sposób zacząć swoją spowiedź.
Dzisiejsza Ewangelia to nie jest tylko kwestia modlitwy. Faryzeusz i celnik przedstawiają swoje życie, jak oni żyją. I warto zająć się tymi dwoma osobami, ażeby wytropić w sobie szczególnie faryzeusza. Proszę zwrócić uwagę ,w jaki sposób wchodzi do świątyni ten człowiek – wchodzi pochwalić się przed Panem Bogiem tym, co uczynił, a jednocześnie porównać z innymi ludźmi. Czy czasem nie jest tak w naszym życiu, że ciągle się z kimś porównujemy? Szukamy kogoś, kto by był gorszy od nas i zawsze mamy go na podorędziu, aby usprawiedliwić samego siebie, gdy ktoś nam stawia zarzut, że przecież są jeszcze gorsi ode mnie...
v
A może jest tak, że nawet podziwiamy niektórych za to, kim są i co robią, natomiast w momencie kiedy takiemu człowiekowi podwinie się noga... to właśnie, jakie uczucie w nas dominuje? Załóżmy, że znamy kogoś, komu jesteśmy niechętni, a jednocześnie go w jakiś tam sposób podziwiamy – jeśli jestem świadkiem jego klęski, co najpierw ze mnie wychodzi? Czy nie jakaś ciemna zła satysfakcja, że oto ten człowiek tak się pysznił, tak wszystko mu wychodziło... i nagle, proszę: kara Boża bezpośrednia! Każdy z nas chyba ma w swoim sercu takie odruchy i te odruchy nieustannie trzeba unicestwiać.
Porównywanie się z drugimi ludźmi może być dobre, a może być złe. Jeżeli ja porównuję się z drugim człowiekiem po to, żeby zyskać, żeby zakryć swoje nieprawości, wtedy nic dobrego nie robię. Natomiast mogę się porównywać w tym sensie, że podziwiam, jak Pan Bóg działa w drugim człowieku. My nieustannie mamy takie złudzenie, że to my produkujemy wartości, a to odwrotnie jest: one się we mnie urzeczywistniają, jeżeli ja na to pozwolę. Natomiast jeżeli ja zagarniam je dla siebie, nie jestem twórcą dobra, prawdy i piękna. Święty Paweł Apostoł posunął się w swoich listach aż do takiego stwierdzenia, że Pan Bóg przygotował nam dobre uczynki po to, żebyśmy je wzięli i wypełniali. Tu kłania się przypowieść o talentach, o tych wszystkich ludziach, którzy są świadomi tego, że wszystko co mają i kim są, dostali od Boga i mają za zadanie je pomnożyć. Wspólnym mianownikiem postępowania takich ludzi jest zawołanie: Słudzy nieużyteczni jesteśmy. Skromność i pokora. Natomiast ten jeden, który schował ten talent i postępował tak jak chciał, zasłużył na odrzucenie i potępienie.
Celnik – człowiek, który jest zupełnie świadomy tego, że jest człowiekiem pustym. To nie znaczy, że bezwartościowym, to człowiek, który robi miejsce po to, żeby Pan Bóg w nim działał. Warto czytać listy świętego Pawła, ponieważ on łączył ze sobą i faryzeusza i celnika. W pierwszej fazie swojego życia był takim faryzeuszem – uważał, że prawda należy do niego i rozdawał ciosy innym ludziom w imię przestrzegania prawa. Musiał zostać mocno pokiereszowany przez Pana Boga, żeby dojść do wniosku, że wszystko jest łaską. I ten człowiek nadal pozostał gwałtownikiem, nadal, gdy czyta się jego listy, widać jego niesłychany temperament, ale jednocześnie zmienił się główny nurt jego życia - teraz już wie, że wszystko zawdzięcza Panu Bogu.
Ile jest w nas celnika, ile faryzeusza? Każdy powinien odpowiedzieć sobie na to pytanie, ile jest takich sytuacji, że cieszy mnie to, że inni ludzie poniosą klęskę. To jest ostatni dzwonek, aby zająć się swoim wnętrzem, aby rzeczywiście zobaczyć, że wszystko co mam i kim jestem, zawdzięczam Jemu. Nawet zbawienia nie mogę sobie wysłużyć uczynkami. Moje zbawienie jest zależne od wiary w Pana Boga i dopiero stąd mają wypływać moje uczynki. A nie tak, jak faryzeusz, który w pewnym sensie kupczy - Pan Bóg jest mu potrzebny jako widz jego tragifarsy jednego aktora. Czy czasem nasze życie nie jest tragifarsą jednego aktora, gdzie rozdajemy nalepki innym ludziom, gdzie chwalimy się nieustannie tym, kim jesteśmy... a tak naprawdę jest to zasłona tej pustki, którą każdy w nas posiada?
XXVIII niedziela zwykła
(Łk 17, 11-19) Oczyszczenie 10 trędowatych (ale tylko jeden uzdrowiony).
Święty Paweł mówi o tym, żeby szanować każdego człowieka niezależnie od tego, jakie ma poglądy, niezależnie jak się do nas odnosi. To zupełnie są rzeczy drugorzędne. My byliśmy tacy sami. Te lekcje albo przerabialiśmy, albo przerabiamy nadal. Czyli jeżeli człowiek jest świadom, ile zawdzięcza Panu Bogu i jaką łaską został obdarzony, to wtedy cały świat dookoła będzie dookoła będzie obdarzał miłosierdziem, dokładnie takim samym, jakim został obdarzony. To dzisiejsze czytanie z Ewangelii św. Łukasza dokładnie o tym mówi.
Dziesięciu ludzi, każdy z nich potwornie cierpiący. Trąd był synonimem grzechu, zresztą jest powiedziane w tej Ewangelii, że zatrzymali się w pewnej odległości - chorym na trąd nie wolno było zbliżać się do zdrowego człowieka. A tylko jeden doświadczył naprawdę głębokiego uzdrowienia. Ważne jest chyba to rozróżnienie, które czyni Łukasz, mianowicie wszyscy zostali oczyszczeni, ale jeden tylko został uzdrowiony. Co to oznacza? Można by posłużyć się tutaj przykładem spowiedzi. My z każdą spowiedzią zostajemy oczyszczeni, ale niestety - i to chyba jest nasza wina - nie zostajemy uzdrowieni. To znaczy, jakbyśmy w to nie wierzyli... A podstawą jest wdzięczność i głębokie odczucie tego, co się stało. Ten człowiek został uzdrowiony w tym momencie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak dalece dotknęła go łaska Pana Boga. I wydaje mi się, że nasza spowiedź, nasze wejrzenie w naszą słabość i grzeszność między innymi powinno polegać na tym, że powinniśmy mieć świadomość tego, że wszystko, co miało być zrobione ze strony Pana Boga, zostało w spowiedzi uczynione. A teraz nasza wiara - my mamy rzeczywiście w to uwierzyć. Niestety niejednokrotnie odchodzimy od kratek konfesjonału z tą świadomością, że znowu powrócimy do tego samego. Gdzieś tam się tli taka świadomość na horyzoncie naszego myślenia. Być może tutaj się przejawia owa mała wiara, bo Jezus mówi, odsyłając tego: "Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła!"
Może warto zapytać samego siebie jak dalece ja wierzę, że rzeczywiście Pan Bóg w każdym sakramencie mnie uzdrawia. Ale On nie będzie za mnie robił tych rzeczy, do których ja jestem zdolny i które sam powonieniem uczynić. Wszak mam współpracować z Panem Bogiem, a nie jestem bezwolnym stworzeniem, które ma być całkowicie do końca uzdrowione i Pan Bóg ma wszystko za niego zrobić.
XXVII niedziela zwykła
(Łk 17,5-10) "Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać."
/fragm./
“Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniami i przesadź w morze! - a byłaby wam posłuszna.” Ja czytając to zadanie, dochodzę do wniosku, że ja nawet listkowi na tej morwie nie mogę powiedzieć, żeby opadł i on mnie posłucha. Moja wiara jest słabiutka, byle co może tą wiarą zachwiać. Dlatego Apostołowie mówią: “Panie, przymnóż nam wiary!”.
Warto by sobie dzisiaj zdać sprawę z tego, jaka jest nasza wiara. My bardzo często te relacje, które są między ludźmi, przekładamy na relację między Panem Bogiem, a człowiekiem. W życiu jest tak, że jeżeli jeżeli jakaś partia traci poparcie, to ona nie wejdzie do rządu. Jeżeli jakiś sklep traci klientów, to on zbankrutuje. Jeżeli jakiś autor cieszy się mierną poczytnością, to jego książki nie będą sprzedawane i też w pewnym sensie zbankrutuje. Ale my to myślenie przekładamy na Pana Boga. Tymczasem jest inaczej. Uświadommy sobie to bardzo głęboko, że nawet wtedy, kiedy byśmy wszyscy odwrócili się od Pana Boga, kiedy nie byłoby na świecie jednego człowieka, który wierzyłby w Boga, to żadnej ujmy Mu to nie przyniesie.
I dzisiejsze czytania mówią o odpowiednich proporcjach - przywracają pewne proporcje, bo Pan Bóg ma wiele twarzy, zresztą to jest charakterystyczne dla naszego poznania, że my poznajemy przez szereg wglądów i dopiero później wyrabiamy sobie zdanie o całości. Z dzisiejszej Ewangelii nie wyłania się Pan Bóg o twarzy ojca, który biegnie na spotkanie syna marnotrawnego, tylko ujawniają się prawdziwe proporcje między nami, a Nim. Nasza wiara nic Mu nie dodaje. W związku z tym pytanie: - To po co wierzyć? W sukurs przychodzi nam zdanie z prefacji - nasze hymny pochwalne (czyli wszystko, co robimy dla Boga) nic Ci nie dodają, Panie, ale służą naszemu uświęceniu. I tak jest – jeżeli ja jestem sługą wiernym i mam świadomość, że jestem nieużyteczny, to nie tyle oddaję cześć Panu Bogu, co pracuję nad swoim wnętrzem i to jest dla mnie korzystne. Panu Bogu nie przynosi to ujmy ani hańby, jeżeli się od Niego odwracam, albo jeśli ścieżka mojego życia pełna jest nieprawości.
Musimy sobie zdać sprawę z tych proporcji. Starożytni już mieli takie przeczucie. Ciekawa sprawa - gdy wodzowie starożytni wracali ze zwycięskich wypraw, wjeżdżali do miasta, które wiwatowało na ich cześć, to wynajmowali człowieka, który chował się w rydwanie i powtarzał temu wodzowi: - Jesteś tylko człowiekiem! Jeden z najmądrzejszych ludzi przed Chrystusem, Sokrates, powiedział: - Wiem, że nic nie wiem. I nie były to słowa pełne kokieterii. To było zabezpieczenie przed tym, żeby nie popaść w pychę - z powodu swojej wiary, z powodu swojej wiedzy, z powodu swojej rzekomej wielkości itd.
Dzisiejsza Ewangelia mówi nam, żebyśmy z całą świadomością, bez fałszywej skromności powiedzieli, że sługami nieużytecznymi jesteśmy. Wszystko, co mamy, zostało nam dane. To, że akurat jesteśmy dobrze sytuowani, czy mamy zdolności intelektualne, to wszystko jest dar Pana Boga. Warto to sobie nieustannie przypominać, kiedy rozpiera mnie duma z jakiegoś tam powodu, że odniosłem sukces. Jako słudzy nieużyteczni mamy dokładnie wypełniać swoje powołanie bez pretensji do tego, że jesteśmy niedoceniani. Jest to trudne.
XXVI niedziela zwykła - (Łk 16,19-31)
Przypowieść o bogaczu i Łazarzu na łonie Abrahama.
Dwa razy w dzisiejszych czytaniach przewija się ta cudowna metafora drzewa zasadzonego nad płynącą wodą, którego nic nie jest w stanie zniszczyć, dlatego, że korzenie jego sięgają w głąb. Jest to piękna metafora życia ludzkiego, gdzie korzenie zapuszczam w głąb, bo w mojej głębi jest obecny Pan Bóg. Natomiast bardzo często nasze życie wygląda w ten sposób, że korzenie raczej usiłujemy zapuszczać wszerz, to znaczy rozszerzać, by zagarnąć jak najwięcej.
Ta dzisiejsza przypowieść o bogaczu i Łazarzu jest taką przypowieścią o korzeniach, które usiłują objąć jak największą przestrzeń. Taki był bogacz i Jezus wcale nie zarzuca mu w tej przypowieści, że był to człowiek majętny, tylko, że był to człowiek obojętny. Bardzo często, jeżeli moje korzenie rozszerzają się i usiłują zagarnąć jak największą ilość przestrzeni, ja obojętnieję. Obojętnieję na istnienie drugiego człowieka. Rzecz zdumiewająca, że - gdy sobie przypomnimy tą przypowieść – bogacz przez całe życie w ogóle nie zwracał uwagi na Łazarza. Pewnie niejednokrotnie wyjeżdżał ze swojego domu i musiał go widzieć, ale wyeliminowywał go ze swojego spojrzenia. Mamy taką zdolność, że to, czego nie chcemy widzieć, po prostu nie widzimy. Nie widzimy, ponieważ zakłóca nam nasz spokój, zakłóca dobre mniemanie o sobie i po pewnym czasie już się tak przyzwyczajamy, że kompletnie nie dostrzegamy człowieka.
Natomiast w momencie, kiedy bogacz potrzebował pomocy, to nawet sobie przypomniał jego imię! Przypomniał sobie o istnieniu Łazarza i pamiętał jego imię. To jest zdumiewające. I teraz pytanie, które się ciśnie na usta: - czy czasem nie jest tak, że traktujemy ludzi instrumentalnie? W momencie, kiedy nie są nam potrzebni, to ich w ogóle nie zauważamy. Natomiast wtedy, kiedy mamy jakąś potrzebę, a tę potrzebę może zaspokoić drugi człowiek, to nagle nawet przypominamy sobie jego imię i nazwisko, wiemy, gdzie on mieszka, przypominamy sobie numer telefonu.
Musimy pamiętać o jeszcze jednej rzeczy niezwykle istotnej i tragicznej. Ta przestrzeń obojętności, którą sukcesywnie buduję w ciągu życia, po śmierci zostaje utrwalona. Jak to ujmuje przypowieść „Między nami, a wami, zionie przepaść, której nikt nie potrafi przekroczyć”. Niestety, tą przepaść bogacz budował nie przez swoje majętności, tylko przez obojętność. Faktem jest, że jeżeli ja jestem człowiekiem niezwykle majętnym, to mogę kupować różnego rodzaju układy. Mogę tak naprawdę poczuć się w pewnym momencie jak Pan Bóg. Mogę odgradzać się od ludzi, których nie chcę oglądać na swoje oczy, a przyciągać tych, których chcę. Zachowuję się jak król, który manipuluje rzeczywistością. Natomiast musimy pamiętać, że te podziały, które tworzymy w ciągu życia, w momencie śmierci, według tej przypowieści, one się utrwalają. I tak jak za życia jeszcze jest możliwość - dopóki istniejemy - wyciągnąć rękę do drugiego człowieka i przeprosić go, czy zauważyć go, to jeżeli go nie zauważam i umieram w takiej sytuacji, to niestety, ale to będzie świadectwem przeciwko mnie.
XXV niedziela zwykła
(Am 8,4-7) A będziemy zmniejszać efę, powiększać sykl i wagę podstępnie fałszować.
(Łk 16,1-13) Przypowieść o nieuczciwym zarządcy.
Kiedyż minie nów księżyca, byśmy mogli sprzedawać zboże? Kiedyż szabat, byśmy mogli otworzyć spichlerz? A będziemy zmniejszać efę, powiększać sykl i wagę podstępnie fałszować. Będziemy kupować biednego za srebro, a ubogiego za parę sandałów i plewy pszeniczne będziemy sprzedawać.
Czyż to nie jest zapis świadomości bardzo wielu współczesnych ludzi, którzy gdzieś są na wypoczynku albo w kościele, a w głowie cały czas kotłują się myśli związane z pracą: - czy akcje tego przedsiębiorstwa spadły, czy zwyżkują? Jaki jest kurs euro, a jaki dolara ? Co będzie, gdy w poniedziałek zasiądę przed komputerem, a może w niedzielę jednak zasiąść i pstryknąć? W poniedziałek, kiedy obudzą się panowie z czerwonymi szelkami i krawatami i zaczną rządzić światem... ja mogę wypaść z obiegu!
Czy to nie jest dokładnie to samo? Człowiek, który nawet jadąc na wakacje bierze laptopa, wyposaża się w komórkę i musi utrzymywać kontakt ze swoim przedsiębiorstwem, bo nie będzie na topie, bo coś mu się wymknie.. I stajemy się takimi małymi bogami w naszych przedsiębiorstwach. Jakiś obłęd! 2 800 lat temu było dokładnie to samo, oczywiście w mniejszej skali. Niesamowite jak natura ludzka jest niezmienna. Dlatego tak bardzo aktualne są słowa z Pisma Świętego również dzisiaj, choć zmienił się kostium historyczny.
Pan Jezus gdy chce powiedzieć coś ważnego każdemu z nas, to najpierw wstrząsa swoimi słuchaczami, bo oto za przykład sprytu i inteligencji daje... złodzieja! Inteligencja i spryt w złych rzeczach, mogą być wykorzystywane też w dobrych rzeczach, zależy do czego będziemy je wykorzystywać, bo niestety, my chrześcijanie - jak to Pan Jezus mówi ”synowie światła” - jesteśmy niedojdami i gapami, jeśli chodzi o relację z Panem Bogiem. Potrafimy pisać biznes-plany, przewidywać ruchy naszych przeciwników, jeśli chodzi o konkurencyjne przedsiębiorstwa, a nie potrafimy sobie zaplanować codziennej modlitwy; jesteśmy bezradni. Trzeba trochę energii, trochę sprytu, trochę przemyślności.
Pan Bóg, zanim dał nam Dziesięć Przykazań, zanim dał nam swojego Syna Jezusa, to dał nam głowę do myślenia. Inteligencja jest darem od Pana Boga i ja muszę robić z niej użytek, również jeśli chodzi o sprawy Boże. Jeśli nie, to będę ułomnym chrześcijaninem, który stoi bezradnie w kościele i nie rozumie co się do niego mówi. Musimy znać proporcje. Jeżeli angażujemy się w pracy, powinniśmy się angażować w naszą rodzinę i w Pana Boga. Jeżeli te proporcje zostaną zachwiane, to będziemy mieć taki obraz nas samych, jak pokazuje księga Amosa, a więc zupełny obłęd.
XXIV niedziela zwykła - (Łk 15,1-32)
Trzy przypowieści: o zagubionej owcy, o zgubionej drachmie i o synu marnotrawnym.
Z trzech przypowieści dzisiejszej Ewangelii, które należy rozpatrywać razem, wynika, że w ekonomii Pana Jezusa jeden może być większe lub równe dziewięćdziesiąt dziewięć. To nam się w głowie nie mieści, bo my stosujemy ludzkie kalkulacje. (…) Robimy taki sam błąd, jak robili faryzeusze i saduceusze – w centrum stawiamy bezgrzeszność. A w centrum Ewangelii, w centrum Dobrej Nowiny Jezusa Chrystusa jest przebaczenie. Jeżeli stawiam w centrum bezgrzeszność i staram się unikać za wszelką cenę grzechu, to rychło się zniechęcę, ponieważ jestem człowiekiem grzesznym; żyję na wschód od Edenu, ziemia nie jest rajem.
Przedziwna rzecz, Bóg jest bez grzechu, ale bezgrzeszność nie jest Bogiem. Bóg jest doskonałością, ale doskonałość nie jest Bogiem. Ja zaczynam ubóstwiać doskonałość i bezgrzeszność. Powoduje to dwie rzeczy. Po pierwsze, Bóg przestaje mi być potrzebny, bo to Ja dążę do doskonałości i wszystko sobie sam zawdzięczam. A po drugie, ja eliminuję miłość z tego związku, zostaje tylko czysta rachunkowość. Bardzo szybko ludzie porzucają wiarę, ponieważ jeżeli chcą naprawdę całym sercem ubóstwiać bezgrzeszność i dążyć do niej, to niestety rychło się potykają, bo są grzeszni. Nie mogę przyjąć bezgrzeszności jako centrum mojej wiary. Przebaczenie tkwi w centrum mojej wiary. (...)
Centrum naszej wiary to jest bezinteresowne przebaczenie, a nie bezgrzeszność. Nie potrafimy tego pojąć, bo w naszej ekonomii jest “coś za coś”, “w życiu trzeba za wszystko płacić” - zresztą często powtarzamy te zdania. Natomiast zapominamy, albo nie potrafimy, czy nie chcemy przyjąć, że u Pana Boga wszystko jest za darmo. Moje istnienie zostało mi dane darmo, On mnie otacza darmową miłością – muszę się ciągle tego uczyć, dopóki tego nie zrozumiem, to będę się oburzał na wybaczenie.
XXI niedziela zwykła (Łk 13,22-30)
"Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów, gdy ujrzycie Abrahama, Izaaka i Jakuba,
i wszystkich proroków w królestwie Bożym, a siebie samych precz wyrzuconych. ".
Zawsze kiedy padają takie słowa przykre dla nas, nawet można by powiedzieć groźby, to warto pamiętać o jednej rzeczy – całe Słowo Ewangelii, wszystko co zostało nam dane łącznie z Chrystusem jest po to, żeby służyć naszemu zbawieniu, żeby każdy z nas mógł kiedyś rzeczywiście oglądać Pana Boga twarzą w twarz.
Niektórzy tego typu ostrzeżenia będą przyjmowali z drżeniem i strachem jako pogróżki, a dla niektórych jest to po prostu ostrzeżenie pełne miłości, ostrzeżenie które mówi, że poza Bogiem nie ma nic. Każdy z nas może znaleźć się w takiej sytuacji, że możemy znaleźć się poza Nim, że będziemy mieli życie wieczne... ale bez Niego. To się nazywa Piekło – świadomość tego, że nigdy nie spotkam Tego, kto był sensem mojego życia. Świadomość nie do zniesienia. I nikt mnie tam oczywiście nie wrzuca, ja sam siebie do Piekła wpycham.
Ostrzeżenie Jezusa jest ostrzeżeniem Kogoś naprawdę miłującego, że nasze życie charakteryzuje się taką niesamowitą jednorazowością. Każda chwila przepływa i nie wraca. Każdy nasz czyn umyka w przeszłość i nie wraca. To wcale nie oznacza oczywiście, że ja nie mogę pokutować, że nie mogę przemienić swojej przeszłości – mogę to uczynić.
Czasem wydaje mi się, że takie ożywcze światło na te Ewangelie, które słyszymy od dzieciństwa i przyzwyczailiśmy się je interpretować właśnie w taki pełen lęku sposób, rzucają słowa, które są niejako spoza Ewangelii. Ilekroć czytam takie Ewangelie, które akcentują jednorazowość naszego życia i to, że ono może zostać zmarnowane, przypomina mi się taki króciutki wiersz Emilii Dickinson:
Kto nie spotkał Boga tu na ziemi,
Ten się spotka Go i Niebie samym.
Dom sąsiedni zamieszkują anioły,
Dokądkolwiek się przeprowadzamy
Myślę, że nacisk w tych dwóch krótkich zdaniach jest na słowo „przeprowadzka”. Mianowicie, każda sytuacja, która nas wybija z rytmu naszego życia, na którą skłonni jesteśmy narzekać, to jest właśnie taka przeprowadzka. Przeprowadzka w nieznane, przeprowadzka w obce pełne lęku i strachu. Ale bardzo pocieszające i warte zauważenia jest to, że zawsze dom sąsiedni wynajmują anioły dokądkolwiek się przeprowadzamy. Anioł to jest symbol obecności Pana Boga, Jego wysłannik. Myślę, że w każdej sytuacji winniśmy szukać czegoś takiego i wtedy bezpiecznie idziemy i nie będziemy się bali tego, co na nas przychodzi, nie będziemy się napełniali lękiem. Ciągle powraca do mnie również sposób w jaki Jan Paweł II zaczął swój pontyfikat mówiąc: Nie lękajcie się! Widocznie uznał, że lęk - lęk przed drugim człowiekiem, lęk przed swoim losem i wreszcie lęk przed Panem Bogiem – to jest niestety taka dominanta naszych czasów. Trzeba się go czym prędzej wyzbyć, a wyzbywam się go niosąc w sobie głęboką świadomość, że Jezus nie przyszedł mnie potępić, ale przyszedł mnie wyzwolić. Amen.
XX niedziela zwykła (Łk 12, 49-53) - Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam.
Można się zastanawiać, skąd te militarne porównania w słowach Jezusa? Jezusa, którego na ogół utożsamiamy z człowiekiem wielkiej łagodności i tak rzeczywiście było, jedno drugiemu nie przeczy, bo to nie jest tak, że chrześcijanin, ten który naśladuje Chrystusa, powinien być cały czas łagodny i znosić cierpliwie różnego rodzaju idiotyzmy, którym się go karmi. Trzeba umieć wyczuwać taki czas, kiedy sprawy stawiamy na ostrzu noża, niezależnie, czy ktoś się na nas pogniewa, czy się nie pogniewa, tylko zawsze należy wzbudzić w sobie taką refleksję: - Czy czasem w tym momencie, kiedy ja stawiam sprawę na ostrzu noża, nie ma dużej domieszki mojego egoizmu? Czy nie chcę czasami upiec jakieś swojej pieczeni przy okazji bycia gorliwym, jeśli chodzi o sprawy Boże? To jest bardzo ważne pytanie, które powinniśmy sobie stawiać w momencie, kiedy występujemy w taki ostry sposób. Jezus wcale nie mówi, żebyśmy w każdej sytuacji byli łagodni. Owszem, mówi o przebaczeniu, miłosierdziu, miłości nieprzyjaciół, ale istotne rzeczy trzeba stawiać jasno, niezależnie od tego, czy ktoś będzie zadowolony, czy nie, czy spotkamy się z aprobatą, czy z dezaprobatą.
Dzisiaj w szczególnym natężeniu pokazuje się aktualność tej Ewangelii. Naprawdę tak jest, że ludzie, którzy rzeczywiście starają się iść za Bożymi przykazaniami, są prześladowani. Tu nie chodzi może o śmierć poniesioną na arenie, tak jak było za pierwszych prześladowań, tylko może nawet taką śmierć, która większe cierpienie przynosi, mianowicie pewnego rodzaju ostracyzm, wyrzucenie na margines społeczności. Większość jednak kieruje się prawami tego świata, gdzie egoizm króluje. Natomiast, jeżeli ktoś upomina się o sprawy niezmiernie istotne, takie, które są we współczesnym świecie kompletnie sprzeczne z Ewangelią, to zawsze będzie wyrzucany na margines. I musimy się do tego przyzwyczaić. Myślę, że taką naczelną zasadą jest: - Powiedz swoje i odejdź. Nie naszą rolą jest dopilnowywanie, czy to ziarno, które zasiejemy - ziarno prawdy, które spotkało się z dezaprobatą kogoś, czy ze wściekłością – wzrośnie, czy nie wzrośnie. To nie zależy od nas. Tak jak święty Paweł, który mówi, że sieje, ale nie będzie dbał o to - to Pan Bóg daje siłę wzrostu, a człowiek oczywiście może tę siłę wzrostu stłumić.
Bardzo ważne jest to pytanie, jeżeli występuję w sposób ostry i jednoznaczny - Czy czasem ja nie chcę upiec swojej pieczeni, czy po prostu nie przemawia przez mnie egoizm maskowany gorliwością o sprawy Boże?
XIX niedziela zwykła (Łk 12, 32-48) - "Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie."
Może się wydawać – ale chyba jest to tylko i wyłącznie złudzenie wynikające z bardzo powierzchownego czytania Ewangelii – że Pan Jezus straszy nas, żebyśmy czuwali, bo nie wiemy o której godzinie Syn Człowieczy przyjdzie. I wyraźnie daje tutaj przykład złodzieja, który przychodzi i włamuje się do mieszkania człowieka, który jest na to nieprzygotowany. Ale paradoksalnie wcale nie chodzi o to, aby się bać. Wręcz przeciwnie- Jezus mówi, że gdy rzeczywiście wcielam to w życie, gdy jestem człowiekiem, który czuwa, gdy jestem uważny - to wtedy znika lęk. Dlatego, że w każdej chwili jestem przygotowany, przynajmniej staram się, przynajmniej robię wszystko, co w mojej mocy, no bo któż o zdrowych zmysłach może powiedzieć, że jest już teraz, tu w tej chwili, przygotowany na przyjście Pana – pewnie nikt. Dlatego takie napięcie jest też potrzebne.
We wszystkich kulturach – chodzi mi o kultury religijne, o mistykę także – bardzo wielki nacisk kładzie się na tą czujność i uważność, co przekłada się na bycie tu i teraz w tej chwili. I myślę, że to jest też najprostsza – przynajmniej tak określają tą drogę wielcy święci – najprostsza droga do świętości. Oczywiście, to wcale nie zakłada, że musimy mieć jej świadomość, wręcz dobrze, jeśli człowiek nie ma takiej świadomości i ciągle dąży. To jest najprostsza droga do takiej bliskości z Panem Bogiem. Warto pamiętać o tym, że tu i teraz, według tego, co mówi Ewangelia, mamy wszystkie dane ku temu, żeby zostać zbawionym. To nie jest jakaś odległa sprawa, albo następująca dopiero po śmierci, tylko w danym momencie mam wszystkie atuty w ręku. A to, że ich nie widzę, to jest niestety moja ślepota. I On przyszedł po to, żeby otworzyć mi oczy.
Praktykowanie tego sakramentu codziennosci i chwili teraźniejszej jest niezwykle ważne. Jeżeli ktoś tęskni za tym, albo szuka woli Bożej, to ona jest tu i teraz, na wyciągnięcie ręki. To jest to, co na mnie przychodzi, ci ludzie, którzy mnie spotykają, te sytuacje, które mnie niejednokrotnie zaskakują, ale zaskakują, dlatego, że ja nie żyję tu i teraz. Ktoś może powiedzieć: - Czy to znaczy, że nie mam planować? Owszem, jak najbardziej! Tylko muszę zawsze pamiętać, że ten dzień może być ostatnim dniem mojego życia, albo moje plany moga się nie powieść... Planować trzeba, ale ja nie mogę być związany moimi planami tak ściśle, że jeżeli mi nie wychodzi, to za wszelką cenę usiłuję zrealizować to, co sobie wymyśliłem, bo najczęściej wtedy depczę po ludziach. Tylko trzeba mieć pewien dystans, trzeba mieć w sobie przestrzeń i powietrze, że niekoniecznie musi się spełnić to, co sobie zamierzyłem. I wtedy człowiek uzyskuje pewną wolność - wolność od samego siebie, od swoich zamiarów. Przestaje być pępkiem świata i chyba o to własnie chodzi.
"Czuwajcie, módlcie się". Czuwajcie w każdej minucie, starajcie się być w chwili teraźniejszej. Teologowie mówią, że Pan Bóg przebywa w jednym wiecznym Teraz. Tak że ja, jeżeli rzeczywiście staram się przebywać w teraźniejszości, to może to jest najprostsza droga do jedności z Chrystusem. Jest to trudne, niewątpliwie, nikt tego nie potrafi zrobić do końca, niemniej jednak trzeba poczynić wszelkie wysiłki ku temu, żeby to zaistniało w moim życiu.
Jeszcze jedna rzecz, też która nas dopinguje do nieustannej pracy: - "Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie". Nigdy nie wiem tak naprawdę, czy to, co mi dano, to jest wiele... Ale być może tak jest, że ja zbyt skromnie oceniam te dary, które mi zostały dane. To mnie dopinguje, to mi daje impuls do tego, żeby wykorzystywać do maksimum to, co zostało mi dane, bo być może, że to jest naprawdę wiele, a ja znowu tego nie dostrzegam. Tak jak nie doceniam tego czaru cudowności chwili teraźniejszej.
XVIII Niedziela zwykła (Łk 12, 13-21) - „Masz wielkie dobra, na długie lata złożone;
odpoczywaj, jedz, pij i używaj!”
Homilia: początek 4min. 33sek.
XVII niedziela zwykła (Łk 11, 1-13) "Panie, naucz nas modlić się, tak jak i Jan nauczył swoich uczniów".
Dzisiejsze czytania są o modlitwie. Pierwsze czytanie to znany targ Abrahama z Panem Bogiem, w którym okazuje się, że świat istnieje – tak wierzyli Żydzi od samego początku i tak też jest w Księdze Rodzaju – na barkach sprawiedliwych. Żydzi wierzyli, że na trzech rzeczach opiera się bardzo chybotliwe i otoczone chaosem zewsząd istnienie świata: mianowicie na prawie Bożym, na czynach dobrych i na modlitwie sprawiedliwego. I tutaj Pan Bóg daje Abrahamowi ewidentny dowód, że wystarczy kilku sprawiedliwych – nikt nie wie kto to jest, ale wiadomo, że są tacy i Żydzi święcie w to wierzą.
Ewangelia mówi o natrętnej modlitwie, ale chciałbym tutaj przywołać tekst, który nam umyka, a od czasu do czasu przewija się przez prefację. Jest tam napisane w ten sposób: “Nasze modlitwy i hymny pochwalne niczego Tobie (czyli Bogu) nie dodają, ale przyczyniają się do naszego uświęcenia”. My bardzo często mniemamy, że składamy jakąś daninę Panu Bogu, że nasza modlitwa się podoba Bogu, a sytuacja jest zupełnie odwrotna – to my się uświęcamy. To, że my Go chwalimy, to absolutnie nic Jemu nie dodaje. Natomiast samo przebywanie z Nim nas przemienia – i o to tutaj chodzi. Widać jak ta modlitwa przemienia Apostołów.
Niedawno było takie czytanie o tym jak to dwóch Apostołów, Jan i Jakub, przyszli do Jezusa i chcieli zrobić kariery w Jego królestwie – to też jest pewnego rodzaju forma modlitwy, modlitwy niedojrzałej, gdzie Pan Bóg ma nam pomagać w rzeczach materialnych, w sprawach tego świata, żeby były lepsze układy, lepsza sytuacja w naszym życiu czy życiu naszych bliźnich.
Natomiast tak naprawdę chodzi o zdrowie duszy, o to żebyśmy byli wewnętrznie zdrowi, no bo cóż mi pomoże, jeżeli będę fizycznie zdrowym człowiekiem, czy będę żył w świecie pełnym wygód, jeżeli poniosę szkodę na duszy... Modlitwa natrętna, stała, przynosi korzyść przede wszystkim mojej duszy. Ona ma mnie przemieniać, to nie jest jakaś danina składana Panu Bogu, to nie jest łaska, którą wyświadczam Panu Bogu, tylko to jest moc, która mnie przemienia.
Jezus kończy tę dzisiejszą przypowieść, że jeżeli będziemy prosili Pana Boga, to On nam da Ducha Świętego. Jeżeli będziemy mieli Ducha Świętego w sobie, to następuje w nas przewartościowanie wszystkich wartości – świat się nie zmieni, ludzie wokół nas się nie zmienią, to my ich inaczej widzimy, o wiele głębiej, o wiele bardziej po Bożemu. I temu służy modlitwa – nie zmianie jakiś okoliczności, ale zmianie mojego widzenia świata, ludzi i różnych relacji. Ja po prostu nabywam spojrzenia Pana Jezusa, bo Jego mam naśladować i Jego oczami patrzeć na drugiego człowieka.