Wielkanoc (J 20,1-9) Maria Magdalena i Apostołowie przy pustym grobie
Znamy wszyscy te opisy Zmartwychwstania Pańskiego. Jeżeli się im przypatrzeć, to można by powiedzieć, że wyraźnie treść rozsadza w nich formę, że te opisy są bardzo nieporadne, niejednokrotnie detale są sprzeczne. A poza tym jeszcze jedna rzecz rzuca się w oczy, mianowicie, że ci wszyscy, którzy opisywali swoje doświadczenia pustego grobu, niczego nie usiłowali tłumaczyć – tam nie ma żadnej filozofii, żadnej metafizyki, żadnej próby zrozumienia, ponieważ to się zupełnie wymyka ludzkiemu pojmowaniu. My jesteśmy tak zanurzeni w rzeczywistości, zresztą podobnie jak Apostołowie, że trudno nam przyjąć ten fakt Zmartwychwstania.
Od czasu do czasu przy okazji Świąt Wielkanocnych robione są takie sondaże dotyczące wiary i pada tam między innymi takie pytanie czy ktoś jest człowiekiem wierzącym – odpowiada załóżmy 90% Polaków, że tak. Ale następne pytanie jest: Czy wierzysz w Zmartwychwstanie? I tutaj już niestety już nie 90 procent, ale 50 - 60, różnie w zależności od społeczności w której te badania są robione. A tymczasem święty Paweł mówi w ten sposób: - Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał to daremna jest nasza wiara, a my wszyscy jesteśmy godni politowania. I warto zapytać dzisiaj samego siebie: - Jak to jest z tą moją wiarą? Bo jeżeli ja rzeczywiście wierzę w to, że moje życie zaczyna się, ale się nie kończy, to zyskuję oszałamiającą perspektywę, która rozsadza miary tego świata. Zupełnie inna optyka widzenia.
Jean-Paul Roux, historyk religii wierzący człowiek powiedział takie przedziwne zdanie: Agnostyk to jest człowiek, który bardziej wierzy w absurd ludzki niż w absurd boski. Można by odwrócić to twierdzenie i powiedzieć, że wierzący to ten, którzy bardziej wierzy w absurd Boży niż absurd ludzki, Ciekawa sprawa, kwestia wiary. Mam takiego przyjaciela, agnostyka właśnie, z którym toczymy nieustanne dyskusje i ja nie mogę się nadziwić, że on przy swojej wiedzy nie wierzy, a on nie może się nadziwić, że ja jestem człowiekiem wierzącym. I on ciągle zadaje sobie pytanie, jak to możliwe, że tak długo, że jeszcze trwam, że jestem księdzem. Czy ja naprawdę w to wszystko wierzę? I tak spieramy się i rozmawiamy ilekroć się z nim spotkam, lubię tego człowieka, jestem jego przyjacielem, a jednocześnie on zatrzymał się gdzieś na progu zaangażowania. Bo Zmartwychwstanie stawia mnie przed następującą alternatywą, zakładając oczywiście, że życzliwie podchodzę do religii. Albo na Jezusa będę patrzył w kategoriach ludzkich i wtedy mogę dostrzec, że był wspaniałym człowiekiem, że proponował niesamowitą i niesłychaną etykę, której nikt wcześniej nie proponował, że był kimś naprawdę wielkim i zaświadczył o tym swoim życiem, ...ale Zmartwychwstanie? Nie, to jest pewnie wytwór tych wszystkich ludzi, którzy byli Jego przyjaciółmi, tej pierwszej gminy chrześcijańskiej – taki mit założycielski. I w ten sposób następuje rozwodnienie mojej wiary - może jeszcze będę chodził do kościoła, ale tak naprawdę ona nie ma przełożenia na moje życie. Nie widzę mojego życia w tej perspektywie, że nie umrę, przejdę przez śmierć i zmartwychwstanę. Natomiast druga forma tego albo - albo to jest przyjąć to wszystko, co On mówi i popatrzeć na Boga Jego własnymi oczami. Zacząć wreszcie realizować to, co On nam proponuje w Ewangelii - zupełnie inaczej rzeczy wyglądają z punktu widzenia obserwatora, a zupełnie inaczej z punktu widzenia człowieka zaangażowanego. Jeżeli ja rzeczywiście zrobię to, co Chrystus mi powie, myślę, że On również obdarzy mnie głęboką wiarą w Zmartwychwstanie. Lecz dopóki patrzę z zewnątrz, dopóki siedzę przy kawie i rozważam rożnego rodzaju dylematy moralne, to nigdy nie dotknę tajemnicy Zmartwychwstania i ono nie zacznie działać w moim życiu. Właśnie, dylematy moralne. Bardzo często nasze dylematy moralne są skierowane niejako przeciwko Ewangelii, tak jakbyśmy się powstrzymywali przed prostą realizacją. Jezus mówi: Zrób to, co Ja ci mówię w Ewangelii, postaraj się przynajmniej przestrzegać tych przykazań, wejdź w ducha Ewangelii a wtedy zobaczysz, co to znaczy zmartwychwstać tu i teraz. Bo jeżeli nasze zmartwychwstanie nie zacznie się tutaj, to pewnie też nie zacznie się po naszej śmierci – chodzi o jedność z Chrystusem.
Jest zatem taka alternatywa: albo będę patrzył oczami tylko człowieka i oceniał Ewangelię z punktu widzenia moich dylematów moralnych, albo będę patrzył na Ewangelię oczami Bożymi. Albo - albo, nie ma innego wyjścia. I niech to będą moje życzenia dla Was, abyśmy nie obawiali się zaangażowania, nie obawiali się śmiechu tego świata, może naszych przyjaciół, że naprawdę jesteśmy wierny Ewangelii, staramy się ze wszystkich sił trzymać tego, o czym mi mówi Jezus Chrystus i realizować to w życiu. ”Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę” (Jerzy Liebert) . Każda chwila jest rozstrzygająca i każda albo umacnia moją wiarę w Zmartwychwstanie i rozszerza niesłychanie tę perspektywę spojrzenia na mnie i na cały świat, albo niestety zacieśnia i coraz bardziej pogrąża mnie w absurdzie ludzkim. Co wybiorę, będzie moje. Ciekawe jest to zdanie, że agnostyk woli absurd ludzki od absurdu Boga.
Niedziela Palmowa (Łk 22,14-23.56) Męka Pańska
Jak bardzo jesteśmy wszyscy podatni na manipulacje... Dzisiaj jest Niedziela Palmowa; ten sam tłum, dziś krzyczący „Hosanna!”, w Wielki Piątek krzyczy: - „Ukrzyżuj Go!” Dlaczego tak się dzieje? Bezmyślność, głupota, brak fundamentu, stadny instynkt, którym wszyscy w jakimś stopniu ulegamy. A szczególnie w dzisiejszych czasach, gdzie można wykreować jakieś wielkie „nic”, a później wdeptać w ziemię. Można zniszczyć autorytet, tylko dlatego, że ten autorytet komuś się nie podoba, kogoś drażni, a ten ktoś dysponuje środkami masowego przekazu. To są dzisiejsze czasy - z jednej strony mamy szacunek dla jakiegoś człowieka, a za chwilę się okaże, że on nie jest godny szacunku, albo przypisze mu się różnego rodzaju rzeczy, których nie było i już spada głowa. Dokładnie tak samo jak w Ewangelii. Jak tego uniknąć? Myślę, że unikniemy wtedy, kiedy będziemy pielęgnowali swoje powołanie, będziemy się nieustannie wpatrywali i pytali Chrystusa, czego On od nas żąda.
To jest ciekawe, że tak zwany „dobry łotr”, który był ukrzyżowany po prawej stronie Jezusa, to jedyny człowiek w historii chrześcijaństwa, który był osobiście kanonizowany przez Jezusa, nikt inny tego zaszczytu nie dostąpił.
„Jeszcze dziś będziesz ze Mną w raju”. Jak to się stało, że ten człowiek - który cierpiał podobne męki fizyczne jak Jezus, widział Boga ukrzyżowanego, który był nikim, był wyrzucony poza obręb świadomości - dostrzegł w Nim Boga? Nietrudno to dostrzec w czasie Jego triumfu, kiedy uzdrawiał, leczył, przemawiał, ale w momencie kiedy Jezus był bezsilny, to naprawdę była wielka sztuka. Mało tego, ten człowiek także cierpiał, on miał świadomość, że sam sobie zgotował taki los, ale jednocześnie potrafił dostrzec w takiej sytuacji Boga obok, podczas gdy drugi łotr obok był ślepy. Jak to się stało? - to jest pytanie, które mnie od dawna nurtuje. Można by powiedzieć: - Święty łotrze, naucz mnie w ten sposób patrzeć na moje życie, żebym w momencie, kiedy widzę, że coś naprawdę zniszczyłem, kiedy jestem wyrzucony na margines życia, umiał dostrzec w moich trudnych sytuacjach Chrystusa ukrzyżowanego i umęczonego. Uczmy się od niego dostrzegać obecność Chrystusa w naszych wszystkich trudnych sytuacjach.
IV niedziela Wielkiego Postu (Łk 15,1-3.11-32) przypowieść o synu marnotrawnym
Słowo Boże, Pismo Święte, wszystkie przypowieści zawarte w Ewangeliach są takimi katalizatorami. Jeżeli ja dostatecznie długo wczytuję się w nie, to one powodują, że w moim sercu następuje głęboki proces nawracania – z tym, że muszę poświecić tym przypowieściom, temu, co mówi Jezus, dużo uwagi.
Dzisiaj mamy taką przypowieść, którą chyba zna każdy chrześcijanin – o synu marnotrawnym. Szczerze mówiąc, zmienił bym jej tytuł, bo sądzę, że najważniejszy jest tu ojciec i przebaczenie. Grzech, odejście tego syna schodzi trochę na drugi plan. Powiedziałbym, że jest to przypowieść o miłosiernym ojcu. Spróbujmy się pochylić i odnaleźć w tych dwóch synach nas samych, bo i jednym i drugim dosyć często bywamy.
Sytuacja jest następująca: młody człowiek, który ”chwycił wiatr w żagle”, chce wreszcie uwolnić się od swojego ojca. Chce wyjść z domu i żąda, aby ten dał mu połowę majątku, która na niego przypada. Żeby zrozumieć, czego ten syn naprawdę żąda, trzeba pamiętać o tym, w jakim środowisku ta przypowieść powstała – w środowisku patriarchalnym. Jeden z komentatorów zadał sobie tyle trudu, że znalazł takie środowiska na wschodzie i pytał ludzi, co może oznaczać tego typu żądanie ze strony syna. Ojciec jeszcze żyje, jest w pełni sił, a syn przychodzi i żąda połowy majątku i odjeżdża z domu swojego ojca. Wszyscy pytani byli naprawdę zdumieni, czegoś takiego jeszcze nie doświadczyli. Jeden z nich odpowiedział w ten sposób: jeżeli którykolwiek syn zażądałby połowy majątku i odjechał, to ni mniej ni więcej powiedziałby: - Ojcze, chcę żebyś nie żył! Tłamsisz mnie, zgiń, umrzyj, odejdź.
Sądzę, że w ten sposób grzech zaczyna gościć w każdym naszym sercu. Zaczyna się właśnie tak, że ja biorę to wszystko, co otrzymałem od Pana Boga, czyli mój rozum, moje zdrowie, wszystkie relacje, wszystko to, kim jestem i mówię: - To ja sam siebie stworzyłem! Aby zobaczyć dlaczego ten syn odszedł, zajrzyjmy w swoje własne serca, a najlepiej chyba sięgnąć do Księgi Rodzaju i zobaczyć na czym polegał grzech pierworodny, to pierwsze odejście człowieka od Boga. Otóż Adam i Ewa mieli dosłownie wszystko w Raju, mieli miłość Boga. I w pewnym momencie przychodzi szatan, siewca rozłamów i pyta: - Czy to prawda, że Pan Bóg zakazał wam jeść owoców ze WSZYSTKICH drzew tego ogrodu? Oni odpowiadają: - Nie, nie ze wszystkich, tylko z tego jednego! Tak naprawdę, nie chodzi o ten owoc, nie chodzi o to drzewo, ale o to, że w tym momencie człowiek powziął decyzję, że sam będzie Bogiem i położył łapę na darze - wszystko jest darem - ofiarowanym przez Pana Boga. I to jest początek naszego grzechu, zapominamy o tym, że Bóg nieustannie szepcze w naszym sercu: - Ty jesteś mój syn umiłowany, w tobie mam upodobanie - i chce wziąć moje życie w swoje ręce. Ja dokładnie wiem, że nigdy nie jestem twórcą samego siebie, rzeczywistość w sposób bardzo bolesny mi to pokazuje. Śmierć moich przyjaciół, moich bliskich, moje słabe zdrowie – to wszystko świadczy o tym, że darem jest wszystko to, co dostałem. Oczywiście, ja mogę inwestować w swoje życie, ale zawsze bazuję na fundamencie i zawsze to życie jest tylko dane, pożyczone. Grzech zaczyna się w momencie, kiedy zapominam, że jestem darem dla samego siebie. Tak, jak to zapomniał ten syn. Wtedy zabieram majątek i idę w ten świat, kreuję sam siebie. A świat mi podpowiada, kiedy mnie będzie kochał: jeśli będę inteligentny, majętny, zamożny, błyskotliwy i tak dalej. Zawsze jest to ”jeśli” - jeśli będziesz taki, a taki. Łykam to wszystko i zaczynam zagłuszać w swoim sercu to, że jestem umiłowanym synem mojego Ojca. Tak było z tym młodszym synem. W momencie, kiedy roztrwonił swój majątek i zobaczył kim jest naprawdę – że jego życie było darem i to odejście z domu ojca to było odejście w kierunku nicości - wraca. FMotywy nie są wzniosłe, on po prostu nie ma co jeść. Ale jednocześnie ten człowiek przeżywa głęboką skruchę - nie poczucie winy, nie wyrzuty sumienia, bo poczucie winy i wyrzuty sumienia są monologiem, natomiast prawdziwa skrucha jest dialogiem, ja idę powiedzieć ojcu, że naprawdę jestem słaby, że bez niego nic nie znaczę. Mam świadomość, że straciłem synostwo, ale synostwo jest niejako dwustronne. Jeżeli chodzi o ojca, nigdy nie straciłem tego synostwa, straciłem je w swoim mniemaniu. Syn przygotował sobie mowę i idzie, a ojciec nawet nie pozwala mu dokończyć kwestii, co więcej, on nieustannie go oczekuje. Tak jakby położył mu rękę na ustach i mówił: – Zostaw to wszystko, najważniejsze, że jesteś, że przez to odejście wróciłeś z powrotem do mnie.
I sprawa drugiego syna. To jest też człowiek, który był w domu swojego ojca, a tak naprawdę go nie było, on stamtąd odszedł. Dlaczego? Dlatego, że on ciągle myślał, że musi na coś zasłużyć. On w pewnym sensie ”kupował” miłość ojca, a której wcale nie musiał ”kupować” – ona była dana za darmo. Gdzieś sobie ubzdurał, że musi być dobry, wspaniały, nie odchodzić, służyć ojcu i tak dalej. I ta jego pokrętna logika została zburzona w momencie, kiedy wraca syn marnotrawny i nagle Pan Bóg – ojciec – przywraca mu synostwo bez żadnego słowa nagany. Burzy się logika tego człowieka: ”To ja tu zasługuję, podlizuję się Panu Bogu, a ten , który odszedł i roztrwonił majątek z nierządnicami (co jest jego konfabulacją, bo wcale to nie było powiedziane), to nagle jemu zostaje przywrócone synostwo?!”
Ojciec wychodzi także do tego drugiego syna, który pozornie nigdy nie opuścił domu, a naprawdę był bardzo daleko od niego. I mówi - cudowne słowa - w ten sposób: Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy”. Pan Bóg mówi nam, że nas miłuje, my wcale nie musimy jakiś ekwilibrystycznych sztuczek wykonywać, żeby na tę miłość Jego zasłużyć. Tylko, że niestety często posługujemy się logiką tego świata i rzutujemy ją na Pana Boga: świat nas zawsze kocha pod jakimś warunkiem. Jedynym odzwierciedleniem miłości Pana Boga może być miłość matczyna, albo naprawdę głęboka przyjaźń czy miłość między mężczyzną a kobietą – to jest odprysk miłości Bożej. A świat zawsze będzie kochał ”pod warunkiem”. A ja przenoszę to wszystko na Boga i usiłuję Jemu udowodnić, że Go kocham! Nie muszę! Co za niesamowita ulga, jeżeli tak naprawdę człowiek stwierdzi, że jest miłowany przez Pana Boga, doświadczy tego na modlitwie i podczas Eucharystii. Ja już nie muszę nikomu niczego udowadniać, że jestem dobry, inteligentny, wspaniały. Wiem, że jestem kochany.
III niedziela Wielkiego Postu (Łk 13,1-9) Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami
niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? - przypowieść o drzewie figowym
Ta dzisiejsza Ewangelia jest ewidentnym dowodem na – powiedziałbym tak brutalnie – prostactwo naszych myśli. Bo czy nie przechodzi nam przez głowę czasem taka myśl, jeżeli kogoś spotka nieszczęście, a na dodatek ten ktoś, powiedzmy, nie prowadził się – przynajmniej według nas – tak jak należy, to czy nie przychodzi nam przez głowę taka myśl, że to jest kara Boża? Otóż Jezus wyraźnie mówi, że żadne nieszczęście, które spływa na człowieka nie jest karą za jego grzechy i należy to odróżnić. To nie my mamy wyrokować o tym - czyż ja jestem Bogiem, żeby ferować tego typu wyroki? Absolutnie nie. Ale Jezus ostrzega, że jeżeli nie będziemy się pilnowali, to zginiemy. Przy czym wydaje się, że nie chodzi Mu tutaj o śmierć fizyczną człowieka, tylko o śmierć duchową, która jest o wiele gorsza niż śmierć fizyczna. To jest największą tragedią człowieka, że może żyć i chodzić po tej ziemi, a tak naprawdę być duchowym trupem. I niestety bardzo wielu ludzi w ten sposób funkcjonuje. Warto, jeżeli złapiemy się na tego typu myśli, że kara Boża na kogoś przyszła, od razu przypomnieć sobie tę Ewangelię.
Jezus mówi także o cierpliwości, o cierpliwości ogrodnika, którym jest On sam. On nieustannie daje nam szansę, „okopuje nawozem” użyźnia glebę i czeka. A my mamy całe życie na to, żeby wreszcie się zreflektować i przynosić owoce.
Tę Ewangelię można też jeszcze odczytać w taki sposób duchowy. Można zadać sobie na przykład tego typu pytanie: - Czy myślisz, że to małżeństwo twoich przyjaciół, które się rozpadło, oni byli większymi grzesznikami niż ty? Pielęgnuj swoją miłość, bo nie wiadomo do czego ty jesteś zdolny... Albo: - Czy myślisz, że syn twoich przyjaciół, który zszedł na manowce, był złym człowiekiem? Pilnuj swojego dziecka i nawiązuj z nim kontakt, żeby z nim też się coś nie stało!
To są wezwania bardzo palące, bo my bardzo łatwo ferujemy wyroki w stosunku do innych ludzi, natomiast zaglądnąć do swojego ogródka nam jest trudno. Dlatego że to jest bolesne stwierdzić, że człowiek popełniał różnego rodzaju nadużycia w stosunku do drugiego człowieka – i to się dla jednego i drugiego może skończyć tragicznie – to naprawdę jest myśl przerażająca. O wiele lepiej zająć się bliźnim i jemu przypisywać całe zło i jednocześnie, jeśli przyjdzie na niego nieszczęście, powiedzieć, że to Pan Bóg go skarał. Jezus wyraźnie przestrzega nas przed takimi myślami. Te wszystkie rzeczy o których słyszymy – może już tak uodporniliśmy się na tragedie ludzkie, że ledwo dochodzi to do nas – są pewnego rodzaju przestrogą dla nas, że życie nasze jest kruche, krótkie i należy wykorzystać ten czas – to nie chodzi o jakąś nerwicę religijną – ale by zająć się rzeczami istotnymi, a nie cyzelować jakieś peryferia, które nikomu do niczego nie są potrzebne. Póki mamy czas i póki, jak Jezus mówi, jesteśmy okopani i pielęgnowani przez Niego, to zacznijmy wreszcie zaglądać we własne serce.
II niedziela Wielkiego Postu (Łk 9,28b-36) – Przemienienie Pańskie
Dojmujące świadectwo ułomności ludzkiego słowa – tak można by określić ten fragment z dzisiejszej Ewangelii, ale nie tylko ten. Wszystkie te momenty, kiedy człowiek usiłuje opisać objawiającego się Boga są kalekie i ułomne. I nic dziwnego, najwięksi mistrzowie słowa wiedzieli, że są rzeczywistości, które dotknięcie słowem niszczy, odbiera im blask. Najwięksi mistrzowie potrafili często, od czasu do czasu, bardzo rzadko dotknąć tych rzeczywistości i to na ogół bardzo prostym słowem, albo też tym, co jest pomiędzy słowami, czyli milczeniem. I trochę tak jest w dzisiejszej Ewangelii; należałoby spojrzeć na nią z tego punktu widzenia, z punktu widzenia ułomności ludzkiego języka. Ona opisuje coś czego opisać się po prostu zwyczajnie nie da!
Jedyne, co prawdziwe i trafiające do nas, to dwie rzeczy – zdumiewające, ale te dwie rzeczy są obecne także w opisie ofiary Abrahama - to znaczy sen i lęk. W momencie, kiedy w Piśmie Świętym pokazuje się Pan Bóg, człowiekowi zawsze towarzyszy sen albo ocknięcie się ze snu i lęk. To wskazuje na obecność Pana Boga. Dlaczego sen? To też jest pewnego rodzaju metafora, dlatego, że człowiek nie jest pewny, czy to, co widzi, to co odczuwa, te wizje, które ma są prawdziwe czy nieprawdziwe – dokładnie tak samo jak człowiek świeżo przebudzony, tak naprawdę powracający do rzeczywistości zastanawia się, czy to, co przed chwilą śnił było prawdą, czy też to, co teraz dotyka i widzi jest prawdą. I z Panem Bogiem jest podobnie. Kiedy On się objawia w naszym życiu, nie możemy ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że to jest On. Czasem myślimy, że to po prostu zwyczajne złudzenie.
Jeszcze jeden sygnał, mianowicie lęk. Lęk, który również pojawia się w Piśmie Świętym w momentach, w których objawia się Pan Bóg. W dzisiejszej Ewangelii mamy jeszcze dwie rzeczy, światło i obłok – to też jest pewnego rodzaju metafora, dlatego że światło oświeca z zewnątrz, a to światło o którym mówi ewangelista bije od wewnątrz Jezusa. A obłok, to nie jest zwykły obłok. Obłok przysłania, a jednocześnie odsłania i to miał prawdopodobnie na myśli święty Łukasz używając tego terminu. Obłok osłaniał takie Arkę Przymierza, obłok otoczył Maryję. Te wszystkie metafory powtarzają się w Piśmie Świętym, ale nie należy ich brać dosłownie.
Kiedy w moim życiu pojawiają się takie rzeczy, w które nie potrafię uwierzyć, które mienią się i snem i rzeczywistością, a z drugiej strony towarzyszy im lęk, to jest specyficzne objawienie się Pana Boga. Tak się dzieje w momentach tragicznych w życiu człowieka. Prawdopodobnie tak mniej więcej przebiega pierwszy zawał – wczoraj byłem na nartach, a dzisiaj dostałem lekkiego zawału i nie mogę w to uwierzyć! Nie wiadomo, czy to sen, czy rzeczywistość, budzę się na intensywnej terapii i nie wiem. I lęk towarzyszący. Jest to specyficzne objawienie się Pana Boga. Wielka miłość, czy przyjaźń, która przychodzi na człowieka także: nie mogę w to uwierzyć, wymyka się to opisom, wymyka się pojęciowaniu. A jednocześnie towarzyszy też temu uczucie lęku.
I wniosek z tego następujący, żebyśmy nie pomijali takich momentów w naszym życiu, ponieważ w tych właśnie momentach jest to być może objawienie się Pana Boga i umieli zbadać te momenty, czy rzeczywiście tak jest. Pan Bóg w ten sposób chce wtargnąć w nasze ułomne i słabe życie.
Święty Paweł w Liście do Filipian używa takiego sformułowania, że Jezus chce przekształcić nasze uniżone ciało na chwalebne. Jakże niesamowicie trafny jest to opis i nie trzeba być teologiem albo filozofem, żeby wiedzieć, że nasze ciało jest uniżone. Oczywiście ma momenty świetności, lecz jest także skazane na obumieranie. Ale także jest obiecane przemienienie tego ciała. I wystarczy spytać medyków, fizjologów czy biologów, aby powiedzieli, że parę kropel hormonalnej sekrecji powoduje, że kobieta mądra nagle ocenia z perspektywy swoje postępowanie jako kretyńskie. Jakaś niedoczynność czy nadczynność gruczołu powoduje, że szanowany obywatel robi z siebie błazna. To wszystko jest kruche, miałkie i podatne na przemijanie. Oczywiście, że są to rzeczy smutne, ale z perspektywy Ewangelii to są objawienia Pana Boga i obym ja ich nie pominął. Dlaczego tak twierdzę? Zwróćmy uwagę na to, co się dzieje z Chrystusem, mianowicie ten fragment, który przeczytaliśmy, tutaj on u Mateusza, u Łukasza i u Marka jest umieszczony w bardzo podobnym następstwie zdarzeń – najpierw Jezus pyta: „Za kogo uważają Mnie ludzie?” I Apostołowie odpowiadają, że za Syna Człowieczego, potem Jezus obwieszcza im swoją mękę, Piotr nie chce, żeby to przyszło na Chrystusa. Później następną próbą zakomunikowania męki jest Przemienienie czyli objawienie chwały, po czym następuje drugie słowne poinformowanie Apostołów o męce. Czyli to wydarzenie jest centralne.
Warto jeszcze zastanowić się nad dwoma słowami, których używa święty Jan na określenie męki, mianowicie od mówi, że to jest ”godzina uwielbienia”. Jeżeli mówimy, że jakiś człowiek ma swoją godzinę, to na ogół określamy tym godzinę sukcesu, godzinę, kiedy odnosi jakiś triumf. A uwielbienie to jest aprobata połączona z zachwytem, a więc okazuje się, że krzyż z punktu widzenia Boga jest taką godziną uwielbienia. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że nasze krzyże są także godziną uwielbienia, ale my niestety bardzo często omijamy to, nie potrafimy spojrzeć na te wypadki z punktu widzenia Pisma Świętego, z punktu widzenia tego, że nasza ojczyzna jest w Niebie, tylko zamykamy się w tym tragizmie czysto ludzkim, nie potrafimy rozświetlić tego słowami Pana Boga, rozświetlić tego nadzieją, którą On nam daje. A jest to konieczne. Przeżywamy tragedię nie dlatego, że nam coś nie wyszło, nie dlatego że ponieśliśmy fiasko, tylko dlatego ta tragedia jest taka zamykająca, że pokładamy nadzieję w rzeczach, w których nie powinniśmy nadziei pokładać. Że zbyt małą miarą mierzymy samego siebie. Jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na nasze życie, to okaże się, że naprawdę bardzo często pomijamy te objawienia Pana Boga, którymi On tak mocno wtargnął w nasze życie. I zrzucamy to na jakiś splot dziwnych wydarzeń, pech i tak dalej. Może warto spojrzeć na te wszystkie wydarzenia, kiedy – jak to Józef Czechowicz pisze:
Pęka sprężynka
I oto, meteorze,
Znalazłeś się
Na zupełnie innej planecie...
I niedziela Wielkiego Postu (Łk 4,1-13) – kuszenie na pustyni
Na pewno jesteśmy świadomi, że ten dialog, który przed chwilą usłyszeliśmy, między Jezusem a Szatanem trwa nadal w każdym sercu człowieka. I warto się pochylić nad tym tekstem, aby zobaczyć i rozpoznać te wszystkie podszepty, które gdzieś czają się w zakamarkach naszego serca i którym, niestety, czasem ulegamy. Jak to się wszystko zaczęło? Zaczęło się od chrztu Pana Jezusa, od momentu kiedy wszedł w rzekę Jordan i obmyły Go wszystkie ludzkie nieprawości. Stał w kolejce, można by powiedzieć, do konfesjonału, jak każdy inny po to, żeby przyjąć na siebie wszystko, co ludzkie. I dalej, jak czytamy, Duch wyprowadza Go na pustynię. Warto się przyjrzeć i zobaczyć ten symboliczny wymiar pustyni również i w naszym życiu. Jezus idzie na pustynię, która jest synonimem milczenia i samotności. I to jest sugestia dla nas, że w naszym życiu potrzebny jest też dystans, bo chrzęst codzienności zagłusza pytania istotne. Jeżeli nie będziemy mieli dystansu, nie będziemy mieli także prawdziwego zakorzenienia w rzeczywistości - będziemy się ślizgali po powierzchni. Od czasu do czasu człowiek musi wyjść na pustynię, żeby przemyśleć samego siebie i motywy swoich działań. Pustynia to jest także milczenie i śmierć, to jest terra inaquosa, ziemia bezwodna, gdzie wszystko umiera. Do życia ludzkiego potrzebne są relacje międzyludzkie - bez tego człowiek usycha - ale usycha także bez relacji między Absolutem a sobą. I pustynia służy do intensyfikacji doświadczenia Pana Boga. Poza tym istnieje jeszcze inny symboliczny wymiar pobytu Jezusa na pustyni, mianowicie Jezus identyfikuje się ze swoim narodem – przebywa tam czterdzieści dni. Wiemy, że Izraelici przez pustynię szli czterdzieści dni zanim doszli do Ziemi Obiecanej. A centrum tej wędrówki przez pustynię był czterdziestodniowy pobyt Mojżesza na górze twarzą w twarz z Panem Bogiem. Historia Starego Testamentu również notuje historię Eliasza, który uciekał przez czterdzieści dni, był na pustyni, uciekał przed Achabem. To wszystko ma wymiar symboliczny, ale także w naszym życiu powinno być realizowane. Jeżeli nie mam dystansu, tak naprawdę nie mam zakotwiczenia w rzeczywistości.
Teraz o pokusach. Warto zwrócić uwagę na dwie rzeczy: przede wszystkim, że Szatan posługuje się słowami Starego Testamentu i Jezus też odpowiada mu słowami Starego Testamentu. Papież Benedykt XVI, kiedy jeszcze był kardynałem Ratzingerem, skomentował to w bardzo ciekawy sposób. Mianowicie powiedział, że czytanie Starego Testamentu - Szatan posługuje się słowami Starego Testamentu - bez świadomości tego, że on prowadzi do Jezusa jest czytaniem Antychrysta. I jeszcze jedna rzecz – zwróćmy uwagę, że Szatan wcale nie kusi Jezusa do zła, bo zło jest tak odrażające w swojej czystej postaci, że nikt by na to nie poszedł. Szatan jest czystą inteligencją pozbawioną miłości i dlatego usiłuje nas zmylić nie w bardzo prosty i prymitywny sposób, tylko w sposób inteligentny.
Wszystkim tym trzem kuszeniom wspólna jest jedna rzecz - wybiera się cząstkę prawdziwą, po czym absolutyzuje się ją i podaje się za czystą prawdę. Każda rzeczywistość - jeżeli ja wyławiam z niej jedną cząstkę i przez pryzmat tej cząstki patrzę – fałszuje.
Tak jest ze wszystkimi sprawami w naszym życiu. Jeżeli wyłowię jakąś część, na przykład jeżeli patrzę na człowieka tylko i wyłącznie z punktu widzenia jego płciowości - płciowość jest integralną częścią człowieka i jest dobrą, bo stworzoną przez Pana Boga, ale jeżeli ja ją absolutyzuję, to nie trzeba chyba dopowiadać co się z człowiekiem dzieje. Jeżeli oceniam człowieka tylko i wyłącznie z powodu sukcesu, jaki odniósł i to absolutyzuję, dokładnie dochodzi do takiej samej sytuacji. I dlatego Jezus mówi, że nie samym chlebem żyje człowiek. Co więcej, to kuszenie szatańskie ma zakorzenienie w rabinistycznych spodziewaniach się Mesjasza. Mianowicie rabini uważali, że Mesjasz gdy przyjdzie, to dokona o wiele większego cudu, niż Mojżesz na pustyni, który karmił swój lud manną z nieba – że On zaspokoi głód człowieka. Głód jest wielką plagą, my może tego akurat nie odczuwamy w naszym kraju, ale wystarczy sobie uprzytomnić dwie rzeczy - może ktoś to uzna za demagogię, nie mniej jednak obydwa fakty są prawdziwe - z jednej strony kilka tysięcy dzieci umiera w Afryce z głodu codziennie, a z drugiej strony zaplecza ekskluzywnych restauracji, na których gnije nie dojedzone jedzenie. Głód jest niesamowitą plagą ludzkości i zaspokoić go całkowicie, to jest niestety zredukować człowieka tylko do jednego wymiaru - do wymiaru zmysłów i żołądka. Jezus wyraźnie mówi: Nie samym chlebem żyje człowiek. Poza tym, zwróćmy uwagę, że my mamy takie pokusy - bierzemy rzeczy w naszym życiu, które wydaje nam się, że zaspokoją nasz głód. Ale okazuje się to złudzeniem po dniach, tygodniach, czy roku - że nic nie jest w stanie zaspokoić głodu, bo największym głodem człowieka jest głód sensu. Można mieć pełny żołądek, można być sytym człowiekiem opływającym we wszystko, a umierać, marnieć i karleć z powodu braku sensu swojego życia, przecież znamy takie historie.
Drugą i trzecią pokusę wiąże bardzo ważna rzecz. Druga pokusa jest pokusą władzy, władzy totalitarnej, a trzecia pokusą sukcesu. Władza i sukces w tym wypadku akurat mają jedną wspólną rzecz. Mianowicie, w pierwszym przypadku – pokusy władzy - Szatan wynosi Jezusa wysoko w górę, gdzie Mu pokazuje wszystkie królestwa świata, a w drugim przypadku - pokusy sukcesu - na narożnik świątyni równie wysoki. Wspólną rzeczą jest wysokość. Władza absolutyzowana i sukces absolutyzowany powodują dwie rzeczy: oddalenie i patrzenie na innych z wysokości. A z wysokości ludzie wydają się jak mrówki, nie można dostrzec różnicy między świętym, a zbrodniarzem, między dobrym a złym. Tak właśnie mamienie władzy i sukcesu się odbywa, że ci którzy ulegli tej pokusie, oni w ten sposób postrzegają innych ludzi: to są mrówki bez znaczenia - natomiast ”JA” decyduję o wszystkim! Nie łudźmy się, każdy z nas jest w ten sposób kuszony. Z dużej perspektywy, na przykład z satelity, gdyby tak zniszczyć Europę, to pokazał by się w tej perspektywie opalizującej Ziemi tylko lekki dymek. Z wysokości bombowca nie widać niszczonych miast. I my ulegamy czasem takim pokusom, oczywiście nie w takiej skali.
Warto przypatrzeć się sobie, swojemu życiu i swojemu powołaniu - czy czasem nie ma we mnie tych trzech pokus:
- Czy chleb, bardzo szeroko pojęty, zaspokoi wszystkie moje pragnienia, a wiem, że nie da się żyć bez sensu życia?
- Czy władza, czasem ta mała, cząstkowa władza, jaka każdy z nas posiada nawet w tym małym wymiarze począwszy od władzy rodzicielskiej aż po władzę dyrektorską – czy ona nie powoduje, że innych ludzi odczytuję jako nic nie znaczące mrowisko, jako masę?
- I czy sukces, który odniosłem, czy czasem nie dystansuje mnie tak od drugiego człowieka, że oceniam go bardzo nisko?
Ten dialog trwa w każdym ludzkim sercu od momentu, kiedy dokonał się na pustyni, aż do dzisiaj.
V niedziela zwykła (Iz 6,1-2a.3-8) (1 Kor 15,1-11) (Łk 5,1-11) – powołanie rybaków na Apostołów
Dzisiejsze czytania to trzy szkice o ludzkim powołaniu i od razu trzeba chyba przestrzec przed pewnego rodzaju ułudą. Mianowicie, często nam się wydaje, że powołanie ludzkie jest jednorazowe, dokonuje się w jednym punkcie czasowym. Otóż nic podobnego - ono bardzo często jest wielokrotne. Bardzo często każdą swoją decyzją albo umacniam to powołanie, wezwanie, wyjście naprzeciw woli Bożej, albo niweczę je, druzgoczę to, co Pan Bóg chce zrobić z moim życiem. Warto się przyjrzeć tym trzem szkicom, bo to dotyczy każdego z nas - każdy z nas do czegoś jest powołany przez Pana Boga, jest konkretnie wezwany do konkretnych rzeczy. Warto zobaczyć, jak to się dzieje w Piśmie Świętym, jak ludzie reagują i jaka niesamowita jest synergia między ludzkimi zdolnościami, a łaską Pana Boga. Tak naprawdę nie da się oddzielić tych dwóch rzeczy, nie da się przeprowadzić cezury, że tutaj jest moje działanie, a tutaj jest działanie łaski Bożej. I to jest zasadnicza sprawa, która łączy te trzy opisy powołań: izajaszowego, pawłowego oraz Apostołów: Piotra, Jakuba i Jana.
Są jeszcze dwie inne rzeczy, które łączą te powołania. Zdumiewające: je oddziela historycznie rzecz biorąc kilkaset lat. A mimo wszystko noszą na sobie bardzo podobne piętno. Jeden z filozofów, który zajmował się religią mówił o tym, że doświadczenie sacrum, doświadczenie świętości w zasadzie łączy ze sobą dwa dziwne stany człowieka. Jeden nazwał misterium fascinosum, a drugi misterium tremendum. Czyli fascynację połączoną z drżeniem i lękiem. I znowu u Izajasza, Pawła i u Szymona, Jakuba i Jana mamy dokładnie to samo. Ci wszyscy ludzie lękają się, ale jednak są otwarci. U Izajasza widzimy, że jeżeli ja - rzeczywiście pomimo tego, że się lękam - jestem otwarty, to muszę najpierw być oczyszczony i niewątpliwie w tym wypadku pewnie było to bolesne. Anioł wziął węgiel i dotknął ust, aby oczyścić jego wargi. Czyli prawda, bo czystość warg, czystość słowa mierzy się moją prawdą.
Spróbujmy teraz spojrzeć na Ewangelię, bo ona niesie też niesamowite treści i pomaga nam w spojrzeniu na swoje powołanie. Mamy taką sytuację - profesjonalni rybacy po całonocnym połowie; ten połów skończył się fiaskiem, nic nie złowili, nie ze względu na swoja nieudolność, bo zapewne byli ludźmi, którzy wiedzieli, co robią, byli profesjonalistami w swojej dziedzinie, ale po prostu każdy rybak wie, że nie tylko od jego profesjonalizmu zależy połów. Są zmęczeni, płuczą sieci i oto jakiś rabbi żydowski - oni Go nie znają - prosi żeby odpłynęli troszeczkę od brzegu, siada w łodzi i zaczyna nauczać. Już to mogło zirytować tych ludzi, bo byli naprawdę zmęczeni. Ale pewnie zirytowało ich następne wezwanie, żeby rzucili sieci jeszcze raz. Tym bardziej, że nie był to czas połowu ryb – a mimo wszystko ulegli. Widocznie coś było w tym człowieku, coś było w Jego głosie, w Jego spojrzeniu, że ulegli. Pewnie bili się z myślami, że to naprawdę nie ma sensu – cóż może jakiś rabbi żydowski wiedzieć o połowie ryb? Pewnie nic... ale zawierzyli. I dokonał się cud. I chyba tak przebiega w naszym życiu interwencja Pana Boga. Najpierw człowiek powinien być dobry w jakiejś dziedzinie swojego życia i naprawdę poświęcić dużo czasu, żeby być profesjonalistą. Później bardzo często okazuje się, że nie wiem jak będzie zdolny, nie wiem, ile rzeczy będzie mógł przewidzieć, to jednak są rzeczy nieprzewidywalne. I od czasu do czasu poniesie druzgocącą klęskę. To tylko uczniowi, który przeczytał dwie książki na dany temat, wydaje się że wie wszystko. Tylko człowiek, który początkuje w jakiejś dziedzinie i przeczytał parę artykułów, jemu się wydaje, że wie naprawdę wszystko i czerpie z samej krynicy wiedzy. Natomiast prawdziwy profesjonalista wie, że nic nie wie – tak jak kokieteryjnie troszeczkę powiedział Sokrates. To znaczy, im więcej wie, tym większą świadomość ma swojej niewiedzy. I dokładnie tak samo jest w naszym życiu i w naszym powołaniu. I wtedy dopiero, kiedy ja mam świadomość swojej małości, świadomość swojej słabości, kiedy dopada mnie to misterium tremendum - drżenie przed moim powołaniem, tym, że nie podołam i tak dalej - dopiero wtedy tak naprawdę mogę się otworzyć na łaskę Pana Boga. Nigdy mi to nie wyjdzie, jeżeli Pana Boga będę traktował tylko jako pewnego rodzaju dopalacz: jestem dobry w jakiejś dziedzinie, a jeżeli zapewnię sobie „plecy w Niebie”, to będę jeszcze lepszy. Zawsze każde powołanie bazuje na głębokiej świadomości ograniczoności człowieka. To jest niezmiernie ważna sprawa tej dysproporcji między moją przemijalnością i kruchością, a Panem Bogiem. I dopiero wtedy, gdy widzę jak bardzo mało zależy ode mnie, a jednocześnie z drugiej strony wiele, dopiero wtedy mogę się otworzyć na łaskę Pana Boga. Warto to, co wyczytaliśmy z tej Ewangelii skonfrontować z własnym życiem i własnym powołaniem. Jak my reagujemy na to, co mówi do nas Pan Bóg?
I jeszcze jedna ważna rzecz ciśnie się na usta, komentując tę Łukaszową opowieść. Mianowicie, Pan Bóg chce z reguły wtargnąć w nasze życie w momencie jak najmniej odpowiednim. Jak najmniej odpowiedni był ten moment, kiedy rybacy płukali swoje sieci po nieudanym połowie – właśnie wtedy, kiedy mi się coś nie udało, kiedy mam świadomość swojej małości. To jest bardzo często moment, w którym interweniuje Pan Bóg, a my bardzo często niestety omijamy tę Jego interwencję i trzymamy Go z dystansu. Zapytajmy samych siebie, czy w naszym życiu są podobne epizody, jak w życiu Izajasza, świętego Pawła - który mimo ogromu pracy nazywa sam siebie niezbyt pochlebnym terminem „płód poroniony” - i tych trzech Apostołów, których w Ewangelii świętego Łukasza powołał Chrystus.
III niedziela zwykła - (Łk 1,1-4.4,14-21) "Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli."
Dzisiejsza Ewangelia opisuje jeden z trudniejszych momentów w życiu Jezusa, kiedy przychodzi do swojego rodzinnego miasta, gdzie się wychował, wchodzi do synagogi, wszyscy Jego znajomi są tam zgromadzeni, zaczyna czytać i mówi takie niesamowite dla słuchaczy słowa, że dzisiaj się to spełniło - mówi, że On jest Mesjaszem. Można by powiedzieć, ze naprawdę był to brak dyplomacji ze strony Pana Jezusa. Działanie zupełnie pozbawione taktyki. Gdyby był człowiekiem, który wyjechał z Nazaretu, wrócił, nie wyszło Mu, wszyscy klepali by Go po plecach i mówili: - A widzisz, mówiliśmy Ci, nie wyjeżdżaj z naszego miasta. Gdyby wrócił odebrawszy nauki w Jerozolimie jako rabbi, wtedy wszyscy byliby dumni, że ktoś z ich miasta został nobilitowany. Gdyby był kimś obcym i głosił te słowa, no cóż... obcy zawsze wydają nam się więksi. Ale to był Jezus, który z tymi ludźmi przebywał codziennie, oni widzieli pot na Jego tunice ... i mówi takie słowa! Cóż za brak dyplomacji. Przecież wydaje się, że Jezus zdawał sobie sprawę z tych wszystkich mechanizmów, które przed chwilą opisałem. Dokładnie wiedział jak będzie przyjęty, a mimo wszystko to powiedział, że jest Mesjaszem. Pytanie: - dlaczego? Z bardzo banalnej przyczyny, mianowicie że to było prawdą. I nie przeprowadzajmy daleko idących analogii, bo gdybyśmy my chcieli mówić prawdę o sobie, to na pewno nie byłaby to prawda wzniosła. A jeżeliby ktoś chciał mówić słowa wielkie o samym słowie i to jeszcze wśród znajomych wśród których się wychował, to naraził by się na śmieszność. Ale jest jeden punkt wspólny między nami, a Panem Jezusem – tak samo jak ci ludzie słuchający Jezusa nie chcieli przyjąć prawdy o Nim – była to trudna prawda - tak samo my bardzo często nie chcemy przyjąć prawdy o samym sobie.
Różni nauczyciele różnie nauczają. Jedni mówią w ten sposób: - ”Myśl pozytywnie. Akcentuj swoją wielkość i nawet jeżeli tak nie jest w rzeczywistości, być może że będzie w przyszłości. W ten sposób będziesz miał w sobie pewien motor do wyrywania się z sytuacji ugrzęźnięcia w życiu. ” Inni mówią z kolei: - ”Zobacz na swoje słabe punkty, to cię uratuje przed pychą”. Myślę, że i jedna i druga droga grzeszy tym, że w gruncie rzeczy chodzi tutaj o nasze ”ja”, o zaakcentowanie mojego ”ja”. Jezus proponuje coś innego: - Skonfrontuj się z rzeczywistością, zobacz prawdę o sobie. I jak później doda: - Poznajcie prawdę, a prawda was wyzwoli. Niestety w życiu jest tak – każdy z nas tego pewnie doświadcza – że błazen chce być przynajmniej małym królem, mały król śni o tym, żeby być wielkim filozofem. Ktoś kto jest dobrym prozaikiem być może cierpi z tego powodu że nie pisze wierszy... Świetny matematyk aspiruje do tego, żeby być prorokiem. Ciekawe, my bardzo często dokładnie wiemy, kim chcielibyśmy być, a bardzo rzadko wiemy to, kim jesteśmy. I myślę, że dzisiaj pytanie, które Jezus nam stawia, to jest właśnie to: - Kim jesteś, człowieku? Bo ta sytuacja, jeżeli ja przyjmę tę niewygodną prawdę o sobie, ona ma moc wyzwalania mnie z różnych krepujących więzów. Ja wtedy nie będę musiał przed nikim niczego i nikogo udawać, nie będę usiłował zakładać masek. Po prostu zgodzę się na to, kim jestem. Co więcej, to jest początkiem odczytywania mojego powołania. W taki bardzo dowcipny i kąśliwy sposób mówi o tym święty Paweł w Liście do Koryntian: - wszyscy jesteśmy jednym organizmem, głową naszą jest Jezus, a wszyscy jesteśmy jednym ciałem. Co by to było, gdyby nagle noga chciała być okiem – wzniosłym okiem, wspaniale patrzącym okiem – zrezygnowała by ze swojego powołania, albo jeśli już miałaby być nogą, to przynajmniej tą niezastąpioną. I tak uciekamy od swoich ról, uciekamy od tego, co nam Pan Bóg dał. I wtedy tak naprawdę wpadamy w nieszczęście. I wpadamy w kompleksy. A tymczasem wystarczy tylko jedna ważna sprawa: - kim ja jestem, jakie są moje dary? Czy czasem nie uciekam w marzenia? My kochamy pielęgnować mity na swój własny temat, kochamy bardzo często snuć różnego rodzaju wyobrażenia. Tymczasem powrót do samego siebie, do prawdy o nas samych, jest początkiem odczytania naszego powołania. Wtedy nie będziemy się łudzili. Są tacy ludzie – ja ich spotykam bardzo często – którzy wykonują nawet takie banalne czynności, ale z taką pieczołowitością, tyle serca wkładają i tyle im to szczęścia daje, że stoję w głębokim podziwie. To są ci, którzy znaleźli swoje powołanie niezależnie od tego, czy pełnią funkcję jakieś wzniosłe i spektakularne, czy też naprawdę malutkie. I wiedzą, że służą. I to jest szczęście człowieka. Jezus kiedyś powie: - Słudzy nieużyteczni jesteście. Jeżeli zrobicie, co do was należy, powtarzajcie sobie: słudzy nieużyteczni jesteśmy. I to jest chyba szczęście. Bo jeżeli ja będę gonił za pewnego rodzaju imaginacjami, to potrafię całe swoje życie strawić bolejąc nad tym, że nie mam na przykład jakiś darów. A może by się skoncentrować na tym co mam? Skoncentrować na tym miejscu, w którym jestem, bo tutaj tylko można znaleźć szczęście. Prawda, niechciana prawda o nas samych, to jest motyw dzisiejszej Ewangelii. I my bardzo często, tak samo jak ci ludzie w Nazarecie nie chcieli przyjąć prawdy, tak samo my nie chcemy jej przyjąć.
Fascynuje mnie w tej Ewangelii sama sytuacja, że oto Bóg - Logos, Słowo poprzez które wszystko się stało – przyjmuje zaproszenie na wesele do jakiejś tam Kany Galilejskiej, siedem kilometrów od Nazaretu, że Pan Bóg chce się fatygować! Czyż nie ma innych wielkich spraw – gigantycznych, megaświatowych czy poza światowych do zrobienia, tylko spędza czas na weselu ludzi, u zwykłych prostych ludzi. To jest fascynujące i tutaj pierwszy wniosek się nasuwa, że Pan Bóg tak samo chce się troszczyć o nas wszystkich tutaj zgromadzonych. Nieważne, jak błahe wydają nam się sprawy, które mu przedstawiamy.
Następna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę - ten cud Jezusa zamiany wody w wino zauważyli tylko nieliczni ludzie. Przyjrzyjmy się tym ludziom, którzy ów cud Jezusa zauważyli. Pierwszym człowiekiem, który był inspiratorem, który wpłynął na Chrystusa, żeby ten cud uczynił, była Maryja. Jest taki przedziwny dialog, który ze strony Jezusa przynajmniej delikatnie trąci taką oschłością, mianowicie Matka Boża widząc sytuację, widząc bliską kompromitację tych ludzi, którzy wyprawiali wesele, mówi, że wina nie mają, a Jezus pozornie szorstko odpowiada: - Czy to moja lub twoja sprawa, niewiasto? I wtedy następują jedne z najcudowniejszych słów zaufania: - Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie. Czyli Matka Boża otwiera się na ten cud poprzez swoje zaufanie zupełne - niezależne od tego jak postąpi Chrystus, ja Mu ufam!
Następnie słudzy, ci którzy trudzili się w napełnianiu sześciu stągwi wodą, a nie była to mała ilość – to było kilkaset litrów wody. I jak Ewangelista skrupulatnie notuje: napełnili je aż po brzegi. Przepraszam za kolokwializm: oni nie ”odwalili roboty” tylko rzeczywiście dokładnie wypełnili stągwie wodą. Kilkaset litrów w sytuacji kraju pustynnego, gdzie wodę trzeba czerpać ze studni, to naprawdę jest olbrzymia praca, a przecież ci ludzie przyszli na wesele. Zwróćmy uwagę, że oni nie pytali: - ”Po co? Jaki jest sens, wytłumacz nam! O co ci chodzi?” Tylko ponieważ Chrystus to powiedział, to oni to zrobili. I znowu tu jest dla nas wskazówka. My bardzo często przyłączymy się do jakiegoś dzieła, ale ten, który nas zachęca, musi nam dokładnie wytłumaczyć o co chodzi i to my musimy ocenić, czy ta sprawa ”ma ręce i nogi”. I niestety tak samo postępujemy z Panem Bogiem, jak przychodzą na nas terminy, które niestety nie mieszczą się w naszych planach, to usiłujemy zadawać Panu Bogu pytania, żeby nam wytłumaczył, dlaczego tak jest. A Chrystus mówi: ”Nie, zrób najpierw to, co do ciebie należy i to w ramach przykazań, a później zobaczysz...” A my chcemy najpierw zobaczyć, a później ewentualnie po głębszym zastanowieniu dopiero się do tego dzieła przyłączymy.
I wreszcie Apostołowie, bo byli z Jezusem również Apostołowie, oni też dostrzegli ten cud. Ewangelista na końcu notuje, że uwierzyli w Jezusa, zobaczywszy co się stało. A dlaczego zobaczyli? Dlatego, że byli Jego przyjaciółmi, byli blisko Niego, że Mu towarzyszyli.
Czyli mamy trzy rzeczy: zaufanie Matki Bożej, wykonywanie pewnych rzeczy, które do mnie należą bez szemrania i wreszcie bliskość. I jeżeli te trzy rzeczy będą obecne w naszym życiu, to naprawdę wierzcie mi, że będziemy cuda Boga widzieli na każdym kroku. My często postępujemy w ten sposób: zaplanujemy sobie coś dokładnie i nie daj Boże, żeby coś zgrzytnęło w tym planie, bo wtedy zaczyna się łatanie dziur. I najczęściej w tym momencie popełniamy największe błędy w naszym życiu, bo ażeby załatać coś, co nam się sypnęło, uciekamy się do rzeczy nieprawych, złych, żeby tylko wszystko wyglądało na to, że moja realizacja, moje plany nie wzięły w łeb. I tutaj ja sytuuję się w miejscu Pana Boga. Coś sobie zaplanowałem i jota w jotę to musi być wykonane, a jeżeli coś zgrzyta, to będę naciągał rzeczywistość – niszczę siebie, innych ludzi ale to nieważne, ważne żeby mi tylko wyszło. Natomiast dzisiejsza Ewangelia, paradoksalnie mówi tak, że Pan Bóg pojawia się w naszym życiu w tym, co jest przez nas nieprzewidziane, zaskakujące, co wygląda na niedociągnięcie, może to czego żeśmy zaniedbali. A w nas nie ma miejsca na Jego cud, ponieważ głowę mamy wypełnioną swoimi planami i wyobrażeniami, jak te plany powinny się ziścić. A więc jeszcze jedną rzeczą, którą powinienem zrobić, to zrobić w sobie miejsce, żeby nie trzymać się kurczowo tego, co sobie zaplanowałem - nie rozrywać szat z tego powodu, że zabrakło nagle wina, tylko naprawdę zaufać, wykonać to, co Pan Bóg mi każe wykonać - i to dokładnie, napełnić aż po brzegi! – i wreszcie być blisko Niego. I wtedy naprawdę, wierzcie mi, że wokół się będą działy cuda. Natomiast jeżeli sami chcemy kreować naszą rzeczywistość, sami chcemy być bogami dla siebie i dla innych, to niestety wszystko będzie się nam sypało z rąk. Każda taka zaskakująca sytuacja spowoduje spięcie, pretensje do samego siebie, do innych ludzi, obwinianie całego świata i tak dalej. Przecież znamy tego typu mechanizmy z naszego zachowania.
Fenomenalna moim zdaniem Ewangelia, która pokazuje nam: otwórz się, człowieku, zrób miejsce na Pana Boga właśnie w tym momencie, kiedy wszystko bierze w łeb, kiedy twoje plany się sypnęły. Poczekaj chwileczkę, zaufaj, nie usiłuj łatać na siłę. Zaufaj Panu Bogu, postępuj w ramach Jego przykazań, nawet jeżeli wydaje ci się to nieracjonalne i już w wyobraźni widzisz, że trzymanie się przykazań Pana Boga doprowadzi cię do totalnego fiaska. Tak jak owi słudzy; oni nie pytali: ”A po co? Dlaczego mam napełniać, dlaczego w trakcie wesela mamy się pocić, wydobywać wodę ze studni i napełniać te kilkaset litrów pojemności?” Oni to zrobili i wtedy zobaczyli...
Jest to ważna Ewangelia, zresztą jak każda, mówiąca o naszym konkretnym życiu. Nie jest to tylko jakaś opowieść sprzed dwóch tysięcy lat, tylko ona się dzieje tu i teraz – o tyle, o ile robię miejsce na to, co zaskakujące. I co się okazuje? Okazuję się, że właśnie to wino , które Pan Bóg dał, którym dopełnił braki planów ludzkich, było najsmaczniejsze! Czyli można wyciągnąć następujący wniosek, że tam, gdzie nie dostaje mojej wyobraźni, a jednocześnie otworzę się na Pana Boga – to jest prawdziwy smak mojego życia.
Niedziela Chrztu Pańskiego - Łk 3,15-16.21-22
A z nieba odezwał się głos: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie..
Dwóch ludzi przedstawia nam dzisiejsza Ewangelia. Jan Chrzciciel, który kończy swoją misję, swoje powołanie - to jest koniec jego drogi, wypełnił ją wiernie, rzetelnie, bez skazy, a były pokusy, żeby było inaczej. Jak notuje Ewangelia Łukaszowa cały lud oczekiwał w napięciu i wszyscy snuli domysły co do Jana, czy nie jest czasem Mesjaszem. Ewangelia Janowa notuje jeszcze inne wydarzenie, mianowicie przyszli do Jana faryzeusze z zapytaniem, czy czasem nie jest on Mesjaszem - odpowiedział, że nie jest. Czy nie jest Eliaszem? - też powiedział, że nie. A może przynajmniej jednym z proroków? - także zaprzeczył. A co mówisz o sobie? – spytali faryzeusze, a on odparł, że jest głosem wołającym na pustyni i przygotowującym drogę Jezusowi Chrystusowi. To było jego powołanie, które wypełnił znakomicie. A mógł przecież powiedzieć coś innego, mógł przynajmniej mieć te swoje pięć minut triumfu; to nic, że później byłby wstyd, mógł wyciągnąć rękę po tytuł, który mu się nie należał – a nie zrobił tego.
I drugi człowiek z dzisiejszej Ewangelii, a w zasadzie Bóg – człowiek, Jezus Chrystus, którego swoisty ingres obserwujemy, ponieważ zaczyna swoją działalność publiczną, ale jakże inny jest to ingres. Jezus modli się, przyjmuje chrzest dokładnie taki sam, jak każdy z grzeszników. Stoi w długiej kolejce nad Jordanem. Nie uważa, że cokolwiek Mu się należy. Przychodzi do Jana, a ten nie wie tak naprawdę, co ma zrobić – przecież wie, że Ten, którego za chwilę ma ochrzcić, jest Mesjaszem, jest czysty i nie ma w Nim żadnego grzechu i żadnej skazy, a pomimo to chce przyjąć to wszystko, co przyjmuje każdy człowiek. Taka będzie droga Chrystusa: doświadczy dokładnie tego wszystkiego, co każdy z nas doświadczy w życiu, łącznie ze śmiercią, przed niczym się nie uchyli.
Chciałbym zwrócić uwagę na te słowa, które padają z Nieba: „Ty jesteś mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie”. Otóż te słowa padły przy chrzcie każdego z nas, one są niezmiernie ważne. Dlaczego? Dlatego, że po pierwsze, powodują, że człowiek jest wywyższony do godności dziecka Bożego, a po drugie, zabezpieczają mnie - o tyle, o ile ja je słyszę – przed pokusami tego świata. Za chwilę Jezus pójdzie na pustynię i będzie kuszony. Tak samo jest z nami – w naszym sercu rozbrzmiewa głos, o ile go słyszymy, a słyszeć się go da podczas modlitwy (jeżeli ja rzeczywiście jestem człowiekiem modlitwy), że jestem człowiekiem umiłowanym przez Pana Boga, Jego synem czy córką. Ale na pustyni Jezus usłyszy zupełnie inne głosy, usłyszy głosy takie, jakie my słyszymy od head-hunterów, władców tego świata, to oni podsuwają różnego rodzaju listy lojalności. Tak jest z Jezusem, to przecież diabeł, czyli ten, który dzieli, bierze Go na górę, pokazuje Mu wszystkie królestwa świata i mówi: To wszystko będzie Twoje, ja wiem, że Ty jesteś Bogiem, ale inni nie wiedzą, beze mnie sobie nie poradzisz, ja Ci pomogę, zapewnię Ci poklask, media i tak dalej. Jedyną rzeczą, jaką masz zrobić, to oddać mi pokłon. I Jezus kwituje to jednym zdaniem: - Idź precz! Otóż jeżeli w moim życiu - bo to nie jest tylko pokusa wielkich tego świata, ale każdego z nas i na naszą miarę - jeżeli nie będziemy mieli rozeznania, jeżeli zagłuszymy w nas ten głos, który mówi, że jestem umiłowanym dzieckiem Pana Boga i nie muszę nic nikomu udowadniać, nie muszę robić kariery za wszelką cenę, nie muszę płaszczyć się przed wielkimi tego świata, jeżeli gdzieś zagubię ten głos, to niestety moim udziałem będzie tragiczny los, tragiczna farsa mojego życia. Prędzej czy później – niekoniecznie Gazeta Polska będzie musiała o tym pisać – ale sumienie mi o tym powie, ono nie da mi spokoju. Może to być na przykład na łożu śmierci, kiedy mignie mi całe moje życie przed oczami i stwierdzę, że ono było zmarnowane – ponieważ podpisywałem, płaszczyłem, donosiłem i tak dalej i tak dalej. To jest przestroga dla każdego z nas.
Zobaczmy jak niesamowicie aktualna jest Ewangelia. To diabeł, ten który dzieli, władca tego świata, mówi mi: - Będziesz kochany ... pod warunkiem, że zrobisz to, czy tamto.. może odwrócisz oczy, jak gnoją twojego kolegę, może udasz, że nie widzisz - wszyscy byli odwróceni jak napisał Marek Hłasko.
Co będzie naszym udziałem? Z naszego chrztu wypływa takie zobowiązanie, żebym ja nieustannie wsłuchiwał się w ten głos, cichy głos Pana Boga, że jestem Jego synem umiłowanym. I wtedy będę bezpiecznie kroczył przez ten świat i nigdy nie dam się zwieść różnego rodzaju obietnicami, które mają mi zapewnić sukces. Inaczej, jeśli go zagłuszę, może być różnie.
II niedziela po Narodzeniu Pańskim (Ef 1,3-6.15-18) - W Nim bowiem wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani. (J 1,1-18) Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli.
My w swoim życiu nic innego nie robimy, tylko powtarzamy drogę mieszkańców Jerozolimy. Jak to rozumiem i jako to rozumie Ewangelia św. Jana? Mianowicie tak, że najpierw wszyscy są zafascynowani Chrystusem – trochę tak jak dzieci, które mają naturalny dar teologiczny – później, gdy ten świat zaczyna się wdzierać w nasze życie, niejako przeżywamy coraz większe rozczarowanie konfrontując Pana Boga z tym światem i siłami działającymi w tym świecie, aż w końcu, być może tak jak mieszkańcy Jerozolimy, zabijamy Go. Ale On zmartwychwstaje. I tutaj pozostają nam dwie możliwości: albo ja pójdę za Nim i uwierzę, że On naprawdę pokonał śmierć, a co za tym idzie przyznam się, że błędy są po mojej stronie, albo uparcie będę trwał w tym, że to wszystko nie ma sensu. Te dwie drogi. Wszyscy powtarzamy ten dramat, który jest opisany w dzisiejszej Ewangelii św. Jana.
Ewangelia św. Jana jest symboliczna, słowo greckie symbalein to znaczy: złączyć to, co było rozłączone, zharmonizować, doprowadzić do całości, do syntezy. Zwróćmy uwagę, że nasze życie też tego pragnie. Pragnie syntezy, całości, a jednocześnie czujemy, że jesteśmy w różnych sytuacjach i w różnych okresach naszego życia wewnętrznie rozbici, że jest w nas dysharmonia. Być może jest ona tak wielka, że wypromieniowujemy ją na zewnątrz i cały świat traci dla nas sens i harmonię.
Początek tej Ewangelii, Prolog, mówi o Logosie. Logos to jest słowo, sens. Mówi, że sensem naszego życia jest Pan Bóg. Jak to fantastycznie napisał w dzisiejszym liście św. Paweł: Chrystus już od początku, zanim zaczęliśmy istnieć, przeznaczył nas dla siebie - to znaczy, że w pewnym sensie to wszystko, co ma nas uszczęśliwić, to znaczy zbawić, jest na wyciągnięcie ręki. Jeżeli tego nie widzimy, to widocznie w nas jest przeszkoda. Ewangelia św. Jana mówi, że w nas jest trucizna, ale w nas jest też lekarstwo. Jeżeli tego lekarstwa nie widzę, to znaczy, że ślepnę. Jednym ze słów przewodnich tej Ewangelii jest „światło” - światło, które przeciwstawia się ciemności. Inne słowo przewodnie to życie, które przeciwstawia się martwocie. Droga, która przeciwstawia się błądzeniu.
Kryzysy współczesnego człowieka można ograniczyć do trzech rzeczy: 1. Martwota, takie wewnętrzne wypalenie. Nic mnie już tak naprawdę nie cieszy, wszystko już było, starzeję się wewnętrznie. A Bóg, który przychodzi, który chce się narodzić w moim wnętrzu, On jest światłem i zmusza mnie niejako do powtórnych narodzin, ale nie z ciała, jak mówi prolog Ewangelii, tylko z Ducha Świętego. 2. Zaburzenie więzi. Pomimo, że komunikację mamy tak rozbudowaną, to coraz mniej mamy więzi z drugim człowiekiem, coraz bardziej zamykamy się w sobie, coraz bardziej odczuwamy świat jako coś wrogiego. Ale u podstaw tego zamknięcia na drugiego człowieka leży zamknięcie na samego siebie. I Jezus przynosi nam miłość, czyli prawdziwe otwarcie na drugiego człowieka, które niezmiennie wiąże się z tym, że ja zaczynam drogę duchową od przyjęcia przebaczenia w stosunku do samego siebie i wtedy będę obfitował w przebaczenie w stosunku do innych ludzi. 3. Dezorientacja. Żyjemy, jak mówimy, w szybkich czasach. Nikt z nas nie ma czasu. Biegniemy, ale nie wiemy dokąd. Jesteśmy totalnie zdezorientowani. Im więcej rzeczy bierzemy na siebie i obowiązków, tym większa dezorientacja i chaos w nas. I znowu, Chrystus, który przychodzi, mówi o sobie, że jest Drogą, Prawdą i Życiem. Mówi: poznaj prawdę o Mnie i poznasz prawdę o sobie. On jest jedynie lekarstwem na ten cały chaos, który jest w naszym wnętrzu.
Kościół uporczywie wraca przez te dni do Bożego Narodzenia, że Chrystus chce się narodzić w moim sercu. Ale to nie jest kwestia wypowiedzenia paru słów, że wierzę. To jest kwestia przekucia tego wszystkiego na moje życie i wtedy następuje w nim harmonia. To jest przedziwne, że jeżeli ktoś nosi harmonię nie z tego świata w sobie, jeżeli ktoś rzeczywiście powtórnie się narodził i narodził się w nim Pan Bóg, to będzie tę harmonię wypromieniowywał, coraz więcej będzie widział spójności i harmonii w świecie wokół siebie. A im więcej chaosu jest we mnie, tym więcej chaosu na zewnątrz.
Żyjemy w dramacie, jak ten dramat rozwiążemy, to jest też nasz wybór. Pan Bóg chce nas zbawić, to znaczy uczynić ludźmi szczęśliwymi już tu na ziemi, nie po śmierci. Jeżeli nieustannie będziemy się przed Nim zamykali, to niestety ciągle będziemy się sycili tą trucizną, która w postaci grzechu, tego pęknięcia wewnątrz nas jest. To wezwanie nieustannie płynie z kart Ewangelii, a szczególnie intensywnie w tym okresie Bożego Narodzenia. Czas rozpocząć drogę duchową, ale ona wymaga ode mnie przystanięcia. Prawdziwa mądrość rodzi się z milczenia, nigdy nie narodzi się z popłochu, ani z chaosu. Prawdziwe zjednoczenie, zharmonizowanie, jest już we mnie na wyciągniecie ręki ... ale ja go ciągle szukam gdzie indziej! I to Boże Narodzenie mówi mi: Człowieku, jesteś obdarowany wszystkim, co ci potrzeba do szczęścia, tylko musisz przejrzeć... I to przejrzenie, otwarcie oczu zależy ode mnie. Ja wszystko mam, co jest mi potrzebne, ale to jest kwestią wiary.
Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi - Nowy Rok (Łk 2,16-21) - Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu.
Przez granice śmierci przeniesiemy tylko rzeczy najistotniejsze: miłość, przyjaźń i relacje.
Myślę, że każdy z nas doświadcza pewnej magii przełomu, kiedy coś się kończy i coś zaczyna. Niewątpliwie zamykamy ten rok, a jednocześnie patrzymy w perspektywę nowego roku z nadzieją. Ale jest chyba w sercu każdego człowieka, który już parę chwil przeżył na tej ziemi, pewien niepokój. Niepokój, który wiąże się z niewiadomą, owszem także, ale i z tym, że zawsze koniec i początek wskazuje nieuchronnie na upływ czasu, że strumień naszego życia - czy tego chcemy, czy nie chcemy, czy zdajemy sobie sprawę z tego, czy też nie - nieuchronnie dąży ku temu oceanowi, którym jest Pan Bóg i kiedyś się w Nim znajdzie. I może stąd oprócz magii początku jest ten lekki niepokój? W Kościele ten przełom jest po prostu zwyczajnie ósmym dniem po narodzeniu Pana naszego Jezusa Chrystusa, a patronem tego dnia jest Maryja, święta Boża Rodzicielka.
Warto by nad tym się zastanowić, dlaczego akurat Maryja jest patronką czegoś nowego. Sądzę, że warto zastanowić się nad tymi słowami z dzisiejszej Ewangelii. Święty Łukasz Ewangelista tak pisze: „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu”. To jest pewna wskazówka dla nas; co to znaczy „Zachowywać i rozważać sprawy w swoim sercu”? Myślę, że zanim zaczniemy zachowywać i rozważać, trzeba te sprawy zobaczyć, a my często patrzymy, a nie widzimy. Co nam przeszkadza widzieć rzeczy takimi, jakimi są, co nam przeszkadza przyjmować? Wydaje mi się, że takie instynktowne wartościowanie – cokolwiek na nas przyjdzie, cokolwiek nas zaskakuje w naszym życiu, albo zwykła chwila, zawsze przez nas jest natychmiast określana albo dobrze, albo źle. To instynktowne nazywanie dobrem albo złem niestety płynie z naszego egoizmu, bo coś nam pasuje i jest dla nas wygodne, albo wydaje nam się, że nie pasuje. Matka Boża uczy nas przyjmować, zanim zacznie się oceniać. I warto nad tym może zapanować, żebyśmy zbyt pochopnie nie oceniali. Zwróćmy uwagę na naszą przeszłość: ileż to razy niesłychaną wagę przykładaliśmy do wydarzeń, które kilka dni później zamieniały się w popiół i wiatr je rozmiatał. I w ogóle nie pamiętamy o tym. A te istotne sprawy niejako nam umknęły, a później okazuje się dopiero, jak wielką wagę one miały.
Maryja uczy nas tego, żebyśmy wszystko umieli przyjąć, rozważyć w swoim sercu i zobaczyć z perspektywy wieczności – bo to się tak naprawdę liczy. Liczy się to, co zostanie po przejściu z życia tego tutaj ziemskiego, do życia prawdziwego, kiedy będziemy oglądali Pana Boga twarzą w twarz. To nie znaczy, że to życie nasze jest nieprawdziwe – możemy je takim uczynić niewątpliwie – ale okazuje się, że z tej perspektywy rzeczy, do których przykładamy niesłychaną wagę tu na ziemi, nie mają żadnego znaczenia. Dostajemy życzenia, które na ogół oscylują wokół takich spraw jak sukces, zdrowie. Przecież każdy dokładnie wie, że to nie jest najistotniejsze. Najistotniejsze są te rzeczy, które przeniesiemy przez granice śmierci. Sukcesu nie przeniesiemy. Jedyną tak naprawdę rzeczą jest miłość, a wiec to co się liczy, to są przyjaźnie i relacje. Wszystko kiedyś zostawimy: nasze piękne domy, wspaniałe samochody, gadżety, a uniesiemy do Pana Boga tylko to, co powinniśmy kochać i co przejdzie przez tę granicę śmierci. Nie chciałbym oczywiście, żeby to napawało nas jakimś smutkiem, nie! Ale taka refleksja jest zbawienna, ponieważ uczy nas rozróżniać tu i teraz to, co jest istotne, od tego, co jest marginalne. Bo niestety, bardzo często potrafimy wybierać w sposób zupełnie odwrotny – niesłychaną wagę nadajemy rzeczą n-rzędnym, podczas gdy istotne ulatują gdzieś niepotrzebnie.
Matka Boża, która stoi na początku tego roku uczy nas, abyśmy dostrzegali, powstrzymywali się może od takiego instynktownego wartościowania i dopiero wtedy, kiedy rozważymy w swoim sercu z perspektywy tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi, że idziemy do domu Ojca, dopiero wtedy wybierali. Wtedy te nasze wybory będą miały szansę, że zaowocują w wieczności. Mozolnie czas naszego życia destyluje się w wieczność, ale obyśmy przykładali największą wagę do tych rzeczy najistotniejszych, bo wtedy człowiek z dużym spokojem przechodzi przez życie i nie przywiązuje wagi do rzeczy ulotnych, o których jutro już nie będzie pamiętał, a potrafi wyłuskać ze swojego życia te rzeczy najistotniejsze. I niech to będą moje życzenia dla Was, zresztą sobie też je składam, abym umiał zdystansować się, umiał przyjmować wszystko to i nie oceniać pochopnie, tylko wybierać te rzeczy, które są najistotniejsze, najważniejsze. Na tym polega mądrość, którą nam chce dzisiaj wlać w nasze serca i umysły Pan Bóg.
Niedziela Świętej Rodziny (Łk 2,41-52) Dwunastoletni Jezus w świątyni.
Kościół nam daje za przykład patrona w dniu dzisiejszym świętą Rodzinę. Co jest ważne dla nas, abyśmy przejęli ze zwyczajów świętej Rodziny? Myślę, że można by to określić jako chronienie tajemnicy. W dzisiejszej Ewangelii mamy taką sytuację: dwunastoletni Jezus był posłuszny swoim Rodzicom, był z nimi cały czas, w zasadzie ta Rodzina niczym nie różniła się od innych rodzin, ale jednocześnie była zupełnie różna. Nikt z tej Rodziny nie był tym, kim się wydawał na zewnątrz. Matka była dziewicą, Józef nie był biologicznym ojcem, a Syn był Bogiem. I to jest pierwsza wskazówka dla nas, że nikt nie jest tym, który nam się wydaje na pierwszy rzut oka, że w każdym jest tajemnica. Przy czym mówiąc rodzina nie myślę tylko o więzach rodzinnych, myślę w ogóle o tych wszystkich więzach, które łączą nas z innymi ludźmi: więzach miłości, więzach przyjaźni, pokrewieństwa. Nikt nie jest samotną wyspą, nie żyjemy samotni, żyjemy we wspólnocie - mam na myśli całą wspólnotę ludzką, a szczególnie tą, w której my obracamy się jako konkretny człowiek, konkretne imię i konkretne nazwisko. I chronienie tajemnicy bliźniego to jest chyba najważniejsza rzecz w życiu człowieka.
Dlaczego taki nacisk kładę na to? Dlatego, że każdy z nas nosi w sobie taką pokusę, że wie lepiej, co jest dobre dla drugiego człowieka, co więcej, nieraz jest święcie o tym przekonany. Szczególnie tej pokusie ulegają czasem rodzice - oni wiedzą najlepiej - kierują swoim dzieckiem tak, że tłamszą jego indywidualność. To nie jest zarzut, absolutnie, to jest ostrzeżenie dla każdego z nas, abyśmy nie byli toksyczni w stosunku do ludzi, których naprawdę kochamy. I kogo by nie spytać, to oczywiście robi to z miłości, ale czy naprawdę chroni tajemnicę, czy też chce ją okroić tylko i wyłącznie do swoich wyobrażeń? Jesteśmy często tak toksyczni i tak terrorystyczni, że przekreślamy tajemnicę drugiego człowieka. I to jest istotne przesłanie świętej Rodziny – Ona nieustannie niosła tajemnicę Jezusa i wcale nie chciała jej okrajać. To wychodzi później, kiedy Jezus zacznie swoją działalność i niektórzy ludzie, pełni podziwu a inni pełni zawiści mówią: - czyż nie jest to Jezus, syn Miriam i Józefa? Przecież znamy tego Joshuę, on był cieślą, to ojciec go nauczył ciesielki. Do tego stopnia chroniono tę tajemnicę. I teraz to jest wezwanie do każdego z nas, bo my byśmy chcieli, żeby inni postępowali tak, jak my to sobie wyobrażamy. Co więcej, bardzo często taki wpływ mamy na innych ludzi i tak ich przerabiamy – jak to brutalnie się mówi – „na własne kopyto”, że powstają później replikanci! Stłamsiliśmy ich tajemnicę, okroiliśmy, a później się dziwimy, że powielają nasze błędy. Robimy poważny błąd w stosunku do drugiego człowieka: nie potrafimy uszanować jego tajemnicy. Warto się tego uczyć od Rodziny w Nazarecie, warto zobaczyć tę sytuację, kiedy Jezus - niejako budzi się Jego tożsamość w świątyni - zdaje sobie sprawę, że jest Synem Bożym, to rodzice, którzy Go szukają, robią mu pewnego rodzaju wyrzut: Synu, szukaliśmy Ciebie! A On odpowiada: Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w Domu Ojca mego? To znaczy: czy nie wiecie, że mam swoją tajemnicę, której nie w sposób wyrazić drugiemu człowiekowi, którą można oczywiście komunikować pod warunkiem, że ten drugi chce ją przyjąć. Matka Boża i święty Józef powstrzymali się od tego, żeby kierować życiem Jezusa, Oni chronili Go.
To jest zadanie dla każdego z nas: dla każdego przyjaciela, dla tych wszystkich, którzy kochają, dla rodziców; aby nie tłamsić drugiego człowieka, nie przykładać swoich wyobrażeń na jego życiorys, nie chronić go za wszelką cenę, bo ta ochrona może się w rezultacie okazać więzieniem i przekleństwem dla drugiego człowieka. Musimy w pewnym stopniu wypuścić tego, na którym nam zależy, którego kochamy, który jest naszym przyjacielem, z naszych rąk i chcieć tego, żeby on wypełnił swoje powołanie, a nie nasze wyobrażenie o jego powołaniu. Jest to niezmiernie trudne, dlatego, że w każdym z nas jest taka pokusa – przecież my mamy doświadczenie, przecież my wiemy lepiej, przecież świat nas tego uczy... i tak dalej. I w ten sposób odgradzamy drugiego człowieka od jego powołania, mówimy mu: - Zobacz na innych, inni tak postępują! Ale on ma swoją własną drogę, której czasem poprzez nasze namowy się wyrzeka; a ona jest trudna. Wszystkie drogi owocne są trudne. Drogi łatwe prowadzą do nikąd. Dlaczego własna droga jest trudna? Dlatego, że jest zmierzeniem się ze swoją samotnością, ze swoim indywidualnym powołaniem, w którym nikt do końca nie może mi towarzyszyć, bo ono nawet dla mnie jest tajemnicą. „Synu, czemuś nam to uczynił?” Jezus odpowiada: - Muszę iść swoją drogą. I każdy człowiek musi iść swoją drogą, a my nie możemy być kulą u jego nogi. Jeżeli naprawdę kocham , jeżeli naprawdę jestem przyjacielem, muszę umieć zrezygnować z nieustannej kontroli, bo to zdławi powołanie drugiego człowieka. To trudne, ale tylko taka droga - droga która wynika z Ewangelii – jest słuszna i oczywiście, że człowiek będzie wtedy szukał, będzie odczuwał tęsknotę, tak jak Maryja i Józef, którzy trzy dni szukali Jezusa, w końcu Go znaleźli. Można by powiedzieć w ten sposób, że tęsknota i szukanie jest takim narzędziem, którym Pan Bóg rozszerza nasze serce, abyśmy przyjęli więcej, niż możemy. A my byśmy chcieli tak bezpiecznie okroić to wszystko do naszych wyobrażeń, żeby nic nam się nie wymknęło, kontrolować każdy szczegół - to jest powolne zabijanie siebie i innych. Bardzo trudne zadanie, ale jednocześnie, jeżeli ja zdecyduję się na to, żeby wypuścić tego człowieka – i będzie to niewątpliwie owocowało bólem mojego serca – to dam mu przyzwolenie na to, żeby realizował swoje powołanie. A w konsekwencji i ja będę szczęśliwy i on, bo ja będę widział, że nie tłamszę go swoją osobą, a on będzie widział, że realizuje swoje powołanie. Obyśmy umieli wypuścić z rąk tych ludzi, na których nam tak naprawdę zależy, bo to nie jest brak miłości. To jest dopiero prawdziwa wolność i prawdziwa miłość: danie swobody w realizowaniu swojego powołania.
Święto św. Szczepana, pierwszego męczennika (Dz 6,8-10;7,54-60) - Wyrzucili go poza miasto i kamienowali, a świadkowie złożyli swe szaty
u stóp młodzieńca, zwanego Szawłem. (Mt 10,17-22) Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować.
Może się to wydawać nietaktem, że Kościół po tym wspaniałym, pełnym ciepła, delikatności, miłości, życzliwości i przyjaźni święcie, jakim jest Boże Narodzenie, nagle w drugi dzień świąt serwuje nam krwawą jatkę w postaci śmierci męczeńskiej świętego Szczepana i wcale nie szczędzi szczegółów jego śmierci. Co więcej, w Ewangelii wg św. Mateusza czytamy również o prześladowaniu, o składaniu świadectwa. Wbrew pozorom, jedno od drugiego jest nieodłączne. To dzisiejsze święto rzuca światło na Boże Narodzenie i mówi między innymi w ten sposób, że jeżeli ja przyjmuję Pana Boga, to muszę się liczyć z konsekwencjami tego przyjęcia. Nie może to być przyjęcie gołosłowne, nie może być to wyznawanie Boga tylko ustami, ale musi być wyznawanie naszym życiem. A często jest tak, że zmusza nas to do składania świadectwa, a to świadectwo może czasem być świadectwem męczeńskim – tak było w historii, tak jest również dzisiaj. Co więcej, można by powiedzieć w ten sposób, że skoro Jezus (czasami ludzie zadają takie pytanie, każdy z nas zresztą chyba zadaje) przyszedł naprawić ten świat, to jakże się to dzieje, że tyle jest ciemności, egoizmu, zła? Otóż należy pamiętać o tym, że
Jezus nie jest naprawiaczem świata, tylko Zbawicielem,
a człowiek nie jest rzeczą, którą się da naprawić, podregulować, ociosać.
Byli ludzie w historii, którzy w ten sposób podchodzili do sprawy, a konsekwencje ich działań są opłakane, każdy z nas o tym wie. Jezus jest Zbawicielem, a otwarcie się na zbawienie, to znaczy również wolny wybór człowieka. I można by powiedzieć, że życie jest takie, jak te dzisiejsze czytania, jak te dwa światy. Z jednej strony rodzą się ludzie, umierają również. Niektórzy dają świadectwo heroizmu, niektórzy się upadlają. To zależy tak naprawdę od naszych wyborów. Warto sobie to tak dokładnie uświadomić. Co więcej, paradoksalnie o słuszności postawy męczenników nie przekonują nas opisy męczeństwa, tylko ci ludzie nas uczą słuszności postawy męczenników, którzy zdradzili, którzy nie wytrzymali. Otóż zachowali wprawdzie swoje życie, ale żyją w cieniu swojej zdrady. I myślę, że każdy, kto trzeźwo patrzy na życie dokładnie to widzi, że są takie porażki, które stają się zwycięstwami i są takie nikczemne zwycięstwa, które stają się porażkami - tragediami ludzi, którzy do końca życia niosą konsekwencje swoich działań i nie da się powiedzieć: „Przepraszam!”, bo jest już za późno. Każdy z nas miał, lub będzie miał, taki moment, kiedy trzeba złożyć świadectwo. I czasem nie obędzie się bez konsekwencji – jak to w „Potędze smaku” konstatuje Zbigniew Herbert - są takie chwile, kiedy trzeba:
wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo
choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa .
Jak może być inaczej notuje Ewangelia św. Mateusza w rozdziale XXVII: „Wtedy Judasz, który Go wydał, widząc, że Go skazano, opamiętał się. Zwrócił trzydzieści srebrników arcykapłanom i starszym i rzekł: - Zgrzeszyłem wydając krew niewinną. Lecz oni odpowiedzieli: - Cóż nas to obchodzi? To twoja sprawa”. Niestety, nawet mocodawcy, ci którzy zlecili zdradę, pogardzają zdrajcami. I my gdzieś w głębi serca dokładnie wiemy. Judasz zorientował się, ale za późno. Oby nasze świadectwa nie przychodziły za późno i to dzisiejsze święto mówi nam o tym.
Jest jeszcze jeden element niesamowity w Dziejach Apostolskich, mianowicie świadkiem męczeństwa świętego Szczepana był Szaweł, oni byli przyjaciółmi. Może dlatego Szaweł do ręki nie wziął kamienia i nie rzucił w Szczepana. I w tym momencie, kiedy obserwował śmierć swojego przyjaciela, który jednocześnie był jego przeciwnikiem, może wtedy zaczęło się jego nawrócenie. Może zwrócił uwagę na to, że skoro kamienie nie potrafią pokonać tego człowieka, to znaczy, że prawda jest po jego stronie.
Taki jest świat, że czasem potrzeba takiego świadectwa. Może nie będziemy musieli go składać, ale powinniśmy być nań gotowi.
Narodzenie Pańskie (J 1,1-18) Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo
Rzeczywistość okazuje się być niesamowitym reżyserem. Gdy wchodziłem tutaj, aby rozpocząć Mszę świętą, zobaczyłem następujący obrazek: mała dziewczynka siedziała w żłóbku i delikatnie, czule, głaskała Pana Jezusa. Może jest to pewnego rodzaju znak dla każdego z nas, że trzeba mieć serce dziecka, żeby ujrzeć w dziecku Pana Boga; bo jest to oszałamiająca tajemnica, że Bóg zechciał dzielić los człowieka, począwszy od komórki poprzez wszystkie fazy rozwoju, cierpienie i śmierć. I oczywiście naszym oczom jawią się takie obrazy jak z barokowych malowideł, kiedy to mały Jezus otoczony jest tłumem postaci, światło wychodzi jakby ze żłóbka i na twarzach tych ludzi, Maryi i Józefa, pasterzy, jawi się wzruszenie, a jednocześnie zatroskanie. Bezradność dziecka wzrusza każdego, bezradność dziecka, którego pierwszym słowem jest krzyk, płacz, może dlatego, że wyszło z bezpiecznego łona mamy. I każdy z nas potrzebuje takiego bezpieczeństwa, niezależnie od tego, ile lat ma. Każdy też tęskni za takim bezpieczeństwem.
To jest jedna część obrazu Bożonarodzeniowego, natomiast dzisiejsza liturgia jakby zrywa z tym stylem narracyjnym i daje nam do rozważania bardzo skomplikowany tekst według Ewangelii świętego Jana Apostoła – Prolog – tak jakby nagle została zerwana kurtyna i za tym żłóbkiem i Dziecięciem zobaczylibyśmy niesamowitą perspektywę: to Dziecko nie zaczęło istnieć w momencie swojego narodzenia, ale było na początku. Jest sensem wszystkiego, bo słowo to jest logos, to jest sens. Poza nim nie ma żadnego sensu. I nie wiem jak byśmy się wysilali, nie wiem jak byśmy chcieli nadać sens naszemu życiu, to i tak ono zostaje puste i bez znaczenia, jeżeli nie zobaczymy, co się dzieje po drugiej stronie, jeżeli nie damy się porwać, jeżeli będziemy się karmili tylko i wyłącznie obrazami, a nie spojrzymy w światło Bożego Narodzenia. Słowo - sens ludzkiego życia, sens istnienia całego wszechświata - oto przyszło tutaj.
To są dwa obrazy, które bardzo trudno złączyć w jedno, chyba tylko język poetycki potrafi to zrobić. Nieodmiennie, kiedy czytam te słowa Ewangelii według świętego Jana, a jednocześnie mam w pamięci te idylliczne obrazy Narodzenia Pańskiego, przypomina mi się fragment poematu Williama Blake’a , który pewnie już kiedyś cytowałem, ale zrobię to jeszcze raz, dlatego, że on łączy te dwie rzeczywistości: to, co my dotykamy i widzimy, łączy z podszewką rzeczywistości, do której koniecznie trzeba się przebić, aby zobaczyć sens swojego życia i sens tego wszystkiego, co nam się wydarza. Blake w takich bardzo prostych, niemal dziecinnych słowach pisze w ten sposób:
W ziarnku piasku ujrzeć świat cały,
całe niebo w kwiatku koniczyny,
nieskończoność zmieścić w dłoni małej,
wieczność poznać w ciągu godziny.
I to jest zadanie nasze na całe życie, żebyśmy nie ślizgali się tylko po powierzchni wydarzeń, ale nieustannie sięgali pod tą powierzchnię i nieustannie pamiętali o tym, że nawet jeżeli w naszym życiu, tu i teraz, nie widzimy żadnego sensu, to on naprawdę JEST. Możemy sięgnąć do niego poprzez wiarę. Ileż to razy człowiekowi sięgającemu w swoją przeszłość, nagle objawia się to, że wszystkie wydarzenia układają się w jakąś logiczną całość. Skoro w naszej przeszłości tak jest, dlaczego ma nie być teraz? Mozolnie układamy tę mozaikę złożoną z różnych faktów naszego życia, ale pamiętajmy nieustannie o tym - i tego nas uczy Boże Narodzenie - że ten sens pulsuje pod pozornie niezbornymi fragmentami naszego życia. To jest najgłębsze przesłanie Bożego Narodzenia, że oto przyszedł na świat jego Sens, a my czasem niestety Go nie rozpoznajemy. Jest bowiem w tym tekście Ewangelii świętego Jana także gorzkie stwierdzenie, że Bóg przyszedł na świat - na swój świat, który stworzył, który zna i przenika - a swoi Go nie poznali. Jednak tym, którzy się narodzili nie z ciała, lecz z ducha, daje poznać sens tego wszystkiego, co nas spotyka. I czasem rzeczywiście są w naszym życiu takie chwile, kiedy opanowuje nas rozpacz i ciemność. To są te chwile, kiedy ja powinienem przywoływać to ciepło Bożego Narodzenia i ten fakt, że pod wszystkim tym, co obserwuję, co dotykam, co słyszę i co widzę, kryje się głębia! Nie mogę o tym zapominać, nawet jeżeli tego w ogóle nie odczuwam.
I niech to będą życzenia, moi drodzy, dla Was: że nie wiem, co by nas spotkało – każdego z nas tutaj obecnych – żebyśmy zawsze usiłowali mozolnie dostrzegać to, że pod podszewką rzeczywistości dotykalnej istnieje coś niewidzialnego. Jak to pięknie mówi dzisiejsza prefacja, że Pan Bóg po to przyszedł na świat, aby nas porwać do umiłowania rzeczy niewidzialnych. Amen.
IV niedziela Adwentu (Łk 1,39-45) A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?
Czwarta niedziela Adwentu jest ostatnim akordem w przygotowaniu się do przyjścia Chrystusa. Jeden z komentatorów, karmelita Wilfrid Stinissen, określił tą Ewangelię - spotkanie między Elżbietą, a Maryją - jako sakrament przyjaźni. Być może zabrzmi to jak nadużycie, ale wydaje mi się, że niekoniecznie. Podobnie jak w sakramencie, gdzie gest i słowo kieruje nas ku głębi, ku tajemnicy, której nie potrafimy zgłębić, tak samo jest w sakramencie przyjaźni. Tutaj też gest i słowo to nie wszystko, one odnoszą się do głębi jednego i drugiego człowieka, do jego dialogu, do spotkania między dwojgiem ludzi. Ale skupmy się na tej Ewangelii - otóż niesie ona bardzo wiele wskazówek praktycznych dla nas, tu i teraz. Mianowicie, Matka Boża - rzecz się dzieje bezpośrednio po Zwiastowaniu, kiedy została Jej objawiona tajemnica, która zupełnie przekraczała Jej wyobrażenia, niezgłębialna wręcz - gdy odszedł posłaniec została z tym sama. To jest tak, że gdy człowiek coś bardzo głębokiego przeżywa - jakiś cud w swoim życiu - to pragnie się podzielić tym cudem, ale nie z byle kim. On musi się podzielić z człowiekiem, który też cudu doświadcza, bo tylko tacy ludzie potrafią się nawzajem porozumieć. I Maryja wybrała jej krewną, Elżbietę. Był też inny motyw pójścia Maryi przez góry - a droga trwała trzy, cztery dni - Maryja mieszkała na północy kraju, natomiast Elżbieta na południu, niedaleko Jerozolimy - ta w podeszłym wieku kobieta była w stanie błogosławionym, w szóstym miesiącu. Maryja czuła się w obowiązku pójścia i niesienia jej pomocy. I jeszcze inna sprawa, ten wysłannik, który zwiastował Jej, że Jej ciało będzie pierwszym sanktuarium Boga na ziemi, powiedział także: - „Oto krewna Twoja, Elżbieta, jest w szóstym miesiącu, ta, która uważana jest za niepłodną”. Był to pewien znak i Maryja chciała sprawdzić ten znak, bo w znaki się nie wierzy - znaki się ogląda. I dlatego wyruszyła - wstała i poszła. Ażeby wstać i iść trzeba stać na własnych nogach. Żeby pójść do drugiego człowieka w przyjaźni, trzeba naprawdę nosić w sobie tajemnicę.
Powiedziałbym tak brutalnie, że dwa duchowe trupy nigdy się nie spotkają, one co najwyżej mogą zajmować miejsce w przestrzeni i karmić się miazmatami. Żeby spotkać się autentycznie z drugim człowiekiem, trzeba nosić w sobie tajemnicę i być tej tajemnicy świadomym. Dopiero wtedy może nastąpić takie bardzo głębokie porozumienie. Maryja szła przez góry i pewnie układała sobie scenariusz spotkania z Elżbietą, co Ona jej powie? Czy Elżbieta zdoła objąć tę tajemnicę, która dotknęła Maryję? I oto cudowne szczęście Ją spotkało, bo wcale nie musiała niczego tłumaczyć. Elżbieta dokładnie wiedziała, natchniona Duchem Świętym. Stara Żydówka wypowiedziała słowa, które ją zupełnie przekraczały: -„A skądże mi to, że Matka Pana mojego przychodzi do mnie?” Albo to było bluźnierstwo, za które groziła kara śmierci – dla Żyda był tylko jeden Bóg, to byli monoteiści – albo rzeczywiście było to Objawienie. I tutaj następna sprawa dotycząca przyjaźni. To są chyba najcudowniejsze chwile, kiedy spotykam się z drugim człowiekiem, niosę w sobie tajemnicę i on o tym wie! Ja nie muszę mu nic tłumaczyć przy pomocy ułomnych słów, on dokładnie nadaje na tej samej fali, na której ja nadaję. To jest głębia przyjaźni... ale pod warunkiem, że niosę w sobie tajemnicę i każdy z nas - niezależnie od tego, czy sobie to uświadamia, czy nie - niesie taką tajemnicę w sobie. Tą najgłębszą tajemnicą jest Pan Bóg. Miedzy Maryją, a Jezusem, który był ukryty w Jej łonie, była harmonia. I Ona i On byli prowadzeni przez Ducha Świętego. Teraz pytanie do mnie, skoro ja również niosę Boga w swoim sercu: w jakie rejony ja Go niosę? Czy czasem nie jest tak - można by powiedzieć antropomorfizując – że sam Pan Bóg w moim wnętrzu jest zaskoczony, gdzie ja Go zaniosłem, w jakie rejony życia?
To spotkanie między dwojgiem ludzi jest cudem i myślę, że każdy, kto odczuwa w sobie taką głębię tajemnicy, może się w ten sposób spotkać z drugim człowiekiem. Inaczej każde nasze spotkanie będzie skarlałe, będzie nas „dołowało” i wbijało w glebę. Ja muszę nieść ze sobą Chrystusa drugiemu człowiekowi, możemy się spotkać prawdziwie tylko w takiej przestrzeni. I to nam mówi dzisiejsza Ewangelia. Warto zapytać siebie, czy ja:
po pierwsze, czuję, że jestem nosicielem wielkiej tajemnicy, która mnie przekracza. Po drugie, czy czuję się także zobligowany, by dzielić się tym z drugim człowiekiem? To ważne, inaczej będziemy się w naszym życiu ślizgali tylko po powierzchni.
III niedziela Adwentu (Flp 4,4-7) Jeszcze raz powtarzam: radujcie się!
Niech będzie znana wszystkim ludziom wasza wyrozumiała łagodność: (Łk 3,10-18) Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie.
Niewątpliwie każdy, kto czytał Ewangelię, albo kto słucha Jej uważnie, wie ile jest w Niej radykalizmu – naprawdę bardzo mocnych stwierdzeń dotyczących reformy, przemiany naszego życia. Gdybyśmy przeczytali ten fragment Ewangelii troszeczkę wyżej, wcześniej, to okazało się, że Jan mówi w ten sposób do tłumu: -" Plemię żmijowe! Kto wam pokazał, jak uciec przed gniewem? Nazywacie się dziećmi Abrahama, a tymczasem Bóg może z tych kamieni wzbudzić swoich czcicieli. Siekiera do korzeni drzewa już jest przyłożona. Wydajcie godny owoc nawrócenia."
Mocne, bardzo mocne słowa, które zapadają w serce człowieka. I oto okazuje się, że gdy tłum rozkołysany słowami Jana przychodzi do niego i zadaje mu pytanie, co ma czynić ... nagle znika ten radykalizm! I tak jest z Ewangelią, to zresztą dominuje u proroków prawdziwych. Radykalne słowo a jednocześnie zastosowanie bardzo łagodne i delikatne, co nie znaczy wcale tolerujące błędy, do każdego konkretnego człowieka. I tak przychodzą do niego ludzie i pytają, co maja czynić. A Jan odpowiada w następujący sposób: - Nigdy nie dopuść do tego, by ten oto człowiek obok ciebie nie miał się w co przyodziać, czyli jeśli masz dwie suknie, oddaj mu jedną. Nigdy nie dopuść do tego, aby ktoś w polu twojej odpowiedzialności był głodny. Przychodzą celnicy i oto okazuje się, że ten prorok jak ogień, który gromi wszystkich i żyje w sposób niezmiernie radykalny, nie załamuje rąk nad ich zawodem, nad ich procederem – a celnicy byli synonimem złodzieja i łapówkarza – tylko każe im być zwyczajnie po prostu uczciwym, żeby wykonywali swój zawód w sposób uczciwy, ludzki i miłosierny. Następnie przychodzą do niego żołnierze – jak wiadomo zawodem żołnierza jest śmierć i zapewne wielu z nich myślało, ze Jan nie udzieli im chrztu z tego powodu, że są żołnierzami i każe im przynajmniej odłożyć tarcze, zbroje, miecze i włócznie i dopiero wtedy pod tym warunkiem – a tymczasem Jan mówi do nich w sposób niezmiernie łagodny, żeby nie byli żołdakami i rabusiami, tylko ażeby mieli honor żołnierza. Uczciwie i z miłosierdziem wykonywali swój zawód. Otóż okazuje się, że wymagania Ewangelii w konkrecie naszego życia wcale nie przekraczają naszych możliwości. I dokładnie tak samo jest z Jezusem, zwróćmy uwagę, jak szalenie indywidualnie Jezus podchodzi do każdego człowieka. Był taki celnik, który porzucił swój zawód, Mateusz, ale nikt go do tego nie przymuszał. Jezus powiedział tylko: - Pójdź za Mną, a on z własnej woli zrezygnował. Ale był też celnik Mateusz, który wcale nie zrezygnował ze swojego procederu, natomiast ponieważ Jezus przyszedł do niego w gościnę, w ogóle nic mu nie mówił o jego złych praktykach, tylko z tego powodu, że mógł ucztować z Chrystusem, oddał cześć swojego majątku tym, których skrzywdził. Był też inny żołnierz, setnik rzymski, którego wiara wzbudziła podziw Chrystusa, przyszedł, żeby Jezus uzdrowił jego sługę, też nie zakazał mu wykonywania żołnierskiego zawodu. Zwróćmy uwagę na to, że Chrystus chce - zresztą święty Jan także - abyśmy uczciwie wykonywali to, co do nas należy. Nie chodzi o jakieś fajerwerki, nie chodzi o jakieś spektakularne gesty, za którymi tak naprawdę niewiele się kryje. Ten płomienny kaznodzieja, jakim był Jan, bardzo delikatnie zwraca uwagę drugiemu człowiekowi i może dopiero wtedy to naprawdę zapada w ludzkie serca.
Jak zdumiewająco liczne są powołania i jak różne. Chrystus nie chce, żebyśmy małpowali powołań innych ludzi, tylko odczytali w cichości serca swoje własne i tu, gdzie jesteśmy postawieni - w tym zwodzie, który wykonujemy, wśród tych ludzi, którzy zostali nam dani w polu naszej odpowiedzialności – byli dobrzy i uczciwi bez jakiś spektakularnych gestów. Święty Józef, przybrany ojciec Pana Jezusa, był milczeniem. Jan był głosem. Czy to znaczy, że któryś z nich był lepszy? Absolutnie nie, każdy wykonywał swoje powołanie. Bo my bardzo często zarzucamy dobro z tego powodu, że przygniata nas wielkość zła w tym świecie. A tymczasem nikt nas nie czyni rozjemcami między Palestyńczykami i Żydami. I nikt nas nie czyni odpowiedzialnymi za to, że wśród nich jest nienawiść. Natomiast Bóg mnie czyni odpowiedzialnym, że miedzy mną, a moim bliźnim jest nienawiść i to mam przede wszystkim zlikwidować. Nikt nie każe walczyć z terroryzmem człowiekowi, który wykonuje zwykły zawód tutaj w Rzeszowie, natomiast Jezus nie każe być terrorystą w stosunku do swoich dzieci, swojej żony i swojego męża. Nikt nie każe powstrzymywać ludzi, którzy podają pierwiastek radioaktywny bliźniemu, natomiast mówi o tym, żebyśmy my nie byli radioaktywni w stosunku do tych wszystkich ludzi, którzy nas otaczają. Czy te wymagania są za duże? To są wymagania adwentowe, żadnych spektakularnych, wielkich, obliczonych na efekt działań, tylko zwyczajne, proste, ludzkie rzeczy. Może warto to wezwanie Jana wziąć sobie do serca.
Jest też dzisiaj drugi prorok, równie gwałtowny, Apostoł święty Paweł, ten, którego Jezus nawrócił, który siał zniszczenie. I słuchaliśmy przed chwilą jego słów, które pisał z więzienia - nie wiadomo, czy z więzienia rzymskiego, czy efeskiego – „Radujcie się zawsze w Panu. Jeszcze raz powtarzam, radujcie się, niech wasza łagodność będzie znana wszystkim ludziom. Pan jest blisko, o nic się już zbytnio nie troskajcie”. To są też słowa gwałtownika, którego gorliwość o Dom Boży pożerała go, a jednocześnie są słowami pełnymi łagodności i dobroci - i tacy mamy być, żebyśmy w naszym środowisku rzeczywiście byli dobrzy, łagodni, odpowiedzialni. Nikt nam nie każe rozwiązywać globalnych spraw naszej planety.
II niedziela Adwentu (Ba 5,1-9) Złóż, Jeruzalem, szatę smutku i utrapienia swego (...)
albowiem Bóg chce pokazać wspaniałość twoją. (Łk 3,1-6) Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego!
Myślę, że warto zwrócić uwagę na taką charakterystyczną cechę czegoś, co żyje – mianowicie rytm, pewien puls. Począwszy od tego pulsu, którym jest nasz oddech, czy uderzenia naszego serca, aż po ten rytm, który jest w przyrodzie i wreszcie w kosmosie, obroty planet i tak dalej. Wszystko, co żyje jest pulsujące, rytmiczne. Myślę, że tak samo jest z życiem duchowym człowieka. Zawsze są okresy działania i okresy spoczynku, praca - wypoczynek, dzień – noc. Kościół też nam wskazuje taki rytm. Adwent jest właśnie takim mocnym uderzeniem w tym rytmie rozwoju duchowego człowieka, kiedy warto posprzątać, „wyprostować ścieżki” jak mówi bohater dzisiejszego czytania, Jan Chrzciciel: „Prostujcie ścieżki przed Panem Bogiem, zbudźcie się śpiący!” Nasze życie możemy przespać. Możemy przespać życie, odnosząc jednocześnie łudzące wrażenie, że cos robimy. Można założyć firmę i czerpać z tej firmy dochody, ta firma może się rozwijać, ale jednocześnie człowiek może cały czas spać – może spać w sensie swojego życia wewnętrznego. I niestety, kiedy budzi się, jest często za późno. Święty Jan Chrzciciel mówi o tym, abyśmy wreszcie zbudzili się ze snu, zadbali o swoje serce, wyprostowali ścieżki przed Panem Bogiem, bo ten sen, o którym mówiłem przed chwilą, ma tyle wspólnego ze snem, który jest odnowieniem naszych sił, że charakteryzuje go zapaść świadomości. Co to znaczy? To znaczy, że ja nie zwracam uwagi na rzeczy istotne, natomiast moją uwagę i moje zaangażowanie pochłaniają rzeczy, które są drugorzędne. Żeby jeszcze pokazać, o co tak naprawdę chodzi, zacytuję słynny trzynasty rozdział I Listu do Koryntian świętego Pawła : - Chociażbym mówił językami ludzi i aniołów, chociażbym był poliglotą, chociażbym miał wszystko i wiarę taką, iż bym góry przenosił, chociażbym budował miasta, stwarzał różnego rodzaju struktury, a tej istotnej rzeczy, miłości – miłości do Pana Boga i miłości do drugiego człowieka – nie miał, to jestem niczym. I prędzej czy później – na ogół później i to boleśnie – trafia to do mojej świadomości. Oby nie było za późno. Kościół próbuje nam dzisiaj zasugerować, abyśmy zajęli się swoim wnętrzem, prostowaniem ścieżek. Niezmiernie ważne jest, aby zawsze w życiu człowieka były te mocniejsze akcenty, położone na jego rozwój duchowy – bez tego tracimy swoje powołanie.
Zwróćmy uwagę na świętego Jana Chrzciciela; był na pustyni i tam „dopadło” go słowo Boże. Nie wiemy, jak to wewnętrzne natchnienie wyglądało, ale wiemy, że był to człowiek, który borykał się z tym wezwaniem, co więcej, przeżywał chwile załamania. W momencie, kiedy został aresztowany, przeżywał chwile głębokiego załamania, wysłał swoich uczniów do Jezusa z pytaniem: - Czy to Ty jesteś tym, którego oczekiwałem, czy też inny ma przyjść? Dlaczego akurat ten fragment życiorysu cytuję? Ponieważ z nami jest podobnie. Jeżeli ja naprawdę chcę odpowiedzieć na Boże powołanie, to muszę się przygotować na takie chwile zwątpienia, zwątpienia czy to, co robię idąc za powołaniem Pana Boga jest słuszne, bo bardzo często odnajdywanie swojego indywidualnego powołania jest połączone z tym, że człowiek idzie pod prąd – pod prąd większości, pod prąd opinii publicznej. I dzisiaj jest ten czas odnajdywania swojego powołania, czas Adwentu. I jak ja będę odnajdował swoje powołanie, tak Pan Bóg mnie odnajdzie.
Jest takie piękne wezwanie z Księgi proroka Barucha dzisiaj cytowanej: „złóż Jeruzalem szatę smutku i utrapienia swego”. Dalej prorok mówi: „albowiem Bóg chce ukazać twoją wspaniałość wszystkim”. Pan Bóg wzywa Izraela z wygania i nas dzisiaj wzywa z wygnania, na które, niestety, sami zdecydowaliśmy się, bo jeżeli pochłaniają mnie tylko i wyłącznie sprawy tego świata, mojej kariery, mojego imidżu itd. to ja skazuję siebie na wygnanie. To nie znaczy, że to są nieważne rzeczy - są ważne - ale są rzeczy istotniejsze, bo Pan Bóg chce mi pokazać moją wspaniałość. Nie tę wspaniałość, którą ja usiłuję utkać swoimi rękami, tylko moje powołanie – to, które On mi przeznaczył. A ja rzucając się na różne dziedziny życia, mogę to indywidualne powołanie zasypać. Jak już mówiłem, odnajdywanie tego powołania wiąże się niestety z różnymi załamaniami i trudnościami, ale jednocześnie jest to jedyna droga, która może mnie doprowadzić do wspólnoty. To ciekawe, powołanie, które mnie wyróżnia, które nadaje mi indywidualność, wtedy zyskuje pełnię, kiedy ono jest przeznaczone dla drugiego człowieka.
To jest czas sposobny, to jest czas budzenia się ze snu, czas czuwania. Jan Paweł II w 1983 roku wspaniale rozwinął, co to znaczy czuwać. Położył nacisk na trzy aspekty czuwania. Mówi tak:
Czuwanie to jest czuwanie przede wszystkim nad swoim sumieniem. Wsłuchiwaniem się, bo sumienie jest strukturą dynamiczną: ja go mogę rozwijać, ale ja go mogę także zagłuszać. I to ono daje świadectwo o mnie, a żeby to świadectwo dało, musi być we mnie cisza. I Adwent jest także tą ciszą, w której sumienie daje znać o sobie. Czuwanie to jest także czuwanie nad drugim człowiekiem, który został mi powierzony. I wreszcie czuwanie to jest czuwanie, które jest połączone z odpowiedzialnością, którą biorę za swoje życie, z życie miasta, w którym jestem i za życie kraju. Te trzy aspekty, warto je sobie przypomnieć.
Adwent jest takim mocnym zwróceniem uwagi na swoje powołanie, na swoje wnętrze. Jak ono się rozwija, jak się rozwija moje wnętrze duchowe, moja droga duchowa. Wtedy dopiero, jeżeli położę odpowiedni nacisk na rozwój, znajdę swoje powołanie, a co za tym idzie, znajdę także szczęście. To jest droga najeżona trudnościami, ale tak naprawdę jedyna i sensowna.
I niedziela Adwentu (Łk 21,25-28.34-36) Powtórne przyjście Jezusa.
Można by określić życie chrześcijańskie jako rozpięte pomiędzy ”już” a ”jeszcze nie”. Owo ”już” było – to jest przyjście Jezusa Chrystusa i do tego się przygotowujemy w tym liturgicznym Adwencie. Natomiast „jeszcze nie” - to ostateczne przyjście Chrystusa w chwale i z tego punktu widzenia Adwent trwa od pierwszego grzechu człowieka, aż po ostateczne przyjście - cały czas żeglujemy w Adwencie. W pewnym sensie można by powiedzieć, że nasze czasy są czasami ostatecznymi. Dlaczego? Dlatego, ze Pan Bóg wypowiedział już swoje Słowa. Nic więcej nie będzie dodane, wszystko jest w Piśmie Świętym i wszystko jest tym, co się dzieje tutaj na ołtarzu, a my oczekujemy Jego przyjścia w chwale. O tym jak mamy oczekiwać mówią dzisiejsze czytania. Chciałbym zacytować takie powiedzenie świętego Tomasza z Akwinu, które świetnie oddaje ten fragment Pisma Świętego. Święty Tomasz w swojej teologii nieustannie karmił się Pismem, a więc to, co powiedział jest niejako na kanwie Pisma Świętego. On powiedział tak: Quidquid agis prudenter agas et respice finem - „Cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i patrz końca”. Dwa punkty najistotniejsze w życiu chrześcijanina: czyń roztropnie, to co czynisz teraz, a jednocześnie nie trać z punktu widzenia końca, czyli tego na jaki obraz zostałeś stworzony i tego, że kiedyś ten koniec nastąpi - ale to nie będzie katastrofizm, tylko przyjście Umiłowanego. I warto o tym pamiętać.
Druga rzecz, druga sentencja świętego Tomasza, nad którą również warto się pochylić, a która też znakomicie pokazuje sens dzisiejszych czytań. Niestety w języku polskim brzmi ona dosyć ułomnie – jak masło maślane – inaczej po łacinie: Quidquid recipitur, ad modum recipientis recipitur - „Cokolwiek przyjmujemy, przyjmujemy na sposób przyjmującego”. Co to znaczy? Rzeczywistość pojmuję w taki sposób, jakim jestem. Dzisiejsze czytania o tym mówią: jedni ludzie na wieść o katastrofach będą mdleli ze strachu, a inni będą podnosili głowy, ponieważ przychodzi ich zbawienie. Jaki jestem, taka jest moja recepcja rzeczywistości.
I może warto się na początku tego Adwentu zastanowić, jakie myśli wywołują we mnie takie tragiczne rzeczy, których wokół jest mnóstwo: kataklizmy, śmierć, przemijanie... Czy jest to oczekiwanie na przyjście Pana, czy też raczej paraliżuje mnie wewnętrzny strach i chcę jak najszybciej z myślenia o tych sprawach zrezygnować? A jak rezygnujemy? Jezus w dzisiejszej Ewangelii o tym mówi: rezygnujemy na trzy sposoby: pijaństwo, obżarstwo i troski doczesne. Przy czym obżarstwo to nie jest tylko nadmierne jedzenie: ja mogę obżerać się także całym światem, w sensie wrażeń, chłonięcia tego świata, ale obżerać się tak, żeby nic z tego nie zrozumieć. Są ludzie jak chodzące encyklopedie, ale jeśli chodzi o mądrość życiową, to są dzieci we mgle. To są właśnie tacy pożeracze świata. Jezus także przed takim obżarstwem przestrzega. A pijaństwo, to jest otumanienie tym światem do tego stopnia, ze tracę z pola widzenia Jego przyjście. I wreszcie troski tego świata – nie możemy dać się im przytłoczyć do tego stopnia, żeby nas sparaliżowały. To jest zadanie na Adwent – to jest takie zaczerpnięcie tego zbawczego powietrza otwartymi ustami i próba zbawiennego zdystansowania się do tego wszystkiego, co mnie otacza, patrzenie końca - tego, że kiedyś On przyjdzie w chwale, a ja tutaj jestem Jego dzieckiem. I jeszcze się nie objawiło, kim będę.
XXXIV niedziela zwykła - Uroczystość Jezusa Chrystusa, Króla Wszechświata (Dn 7,13-14), (Ap 1,5-8), (J 18,33b-37) Piłat powiedział do Jezusa: Czy Ty jesteś Królem żydowskim? .
Przedziwnie nieskomponowane są te dzisiejsze czytania. Mamy dwie wizje: jedna z Księgi proroka Daniela ze Starego Testamentu, mówiąca o końcu świata, o przyjściu Króla wieków - przychodzi Syn Człowieczy do Przedwiecznego, gromadzi wszystkie ludy i wszystkie języki. A druga wizja z Apokalipsy świętego Jana Apostoła, tekst napisany około roku 90 n.e., który mówi o triumfie Jezusa Chrystusa. I te obie wizje spięte są klamrą Ewangelii. A Ewangelia przenosi nas do konkretnego faktu, który miał miejsce około 33 roku w Jerozolimie, na peryferiach ówczesnej cywilizacji. Dlaczego przedziwnie skomponowane? Dlatego, że pomiędzy tymi wszystkimi czytaniami jest niesamowita odległość pojęciowa. Z jednej strony Król Wszechświata, Ten spod którego placów wyszło wszystko, Ten, który jest moim Stwórcą, a z drugiej strony ten Król jest sądzony przez człowieka. Paradoks – stworzenie sądzi swojego Stwórcę, człowiek sądzi Boga.
Warto objąć myślą tę sytuację. Spójrzmy na Piłata – biedny człowiek, który żyje w mrowisku lękiem karmionych koterii, który musi nieustannie kalkulować: do kogo się uśmiechnąć, kogo pogłaskać, komu złożyć ukłon. Czy to nie jest analogiczna sytuacja, jak we współczesnym świecie? Kiedy to my rozdajemy uśmiechy tym, którym trzeba, kłaniamy się przed tymi, przed którymi trzeba i tak usiłujemy bezpiecznie przejść przez ten świat. To nie chodzi o to, żeby być aroganckim, żeby pokazywać innym, że jestem niezależny, ale może się zdarzyć taka sytuacja, ze będziemy kogoś sądzili, będziemy stali przed prawdą - tak jak Piłat - i zapytywali: Cóż to jest prawda? Cóż za tragiczne wydarzenie, to tak jakby leżeć i umierać z pragnienia nad brzegiem życiodajnej, obfitującej w krystaliczne wody rzeki. I bardzo często tak bywa.
Jezus poprzez ten proces i sąd, który miał miejsce w konkretnej historycznej epoce - ale jednocześnie on trwa nadal cały czas - pokazuje nam, że niekoniecznie zwycięzca jest rzeczywiście zwycięzcą. I to nie chodzi tylko o makroskalę, ale także o mikroskalę, o wszystkie nasze relacje międzyludzkie. Bardzo często wtedy, kiedy triumfujemy nad drugim człowiekiem, kiedy przyszpililiśmy go do ściany argumentami, bardzo często wtedy przegrywamy. Może warto na to zwrócić uwagę, jak ja podchodzę do innych ludzi. Jezus przez tę Ewangelię, przez swoją śmierć krzyżową i przez swoje zmartwychwstanie wyzwala mnie od sytuacji beznadziejnych, od sytuacji osaczenia przez innych ludzi, przez politykę, osaczenia przez ten świat. Dlaczego? Zobaczmy, że ta rozmowa między Piłatem a Nim, to jest rozmowa człowieka uwikłanego w układy z człowiekiem wolnym. I Chrystus chce mnie wyzwolić z takiej sytuacji - wyzwolić spod kaprysu innego człowieka, spod kaprysu statystyk, spod kaprysu praw, które ustanawiają różni ludzie. Wtedy dopiero będę wolny. Wydaje mi się, że wielkie reżimy, które ustalały prawa - prawa, które miały zdławić człowieka, zdławić jego wolność, wolne myślenie, wolne postępowanie - intuicyjnie czuły, że Ewangelia i to, co głosił nauczyciel z Nazaretu jest naprawdę niebezpieczne. Oczywiście to jest makroskala, ale my możemy zastosować to wszystko w naszych relacjach, w relacjach z innymi ludźmi. Ktoś może powiedzieć: - „No, jaki ja mam wpływ na to co się dzieje w świecie?” Myślę, że mamy i nawet nie przypuszczamy jak wielki - poprzez przemienianie samego siebie, poprzez to, że nie będę w sposób nieprawy triumfował nad drugim człowiekiem, nie będę otaczał się kłamstwem, poprzez to, że stanę się człowiekiem wolnym. Jak mówi poeta: Lawina bieg od tego zmienia,
Po jakich toczy się kamieniach.
A każdy z nas jest kamyczkiem w ogrodzie świata. Przemieniając samych siebie, odwracając pewne sytuacje – co jest królowaniem, a co nim nie jest – możemy naprawdę zmienić nasze życie, a jak zmieniamy nasze życie przy pomocy łaski Jezusa Chrystusa, to zmieniamy wszystko dookoła.
Warto pamiętać to odwrócenie pojęć, którego dokonał Jezus – sędzia staje się sądzony przez podsądnego. Pozorny zwycięzca okazuje się zwyciężony. I bardzo często tak bywa z nami, jeżeli tylko mamy dostateczną odwagę, żeby stawić czoła rzeczywistości, bo niestety bywa, że liczymy się z opinią ludzką. Często padają takie pytania: - „No, dobrze, a gdybym postąpił w sposób prawy, co inni o mnie powiedzą? Czy nie będą się pukali w czoło i mówili, że: - naiwny, który nie zna praw tego świata?!” Wtedy powstaje pytanie: do jakiego królestwa ja należę? Czy należę do królestwa tego świata, który przemocą wyciska na ludzkich sercach różnego rodzaju znaki, czy też należę do królestwa Jezusa Chrystusa, do takiego królestwa i takiego króla, który pomimo tego, że pozornie okazał się przegranym, jednak wygrywa? Co jest dla mnie najważniejsze: czy opinia publiczna, czy też to, że moje imię i nazwisko będzie zapisane w Księdze Żywota? Warto sobie zadać to pytanie u końca roku liturgicznego, podsumowując na przykład swoje życie w ciągu roku. Jak ja żyłem, do jakiego królestwa należałem? Kto jest we mnie królem, czy Bóg, czy ja sam, czy opinia publiczna, czy presja innych?
XXXIII niedziela zwykła (Mk 13,24-32) W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku.
Gwiazdy będą padać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte.
Dwa z dzisiejszych czytań mówią o końcu świata. Można by powiedzieć, że niektóre opisy końca świata, które przed chwilą usłyszeliśmy, mogłyby wyjść spod pióra jakiegoś astrofizyka, który obserwuje przez teleskop wybuch supernowej albo zagładę galaktyki. Warto poczynić pewne rozróżnienie, mianowicie koniec świata w wydaniu chrześcijańskim - w tym, co mówi Pan Jezus – absolutnie nie jest katastrofizmem, bo bardzo często katastrofizm powołuje się na teksty Ewangelii. Tutaj nie chodzi o zagładę, tu nie chodzi o zniszczenie, tu nie chodzi o dzień gniewu. Katastrofiści różnych wieków bardzo często patrząc na współczesny im świat, dostrzegając zło oraz zniszczenie i powołując się na Nowy Testament mówili, że wreszcie musi przyjść ten dzień gniewu, kiedy wszystko zostanie wyrównane, kiedy wreszcie nieprawość zostanie odpłacona. Ale to nie jest wizja chrześcijańska. Techniczne określenie końca świata, które jest w Ewangelii świętego Mateusza użyte i które tak tłumaczymy jako koniec świata, mówi o wypełnieniu, o dojrzewaniu. Zwróćmy uwagę, że wszystko wokół nas dojrzewa i w końcu przynosi owoce – tak przynajmniej powinno być. Jeżeli piszę książkę czy pracę, ona w końcu dojrzeje i zaowocuje, zamknę pewien rozdział. Moje życie tak samo, chociaż nie wszystkich życie w ten sposób przebiega, niektórzy wiecznie są małymi chłopcami, a niektóre niewiasty wiecznie małymi dziewczynkami – nie chcą dojrzewać.
To, co mówi Jezus o końcu świata, to nie jest reportaż. Nie wiadomo jak to będzie, wiadomo tylko, że będzie pewnego rodzaju zamknięcie, że wszystko to kiedyś się skończy. Mało tego, Jezus mówi, że zwycięstwo dobra nad złem już się dokonało - ono miało miejsce dwa tysiące lat temu. Czyli losy świata są według Ewangelii przesądzone – rozwiązane pozytywnie, wszystko wraca do Pana Boga. Z tym, że los każdego z nas leży także w naszych rękach i to od nas zależy, czy wpiszemy się w tą Bożą perspektywę, czy też ją zignorujemy.
Jest kilka takich terminów, którymi Nowy Testament określa koniec świata: Paruzja – Grecy, gdy wymawiali słowo „paruzja” mieli na myśli triumfalne wejście wodza po odniesionym zwycięstwie. I w takiej perspektywie należałoby patrzeć na koniec świata. Jezus już zwyciężył zło na Kalwarii, ale Jego triumfalne wejście dopiero nastąpi. My żyjemy w tej przestrzeni czasu, żyjemy w czasach ostatecznych, można by powiedzieć.
Epifania – drugi termin, to Objawienie, Bóg objawi swoją autentyczną wielkość, teraz jest dla nas Bogiem zakrytym, Bogiem, którego możemy co prawda spożywać, możemy wchłaniać w siebie Jego naukę i Jego Ciało, ale niewątpliwie jest On Bogiem ukrytym. W czasach ostatecznych okaże się nam naprawdę, a my oczami ciała będziemy widzieli kim On jest.
Apokalipsa – trzeci termin. Apokalipsa po grecku oznacza odsłonięcie - odsłonięcie wszystkiego, co dotychczas było zakryte, a więc niestety także naszych grzechów, ale również tego dobra, które uczyniliśmy. Ktoś może powiedzieć: - To straszne! Ale zwróćmy uwagę, że my takie apokalipsy przeżywamy praktycznie na co dzień. Jeżeli ktoś latami buduje gmach kłamstwa i nagle on się rozsypuje, bo wszystko wychodzi na jaw, to przyszła na niego taka mała życiowa apokalipsa. Objawiło się tak naprawdę, co w tym człowieku drzemało. Albo jeżeli wychodzi jakieś olbrzymie dobro, które gdzieś tam skrycie człowiek czynił i nagle okazało się, że to on jest autorem tego dobra, to także następuje pewnego rodzaju odsłonięcie. A więc nie ma nic nienormalnego w tym zwinięciu księgi świata, to jest wręcz odczucie każdego z nas, że wszystko domaga się finału - również ten świat. I ta perspektywa, że ja idę do Pana Boga i wszystko zostanie ujawnione, odwraca pewne perspektywy w naszym życiu. Otóż okazuje się, że wielkie rzeczy – w moim mniemaniu – którym oddawałem się przez całe życie, mogą mieć wagę piórka i nic nie znaczyć. A małe ukryte sprawy, jakieś ukryte dobro, które świadczyłem drugiemu człowiekowi, może tak naprawdę decydować o moim zbawieniu. Co więcej, jeżeli ja wiem, że losy świata kiedyś zostaną zwinięte i będę przedstawiony Panu Bogu, to śmiało mogę być tutaj, na ziemi, orędownikiem spraw przegranych. Nie będę niewolnikiem statystyk, nie będę przeżywał tego, że w badaniach OBOP-u jestem w mniejszości, bo to nie ma najmniejszego znaczenia. Kiedyś cynicznie prezes telewizji powiedział do swojego interlokutora: „No, pan ma rację, ale ja mam większość!”. Właśnie, po jakiej stronie ja się sytuuję? Po stronie ludzi, którzy mają prawdę, którzy dążą do prawdy - prawdy swojego życia i ujawniania prawdy w świecie - czy też po stronie tych, którzy mają większość? Znakomite, choć cyniczne powiedzenie i myślę, że ono zostanie wyświetlone w czasach ostatecznych. Na czym mi tak naprawdę zależało? Oczywiście można by powiedzieć, że każdy ma swój własny prywatny koniec świata: będzie nim nasza śmierć. To jest też śmierć świata związanego z nami, a dla innych śmierć drugiego człowieka też jest śmiercią fragmentu ich życia.
Warto do tych tekstów podchodzić nie z punktu widzenia katastrofy, ale z punktu widzenia dojrzewania, wypełnienia, że wszystko w tym świecie dąży ku wypełnieniu. I jednocześnie jeżeli ja mam tę perspektywę, jeżeli tak naprawdę wiem, że jestem w ręku Boga, to będę śmiało - pomimo tego, że może to być mało popularne - optował za prawdą i wybierał rzeczy, które mogą być z góry skazane na przegraną z punktu widzenia tego świata. Ale jak mówi Pismo Święte: „przemija postać tego świata”.
„Z upodobaniem chodzą oni w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach”. Czyż to nie jest opis jak najbardziej aktualny? Gdy się rozejrzymy po świecie, to bardzo często właśnie on wygląda: uroczyści celebranci, którzy tak naprawdę poruszają się w koteriach karmionych lękiem, uwielbiają celebracje, zaszczytne miejsca, uwielbiaj bycie uroczystym, zasiadanie na uroczystych meblach i pewnie niejeden goląc szczękę w gatkach przed lustrem w łazience rozmyśla o tym, że za chwilę spłynie na niego niesamowity splendor... Jego Preponderancja, Jego Eminencja, Jego Magnificencja i tak dalej i tak dalej i tak dalej. Świat się w ogóle nie zmienił! Zdumiewająco łatwo jest nakłuwać te balony igłą gdyby Jezus nie powiedział: - Strzeżcie się takich ludzi! Pamiętajmy o tym, że tego typu ludzie mają czasem coś do powiedzenia, czasem piastują władzę i wokół siebie robią taką niesamowitą atmosferę pełna zagęszczenia, takiej duchoty i otaczają się lizusami. Znamy te sytuacje, z tym, że najczęściej niestety odnosimy je do innych. Genialnie zauważamy to, co się dzieje wokół, natomiast Chrystus mówiąc o tym, że strzeżcie się takich ludzi, również ostrzega mnie przede mną samym, bo być może w moim sercu również się kryje człowiek tego typu, taki niedoceniony. I nie można tego tylko skwitować powiedzeniem z wiersza Ezry Pounda o uroczystych a tępych: A zagrajcie im palcem na nosie – ponieważ to również dotyczy mnie. Jak to powiedział Zbigniew Herbert: - Oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz, powtarzaj: zostałeś posłany, czyż nie było lepszych?
To jest proces, który powinien nieustannie towarzyszyć naszemu życiu, powinniśmy tropić w sobie tego typu zachowania i bezlitośnie je niszczyć, bo naprawdę one są w stanie zawrócić nam w głowie i porwać nas.
Zupełnie po drugiej stronie tej Ewangelii stoi ta uboga wdowa i niesamowicie mocne wymaganie Chrystusa, który mówi, żebyśmy umieli zwalczać w sobie nawet nasze instynkty samozachowawcze. Ta uboga wdowa wrzuciła wszystko co miała na swoje utrzymanie. I takie są prawa logiki Bożej: albo ja daję wszystko, albo nie bawmy się w żadną wiarę. Oczywiście to potwornie trudne wymaganie, ale nikt o zdrowych zmysłach nie myśli, że człowiek sam z siebie może to uczynić. Nie mniej jednak czasem są takie sytuacje, kiedy ja muszę rzucić na szalę dokładnie wszystko widząc przed sobą wyłącznie ciemność. I wtedy tak naprawdę mogę dostrzec Bożą interwencję. Dopóki w moim postępowaniu są zabezpieczenia, dopóki mam jeszcze takie neutralne wysepki, na które Pan Bóg nie ma wstępu i mogę zawsze tam czmychnąć, gdy sytuacja się wali na głowę – to nie wiem nic o Panu Bogu i o wierze.
Dlaczego Jezus tak był zafascynowany tą kobietą? Dlatego, że w pewnym sensie w tym wspaniałomyślnym geście ona streściła całe Jego życie. Chrystus swoje życie całkowicie wrzucił do skarbony świata – był całkowicie oddany Ojcu. Oczywiście nikogo nie można namawiać ani od nikogo wymagać tego typu zachowań, nie mniej jednak Chrystus mówi, że to są zachowania człowieka, który należy do królestwa Bożego. Jak śpiewaliśmy w tym wersecie przed Ewangelią: - Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich NALEŻY królestwo niebieskie. Jeżeli ja nie dbając o to, że wystrzelam się ze wszystkiego, rzeczywiście rzucam swoje życie na szalę, to naprawdę doświadczam obecności królestwa Bożego. Tylko niestety nie można o tym opowiedzieć, bo ktoś kto tego nie doświadczył, bardzo często uznaje takie przykłady jako pobożne kaznodziejskie dyrdymały. Otóż to jest esencja życia, Chrystus sam tego doświadcza i namawia nas do tego, żebyśmy wstępowali w Jego ślady, żebyśmy nie dbali o różnego rodzaju zabezpieczenia i wtedy okazuje się, że naprawdę nasze życie nabiera rumieńców. I przestaje być ważne, czy ja żyję lat trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, czy sto. Ja mogę przeżyć naprawdę szmat życia, być wypielęgnowanym staruszkiem, ale dbałem tylko i wyłącznie o siebie. Dokładnie jak ci wszyscy uczeni w piśmie i faryzeusze.
1 listopada Uroczystość Wszystkich Świętych- Mt 5,1-12a 8 błogosławieństw
Święty Paweł Apostoł puentuje bardzo znany fragment XIII Rozdziału Listu do Koryntian, zwany Hymnem O Miłości, w ten sposób: - Tak więc trwają te trzy: wiara, nadzieja i miłość. Z nich jest największa miłość.
Dzisiaj obchodzimy święto tych wszystkich ludzi, którzy już nie dzielą z nami wiary, ponieważ oni wiedzą, oni oglądają Boga twarzą w twarz. Nie podzielają z nami także nadziei, ponieważ ich nadzieja została wypełniona, zostali nasyceni obecnością Pana Boga. To, co nas łączy z nimi, to jest miłość. Oni są już w orbicie pełni miłości, my zaś tęsknimy za tą miłością i co najwyżej w tym życiu odczuwamy głęboko jej przebłyski. Wszyscy święci to są ludzie, których życiorysy zostały streszczone w tym dzisiejszym czytaniu z Ewangelii świętego Mateusza w ośmiu błogosławieństwach. Ludzie, w których życiorysie - można by powiedzieć – jednorodne niewidzialne światło Pana Boga załamało się i roztoczyło całe swoje piękno, tak że chwałę Bożą można było oglądać w ich czynach. I nie tylko ci, którzy zostali wyniesieni na ołtarze, ale także ci wszyscy ludzie, którzy nigdy nie zostali wyniesieni na ołtarze, a żyli pośród nas – każdy z nas chyba spotkał naprawdę dobrych ludzi, którzy zasłużyli sobie na miano świętych.
Jak można by streścić te osiem błogosławieństw, bo to jest też program naszego życia? Jeżeli ja wierzę w świętych obcowanie, wierzę, że Kościół składa się z dwóch części: z nas tutaj żyjących i pielgrzymujących na ziemi i z tych, którzy już są w niebie i oglądają Pana Boga twarzą w twarz, można by powiedzieć, którzy tutaj i teraz są po tej drugiej stronie ołtarza. Jeżeli w to wierzę, to wiem, że oni są moimi starszymi braćmi, którzy mówią do mnie swoimi życiorysami w ten sposób: - Skoro ja mogłem i inni mogli, to Ty także. Ty także jesteś powołany do świętości.
Jak streścić w jednym zdaniu? Ja powiedziałbym tak, że Jezus mówi do nas w ten sposób: Błogosławieni - to znaczy szczęśliwi- to ci, którzy żyją życiem prawdziwym, nie żyją namiastkami, surogatami, nie karmią się miazmatami niskich kultur, tylko żyje w nich dążenie do wielkości. A jak to jest w nas? Jest takie, moim zdaniem, głupie powiedzenie, że o gustach się nie dyskutuje... Nieprawda! Powinno się dyskutować, bo są gusty płaskie i prymitywne, a są wspaniałe, wielkie i wyrafinowane. I myślę, że gust każdego człowieka powinien dojrzewać. Ja mogę się karmić literaturą trzeciorzędną – jakimiś romansidłami, czy mdłymi melodramatami – a mogę się karmić literaturą wielką. Mogę słuchać prymitywnej muzyki i doznawać prymitywnego szczęścia, a mogę słuchać wyrafinowanej muzyki. O gustach powinno się dyskutować, ale dlaczego ja o tym mówię? Dlatego, że podobnie jest z naszym życiem. Ja mogę życie spędzić w sposób płaski, prymitywny, szukając naskórkowych zadowoleń, naskórkowego szczęścia, a mogę dążyć do tego naprawdę wielkiego Szczęścia i do tego każdy z nas jako chrześcijanin jest powołany. Jak to uczynić?
Program to jest osiem błogosławieństw: Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. To nie jest apoteoza nędzy, cierpienia i łez, absolutnie! Błogosławieni ubodzy w duchu to tacy ludzie, którzy wiedzą, że nie są samowystarczalni. To co jest pełne, nie da się napełnić. Warto by zbadać: - Czym ja jestem napełniony? Bo może większość z tych rzeczy, którymi napełniony jest dzban mojego życia, trzeba by wylać i uczynić siebie pustym i ubogim, po to żeby dać się napełnić Wielkością. O to tutaj chodzi, że człowiek, który jest pełny, zadowolony z siebie, syty i prymitywny, nigdy nie będzie godny tego błogosławieństwa. Ubodzy w duchu to są nienasyceni, tacy, którzy nieustannie dążą do wielkości, którzy wyrzucają z tego dzbana, którym jest ich życie, to wszystko niegodne człowieka, a są puści i chcą być napełnieni przez to, co Pan Bóg daje.
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Jest takie piękne zdanie w psalmie o ludziach, którzy idą i płaczą niosąc ziarno na zasiew. Lecz powrócą w radości niosąc pełne snopy, bo takie jest życie. Szczęście prawdziwe, wielkie, wysokie, nieuchronnie związane jest z krzyżem. Chyba każdy, kto osiągnął wirtuozerię w jakiejś dziedzinie życia, wie ile go to kosztowało, ale jednocześnie ta wirtuozeria daje niesamowite szczęście. Ludzie smucą się z tego powodu, że są tacy słabi, smucą się swoim grzechem, swoją słabością, odczuwają cały ciężar dążenia do doskonałości. Albowiem oni będą pocieszeni. Oni doznają tej prawdziwej radości nawet tu i teraz w tym życiu.
Błogosławieni cisi, łagodni – to ci, których pewnością jest Pan Bóg. Oni nie muszą nikomu
nic udowadniać, ani triumfować nad drugim człowiekiem, żeby pokazać kim są. To promieniuje z nich.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości – zwróćmy uwagę, że to jest czas
niedokonany. Cały czas łakną i pragną - to nie są ci, którzy już dorwali się do sprawiedliwości wymierzają wyroki innym.
Błogosławieni miłosierni - to są tacy ludzie, którzy potrafią miłością, która zakrywa wiele
grzechów, objąć także bliźnich, którzy wcale na to nie zasługują. Potrafią dostrzec w agresorze, w człowieku złym, dziecko Boże. To są błogosławieni miłosierni i oni też miłosierdzia dostąpią. Jak pięknie i lapidarnie mówi święty Jan: - Prawdziwa miłość zakrywa wiele grzechów.
Błogosławieni czystego serca - Protestancki teolog powieszony przez nazistów za spisek na Hitlera Dietrich Bonhoeffer powiedział o tym błogosławieństwie w ten sposób: To są ci, którzy nie brudzą swojego serca dobrem i złem, bo można brudzić swoje serce także dobrem - czynić dobro, ale jednocześnie liczyć na wdzięczność i być złym, jeśli ta wdzięczność nie przychodzi. To ci, którzy czynią dobro i obserwują swoje czyny w lustrze.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój. Ja nie mogę wprowadzać pokoju w życie innych ludzi, kiedy w moim wnętrzu wrze. I jest w tym błogosławieństwie pewien paradoks, ponieważ nikt z nas tego pokoju o własnych siłach nie potrafi sobie zafundować. To jest dar Pana Boga. To jest jedność w życiu człowieka, która płynie z Bożego daru, to jest Boża łaska. Żeby podkreślić paradoks tego błogosławieństwa, zobaczmy co Jezus mówi o sobie. Jezus, który był pełny pokoju Bożego, mówi tak: - :”Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, żeby zapłonął. Myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, ale miecz!” Co to oznacza? Jeżeli jest we mnie pokój Boży, to będę wzbudzał kontrowersje, będę niepokoił tych ludzi, w których sercach nie ma pokoju. Moje życie i moje postępowanie będzie wybijało z rytmu tych wszystkich ludzi, w których sercach jest chaos.
Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości – to jest pewnego rodzaju spuentowanie ośmiu błogosławieństw. Jeżeli ja rzeczywiście będę dążył do tego Szczęścia przez duże „S” , do Człowieczeństwa przez duże „C” ... to nieuchronnie będę cierpiał, bo szczęście wielkie jest złączone z krzyżem. Nie ma innej drogi, żeby się o tym przekonać, wystarczy tylko popatrzeć na historię Jezusa. I tego nas uczą wszyscy święci i do tego mamy dorastać, niezależnie jak bardzo tego nie chcemy.
XXX niedziela zwykła- (Jr 31,7-9) - Wykrzykujcie radośnie. (Mk 10,46-52) - Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: Synu Dawida, ulituj się nade mną!
Ślepota. Wydaje się, że dotyka ona każdego z nas mimo, że wszyscy mamy oczy. Ten ślepiec Bartymeusz, który siedział i żebrał na drodze do Jerycha, ma wielką przewagę nad nami, mimo że jest ułomnym, ślepym kaleką. Dlaczego? Dlatego, że on wie o swojej chorobie, ma głęboką świadomość tego, co mu dolega. Oczywiście ślepotę należy brać w bardzo szerokim sensie – również metaforycznym - bo wiedza o tym, co mi dolega, jest podstawą uzdrowienia. Jeśli nie wiem, co mi dolega, nie wiem, o co prosić Pana Boga.
Jest w nas taki mechanizm, że jeżeli jesteśmy ślepi na jakieś wymiary rzeczywistości, staramy się winą za naszą ślepotę obarczać wszystkich dookoła: sytuacje, ludzi, polityków, rodzinę i tak dalej. Bartymeusz miał tę przewagę, że wiedział, co mu dolega. A właśnie, czy my zastanawiamy się nad tym, co nam tak naprawdę dolega? Bo jeżeli ja jestem człowiekiem nieszczęśliwym, jeżeli jest we mnie jakiś dysonans, jeżeli jest coś, co nie pozwala mi normalnie funkcjonować, to znaczy, że jestem ślepy na jakieś dziedziny rzeczywistości i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko prosić Pan Boga: - Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!
Jest taki piękny werset psalmu, który mówi, żeby Pan Bóg odkrył nam nasze grzechy przed nami zakryte. Każdy z nas ma taką dziedzinę w swoim życiu, że jest ślepy na rzeczywistość. I ja muszę prosić Pana Boga o to, żebym dotarł do źródła moich nieszczęść, a ono jest zawsze we mnie. I znowu ta nasza dziwna tradycja do tego, żeby wszystkich obarczać: swoją przeszłość, swoich rodziców czasem, to, że miałem przysłowiowo „pod górkę do szkoły” - obarczamy za to, że coś w nas zgrzyta. No dobrze - może powiedzieć ktoś – załóżmy, że uznam iż jestem ślepy, a jak sobie z tym radzić ? Pewne wskazówki niesie ze sobą pierwsze czytanie z proroctwa Jeremiasza. Zwróćmy uwagę na takie dziwne następstwo czasów. Otóż Bóg przez usta Jeremiasza mówi, ażeby się Izrael radował. A powodu do radości wcale nie ma, ponieważ ci ludzi tkwią w niewoli i są gnębieni. Niejako Pan Bóg mówi: - Raduj się „na kredyt”.
Jak to ma się to tej konkretnej sytuacji? Podam przykład. Załóżmy, że każdy z nas ma takiego człowieka w orbicie swoich zainteresowań, którego po prostu nie lubi, a może czasem wręcz nienawidzi. I jesteśmy skłonni przypisywać takiemu człowiekowi najgorsze intencje. Nie dostrzegamy tego, że każdy życiorys jest komponentem innych i wpływu innych ludzi. Może warto właśnie wtedy sięgnąć do Pisma Świętego i zobaczyć na przykład w Księdze Rodzaju, gdy Bóg stwarzał człowieka, zobaczył, że to, co stworzył, było bardzo dobre. Skoro więc ja postrzegam swojego bliźniego jako człowieka godnego niechęci albo nienawiści, to znaczy, że jestem w jakimś stopniu ślepy na niego. Warto zastanowić się w ten sposób, że skoro są ludzie, którzy kochają tego człowieka, którego ja nienawidzę, to znaczy, że jest coś godnego kochania w nim. A moja nienawiść sprawia, że jestem ślepy. I wtedy, kiedy docieram do źródeł swojej choroby i nie potrafię sobie z tym poradzić - bo nadal ta nienawiść gości w moim sercu - wtedy mogę krzyczeć do Pana Jezusa: - Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną! Dotarłem do przyczyn i okazuje się, że te przyczyny tkwią we mnie, w nas. Jeżeli dotrę do źródła tej niechęci czy nienawiści, wtedy na pewno zostanę przez Pana Boga uzdrowiony. Co dziwne, sytuacja na zewnątrz się nie zmieni - załóżmy, że ten człowiek nadal będzie postępował w stosunku do mnie w sposób zły, ale ja już będę go widział z innej perspektywy. I wtedy jest szansa na pojednanie. Natomiast, dopóki tylko w nim, albo w sytuacji, w innych ludziach, w sytuacji polityczne, dopatruję się swoich nieszczęść, swojego przygnębienia, takiego „więdnięcia” duchowego, to naprawdę nic nie wskóram. Będę rozdawał ciosy dokoła i nadal będę nieszczęśliwy.
Na jeszcze jedną rzecz warto zwrócić uwagę: Bartymeusz, gdy usłyszał, że Jezus się zbliża, zaczął krzyczeć. Inni go uciszali, mówili: - Daj spokój! Ta sytuacja podobna jest do naszej: jeżeli odczuwam jakąś niechęć do drugiego człowieka, to szukam ludzi, którzy mi to potwierdzą i powiedzą: - Daj spokój, nie upatruj przyczyn w samym sobie, to wszystko jest wina tego człowieka, tej sytuacji, innych ludzi, Twojego ciężkiego dzieciństwa itd. Zawsze znajdę takich popleczników. Wydaje mi się, że warto się od nich uwolnić.
Patrzą w sposób dobry, pozytywny, otwarty na innych ludzi - mimo iż ci ludzie często są pokręceni, ale przecież każdy z nas ma jakieś swoje naprawdę pokręcone ścieżki i nie ma wśród nas człowieka, który jakoś by innego nie skrzywdził. Dlaczego tak łatwo siebie tłumaczymy, a innych tłumaczyć nie potrafimy? Warto zrobić ten wysiłek, ażeby dotrzeć do źródła mojego cierpienia i wtedy dopiero usiąść przy drodze do Jerycha i krzyczeć: - Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną! Uzdrów moją ślepotę.
XXVIII niedziela zwykła (Hbr 4,12-13)Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, ((Mk 10,17-30) ) Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?
W Ewangelii dialog Jezusa z bogatym młodzieńcem, ale najpierw chciałbym przypomnieć fragment z Listu do Hebrajczyków, który przed chwila usłyszeliśmy, bo wydaje się, że jest on kluczem do tej Ewangelii:
Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca. Nie ma stworzenia, które by było przed Nim ukryte.
A Ewangelii dialog Jezusa z bogatym młodzieńcem. Fenomenalne jest to spotkanie. Zwróćmy uwagę na to, że młodzieniec przychodzi do Nauczyciela i jeszcze tak naprawdę nie wie, że ma do czynienia z Bogiem. Przychodzi do Nauczyciela i chce podyskutować – chce przeżyć taką przygodę etyczną. Ma jakieś wątpliwości widocznie, mimo, że przestrzega przykazań – jak sam mówi – i rzeczywiście wygląda na to, że jest człowiekiem pobożnym i dobrym, to jednak coś go nurtuje, czegoś mu brakuje. Pyta Nauczyciela: - Jak mam osiągnąć zbawienie, co mam czynić? I Jezus mu mówi: przestrzegaj przykazań, nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, czcij ojca swego i matkę swoja. On odpowiada, że już od swojego dzieciństwa i młodości przestrzega tego. Wtedy – bardzo ważna rzecz – Jezus spojrzał na niego z miłością. On dokładnie wiedział, że ten człowiek jest człowiekiem prawym, ale z Panem Bogiem nie ma dyskusji. Powiedziałbym, że nie można z Nim przeżyć etycznej przygody, nie można sobie powiedzieć o swoich poglądach, wysłuchać poglądów Jezusa, odejść i czynić tak jak się czyniło. Tylko jeżeli ja Mu zadaję pytania, to muszę być gotowy na to, że On mnie trafi w samo sedno – trafi w źródło moich życiowych problemów. I tak jest tym razem, Jezus pojrzał na niego z miłością i powiedział: - Jednego ci brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, rozdaj ubogim, a potem przyjdź i chodź za Mną. Ewangelista notuje, że młodzieniec odszedł zasmucony. On się spodziewał rozmowy, a tymczasem spotkał Boga. Charakterystyczne jest to, że Jezus mówi: - Dlaczego nazywasz Mnie dobrym? Nie pozwala sobie na żadne dyskusje, nie chce podjąć tego wątku, nie chce pogłaskać tego młodego człowieka i powiedzieć: - Tak, dobrze robisz, idź i czyń dalej tak samo! Tylko, skoro on przychodzi z rzeczywistym problemem, Jezus mu daje rzeczywiste rozwiązanie. Widocznie jego bogactwo chwyciło go za gardło, odszedł zasmucony do swoich dóbr. Odszedł do tego, do czego należał – on nie był i nie chciał być człowiekiem wolnym – ale jednocześnie cały czas go to nurtowało, skoro przyszedł do Nauczyciela dobrego.
Podobnie jest chyba z nami, tylko pytanie: - Czy my jesteśmy tak szczerzy, jak ten człowiek? Czy my jesteśmy w ogóle zdolni do tego, żeby zadawać Panu Jezusowi tego typu pytania? Czego mi brakuje? Jak mam osiągnąć zbawienie? A może tylko posługujemy się komunałami, dlatego żeby nie usłyszeć odpowiedzi, że: - jesteś od czegoś zależny, od rzeczy, od swojego światopoglądu, od swojej wiedzy, od drugiego człowieka – i to cię więzi i to cię krępuje. I idziesz cale życie na smyczy i nie jesteś człowiekiem wolnym, nie możesz pójść za Mną! Jezus nie mówi, co to znaczy iść za Nim, nie mówi, jak mamy żyć. Mówi, że jedynym drogowskazem jest Jego imię – Jezus Chrystus. A my zawsze chodzimy utartymi ścieżkami, czytamy z przyzwyczajenia te same gazety, sięgamy do książek, które w jakiś sposób potwierdzają nasze poglądy, oglądamy te programy telewizyjne, które odpowiadają naszemu wnętrzu, naszemu sercu i naszym pragnieniom. I tak naprawdę boimy się nowości, tak samo jak ten młodzieniec. Pan Bóg stawia go przed ścianą. Jezus wszystkich nas usiłuje postawić przed ścianą, żeby nastąpiło to rozstrzygnięcie: Tak – Nie. Nie można się z Nim wdawać w dyskusję, nie można siedzieć w fotelu, pić kawy, palić papierosa i rozważać. Jezus mówi: - Idź i czyń, nie miej dylematów. Oczywiście, że każdy człowiek ma dylematy, ale może być taka sytuacja, że nie będzie końca tych dylematów, że my ciągle będziemy usiłowali je rozwiązać. A tak naprawdę trzeba wstać i pójść za Nim. I odważyć się na to nowe, do czego On nas prowokuje.
Dzisiaj obchodzimy dwudziestolecie pontyfikatu papieża. Myślę, że ta Ewangelia jest kluczem do nauczania papieskiego i w ogóle do całej jego osoby. Nie będę tu mówił o jego nauce, bo nie czas i miejsce, każdy może sięgnąć do nauczania papieskiego, wszystkie te dokumenty są również w internecie. Sądzę, że papież jest tym człowiekiem, który powiedział Panu Jezusowi: - Tak. Czytam różne komentarze na temat tego, jak inni ludzie odbierają papieża. Czytam dywagacje ludzi, dlaczego papież zachowuje się tak, a nie inaczej. Niektórzy go osądzają, niektórzy popierają, niektórzy są zachwyceni – to normalne, że prorok powoduje zgorszenie i powoduje zachwyt. Ale kluczem do tego pontyfikatu, do jego życia, jest to, że on powiedział Panu Jezusowi: - Tak. I to widać w jego postawie - a szczególnie teraz, kiedy jest człowiekiem starym i schorowanym – że to jest człowiek, który zapomniał o samym sobie, jedynym jego drogowskazem jest Jezus Chrystus. Jego światopoglądem jest Jezus Chrystus, jego zachowaniem jest Jezus Chrystus. To jest to, co powiedział święty Paweł: - Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Jezus Chrystus. Ale jeśli postać papieża powoduje jakieś złe i złośliwe komentarze, to wydaje mi się, że tak jest zawsze. Gdy przechodzi olbrzym, to karły piszczą, że nie są jego wzrostu. I nie należy do tego przywiązywać specjalnej wagi. Sądzę, że jest to też droga każdego chrześcijanina, niezmiernie trudna droga. Zadajmy sobie to pytanie: - Co to znaczy być zbawionym? I spróbujmy zadać to pytanie Panu Jezusowi. Wydaje mi się, że możemy otrzymać odpowiedź, która naprawdę nami wstrząśnie. W tej Ewangelii nie chodzi o to, czy ktoś jest biedny czy bogaty. Chodzi o to, czy ja jestem związany, czy jestem człowiekiem wolnym? Czy moim więzieniem są moje światopoglądy, moja rzekoma czy rzeczywista mądrość, czy moje bogactwo, moje pieniądze i tak dalej i dalej - to wszystko są więzienia. Jezus na pewno wskaże mi, w którym miejscu ja jestem niewolnikiem i jaką drogą mam podążać. Pewnie będzie to trudna droga i nie spodziewajmy się, że będzie usłana różami. Sądzę, że jednak mimo wszystko, ażeby odkryć samego siebie i swoje powołanie, warto Jezusowi zadawać to pytanie, nawet gdy odpowiedź nie będzie nam w smak.
XXVII niedziela zwykła (Rdz 2,18-24)To mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem. (Mk 10,2-16) ) Chcąc Go wystawić na próbę, pytali Go, czy wolno mężowi oddalić żonę.
Dwa dzisiejsze czytania, z Księgi Rodzaju i z Ewangelii mówią o sprawach niezmiernie istotnych w życiu człowieka: o małżeństwie, o miłości, ale także o rozwodzie. Mówią o tym, że związek dwojga ludzi może być źródłem piękna, może promieniować na innych, ale także może być źródłem destrukcji i rozkładu. I nie trzeba chyba o tym nikomu przypominać, wystarczy sięgnąć do wiadomości, które są tak bulwersujące, o znęcaniu się rodziców nad swoimi dziećmi, o tym jak bardzo ludzie potrafią sobie dokuczać w czymś tak świętym jak małżeństwo. Dzisiaj wszyscy biją na alarm: socjologowie, psychologowie, politycy.
Sięgnijmy do Ewangelii: Żydzi przychodzą do Jezusa i pytają Go, czy wolno wręczyć żonie list rozwodowy. Zwróćmy uwagę, że nie mówią: - czy żona może wręczyć list rozwodowy? – dlatego, że żona nie mogła tego uczynić... Mąż mógł bezkarnie wręczyć żonie list rozwodowy i po sprawie, natomiast niewiasta nie. Jezus odpowiada w ten sposób: - Na początku tak nie było. To znaczy, że zamiar Boga był zupełnie inny. Co więcej, Jezus mówi, że gdy mężczyzna oddala swoją żonę i łączy się z inną – cudzołoży. I tak samo, gdy żona oddala swojego męża. A więc nie ma już tego, co u Żydów, że tylko mąż mógł oddalić – Jezus również bierze pod uwagę kobietę i zrównuje. Zresztą, tak było od początku: równość niewiasty i mężczyzny w równości powołań. Słyszeliśmy w Księdze Rodzaju, Pan Bóg ustanowił mężczyznę i kobietę – ustanowił tę dialektykę, to wszystko co dokonuje się między nimi. Adam był sam, ustanowił Pan Bóg drugiego człowieka – niewiastę – po to, żeby wyrwać Adama ze swojej samotności. Każdy z nas ma chyba naturalne pragnienie bliskości drugiego człowieka, jest to zupełnie normalne. Mężczyzna dopiero w niewieście odnalazł samego siebie. To jest lustro, w którym się przeglądnął. Wydaje się, że te słowa Jezusa o nierozerwalności małżeństwa są kategoryczne i nie ma tutaj żadnych przypisów w sensie: można oddalić, chyba że w takiej albo innej sytuacji. Nie można!
Twarde, mocne słowa, bo tak było na początku. Ale wiemy, że rzeczywistość jest inna, przebogata. Mianowicie, są tacy ludzie, którzy rozwodzą się, nie rozrywając małżeństwa. Teologowie niektórzy mówią, że jest to tak zwany rozwód serca. Żyją razem pod jednym dachem, a tak naprawdę są osobno. Nie są już jednym ciałem, jednym duchem, jednym umysłem, jednym pragnieniem. Mnóstwo jest takich małżeństw dookoła nas. Znam, wiem, chodzę po kolędzie i czasem wystarczy jeden rzut oka, żeby widzieć, jak bardzo ci ludzie oddalili się od siebie. Mąż który, gdy tylko wróci z pracy, siedzi przed telewizorem i żona, która wykonuje czynności domowe, kompletnie się do siebie nie odzywają. Czy to nie jest rozwód? W pewnym sensie jest to rozwód serca, ci ludzie przestali dbać o siebie. Ktoś może powiedzieć: - No, dobrze, ale czy nie lepiej, żeby oni się rozeszli?! Zamiast się męczyć i męczyć swoje dzieci, dawać zły przykład innym ludziom? Sądzę, że nie! Dlaczego? Dlatego, że nie wiemy, co nas spotka w następnym dniu. Nie wiemy, jakie może być nasze doświadczenie. Może być tak dramatyczne, że rozbije twardość serca jednego ze współmałżonków i zawsze jest szansa, że oni wrócą do siebie. Natomiast, kiedy zrezygnują, kiedy definitywnie zatrzasną drzwi za sobą... tak naprawdę nie ma powrotu!
Jezus niejako sugeruje nam też taką sytuację, żebyśmy się zajęli sytuacją małżeństw chrześcijańskich, które nie są sakramentalne. Istnieje tutaj takie krzywdzące uproszczenie, które czasem można słyszeć z ust ludzi Kościoła, którzy wrzucają wszystkie małżeństwa niesakramentalne do jednego worka. Nie można w ten sposób czynić! Bo rzeczą zgoła inna jest, jeżeli ktoś w prymitywny sposób rozbija małżeństwo z takim zamiarem i zakłada nowe, a czymś innym jest, jeżeli - na przykład – ktoś w niesprawiedliwy sposób został opuszczony przez swojego małżonka i zakłada nowe małżeństwo - oczywiście niesakramentalne, bo Kościół ślubu nie udzieli, rozgrzeszenia ten człowiek nie dostanie. Ale jednocześnie znam takie małżeństwa, które niosą ze sobą ten dramat: wychowują dzieci po katolicku, starają się naprawdę żyć w sposób godny i prawy, są dobrym małżeństwem; elementarna sprawiedliwość nakazuje im pozostanie z tym małżonkiem, z którym nie mogą wziąć ślubu sakramentalnego, bo nie chcą rozbijać tego gniazda, które powtórnie założyli. I zupełnie inaczej należy podchodzić do takich ludzi! Ja myślę, że w tym dramacie i tęsknocie za jednością z Panem Bogiem, za Eucharystią, za tym, żeby w pełni uczestniczyć we Mszy Świętej, w tęsknocie za tym, żeby wyspowiadać się ze swoich grzechów, już jest zawarta łaska Pana Boga. Kościół nie jest dysponentem łaski, on nie rozdaje jej. Pan Bóg rozdaje łaskę. Ale jednocześnie słowa Jezusa są twarde – tacy ludzie nie będą dopuszczeni do Stołu Pańskiego. Jest to niewątpliwie kara, ale należy na takich ludzi spojrzeć z głębokim miłosierdziem i w jakiś sposób wykazać zrozumienie dla nich. Dlatego, że życie każdego z nas obfituje w grzechy, każdy ma jakieś tam zakręcone sprawy w swoim życiu, węzły, które strasznie trudno rozwiązać. Sądzę, że Pan Bóg z miłosierdziem będzie patrzył na takich ludzi, którzy niosą w swoim życiu ten dramat, pragną Pana Boga, a jednocześnie nie mogą przystąpić do Stołu Pańskiego. Z drugiej strony, jak mówiłem, są tacy, którzy z premedytacją rozbijają inne małżeństwa i prawdopodobnie Pan Bóg zupełnie inaczej na nich patrzy. Co więcej, znam takie małżeństwa, które wręcz nie są związkami sakramentalnymi i pomagają innym ludziom, którzy mają pokusy do tego, żeby rozbić swoje małżeństwo. Pomagają w tym sensie, że mówią o swojej tragedii w sposób otwarty, głęboko przyznając się do tego, że popełnili w swoim życiu błąd. Można powiedzieć, że błądzić jest rzeczą ludzką. Owszem, ale także pokutować za ten błąd jest rzeczą ludzką. Sądzę, że to też jest funkcja tych małżeństw.
Jeszcze rysuje się jedna sprawa: mianowicie, zapytajmy samych siebie, jak my radzimy innym ludziom, których małżeństwa się rozsypują? Bowiem ja mogę w pewnym sensie wręczać list rozwodowy, pchać tych ludzi, żeby rozbili swoje małżeństwa: „Co się będziesz z nią albo z nim męczyć?” Jak ja reaguję, czy po chrześcijańsku? Czy wręcz jestem złym doradcą, może dlatego, że moje małżeństwo się rozpada i chcę mieć sojuszników w rozpadającym się innym małżeństwie? Nie wiem, to są tylko sugestie, ale wydaje się, że Pan Bóg patrzy z miłosierdziem na to, co my czynimy. Właśnie, ale jak czynimy? Czy rzeczywiście jest w nas głębokie pragnienie pojednania się z Panem Bogiem, czy raczej mamy tylko i wyłącznie pretensje? Bądźmy szczerzy, to Pan Bóg ustanowił małżeństwo i On wyznaczył tutaj reguły gry. Myślę, że głupią rzeczą jest domagać się tego, żeby Pan Bóg naginał Ewangelię do stylu mojego życia. Jesteśmy ludźmi grzesznymi i warto popatrzeć na samych siebie również z tego punktu widzenia, że ta Ewangelia wzywa także do scementowania naszego małżeństwa. Jak ja przyczyniam się do cementowania mojego małżeństwa, czy do cementowania małżeństw, które znam? Czy czasem człowiek, ten trzeci człowiek, nie jest również ziarnem rozpadu? To są wszystko bardzo trudne i delikatne sprawy i nie można stworzyć tutaj jednej, jedynej reguły. Każda sytuacja dramatu ludzkiego domaga się pochylenia nad nim i współczucia, ale jednocześnie są takie sytuacje, gdzie ludzie z premedytacją niszczą samych siebie, innych ludzi i jeszcze domagają się usankcjonowania tej sytuacji przez Ewangelię, przez Pana Boga. Na początku było inaczej – mówi Jezus. A On chce naprawić to nasze błędne, ludzkie postępowanie, wyprostować te wszystkie krzywe ścieżki, po których, niestety, każdy z nas ma tendencje do chodzenia
XXVI niedziela zwykła (Mk 9,38-43.45.47-48) ) Nie zabraniajcie mu (...),
kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami.
Chciałbym się skupić na jednym epizodzie z dzisiejszej Ewangelii, który pomoże nam w oglądaniu spraw, które dzieją się tutaj, dzisiaj, obok nas, a które są bardzo często trudne, przez massmedia zagmatwane i nie wiemy, jak odczytywać te rzeczy. Sytuacja jest taka, że przychodzi do Jezusa Apostoł Jan, bo zobaczył żydowskiego egzorcystę, nieautoryzowanego przez Pana Jezusa, który w imię Jezusa wypędza złe duchy. I Jan mówi: - Zabroń mu! A Jezus mówi, żeby nie zabraniać: „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”.
Dlaczego uważam, że ta scena może być pomocna w rozstrzyganiu wielu spraw? Otóż w naszym życiu społecznym są ludzie, którzy wzbudzają kontrowersje, ale jednocześnie ci ludzie robią dużo dobra. I wydaje mi się, że to jest rozstrzygające. Zobaczmy jaka jest niesamowita szerokość i wolność spojrzenia Jezusa, głęboka tolerancja, a jednocześnie głęboka ksenofobia Apostołów. Są w Kościele tacy ludzie, którzy bardzo podobnie się zachowują – że to, co nie jest ochrzczone, to od razu jest z gruntu rzeczy złe. Nieprawda! Bóg jest autorem dobra, niezależnie czy to dobro robi chrześcijanin, czy ateista, buddysta, czy muzułmanin, i tak dalej. I teraz powracając do tego, co się dzieje w Polsce: bardzo często ze słowami krytyki spotykają się ludzie, którzy robią dużo dobra. Fakt, że czasem głoszą głupie hasła – bo „Róbta, co chceta” jest głupim hasłem – ale jednocześnie chyba tylko człowiek naprawdę ślepy nie dostrzeże, ile dobra przez ręce tego człowieka przechodzi... Jeżeli ktoś potępia go w czambuł, niech to zrobi w stosunku do matki, której dziecka życie uratowało urządzenie zafundowane przez tą akcję. I wydaje mi się, że bardzo ważne jest tutaj rozróżnienie. Owszem, Jezus moi, żeby nasza mowa była tak-tak, nie-nie – że rozstrzygnięcia moralne powinny być jednoznaczne, ale nigdy nie stosuje tego do konkretnych osób, tylko do konkretnych czynów tych osób. A my mamy bardzo często takie tendencje do potępiania drugiego człowieka, ponieważ coś złego zrobił, a nie chodzi z nami... Spójrzmy na tą szerokość spojrzenia Pana Jezusa, dostrzeżmy dobro także wśród tych ludzi, którzy nie są chrześcijanami. Co więcej, Jezus wyraźnie wskazuje Apostołowi Janowi, żeby się uczył od tych ludzi. To jest sztuka, to jest pokora chrześcijanina, który potrafi się uczyć dobrych działań od ludzi, którzy nie są związani z Panem Jezusem. Jezus wyraźnie mówi, że w tych ludziach jest już jakiś zalążek życia Bożego. Bo jeżeli rozdziera nas zazdrość, która jest maskowana przez rzekomą wierność zasadom, to bardzo często jest ona przykrywką dla inercji. Łatwo jest przy herbacie krytykować kogoś... natomiast zróbmy to dobro – powtórzmy, powielmy – które ten człowiek właśnie robi.
Jest takie twierdzenie w Ewangelii świętego Mateusza, które pozornie brzmi sprzecznie do tego, które usłyszeliśmy. Jezus w dzisiejszej Ewangelii mówi: - „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, jest z nami”. W Ewangelii Mateusza ujmuje to troszeczkę inaczej: - „Kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. Kto jest przeciwko Mnie, ten jest przeciwko Królestwu Bożemu.” Co to znaczy, czyżby sprzeczność? Otóż nie! To pierwsze zdanie tyczy się ludzi, którzy są poza Kościołem. Jezus mówi: „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, jest z nami”. To drugie zaś tyczy się ludzi, którzy są w Kościele, którzy mienią się być chrześcijanami. Święty Augustyn podsumował to wszystko fantastycznym stwierdzeniem:
Kościół ma swoich przyjaciół pośród swoich wrogów
i swoich wrogów pośród swoich przyjaciół.”
Oby nie było tak z nami, że rozdając ciosy innym ludziom, którzy być może są kontrowersyjni, ale robią dużo dobra, jednocześnie sami nic nie robimy, pozostając w inercji, a nasze chrześcijaństwo wyraża się tylko tym, że się jakoś tam identyfikujemy z Kościołem. Wiara to nie jest tylko wyznawanie Jezusa Chrystusa, ale także konkretne uczynki.
XXV niedziela zwykła (Mdr 2,12.17-20)) Zróbmy zasadzkę na sprawiedliwego, bo nam niewygodny: sprzeciwia się naszym sprawom, zarzuca nam łamanie prawa. (Jk 3,16-4,3)) Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz. (Mk 9,30-37) ) Milczeli, w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy.
Nie dosyć, że gdy człowiek otworzy gazetę, to leją się tam afery za aferami, to jeszcze przychodzi do kościoła i czytamy w Księdze Mądrości: „Zróbmy zasadzkę na sprawiedliwego”. A u świętego Jakuba: „Gdzie zazdrość i żądza sporu, tam bezład i wszelki występek”. W Ewangelii Jezus mówi o najważniejszej sprawie swoje życia, a Apostołowie, którzy Go słuchają, boją się zapytać i w drodze rozprawiają o tym, kto z nich jest największy. Bardzo przygnębiająca wizja, z tym, że wydaje mi się, że tak jak nie można się utożsamiać z aferami wokół nas, tak można i trzeba utożsamiać się z Pismem Świętym. Otóż, jeżeli ja czytam Pismo Święte, to podstawową zasadą jest to, żeby przeglądać się w Nim jak w lustrze, żeby uznać, że Ono tak naprawdę obnaża korzenie mojego postępowania. Bądźmy szczerzy, czy nie odnajdujemy się w tych czytaniach? W Księdze Mądrości – czy nigdy nie było tak, że nie usiłowaliśmy zdezawuować kogoś, kto wydawał nam się sprawiedliwy, kto szedł przez życie z otwartą przyłbicą i rzeczywiście był człowiekiem dobrym? Zawsze gdzieś tam jest taki robak, którzy podgryza nas i podpowiada. Widocznie on ma w tym jakiś interes... Albo czy nie ma wśród nas żądzy i sporów? O co my tak naprawdę się modlimy w naszym życiu? Jak święty Jakub mówi: - „Modlicie się, ale nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swoich żądz.” To, co opisuje Pismo Święte, te ciemne strony naszego życia, to ma być lustro, w którym ja przeglądam samego siebie.
Chciałbym parę słów powiedzieć o dzisiejszej niewesołej Ewangelii i rzucić ją na szerszy kontekst. Gdybyśmy sięgnęli do tego dziewiątego rozdziału Ewangelii świętego Marka, to okazałoby się, że ta scena jest umieszczona bezpośrednio po tym, jak Apostołowie zeszli z Panem Jezusem z góry Tabor, gdzie widzieli Go przemienionego, gdzie pokazał się jako Bóg. Zeszli na dół, otoczyli ich ludzie, Jezus uzdrawiał i chciał im powiedzieć, co ich czeka – to była tak zwana druga zapowiedź Męki - co będzie z Nim, Synem Bożym, ich Mistrzem, któremu zaufali. I ofiaruje im tę tajemnicę – zwróćmy uwagę, że idą sami, nikt im nie towarzyszy, Jezus zawierza im największą tajemnicę, a oni ... rozprawiają o tym, kto z nich jest największy... Z ludzkiego punktu widzenia porażająca klęska.
Jezus mówi wtedy, że jeżeli ktoś z nas chce być największy, to niech będzie sługą. Niech pozbawi sam siebie tych żądz, które nim targają – żeby być pierwszym, najlepszym – niech przestanie uczestniczyć w tym wyścigu szczurów, który nam serwują dookoła. I to jest najprostsza recepta na szczęście człowieka. Przywołuje dziecko i mówi, że do takich należy Królestwo Niebieskie. Nie chodzi tutaj, rzecz jasna o zdziecinnienie i infantylizm, chodzi o to, żeby stać się jak dziecko, a nie powrócić do swojego dzieciństwa. A dziecko żyje bez maski - zwróćmy uwagę, jak bardzo często dziecięce spojrzenie wprowadza człowieka dorosłego w zakłopotanie. Dlatego, że jest w nim czysta szczerość, tam nie ma podstępu – przynajmniej u tych dzieci, które jeszcze nie odebrały nauki, jak się rozpychać w tym świecie – nauki, która niestety bardzo często płynie od swoich rodziców. I Jezus mówi o tym, żebyśmy żyli bez maski. Wydaje nam się to we współczesnym świecie potwornie trudne i rzeczywiście jest trudne. I znowu, jest to jedyna recepta, ażeby uratować swoje człowieczeństwo, aby nie skarłowacieć w sensie moralnym i duchowym, bo niestety, coraz więcej we współczesnym świecie jest takich ludzkich kadłubków duchowych, którzy wędrują przez ten świat zalęknieni w mrowisku różnych koterii. Natomiast Jezus namawia nas do tego, żebyśmy się odważyli. I oczywiście, że ta droga wiedzie w pewnym sensie na krzyż, ale krzyż nie kończy się śmiercią, tylko Zmartwychwstaniem.
Jest taka niesamowita scena, jak schodzili z góry Tabor, poprzedzająca bezpośrednio tę scenę z dzisiejszej Ewangelii. Mianowicie podchodzi do Jezusa ojciec chłopaka, który jest opętany i prosi: - Jezu, jeżeli możesz, to uzdrów go! A Jezus odpowiada: - „Możesz?? Dla tego, kto wierzy wszystko jest możliwe”. I uzdrawia tego młodego człowieka. Wtedy ojciec chłopaka wypowiada taką krótką modlitwę, która - wydaje mi się - powinna być modlitwą naszego życia. Mianowicie mówi: - „Wierzę. Zaradź mojemu niedowiarstwu”. Kiedyś miałem takiego współbrata - już nie żyje, bardzo sympatyczny starszy człowiek i bardzo dobry, naprawdę można mu było zaufać - i podczas odprawiania Mszy świętej, kiedy odprawiałem razem z nim, on zawsze kiedy podnosił Hostię i mówił: - Oto Baranek Boży! to przy tym szeptał coś jeszcze, a nie mogłem zrozumieć tych słów. Kiedyś może troszeczkę za głośno to wypowiedział... on mówił: - „Wierzę. Zaradź mojemu niedowiarstwu”. Ksiądz ze stażem czterdziestoletnim podnosił Eucharystię i mówi cały czas: - „Wierzę. Zaradź mojemu niedowiarstwu”! Fenomenalna modlitwa! Modlitwa, która powinna chyba przesiąknąć całe nasze życie, właśnie w takich momentach, kiedy mam pokusy postępowania według swoich żądz, kiedy zżera mnie zazdrość, kiedy zazdroszczę innym ludziom tego, co mają, kiedy chcę manipulować innymi. I z drugiej strony Ewangelia, która mówi: - nie manipuluj, żyj bez maski, pozbądź się swoich żądz. A w środku moja modlitwa: - „Wierzę Panie Jezu w to, co mówisz. Zaradź mojemu niedowiarstwu”. Naprawdę nie mamy co liczyć na własne siły, jesteśmy często tak głusi, jak Apostołowie z tej sceny ewangelicznej – Jezus mówi o najważniejszej sprawie w Jego Bożym życiu i w Apostołów życiu, a oni rozprawiają o swoich żądzach. To jest żądza – żeby być najlepszym , największym, najwspanialszym, najprzystojniejszym, najgenialniejszym i naj naj i tak dalej – wyprzedzić innych. Wierzę, zaradź mojemu niedowiarstwu! Wierzę, Panie Boże, że to, co Ty proponujesz - żebym żył bez maski, żył otwarcie, wystawił się na ryzyko bardzo często potępienia czy ataku ze strony innych, a niejednokrotnie szedł z Tobą na krzyż – wierzę, że to jest sens mojego życia. Wierzę. Zaradź mojemu niedowiarstwu.
XXIII niedziela zwykła (Jk 2,1-5)) Gdyby przyszedł na wasze zgromadzenie człowiek przystrojony w złote pierścienie i bogatą szatę i przybył także człowiek ubogi w zabrudzonej szacie... (Mk 7,31-37) ) On wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: Effatha, to znaczy: Otwórz się!
Ewangelia dzisiejsza zbiega się z tym, co jest dziś tak bardzo popularne: ludzie mówią, że nie są na siebie otwarci. Effatha, otwórz się, bądź bardziej otwarty! Jezus w Ewangelii mówi do głuchoniemego w ten sposób: - Effatha, otwórz się. Ale my mówiąc, żebyśmy byli bardziej otwarci, albo ktoś zarzucając katolikom, że są za mało otwarci, ma zupełnie co innego na myśli, niż Jezus gdy mówi to głuchoniemego „Otwórz się!”.
Głuchoniemy – co to za człowiek? Człowiek, który nie przyjmuje bodźców z zewnątrz i nie potrafi wyrazić samego siebie. Oczywiście nikt z nas nie ma takiej mocy, ażeby człowieka głuchoniemego rzeczywiście uzdrowić i fizycznie niememu przywrócić mowę. Ta głuchota i niemota ma również znaczenie metaforyczne. Zobaczmy, czy każdy z nas dzisiaj na to nie cierpi? Czy my czasem nie głuchniemy? Jeżeli słucham przemówień, słucham rozmów polityków, słucham ludzi, którzy do mnie mówią – długo, wytrwale i przekonująco i o niczym – to ja głuchnę na nich! Oni są dla mnie niemowami. Wydobywają z siebie jakiś bełkot i stek bzdur. Co więcej, jeżeli słyszę te same wymówki, te same narzekania, to głuchnę na swojego bliźniego, na tego, który jest w moim domu, obok mnie. On powoduje, że ja głuchnę, a jego mowa staje się dla mnie niemotą. Zwróćmy uwagę na przeładowanie bodźcami współczesnego człowieka. My jesteśmy nieustannie poddawani temu szumowi informacyjnemu. Co więcej, niektórzy nie wyobrażają sobie życia bez trzymania palca na pulsie świata. Muszą mieć dwa, czy trzy telefony komórkowe, muszą mieć bezpośrednią łączność, bo inaczej coś stracą... Wprawdzie teraz jest już po wakacjach, ale może warto zaryzykować i na następnych wakacjach wyłączyć ten telefon komórkowy, nie trzymać ręki na pulsie? Okaże się, że świat sobie także poradzi bez nas, a my będziemy o wiele zdrowsi.
Jeżeli następuje przeładowanie bodźcami, to ja też staję się głuchy. Jeżeli zajmuję się tylko jakąś ściśle określoną dziedziną życia i cały swój czas spędzam na gromadzeniu informacji, to staje się głuchy na moją żonę, na mojego męża, na mojego współbrata, na moje dzieci. To jest prawdziwa głuchota i niemota współczesnego świata. Ja mówię do kogoś i nie znajduję zrozumienia, ten ktoś mnie słucha, ale tak jakby słuchał niemowy, wydającego bełkotliwe dźwięki....
Jakie jest lekarstwo? Dzisiejsza Ewangelia opisuje taki dość niehigieniczny gest Pana Jezusa. Sam jako nastolatek, gdy słuchałem tej Ewangelii w kościele, to było mi wstyd, że Jezus swoją śliną dotknął języka tego człowieka. Ale gesty Jezusa są sakramentami, one bardzo wiele znaczą. Zwróćmy uwagę, że my przestajemy się wstydzić fizjologii człowieka, którego miłujemy... Miłość obejmuje to wszystko, co u obcego jest wstrętne. Jest tu pewnego rodzaju wskazówka: jeżeli ja chcę przezwyciężyć niemotę i głuchotę swoją oraz drugiego człowieka, to muszę nawiązać z nim kontakt. Nie może głuchoniemy nawiązać pełnego kontaktu z głuchoniemym – chodzi mi o metaforyczne znaczenie. A więc bliskość drugiego człowieka.
Opisywał mi ktoś taki smutny przypadek, który pokazuje jak bardzo ludzie - którzy mają uszy i potrafią mówić – mogą być głusi i niemi na drugiego człowieka. Scena rozgrywała się na którymś z blokowisk, piaskownica, dzieci się bawiły, mamy czuwały nad ich bezpieczeństwem i wkraczały od czasu do czasu z interwencją. Nagle pojawiła się mama, która wiozła na wózku dziecko z porażeniem mózgowym. Wiemy jak ono wygląda: niezorganizowane gesty, grymasy twarzy. Wystarczyło kilka minut i piaskownica była pusta. Mamy zabrały swoje dzieci i została tylko ta mama z dzieckiem z porażeniem mózgowym. Czy to nie jest prawdziwa głuchota, niemota i ślepota na drugiego człowieka? Czy ta matka, która zabiera swoje dziecko, ponieważ to, które przyjechało jest inne ... nie uczy swojego dzieciaka zamknięcia na drugiego człowieka? Myślę, że kontakt z ludźmi, którzy są inni, którzy odważą się i chcą wprowadzić nas w swój własny świat, jest niezmiernie pouczający. Mam takiego znajomego, który jest człowiekiem niepełnosprawnym i dzięki niemu zrozumiałem, jak bardzo ten człowiek czuje się samotny. On nie potrafi pokonać stopnia piętnastocentymetrowego i mówi, że gdy spaceruje ulicą, gdzie ktoś mu zafundował właśnie taką przeszkodę, to tak jakby mu mówił: - Jesteś tutaj niepotrzebny, jesteś inny, odejdź stąd, nie chcemy Cię! Czy my nie jesteśmy głusi, ślepi i niemi?
Jedynym lekarstwem jest to, co proponuje Jezus – przełamanie tych barier i uprzedzeń, żeby nasze słowa nabrały sensu, a nie stały się tylko bełkotem, żeby nasze uszy rzeczywiście otworzyły się na to, co ten drugi człowiek ze sobą niesie, a nie tylko chroniły się w bezpiecznych kategoriach. Święty Jakub daje taką bezlitosną krytykę naszego postępowania, mówi o zgromadzeniu, na którym wchodzi człowiek bogaty, który wiele może – to nie chodzi tylko o bogactwo materialne, ale i bogactwo intelektualne, szerokość horyzontów itd. Wchodzi też człowiek ubogi, czyli ten, od którego - jak nam się wydaje, czy tak go klasyfikujemy - nic od niego nie możemy uzyskać, ani nic się dowiedzieć. I my na tego bogatego od razu inaczej patrzymy... a ubogiego spychamy na bok. Zadajmy sobie pytanie: - jaka jest nasza relacja do tych wszystkich ludzi, którzy nurkują w śmietnikach? Czy wstydliwie nie odwracamy oczu i nie chcemy nawet patrzeć w tę stronę, po co sobie zakłócać spokojne sumienie? Każdy z nas ma taki odruch. Inność powoduje izolację, staję się głuchy i niemy, nie chcę kontaktu. Może to być także inność domownika i to niekoniecznie kalectwo. To, że nie potrafię się przedrzeć do drugiego człowieka. Tylko Pan Bóg potrafi w nas zniszczyć te bariery, te schowki w których nieustannie się chowamy przed samym sobą i przed drugim człowiekiem. Niestety, taka głuchota i niemota prowadzi do zamknięcia w samym sobie. Co więcej, ta dzisiejsza Ewangelia pokazuje nam, że ważną rzeczą jest również wyjście z tego środowiska, w którym istnieję. Jezus uzdrawiając głuchoniemego, wyprowadził go poza tłum, niejako odizolował go od innych ludzi. Spotkanie między człowiekiem, a człowiekiem, może się odbywać w pełni tylko bez świadków.
Jeszcze jedno się tutaj nasuwa, mianowicie ta Ewangelia opisuje spowiedź. Jezus bierze mnie na bok osobno, otwiera moje uszy i otwiera moje usta – chce żebym mówił prawdę, żeby moje życie było prawdziwe. I to mi przywraca komunikację z drugim człowiekiem. Bez spowiedzi, bez rachunku sumienia, bez krytycznego spojrzenia na samego siebie, ja zamykam się w środku i jestem hermetyczny na innych ludzi. Spowiedź – krytyczne spojrzenie na samego siebie, prawda o mnie samym, o moich słabościach – dopiero ona może mnie otworzyć na drugiego człowieka.
XX niedziela zwykła (J 6,51-58)„Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie.”
Jeżeli ja nie odczuwam łaknienia i pragnienia, mam brak apetytu, to znaczy, że jestem chory. I nieustannie muszę się karmić do końca życia i nie chodzi tu tylko o jedzenie. Nie wyobrażam sobie człowieka, który pracuje intelektualnie i w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że już wie wszystko i zostawia książki. Tak samo jak lekarz, w pewnym momencie zarzuca lektury i uważa, że już dość się nauczył. Nic podobnego, będzie się musiał uczyć do końca życia. I tak jest z nami, ale co więcej, tak jest również z tym, co Pan Bóg dla nas zamierzył: z Eucharystią. Jezus wyraźnie mówi w dzisiejszej Ewangelii, że ja mam się karmić Jego Ciałem. Natomiast, jeżeli nie odczuwam takiej potrzeby, albo takiego pragnienia – czyli brak mi apetytu na duchowe sprawy – to znaczy, że jestem chory duchowo.
Grzech człowieka jest łaknieniem i pragnieniem, ale nieuporządkowanym: ja chcę spożywać pokarm niepoświęcony przez Pana Boga, odłączony od Niego, chcę wchodzić w relacje z drugim człowiekiem i rugować z tych relacji obecność Pana Boga. Na tym polega grzech.
XIX niedziela zwykła (1 Krl 19,4-8))”Eliasz mocą tego pożywienia szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy
aż do Bożej góry Horeb.” . (J 6,41-51) „Jezus rzekł im w odpowiedzi: Nie szemrajcie między sobą!”
Chciałbym skupić się na jednym słowie z dzisiejszej Ewangelii. Słowo to brzmi: ”szemrać”.
Jezus mówi do Żydów, którzy powątpiewali w to, że jest Chlebem, który zstąpił z Nieba: - „Nie szemrajcie między sobą!” Co to znaczy szemranie? To oznacza wyrażanie swoich wątpliwości w stosunku do Pana Boga. Każdy człowiek ma takie tendencje, żeby zawrzeć rzeczywistość w swoim umyśle – nie lubimy tajemnicy, chcemy ją oswoić, wszystko wyjaśnić i dopiero wtedy będziemy działali, dopiero wtedy będziemy podejmowali decyzje, kiedy jasna droga będzie wynikiem tego rozumowania. Ale z drugiej strony wiemy, że w życiu tak nie jest, że często musimy – albo powinniśmy – podejmować decyzję w oparciu o bardzo kruchutkie przesłanki. I można by porównać tych Żydów, którzy szemrali przeciwko Panu Jezusowi – mimo, że widzieli cuda, które dokonał, dzień wcześniej rozmnożył chleb do iluś tam tysięcy ludzi, to nadal mu nie wierzyli. Możemy porównać tą sytuację z sytuacją proroka Eliasza. To był też człowiek, który na swojej własnej skórze doświadczył cudów, był jedynym wiernym wówczas prorokiem w Izraelu, stoczył krwawy bój z innymi prorokami, był ścigany przez krwiożerczą niewiastę, królową Jezebel, która zagięła parol na jego życie.
Dzisiaj widzimy go w sytuacji dołka psychicznego... co tam dołka, on jest a granicy rozpaczy. Wyszedł jeden dzień drogi na pustynię i mówi do Boga, że chce umrzeć, że ma dosyć tego wszystkiego. Wprawdzie widział cuda Boże, ale naprawdę to już przekracza jego ludzkie siły. Eliasz zasypia. To jest charakterystyczne, często jak mamy problemy, uciekamy w sen – jeżeli życie nas osacza, uciekamy od naszych problemów. Anioł go szturchnął, obudził i powiedział, żeby się posilił. Jedzenie to podpłomyk i dzban wody. Eliasz zjadł i znowu popadł w sen. Po chwili Anioł znowu go budzi i mówi: - Idź do świętej Góry Horeb. To jest czterdzieści dni i czterdzieści nocy drogi. Pożywienia nie ma, bo to jest pustynia. I teraz wyobraźmy sobie Eliasza, który szemrze, a ma ku temu wszelkie dane. Wydaje mu się, że Pan Bóg go opuścił, jest rozbity psychicznie, na granicy rozpaczy, ścigają go ludzie i dybią na jego życie, ma dosyć tej funkcji prorockiej. Do jakichkolwiek drzwi by się nie udał, to okazuje się, że za tymi drzwiami jest czeluść... Ale Eliasz nie szemrze. A mógłby tak usiąść i powiedzieć: - Aniele Boży, czego ty ode mnie wymagasz? O tym mizernym śniadanku, składającym się z podpłomyka i wody, ja mam iść czterdzieści dni i czterdzieści nocy? Przecież nawet gdybym tutaj przeleżał, oszczędzając energię, to i tak bym umarł! A Eliasz mimo wszystko idzie...
Do czego zmierzam? Mianowicie, że nigdy nie mamy takiej luksusowej sytuacji, żebyśmy podejmowali decyzje, dotyczące wiary, dotyczące ważnych spraw egzystencjalnych, w oparciu o stuprocentowo pewne dane. To niestety w życiu się nie zdarza. Jak powiedział mój znajomy, psychiatra: - Tylko psychopata ma stuprocentową pewność! I tak rzeczywiście jest, osobowość psychopatyczna wszystko wie, natomiast normalny człowiek ma wątpliwości i nigdy tych wątpliwości nie rozstrzygnie. Nawet jeżeli odpowiemy sobie na jedno, drugie, trzecie czy czwarte pytanie, to i tak te pytania zrodzą sto następnych. Co więc mamy czynić? A rób to, co ci Pan Bóg mówi. Przekrocz tę barierę od myślenia, od deliberowania, roztrząsania, filozofowania na temat zdolności, czy ich braku, na temat ludzi, czy spraw, które cię osaczają i przejdź do działania. Zaryzykuj, tak jak Eliasz. Nie szemrz, bo to do prowadzi tylko i wyłącznie do zwątpienia.
Ostatnio mam ciągle w głowie parę ludzi, których spotkałem niedawno. On, emerytowany inżynier, lat około sześćdziesięciu, żona – nie wiem, co robi. Mogliby zażywać wywczasów - zasłużona emerytura, prawdopodobnie dobrze zarabiali. A założyli rodzinny dom dziecka. Mają już filię tego domu. Tak sobie wyobrażam ten impuls, który był wewnątrz nich, który kazał im to zrobić. Czy oni nie mieli wątpliwości? Czy mieli jakieś olbrzymie dary Boże, zasoby finansowe? Okazuje się, że nie. Gdy opowiadali mi o problemach, które mieli ze swoimi dziećmi, to okazuje się, że życie naprawdę bywa bogatsze od niejednego horroru filmowego. A mimo wszystko ci ludzie podjęli to zadanie – nie szemrali! Anioł ich „szturchnął”, mieli wewnętrzny impuls i prawdopodobnie nie rozważali, czy starczy im środków, czy spotkają wspaniałych ludzi na swojej drodze... tylko poszli i to zrobili. I tak jest z nami. Jeżeli będziemy siedzieli i rozpaczali i szemrali i rozstrzygali i deliberowali, to naprawdę nic nie zrobimy. Każdy człowiek, który stoi przed jakimś zadaniem, zna to uczucie strachu i lęku, że ma za mało sił. I wie, że musi zrobić pierwszy krok. Jeżeli rzeczywiście z sercem do tego podejdzie, to na pewno mu to wyjdzie. Natomiast jeżeli będzie czekał, aż zdobędzie stuprocentową pewność, to nic z tego nie wyjdzie. I my możemy tak czekać, aż do śmierci. Są tacy ludzie, którzy właśnie w ten sposób rozstrzygają sprawy i wątpliwości w swojej wierze. Ciągle zadają sobie pytania i nigdy nie potrafią zrobić tego kroku w ciemność. A to jest oczywiste, że musimy to uczynić.
Kiedyś z tego miejsca cytowałem jeden wiersz, który wspaniale opisuje tą dzisiejszą sytuację. Pozwolę sobie go jeszcze raz przypomnieć. Robię to dlatego, że ten wiersz ujmuje to, co chce nam powiedzieć Ewangelia i Eliasz w takich bardzo syntetycznych i wspaniałych zdaniach. Autorka, Emily Dickinson mówi tak:
Nie znamy własnej wysokości,
Póki nie każą nam powstać
Wówczas, gdy wiernie plan spełniamy,
Nieba sięgamy wzrostem.
Heroizm w pieśniach sławiony
Byłby naszą normalną naturą,
Gdybyśmy miar nie wypaczali
Z lęku przed królewską posturą.
Bóg każe nam powstać, my sami z siebie nie mamy sił i musimy iść w ciemność, wiernie wypełniać plan. Wtedy naprawdę doświadczymy, że postura gatunku Homo sapiens może być posturą królewską. Ale musimy zrobić ten krok, to należy wyłącznie do nas. Pan Bóg nas nie będzie pchał. I jest to często krok w ciemność.
XIV niedziela zwykła (Ez 2,2-5) - To ludzie o bezczelnych twarzach i zatwardziałych sercach; posyłam cię do nich. (2 Kor 12,7-10) - Moc bowiem w słabości się doskonali. (2 Kor 12,7-10) - Skąd On to ma?... Czy nie jest to cieśla, syn Maryi?
W dzisiejszych czytaniach mamy bezcenne rady płynące z Pisma Świętego, a więc od samego Pana Boga, a dotyczące postępowania: z sobą, z ludźmi i naszej relacji do Pana Boga.
Ezechiel dostaje zadanie od Pana Boga, ma mówić prawdę ludziom – jak to ujmuje Pismo Święte – o bezczelnych twarzach i zatwardziałych sercach. Z takimi ludźmi się spotykamy a jednocześnie – niestety – sami takimi jesteśmy. Ezechiel ma iść i głosić. Nie dbać o to, czy ktoś przyjmie, czy nie przyjmie. Prawda obroni się sama. Jak mówi Pismo Święte: „ oni czy posłuchają, czy też nie - są bowiem ludem opornym - przecież będą wiedzieli, że prorok jest wśród nich.” Jeżeli mówimy do drugiego człowieka, zakładając oczywiście, że są to słowa prawdy, a on ignoruje, to bardzo często prawdę neutralizujemy przez to, że usiłujemy jeszcze raz, następny raz i następny „wwiercić” się w mózg tego człowieka i serce. Tak do znudzenia powtarzamy, że ten człowiek staje się zupełnie odporny... Powiedz swoje i daj spokój! Jeżeli to są słowa prawdy, to one zapadną głęboko w serce. Nawet jeżeli nie będą zrealizowane natychmiast, to będzie to słowo, które nieustannie będzie drażniło tego drugiego człowieka. Tak samo jest z nami. Jezus bardzo często porównuje słowo do ziarna. Wyobraźmy sobie takiego rolnika, który zasiał ziarno i co chwilę rozkopuje ziemię, żeby sprawdzić, czy ono wzrasta. Efekty tego typu działania byłyby opłakane. I my w ten sposób postępujemy w stosunku do innych ludzi – zamęczamy drugiego człowieka. Zostawmy to! Powiedz swoje i daj spokój, Pan Bóg będzie działał. Nie do nas często należy zbieranie owocu tego, co zasialiśmy. Ale pod jednym warunkiem – że moje słowa będą płynęły z głębokiego milczenia, które jest nasycaniem się obecnością Pana Boga i Jego Słowami. A jeżeli to będzie tylko erupcja mojego egoizmu, to nic z tego nie będzie, ponieważ ja będę głosił siebie, a nie prawdę. Jak jest z nami? Czy zanudzamy i zadręczamy naszych bliskich ciągle usiłując przede wszystkim zobaczyć efekty naszych działań? Zostawmy, jeżeli to jest Prawda i słowa płynące z naszego kontaktu z Bogiem, na pewno będą owocowały.
W drugim czytaniu Apostoł Paweł mówi, że będzie się chlubił ze swoich słabości. Została mu zostawiona przez Pana Boga – pomimo jego próśb – jakaś słabość, która nieustannie go dręczy. Dlaczego to jest takie ważne? Otóż, jeżeli ja będę miał świadomość swoich słabości, tak jak święty Paweł, co więcej, będę miał również świadomość tego, że Pan Bóg pomimo tych wszystkich moich słabości akceptuje mnie do końca, to będę tak samo postępował z innymi ludźmi. Natomiast, jeżeli będę się uważał za nieskazitelnego, za „krynicę prawdy”, to niestety będę ślepy. Warto doświadczyć swoich słabości i doświadczyć, że Pan Bóg akceptuje mnie i całkowicie mi przebacza. Im głębiej wchodzę w swoje wnętrze i widzę swoją nędzę, a jednocześnie widzę ogrom przebaczenia Bożego, tym bardziej będę tak postępował w stosunku do innych ludzi: bez pośpiechu, z dużą cierpliwością. Dokładnie to, czego doświadczyłem będę prezentował innym ludziom. Tylko ten, kto jest kochany i akceptowany, potrafi kochać i akceptować. Ten, który został obdarzony przyjaźnią, potrafi też przyjaźnią obdarzać. Jeżeli autentycznie chcę widzieć drugiego człowieka, to przede wszystkim muszę widzieć swoje słabości. I wtedy będzie we mnie na tyle dużo akceptacji, że będę mógł trafić do jego serca.
Ewangelia pokazuje nam bardzo ważną rzecz, mianowicie ambiwalencję ludzkich doświadczeń. Z jednej strony doświadczenia są bardzo cenne, potrafimy wyciągać z nich błędy – nie zawsze, ale może od czasu do czasu nam się to zdarza. Bez doświadczenia nie sposób poruszać się w tym świecie. Ale z drugiej strony warto pamiętać również ze doświadczenie ma inną twarz, twarz skostnienia. Bardzo często, ponieważ mamy takie doświadczenie, zamykamy się na drugiego człowieka. I to jest to, co zdarzyło się w Nazarecie. Ci ludzie jeszcze niedawno widzieli Jezusa pracującego w warsztacie, który przechodził przez rynek niosąc belkę drewna na swoim ramieniu, ich meble pochodziły może z warsztatu Józefa, pracowali narzędziami, które były wystrugane przez Jezusa ... i nagle ten ktoś okazuje się człowiekiem bardzo mądrym. Co więcej, sam mówi o sobie, że jest Mesjaszem. I to ich skostnienie powoduje, że oni Go odrzucają. My bardzo często też robimy tego typu rzeczy z innymi ludźmi. Nasze negatywne doświadczenie, albo czepianie się drugorzędnych, trzeciorzędnych czy n-rzędnych spraw, powoduje, że zamykamy swoje oczy na autentyczną wielkość tego człowieka i na cuda, które się dzieją. To znamienne, że Jezus nie uczynił tam żadnego cudu, ponieważ nie było w tych ludziach wiary. Można by zapytać w ten sposób: - A czy w naszym życiu, kto z nas ostatnio doświadczył cudu? Być może, ponieważ nie doświadczamy cudu, to jest w nas zbyt mało wiary...
Niedziela Trójcy Przenajświętszej (Rz 8,14-17) Jesteśmy dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy po to, by też wspólnie mieć udział w chwale. (Mt 28,16-20)Nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Każdy z nas, nawet ten, kto nie zna Jezusa, kto nigdy nie słyszał o Bogu Jedynym w Trójcy Świętej, nosi w sobie tajemnicę tej Trójcy. Nie potrafi jej nazwać – bo jak mówi dziś Pieśń „Nienazwana Trójca” - ale potrafi to odczuć, nosi w sobie tęsknoty. Tęsknoty za jednością, za wolnością i miłością. Jak świat światem, każdy człowiek ma w sobie taką tęsknotę. Chcemy spotykać ludzi, którzy nas będą dogłębnie rozumieli. Gdy wypowiem jakieś zdanie, ono będzie przez drugiego człowieka rozumiane tak, jak ja to rozumiem, w takiej głębi, w jakiej ja to rozumiem. Nie będzie ten człowiek doszukiwał się pierwszego, drugiego czy n-tego dna mojej wypowiedzi, tylko naprawdę mi zaufa. Szukam takich ludzi przez całe życie. Czy nie jest to tęsknota za zrozumieniem, czy nie jest to taka pra-tęsknota, jakbym kiedyś tego doświadczał, a później utracił? I przez całe życie nieraz idziemy i usiłujemy znaleźć takich ludzi i jeśli nie znajdujemy, to usiłujemy niejako narzucić tą jedność poprzez pogwałcenie wolności i wtedy z tego wszystkiego wychodzi jakaś karłowa, zła, niszcząca miłość. Wobec tego, skoro w głębi naszego serca jest już prawda, to Pan Bóg chce mi objawić, jak ją realizować już tu i teraz. Jak zrobić, żeby moje życie, przynajmniej po części, przynajmniej w przebłyskach, wyglądało tak, jak to jest w Trójcy Świętej, gdzie Bóg jest jednością trzech osób, które absolutnie siebie szanują, oddają siebie w wolności i to wszystko jest spowite woalem miłości. To nie jest abstrakcja, ta prawda jest zawarta w moim sercu, wystarczy tylko chwilę posiedzieć i pomyśleć o tych moich tęsknotach.
Jak to uczynić? Oczywiście, nie da się tego uczynić, ponieważ nie żyjemy w Niebie z Panem Bogiem. jednocześnie jednak Pan Bóg chce nam objawić, jak spowodować, żeby moje życie było właśnie takie. A wokół, jak zwykle, rzeczywistość skrzeczy, bo widzimy świat pełen manipulacji, począwszy od reklam, poprzez politykę, a skończywszy na niektórych księżach, którzy usiłują manipulować, czy straszyć. W rodzinach także jest próba wywarcia presji na drugiego człowieka, próba zmanipulowania. Wszędzie ta destrukcja, którą chcemy odrzucić, a jednocześnie tęsknimy za jednością. Jedyną odpowiedzią jest przypatrzenie się Temu, który przyszedł po to, żeby mi objawić, co to jest prawdziwa miłość, jedność i wolność – Jezusowi. Jezus w Ewangelii nigdy na nikogo nie próbował wywrzeć żadnej presji, nigdy nie przekonywał kogoś z taką mocą, żeby ten ktoś nie miał wyjścia i nie mógł powiedzieć: - Nie!
W szóstym rozdziale Ewangelii świętego Jana, gdzie Jezus mówi o Eucharystii, mówi o oddaniu swojego Ciała i Krwi, a wszyscy Jego słuchacze odchodzą, zostają tylko Apostołowie. Jezus mówi w ten sposób: - Czy i wy chcecie odejść? W takim sensie, że jeżeli chcecie, to Ja to uszanuję, natomiast chcę wam przekazać rzecz najistotniejszą: absolutny szacunek dla istnienia drugiego człowieka, dla jego wolności. Pytanie - czy ja to czynię? Ktoś może powiedzieć: No, ale jak to się skończyło? Skończyło się tragicznie, ale jednocześnie skończyło się Zmartwychwstaniem. I tutaj dochodzimy do centralnego problemu naszego życia. Jak mówi święty Paweł w dzisiejszym tekście z Listu do Rzymian: - Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży są Synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli” Ja muszę pozbyć się przede wszystkim tego ducha niewoli, który jest we mnie, a on – jak mówi święty Paweł – wypływa z lęku. Z lęku przed ofiarowaniem samego siebie. Jeżeli autentycznie chcę zrealizować to pragnienie, które jest ukryte w moim sercu - pragnienie wolności, jedności i miłości - to nie ma innej drogi, niż droga Jezusowa poprzez ofiarowanie samego siebie. Tu na tej ziemi, pełnej lęku, przemocy i manipulacji, jedynym wyjściem jest ofiara z samego siebie. Jezus podczas ostatniej wieczerzy absolutnie tego nie ukrywa i mówi: - Nie ma większej miłości, niż ktoś życie swoje oddaje za swoich przyjaciół.
Co się dzieje, gdy ja odmawiam ofiary z samego siebie? Jeżeli odmawiam ofiary z samego siebie, to staję się kapłanem azteckim, który ofiaruje drugiego człowieka wycinając mu serce. Może ktoś powie, że to zbyt pompatyczny i pochopny wniosek, ale jeżeli nie ofiaruję samego siebie, to ofiarowuję drugiego człowieka. Odmowa ofiary jest tak naprawdę odmową wiary w Boga Jedynego, który ofiarował samego siebie. Jeżeli pozbywam się Boga prawdziwego, natychmiast na to miejsce wchodzi bożek. A bożek wymaga ofiar! Ponieważ odmawiam ofiarowania samego siebie, to ofiarowuję drugiego człowieka. Jeżeli się rozglądniemy wokół siebie, a może nawet w sobie, bo od siebie trzeba zacząć – zobaczymy, ile w nas jest takiego pragnienia ofiarowania drugiego człowieka. Może wstydzimy się do tego przyznać, jak bardzo uciekamy od ofiary w samego siebie.
Jeżeli ja zdecyduję się - wbrew naukom tego świata, który mi każe egoistycznie się rozpychać, manipulować innymi ludźmi, wywierać presję, zagarniać ich dla siebie, zniewalać - i potrafię ofiarować samego siebie – a jest to wielka łaska, nikt o własnych siłach tego nie potrafi zrobić - to wtedy zaczynam widzieć Boga w Trójcy Jedynego. I to nie tylko w momencie męczeństwa, jak święty Szczepan, tylko te przebłyski będą w tych momentach, kiedy ja rezygnuję z siebie i ofiarowuję siebie dla drugiego człowieka. Nie ma innej możliwości: albo będę przez całe życie ofiarowywał samego siebie - nie ma większej miłości niż ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich - albo będę ofiarowywał osoby, które są w promieniu mojego oddziaływania i najczęściej, niestety, są to osoby najbliższe.
Święty Paweł mówi tak: „Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi – to znaczy, jeśli do Pana Boga mówimy: Ojcze! – to i dziedzicami. Dziedzicami Boga i współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy.” Ofiarowanie samego siebie jest cierpieniem, ja dopiero wtedy jestem współdziedzicem Pana Boga, wtedy objawia mi się cały majestat Trójcy, wtedy realizuję całą tę tęsknotę za jednością, kiedy umiem cierpieć z tego powodu, że ofiarowuję samego siebie. Nie ma innej drogi. To do nas należy wybór. Jezus nie przyszedł na straszyć, nie przyszedł na napawać lękiem. Każde Jego Słowo- nawet to, kiedy mówi o wiecznym potępieniu – to nie jest żadna kara. To jest informacja o tym, że jeżeli ja nie zdołam ofiarować samego siebie, to niestety będę w piekle samotności, przeżywając jednocześnie pragnienie zrozumienia i miłości. I to dzisiaj jest już dostępne dla nas.
Jest taka niesamowita przypowieść o bogaczu i Łazarzu, w której widzimy bogacza w piekle – my sobie wyobrażamy, że to jest pewnego rodzaju miejsce – który widzi Łazarza. A skoro go widzi, to odległość między nimi nie może być duża. Jednocześnie Pismo mnie informuje, że między jednym, a drugim zionie przepaść. Ta przypowieść bardzo plastycznie opisuje to, co się dzieje z człowiekiem, że piekło jest we mnie i niebo jest we mnie, ale między jednym a drugim jest przepaść. To nie jest tak, że ktoś mnie tam wtrąca, tylko ja sam siebie tam wprowadzam. Rozmawiam z człowiekiem, w którym jest chaos - załóżmy, że we mnie jest światło – między nami jest 75 centymetrów odległości, w nim jest piekło, we mnie jest niebo, albo odwrotnie. Jezus mnie nie straszy, On mówi o konsekwencji wiecznej samotności, która nastąpi wtedy, jeżeli nie będę umiał złożyć ze swojego życia ofiary. Dopiero wtedy doświadczam, co to znaczy jedność, co to znaczy szacunek dla wolności drugiego człowieka i wtedy doświadczam miłości. Nie ma miłości bez ofiarowania samego siebie, to jest fikcja i abstrakcja. Jeżeli tego nie przyjmuję, będę ofiarowywał innych ludzi.
Konferencja o Duchu Świętym w wigilię Uroczystości Zesłania Ducha Świętego (J 16,15-20) „On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z Mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec jest Moje, dlatego powiedziałem, że z Mojego weźmie i wam objawi.”
Co to znaczy, że Duch Święty „z Mojego weźmie i wam objawi”?
Pierwszy obraz: weźmy Apostołów i próbujmy wczuć się w to, co było przed Zesłaniem Ducha Świętego. Oni przez trzy lata chodzili z Panem Jezusem i trzeba sobie uświadomić jedną rzecz: w starożytności, zarówno w Grecji, jak i w Izraelu, jeżeli mistrz miał swoich wybranych uczniów, to oni żyli razem z nim, porzucali swój dom i w każdej chwili byli z nim. Więzy pomiędzy mistrzem, a uczniami były silniejsze od więzów rodzinnych, to jest niesamowite! My sobie tego nie potrafimy dzisiaj wyobrazić. Taka relacja była przez trzy lata pomiędzy Jezusem, a Apostołami, On brał swoich uczniów ze sobą tam, gdzie był zapraszany, widzieli Go w przeróżnych sytuacjach, w kontaktach w innymi ludźmi. Wtedy, kiedy nauczał, inni odchodzili po nauce, a Apostołowie zostawali. Mieli okazję pytać Go o każdy szczegół i to robili. Jeżeli blisko obcujemy z drugim człowiekiem, to znamy jego gesty. Zanim pojawi się słowo na jego języku, już mniej więcej wiemy, co on chce powiedzieć, znamy mimikę jego twarzy. I tak było pomiędzy Apostołami, a Jezusem. A mimo wszystko, gdy się czyta Ewangelię, to odnosi się wrażenie, że przed zesłaniem Ducha Świętego oni w ogóle Go nie rozumieją i dochodzi do absurdalnych nieporozumień. To nie chodzi o to, że Apostołowie byli zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć, a to, co reprezentował Jezus było zbyt wielkie – chociażby sto lat chodzili z Nim, to i tak by się w ten sposób zachowywali, dlatego, że nie mieli w sobie Ducha Świętego.
Drugi obraz, który przedstawia Piotra przed domem Marka w momencie zesłania Ducha Świętego. To jest zupełnie inny człowiek! To jest ktoś, kto nie przemawia od siebie, tylko przemawia w imieniu Jezusa.
Teraz powrócę do tego tekstu z szesnastego rozdziału Ewangelii Świętego Jana . Jezus mówi tak: „On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z Mojego weźmie i wam objawi”. To znaczy właśnie ta dysproporcja pomiędzy tą sytuacją, kiedy Apostołowie byli z Jezusem, a tą sytuacją po Zmartwychwstaniu i zesłaniu Ducha Świętego, kiedy Apostołowie świadczyli o Jezusie – to znaczy: „z Mojego weźmie i wam objawi”. To jest rola Ducha Świętego, tego nie można sobie dać, ani nie można tego wypracować. Co więcej, my ten dar już mamy od momentu chrztu świętego! Jak wygląda poznanie ludzkie? Poznanie ludzkie to nie jest coś, co leży na ulicy, można się schylić, podnieść - i mam! To jest coś takiego: ten rozumie muzykę, kto ma muzykę w sobie. Człowiek, który nie ma muzyki w sobie, może dużo wiedzieć na temat kompozytorów, na temat harmonii i tak dalej, ale ... on nie będzie tego czuł. Ten czuje głębię egzystencji, kto ma przynajmniej pragnienie pogłębiania swojej egzystencji, ale są ludzie, którym zupełnie wystarczy ta codzienność. Otóż, trzeba mieć coś – że tak powiem - żeby poznać jeszcze więcej. Trzeba mieć Ducha Świętego, żeby naprawdę poznać Chrystusa, nie da się tego inaczej zrobić. I to nie jest nasza zasługa, to mamy dane w momencie chrztu, bierzmowania, w momencie, kiedy się spowiadamy i kiedy przyjmujemy Eucharystię. To jest coś, co nie pochodzi z nas. Jezus mówi: - „Kto się nie narodzi z wody i z Ducha Świętego, nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego”.
Dlaczego w nas panuje taka ciemność i dlaczego proces poznawania Chrystusa jest trochę odwrotny niż w Ewangelii? W Ewangelii najpierw Apostołowie chodzili z Jezusem, byli blisko Niego a później został im dany Duch Święty. A my mamy odwrotnie: u nas Duch Święty został dany w momencie przyjęcia chrztu świętego, bierzmowania i cały proces wtajemniczenia chrześcijańskiego. Naszą rolą jest nieustanne pogłębianie i obcowanie z Jezusem, tak, jak Apostołowie.
Co powinien powodować w nas Duch Święty, jak rozpoznać czy ja jestem blisko, czy On jest we mnie, czy nie? On przede wszystkim uczy mnie mentalności Chrystusa, to znaczy, że ja powinienem patrzeć na wszystko i odczuwać tak, jak Pan Jezus. Chrystus staje się wręcz częścią mnie – tak jak w Eucharystii przyjmujemy Chrystusa, łykamy Go, trawimy ten opłatek – dokładnie tak samo On jest w nas. To jest kwestia wiary, ja muszę w to uwierzyć, że naprawdę mam Ducha Świętego, On prostuje we mnie obraz Pana Boga. To znaczy, że ja mogę zwracać się w taki czuły sposób - jak Jezus - do Ojca: - Abba, Ojcze!
Zwróćmy uwagę, że my bardzo często pragniemy w życiu bezpieczeństwa i pewności takiej powierzchownej. Bezpieczeństwa takiego, że nic mi się nie stanie, jak wyjdę z domu, to nie zwichnę nogi, że moje dzieci całe i zdrowe wrócą z wakacji i tak dalej. Natomiast Duch Święty daje takie bezpieczeństwo trudne. Bezpieczeństwo trudne, które można wyrazić na przykład w obrazie Jezusa modlącego się w Ogrójcu: - „Boże, oddal ode Mnie ten kielich, ale nie Moja, ale Twoja wola niech się stanie”. To nie chodzi o to bezpieczeństwo psychologiczne, chodzi o bezpieczeństwo o wiele głębsze. To, co się wyraża, gdy Jezus kona na krzyżu: „;Boże, w Twoje ręce oddaję Mojego Ducha”. Nigdy nie będziemy mieli tego bezpieczeństwa psychologicznego, jeżeli chcemy rzeczywiście pójść za Jezusem. Jest to dobitnie wyrażone w scenie, kiedy ośmiodniowy Jezus został przyniesiony przez swoją Mamę do świątyni i spotkali tam starca Symeona, który powiedział: „Ten przyszedł po to, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu, a Twoją duszę miecz przeniknie”. Tak będzie z nami. Jeżeli Chrystus będzie rzeczywiście we mnie, to moją duszę miecz przeniknie, a przez mnie – będę mówił w imieniu Chrystusa - na jaw wyjdą zamysły serc wielu, przy tym również mojego serca. A więc Duch Święty jest kimś, kto daje mi takie bardzo głębokie zaufanie – nie to bezpieczeństwo na co dzień, typu polisy PZU – takie zaufanie, które może wyrazić się krzykiem w momencie, kiedy naprawdę cierpię: Boże, w Twoje ręce oddaję mojego ducha!
Duch Święty uzdrawia relację między mną, a moim Ojcem, ale również prostuje relacje między mną, a drugim człowiekiem, że ja jestem w stanie przyjąć najgorszego człowieka i dostrzec w nim dziecko Boże. Tego absolutnie nie jestem w stanie zrobić o własnych siłach, ja mogę siebie przekonywać, argumentować i nic z tego nie wyjdzie, ale w momencie, kiedy naprawdę zacznę się modlić, to nawet w tym, który sprawia mi przykrości na co dzień i odciska się negatywnie w moim życiu, będę widział pomimo wszystko dziecko Boże. To jest przeszczepiona przez Ducha Świętego mentalność Chrystusa. Przypomnijmy sobie ten fragment Ewangelii, kiedy ukrzyżowany Chrystus mówi: - „Boże, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”! Przecież on dokładnie wiedział, co się dzieje, odczuwał potworny ból, a mimo wszystko w tych ludziach, którzy wbijali gwoździe w Jego ręce, dostrzegał dzieci Boże. To jest niesamowite! I ja mogę to mieć. Tylko my się często boimy tych darów Ducha Świętego, boimy się otworzyć na Niego, ponieważ ta mentalność Chrystusa – którą On chce nam dać – może naprawdę zburzyć mój świat i wywrócić wszystko do góry nogami. I wreszcie Duch Święty daje nam odpowiednią relację do rzeczy. Każdy z nas ma takie odczucia, że czuje się bezpieczny w momencie, kiedy wszystkie rzeczy, które są mu potrzebne do życia, ma na wyciągniecie ręki. I nie daj, Boże, żeby coś stracił, bo od razu dostaje migotania przedsionków! Duch Święty nam daje dystans do tego, że ja – owszem mam pragnienia i to jest normalne, naturalne i one nie są złe – ale skoro nie zdołałem ich zaspokoić, to w pewnym sensie ten brak, który jest w nich, odczuwam jako moją drogę.
Otwierając się na dary Ducha Świętego bardzo często nie wiemy, o co prosimy, bo On może całkowicie rozwalić nasze bezpieczne życie. On powoduje, że zaczynamy żyć niebezpiecznie, ale zaczynamy nieustannie pogłębiać to nasze bezpieczeństwo ontologiczne, metafizyczne, nie to bezpieczeństwo psychiczne. Jeżeli prosimy o Jego dary, musimy wiedzieć, na co się decydujemy, bo to jest wszczepienie mentalności Chrystusa w nasze serca tak, żebym mógł powiedzieć za świętym Pawłem – to chyba jedno z najgłębszych zdań, jakie wypowiedział człowiek pod natchnieniem Ducha Świętego o tym, co się w nim dzieje – żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus. I wtedy dopiero odzyskuję prawdziwą tożsamość, a zwróćmy uwagę, jako bardzo ludzie tęsknią za swoją tożsamością, jako bardzo często małpujemy, naśladujemy innych ludzi i zazdrościmy. Jeśli ja utożsamię się z Jezusem, to naprawdę odnajdę swoją właściwą tożsamość. I to są dzieła Ducha Świętego, Jego nie da się określić, Jego poznaje się po działaniu.
Obyśmy się na Niego otworzyli.
Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego (Dz 1,1-11) Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? (Mk 16,15-20) Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!
Chciałbym zacząć od pewnego rodzaju obrazoburstwa. Niestety, bardzo wielu chrześcijan wyobraża sobie, że Niebo jest pewną przestrzenią, gdzieś tam ponad, albo na zewnątrz. Nic podobnego, takiego Nieba nie ma! W takim razie, co to jest Niebo? Ażeby wniknąć w tę tajemnicę Wniebowstąpienia, która na pierwszy rzut oka wydaje się taka bardzo obca naszej mentalności, należałoby zacząć od takiego doświadczenia, które nie jest obce każdemu z nas. Mianowicie, każdy z nas był w takiej sytuacji, że jedziemy gdzieś na wycieczkę, pogoda zupełnie fatalna, natomiast pomimo wszystko ... czujemy się dobrze! Z czego to wynika? Wynika to z relacji z ludźmi, z którymi akurat pojechałem. Mogę powiedzieć, że czuję się jak w Niebie nie ze względu na okoliczności zewnętrzne – ponieważ one są paskudne – tylko ze względu na to, z kim jadę, z kim jestem!
Inna sytuacja: załóżmy, że warunki są komfortowe, natomiast pomiędzy ludźmi, którzy są w pewnej przestrzeni, panuje atmosfera daleka od pokoju. Tak sytuacja potrafi zatruć nam wszystko! A więc bycie jak w Niebie – to obiegowe powiedzenie – odzwierciedla raczej relację niż zewnętrzności, które mnie otaczają. Dokładnie o tym mówi Ewangelia. Niebo jest relacją. To nie jest tak, że Pan Bóg ustanowił je dekretem i było zamknięte, dopóki Jezus nie przyszedł, a w momencie, kiedy On został wzięty do Nieba, otworzyła się nagle jakaś przestrzeń. Nie, Niebo powstało w tym momencie, kiedy Bóg stał się człowiekiem. Niebo to jest relacja pomiędzy Bogiem, a człowiekiem. Jezus nas uczula, żebyśmy nie biegali, że oto tu jest Niebo, tam jest Niebo, gdzieś indziej. Królestwo Niebieskie jest w nas - jest w nas o tyle, o ile trwa w nas relacja z Jezusem Chrystusem – już tutaj na ziemi, nie jest to jakaś przestrzeń, do której wejdziemy kiedyś.
Jakie doświadczenie towarzyszy takiemu Wniebowstąpieniu, które jest również udziałem Apostołów, chociaż pozostają tutaj na ziemi? Oni żegnają Jezusa, Boga-człowieka, który tak naprawdę był sensem i fundamentem ich życia - a jednocześnie radują się! Jest taki moment nostalgii, moment zapatrzenia się w Niebo i dopiero Aniołowie przywołują Apostołów do porządku: - „Mężowie galilejscy, dlaczego wpatrujecie się niebo?” Uczniowie po odejściu Jezusa mogła zamienić się w grupę malkontentów, zamkniętych w sentymentalno-nostalgicznym kręgu wyznawców, przywołujących w onirycznej atmosferze "złoty wiek" przeszłości. My mamy takie tendencje – często wyobrażamy sobie, że rzeczywistość powinna wyglądać tak, jak kiedyś i ciągle powracamy do jakiegoś wyimaginowanego "złotego wieku". Starsi burzą się, że za ich czasów było inaczej i ciągle powracają do przeszłości. To nic nie da. Apostołowie w momencie, gdy dostali Ducha Świętego, zrozumieli to, że powracanie do przeszłości, mielenie nieustannie i narzekanie na to, że rzeczywistość nie odpowiada naszym wyobrażeniom, powoduje zgorzknienie, a zgorzknienie powoduje zamknięcie w sobie, a zamknięcie się w sobie powoduje agresję w stosunku do innych ludzi, którzy, o zgrozo, nie spełniają naszych oczekiwań. To nie na nasze wyobrażenie ma się wykreować tutaj Królestwo Boże i Apostołowie to dokładnie zrozumieli. „;Idźcie i nauczajcie wszystkie narody”. Idźcie wszędzie, niezależnie od okoliczności, nie wybierajcie sytuacji w której będzie komfortowo i wspaniale głosić Królestwo Boże, a dużym łukiem omijajcie tych ludzi, którzy – waszym zdaniem – nie są tego godni. Oczywiście z ubolewaniem stwierdzam, że w środowiskach katolickich są tacy ludzie, którzy rzeczywiście z taką dumą i wyniosłością głoszą Ewangelię, jakby wszystkie rozumy pozjadali, a cała reszta jakoby to była przestrzeń do nawrócenia. A oni są jakoby jedynymi ludźmi, którzy posiedli prawdę! Jeżeli ja rzeczywiście doświadczam obecności Jezusa Chrystusa, to absolutnie nie ma we mnie dumy i nie ma we mnie wyższości. Dlaczego? Ponieważ wiem, że to wszystko, co zostało mi dane, jest darem. Mój wysiłek polegał tylko i wyłącznie na tym, że otworzyłem samego siebie po to, żeby Pan Bóg mnie napełnił. Tylko tyle. Natomiast, jeśli jestem przekonany, że to ja posiadłem wszystkie prawdy i chcę bronić Pana Boga, to nieuchronnie grozi mi getto, zamknięcie się w sobie wbrew temu światu, zepsutemu i złemu, któremu należy się tylko i wyłącznie potępienie – absurdalna zupełnie postawa – albo, jeżeli jest nas więcej, to się wszystko zamieni w terror: narzucanie innym ludziom swojej własnej prawdy, którą ja odkryłem i dzierżę w ręku. Nic podobnego! Każdy z nas jest wędrowcem, każdy z nas jest poszukiwaczem Prawdy i jednocześnie każdy z nas powinien otwierać się na relację z Jezusem Chrystusem. Zobaczmy, jaki był On? On szedł do środowisk, które naprawdę są przez nas omijane dużym łukiem. I Apostołowie dokładnie tak samo postępowali – nie było w nich potępienia, nie było w nich takiej buty i arogancji. Było głoszenie Słowa Bożego. Była radość z tego, że Jezus jest z nimi w Duchu, już nie w formie cielesnej. Dostali Ducha Świętego.
To jest wezwanie dla nas. My ulegając iluzjom, ulegając takiej mantrze – bo ciągle to powtarzamy, że powinno być tak, a nie inaczej - my sami siebie „wpuszczamy” w przestrzeń narzekania i jeszcze zarażamy tym innych ludzi. Nie ma czegoś takiego u Apostołów, oni byli w zdecydowanej mniejszości, opuścił ich Ten, który był istotą ich życia... a mimo wszystko odczuwali głęboką radość, szli i nauczali nie zwracając uwagi na okoliczności.
Do mnie należy wybór: - kim ja będę? Czy będę się zamykał w swojej przestrzeni, ewentualnie skrzyknę innych ludzi, którzy myślą identycznie, tak jak ja i będziemy się oburzali na ten świat i rzeczywistość, czy wyjdę i nawiążę dialog? Bo to jest poważne niebezpieczeństwo, które dotyka różnego rodzaju grup, począwszy od jakichś partii, a skończywszy na rodzinach, w których ja mogę przyjmować takie dwie postawy: albo zamykam się w sobie, albo terroryzuję innych w zależności od tego, czy pielęgnuję swoją inność, a jednocześnie czuję się zbyt słaby, żeby walczyć, lub - jeżeli jestem tak silny - żeby narzucać swoje zdanie. Tego nie ma u Apostołów.
Wniebowstąpienie Jezusa to jest relacja i głęboka świadomość tego, że ja już tutaj i teraz jestem w Niebie, o ile jestem w jedności z Jezusem Chrystusem. A rzeczywistość wcale nie musi wyglądać tak, jakbym ja sobie tego życzył. I wcale nie potrzebuję uciekać do tego mitu „złotego wieku” z mojej przeszłości i biadolić, że nie jest tak, jak było kiedyś, bo kiedyś to mi się wspaniale modliło, a dzisiaj jest fatalnie. Kiedyś to były takie wspaniałe warunki do mojego rozwoju, a dzisiaj wszyscy dookoła mnie gnębią. I jeszcze można by krzyknąć: - Komuno, wróć! Nie ma powrotu! Ewangelia mnie uczy, że Tu i Teraz jest czas mojego zbawienia. Nie ma powrotu do mitycznej przeszłości, chwila następuje po chwili. Apostołowie dokładnie to zrozumieli, ale nie własną mocą, tylko Duch Święty ich natchnął. Na tyle, na ile ja się otworzę, będę mógł twórczo podchodzić do różnych sytuacji, nawet jeżeli nie spełniają moich oczekiwań, każda będzie dla mnie wyzwaniem. Jezus mówi: - Nie martwcie się o to, co będziecie mówić, jak będziecie postępować, dlatego, że za każdym takim zmartwieniem kryje się tak naprawdę mój egoizm – żeby lepiej wypaść, zrobić wrażenie i tak dalej. To wszystko zostanie nam dane – mówi Jezus, jedyne co musimy zrobić, to otworzyć się na relację z Nim, Bogiem i Człowiekiem. Jeden z nas jest w Niebie, On ustanowił tę relację, a my wszyscy mamy w to wejść. Spożywamy przecież Jego Słowa i Jego Ciało.
VI Niedziela Wielkanocna (J 15,9-17) Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał.
Nam się często wydaje, że to my wybieramy Pana Boga, ale gdy człowiek dojrzewa, jest coraz starszy i postępuje w wierze, to okazuje się, że tak naprawdę to On nas wybrał. Zwróćmy uwagę, że całe nasze istnienie zostało wybrane przez Pana Boga. Nie miałem żadnego wpływu na to, że urodziłem się w tym - a nie w innym - mieście, z tych - a nie innych - rodziców, w tym - a nie innym - kraju. Nie mam też specjalne wpływu na to, jak odejdę z tego świata. To jest ten fundamentalny wybór. Jak powiedział ksiądz-poeta: - Wszystko, co nas spotyka, przychodzi spoza nas. Scena, na której żyjemy, została zaaranżowana przez Pana Boga. Pytanie tylko: - Jak my odpowiemy na to, co nas spotyka? To jest nasza wolność..
Nie wyście mnie wybrali, ale ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili i by owoc wasz trwał.
Ten wybór musi przynosić owoc, ale nie przejmujmy się tym – bo czasem nas prześladują takie myśli, że kawał swojego życia zmarnowaliśmy... U Pana Boga nie ma zmarnowanych chwil. Te słowa „nie wyście Mnie wybrali, ale ja was wybrałem” należałoby połączyć z nieustannym nawracaniem. Nie ma takiego momentu w moim życiu, w którym ja nie mógłbym się nawrócić. Nie ma takiej krainy, do której mógłbym odejść i zamknąć się przed Panem Bogiem. On zawsze – o tyle, o ile ja chcę – mnie znajdzie. Pan Bóg jest wierny, w każdej chwili mojego Życia On akceptuje mnie i moją przeszłość. To my czasem nie potrafimy sobie wybaczyć. Pamiętajmy, że On nas nieustannie wybiera, to nie jest jednorazowy wybór. W każdej chwili mojego życia ja mogę wykonać woltę i zwrócić się do Niego.
V Niedziela Wielkanocna (J 15,1-8) Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie.
Odłączamy się od Boga i wydaje nam się, że żyjemy, że nic się nie dzieje i wszystko funkcjonuje tak jak przedtem. Co więcej, nawet człowiek ma czasem świadomość sukcesu, że teraz dopiero jest naprawdę wolny, teraz nic go nie krępuje. Prędzej czy później, czasem po roku, czasem po dziesięciu latach, a najtragiczniejszy bywa moment pod koniec życia, gdy sobie uświadamiam, że jestem tylko suchym pędem, z którego nic nie wyrosło, a wyobrażenia i obietnice były ogromne. Ja sam z siebie istnieć nie mogę, tak jak gałązka nie może istnieć bez pnia, bez korzeni. Tylko pień poprzez korzenie jest w stanie odradzać ją na nowo.
Tragedią jest, jeżeli układam sobie życie bez wszczepienia w Jezusa Chrystusa i to ja jestem odpowiedzialny, że odpadłem od Niego. On mnie nie odrywa od pnia, ale - jak w przypowieści o synu marnotrawnym - nieustannie pragnie mojego powrotu. Często w rozmowie ze mną ludzie mówią: - „Wie ksiądz? Ja nie odczuwam potrzeby chodzenia do kościoła, nie odczuwam potrzeby spowiadania się”. Czasem brak potrzeby jest chorobą. Istnieje coś takiego jak duchowa anoreksja. Człowiek, który odmawia sobie jedzenia, ponieważ chce „doszlusować” do jakiegoś wzorca, po pewnym czasie się do tego przyzwyczaja i wręcz ma wstręt do jedzenia. Coś takiego może nastąpić w sferze ducha – powoli opuszczam Pana Boga i w mojej świadomości ja nie odczuwam potrzeby, to odczucie jest autentyczne, ale jest mylące. Brak łaknienia życia duchowego, to jest duchowa anoreksja, to jest choroba, którą bardzo często jesteśmy toczeni, choroba odłączenia się od Jezusa Chrystusa, naszego jedynego Zbawiciela. Jezus siedem razy w dzisiejszej Ewangelii mówi: - Trwajcie we Mnie! I nie mówi: - Trwajcie, ponieważ macie takie odczucie. Tylko: - Trwajcie we Mnie, nawet wbrew tym odczuciom! On jest jedynymi sokami, które potrafią ożywić nasze wnętrze.
IV Niedziela Wielkanocna (J 10,11-18) Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce.
Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, którego owce nie są własnością, widząc nadchodzącego wilka,
opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza; /najemnik ucieka/ dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach.
Dzisiaj jest Niedziela Dobrego Pasterza, w związku z czym chyba każdy z nas powinien zadać sobie takie bardzo proste pytanie: - Kto jest MOIM pasterzem?
Jest takie stwierdzenie w psalmie „Pan jest moim pasterzem, kogóż miałbym się lękać? Przed czym miałbym czuć trwogę?” Można by to twierdzenie odwrócić i zapytać samego siebie: - Czy są we mnie obszary lęku, obszary strachu - panicznego, paraliżującego – o moją przyszłość, o moją karierę, o mój sukces, o to, czy będę się podobał innym, czy nie? Jeżeli te obszary mojego życia napełniają mnie lękiem i strachem, to odpowiedź jest jednoznaczna, że Pan nie jest tutaj moim pasterzem. Warto by sobie zrobić katalog rzeczy, które mnie przerażają, bo wtedy namacalnie będę widział gdzie, w jakich zakamarkach, w jakich sferach mojego życia Pan Bóg- pomimo tego, że jestem chrześcijaninem, pomimo tego, że się do Niego przyznaję - nie jest jeszcze moim pasterzem.
Jeżeli Jezus jest moim pasterzem, to jest to niesamowicie wyzwalające, ale my bardzo często chcemy, żeby nas zbawiał ktoś inny, niż Jezus. Człowiek jest taką istotą, która potrzebuje autorytetu, potrzebuje wzorca. Ja nie mogę żyć w sposób anarchistyczny, bez żadnych wzorców i zawsze kiedy wyrzucam Pana Boga – przestaję Mu ufać – z jakiś sfer mojego życia, to zawsze na to miejsce wskakuje inny, samozwańczy autorytet, któremu oddaję cześć: są to mody panujące, to, że ktoś mi dyktuje, jak mam się zachować w takiej sytuacji, a jak w innej i tak dalej. A ja łykam to wszystko i przyjmuję takich małych pastuszków w moim życiu, którzy niestety wiodą mnie na manowce... Jezus zupełnie odwrócił funkcję przełożonego. Przełożony, mistrz, nauczyciel, to jest ten, który karmi sobą trzodę, a nie korzysta z tej trzody! I to jest chyba klucz do życia każdego z nas, bo każdy z nas ma „pod sobą” można by powiedzieć podwładnych - jest to, na przykład, władza rodzicielska w stosunku do dzieci. Jak to jest ze mną? Czy ja, jako przełożony nawet najmniejszej wspólnoty, nawet najmniejszej grupki ludzi, umiem ich karmić sobą? Bo wtedy Jezus będzie moim pasterzem i co więcej, jeśli On jest moim pasterzem, to ja będę to potrafił!
Myślę, że warto sobie zadawać to pytanie: Kto jest moim pasterzem? Ponieważ wtedy nie będę musiał nikomu nic udawadniać, ani snuć sieci intryg po to, żeby zdobyć autorytet. Jest takie powiedzenie, które bardzo mi się podoba: Mistrz łowi bez przynęty, ponieważ sam został złowiony. Nie musi dokonywać cudów pomysłowości, ponieważ sam jest napełniony swoim pasterzem. I tak jest w życiu chrześcijańskim, człowiek dla którego naprawdę liczy się Chrystus, to co On powiedział, Jego Ewangelia, to będzie niejako ściągał do siebie innych ludzi i „zarażał” tą wolnością. Nie będzie dał się okiełznać przez żadnego rodzaju układy i pomimo tego, ze będzie cierpiał na tej ziemi, to będzie naprawdę człowiekiem wolnym. To pokazują losy Apostołów.
Do mnie należy wybór: albo wybieram sobie Boga za pasterza, albo szukam innych, takich „autorytecików” i wtedy będę musiał snuć całą sieć intryg, przewidywać miliony sytuacji, które mogą mi się zdarzyć i te sytuacje będą mnie nieustannie napawały lękiem – co ze mną będzie, a czy mi wyjdzie, czy odniosę sukces, a czy wywrę dostateczna presję na drugim człowieku, a czy inni będą mi jedli z ręki i tak dalej. To wszystko odpada w momencie, kiedy Pan jest moim pasterzem.
II Niedziela Wielkanocna, czyli Niedziela Miłosierdzia Bożego (J 20,19-31) Tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus.
Jest taki drzeworyt, który, gdy miałem siedem czy osiem lat, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wtedy z upodobaniem grzebałem w encyklopedii moich rodziców - opasłym tomie obleczonym w błękitną okładkę –było to dla mnie fascynujące jako dla dziecka i ciągle powracał mi ten drzeworyt. To jest drzeworyt z szesnastego wieku nieznanego drzeworytnika, datowany około 1530 roku, a przedstawia fragment kuli. W tej kuli jest zawarty świat, jakiś wspaniały pejzaż, gdzieś na horyzoncie majaczy miasto, drzewo, rośliny, a u brzegu tej kuli na czworakach czołga się człowiek ubrany w szaty wędrowca. W jednym ręku ma laskę i widać, że jest zmęczony tą drogą, ale głową przebija tą sferę, w której jest zawarty świat. Ściślej mówiąc, jego głowa, prawa ręką i koniec laski przebijają tą kulę, a na zewnątrz pokazuje się cudowny widok, że ta kula naszego świata jest zawarta w czymś innym, o wiele większym, w czymś, co tłumaczy wszystko.
Co to znaczy, że akurat głowa, ręka i laska? Człowiek jest wędrownikiem – homo viator – jako pielgrzym nie może ustać w drodze. Gdy ustajemy w drodze, zaskorupiamy się. Ta głowa i ręka, które przebijają sferę, to jest czyn, myśl i serce. Można powiedzieć, że jesteśmy powołani do tego, żeby przekraczać samego siebie. Przekraczać w kierunku tego świata, z którego przyszedł Jezus i do którego nam utorował drogę. Wszystkie Ewangelie mówiące o Zmartwychwstaniu Jezusa są Ewangeliami, które pouczają nas jak sforsować zamknięte drzwi, bo nie da się rozmawiać z człowiekiem przez zamknięte drzwi, nie da się z sobą samym rozmawiać, jeżeli gdzieś wewnątrz jestem zaskorupiony. Jezus przychodząc do Wieczernika pomimo drzwi zamkniętych z lęku i strachu, przechodzi przez te drzwi. On nas uczy, jak pokonać tę granicę naszego zamkniętego świata, bo wtedy te wszystkie rzeczy, których doświadczamy tutaj, jako nieraz bezsensowne i niszczące nas, nabierają nagle sensu, trudnego sensu, ale jednak, a człowiek jest takim wędrowcem, który nieustannie poszukuje sensu, nie może się zadowolić prostymi tłumaczeniami. Warunkiem tego jest przebicie głową tej sfery, niezamykanie się tylko w świecie rzeczy, które są dotykalne, ale zobaczenie, że ten świat w którym istniejemy, w którym istnieją nasze relacje, nasze często karłowate miłości i przyjaźnie, on jest zamknięty w świecie Sensu. Jeżeli istnieją dary, które możemy dotykać, rzeczy, ludzie, nasze przyjaźnie, to zawsze te dary wskazują na Dawcę. Każda rzecz zawiera więcej sensu, niż wydaje się na pierwszy rzut oka i każdy człowiek zawiera też więcej sensu, niż to, jak go oceniamy.
Jak to zrobić, żeby przebić się do tej sfery, która nadaje sens poszczególnym moim, banalnym codziennym trudnościom? Jest to trudne, niewątpliwie, Jezus wchodząc przez zamknięte drzwi, pokazuje Apostołom przebite ręce i bok. I to jest droga – dać się przebić, dać się zniszczyć. Jezus został zraniony i zabity, ale pamiętajmy, że poprzez swoją śmierć zranił swoich Apostołów. Oni byli zawiedzeni, pogrążeni w olbrzymiej rozpaczy, Jezus przyczynił się do tego, że ich serca zostały rozdarte. I tylko tą drogą mógł do nich trafić i tą drogą chce dzisiaj trafiać do nas. On zostaje zraniony, umiera i zmartwychwstaje, ale pokazuje nam, że my też musimy być zranieni, żeby zmartwychwstać, nie ma innej drogi!
Dzisiaj z ust „niewiernego” Tomasza padają takie cudowne słowa: - Pan mój i Bóg mój! Maria Magdalena wypowiedziała podobne, mówiąc do Jezusa: - Rabbuni, to znaczy: mój Nauczycielu. Cała rzecz polega na tym, żeby Jezus był mój, nie narzucony mi poprzez wiarę moich rodziców, katechetów, kaznodziejów, czy Kościół, tylko On musi być mój. Inaczej moja wiara będzie tylko jakąś zewnętrzną skorupą i prędzej czy później ona skruszeje, zmarnieje, albo ją po prostu odrzucę, ponieważ nie będzie harmonizowała z moim wnętrzem.
Dzisiaj jest Niedziela Miłosierdzia. Ja wtedy doświadczę Miłosierdzia, jeżeli doświadczę moich grzechów, jeżeli doświadczę tego, jak mi zostało wybaczone. I wtedy inni też mogą mnie ranić, a ja będę im wybaczał. Jeżeli zaskorupiam się w tym świecie, jeżeli usiłuję na swój zwykły ludzki sposób objąć rozumem to, co mnie spotyka, to niestety zawsze u końca tej podróży będzie rozczarowanie. Natomiast jeżeli przebiję głową tą sferę, jeżeli nauczę się poruszać pomiędzy tymi dwoma światami: światem Bożym, pełnym miłosierdzia i wybaczenia, i tym światem w którym doświadczam ran, to wtedy zobaczę wszystko w wielkiej harmonii. Jest to droga trudna, droga, która będzie trwała do końca naszych dni, ale niezbędna, abym osiągnął pełnię. To jest to, o czym mówi Zmartwychwstanie – Jezus uczy nas jak przechodzić przez zatrzaśnięte drzwi naszych lęków i leków naszych bliźnich. Nie da się przejść inaczej jak przez zranienie.
Niedziela Wielkanocy (J 20,1-9) Ujrzał i uwierzył..
Zacząłem tę Liturgię niezbyt pocieszającym tekstem świętego Pawła, który mówi o takim doświadczeniu wiary, która może być martwa. Możemy doświadczać martwoty naszej wiary, jeżeli sami nie przejdziemy przez ten proces umierania i zmartwychwstawania, tutaj i teraz. Fascynujące jest patrzenie co się dzieje z ludźmi, których dzisiaj spotykam, którzy w swoim życiu doświadczyli przejścia od takiej martwej wiary, odziedziczonej po rodzicach, czy może powodowanej strachem przed Panem Bogiem, do prawdziwego doświadczenia Zmartwychwstania Chrystusa. Żeby coś takiego przeżyć, to ja muszę mieć bardzo osobisty kontakt z Panem Jezusem. Jak to uczynić? Jest takie powiedzenie świętego Pawła, że wiara rodzi się ze słuchania. W dzisiejszej Ewangelii, w momencie kiedy Jan wchodzi do grobu, ogarnia spojrzeniem te chusty i całun, to sam o sobie pisze: - Ujrzał i uwierzył. To jest klucz do wiary, która prowadzi przez śmierć do zmartwychwstania już tu i teraz – ujrzeć i uwierzyć. Żeby coś ujrzeć, ja muszę mieć osobiste doświadczenie, nikt nie może mi tego przekazać. Nikt z nas nie może drugiemu człowiekowi przekazać doświadczenia wiary, może tylko spowodować, że ten człowiek, który będzie patrzył na mnie wyzwolonego, zostanie zainspirowany tym.
Co zrobić? Moim zdaniem, jedyną metodą doświadczenia osobistego wiary, jest zaufać Temu, co jest napisane w Piśmie Świętym bardziej niż temu, co mi mówi współczesny świat, co mi podpowiadają ludzie, nawet niejednokrotnie nawet podpowiadają moi rodzice – oczywiście w trosce o to, żebym przeszedł bezpiecznie przez ten świat. Bezpiecznie to znaczy kontrolując wszystko, chodząc utartymi ścieżkami, podążając tymi drożynami, którymi podążali oni, korzystając z ich doświadczenia – żadnego ryzyka! Otóż wiara mówi mi tak: - jeżeli spotyka Cię jakieś doświadczenie i zastosujesz do tego doświadczenia – niejako odrzucając to, co ci podpowiada świat – to, co mówi Jezus, będzie twoim udziałem moment śmierci – bo może się okazać, że nagle wszystko ci się zawali na głowę – ale poprzez ten moment śmierci dojdziesz do Zmartwychwstania. I nasze życie składa się z takich cząstkowych zaufań Panu Bogu, że to, co On mówi to nie jest jakaś piękna legenda, baśń, czy mit, tylko to jest jedyna rzeczywistość, której ja mogę doświadczyć tylko wtedy, kiedy Mu zaufam i zrealizuję, wcielę w życie to, co On mi powiedział. Nie ma innej możliwości doświadczenia niż osobiste. Inni ludzie obok mnie mogą mi pomagać, liturgia może mnie nasycać wspaniałymi tekstami, ale ja muszę sam doświadczyć, inaczej moja wiara będzie martwa. Niby będę wierzył, może będę chodził nawet do kościoła, może nawet będę przystępował do Komunii, ale to wszystko będzie takie nie moje, zupełnie jakby ktoś włożył mi pewien ciężar, który nie potrafię zrzucić z ramion, bo może się boję, może to jest presja otoczenia, w którym żyję.
Jedyną możliwością jest doświadczenie osobiste i do tego nas zachęca liturgia, do tego nas zachęcają ludzie, którzy to przeżyli i wreszcie do tego zachęca sam Jezus. Zobacz, musisz ujrzeć. I po takim nawet najmniejszym doświadczeniu takiego minimalnego zmartwychwstania, ja dostrzegam, że całe moje życie, historia mojego życia nagle zaczyna przybierać inne kształty. Coś, z czym sobie nie potrafiłem poradzić, coś co było dla mnie nie do ogarnięcia, nagle okazuje się, że jest pełne sensu, że moje życie może być tym sensem napełnione. I wtedy coraz odważniej wchodzę w takie mikro-śmierci i mikro-zmartwychwstania. Ale tego muszę doświadczyć, nikt mnie do tego nie namówi, nikt mnie do tego nie przekona, nikt mnie do tego nie zmusi. Ja sam!
Niedziela Palmowa czyli Męki Pańskiej Mk 14,1-15,47 -Po co to marnowanie olejku? Wszak można było olejek ten sprzedać drożej
niż za trzysta denarów i rozdać ubogim...
Jest taki fragmencik, praktycznie niezauważalny, epizod zaledwie, okruch, który jest w tej Ewangelii, a w którym jak w soczewce widać to, co jest, co było i co będzie. To epizod zupełnie nic nie znaczący na pierwszy rzut oka, w domu Szymona Trędowatego, ten który rozpoczął tą Ewangelię. Podczas uczty jedna z kobiet, Maria, wzięła szlachetny olejek nardowy, wart naprawdę dużo pieniędzy, rozbiła go i namaściła Go. Reakcją było oburzenie. Ta krótka scena zawiera całe nasze życie. Jest skonstruowana na planie trójkąta, dokładnie tak samo jak Sąd Ostateczny Hansa Memlinga, czy Giotta czy Fra Angelica.
U szczytu Jezus, po jednej stronie ta kobieta, a po przeciwnej stronie ci ludzie, którzy się oburzyli na ten gest. I można by powiedzieć, że to jest schemat naszego życia. Ta scena mówi mi, że są takie rzeczy, które powinienem zrobić, a które w oczach innych ludzi nie mają żadnego znaczenia, albo są zwyczajnym marnotrawstwem. Ta scena mówi, że w życiu naszym liczą się rzeczy, które wykraczają poza schematy zamykające się w dwóch słowach: opłaca się – nie opłaca się, wykraczają poza wszelkiego rodzaju kalkulacje.
Zobaczmy, kto się oburzył? Według świętego Jana najbardziej oburzył się Judasz, ten który Go zdradził. Przedziwne, że człowiek nie rozumie takich gestów, ale nie rozumie wtedy, kiedy się zamyka tylko i wyłącznie w przestrzeni tego życia, kiedy nie ma w naszym życiu powiewu wieczności.
Ta scena dokładnie odpowiada scenie ukrzyżowania, tam też tylko nieliczni zostali przy Jezusie. Reszta odeszła, uważała, że Jezus zmarnował swoje życie. Warto chyba zapytać samego siebie: - jak to jest z moim życiem? Czy jestem zdolny do takich gestów, które być może będą niezrozumiałe, wyśmiane, a które są naprawdę ofiarne. Ten olejek dużo kosztował. I tak samo tego typu gesty, które przebijają czas i sięgają wieczności, kosztują nas bardzo dużo. Kosztują również to, że zostaniemy wyrzuceni na margines, kosztują pewnego rodzaju ostracyzm. Natomiast mają one jedną bardzo ważną zaletę: Chrystus identyfikuje się z tymi uczynkami, mówi do tych ludzi, którzy zaatakowali tę kobietę - Zostawcie ją! Do końca, kiedy ta Ewangelia będzie głoszona, będzie o niej wspomniane. Namaściła Mnie na moja śmierć.
Być może takie właśnie uczynki, którym obca z gruntu jest kalkulacja, które sytuują nas po stronie Jezusa, a jednocześnie powodują, że w jakiś sposób zostajemy wyrzuceni na margines, one sięgają wieczności. I tak oto zakreślamy koło i znowu wracamy do Sądu Hansa Memlinga, Fra Angelica: Chrystus u szczytu, jedni po jednej stronie, drudzy po drugiej. To trwa przez cały czas, każdy wybór w naszym życiu można wpisać w ten trójkąt. Amen.
V Niedziela Wielkiego Postu (J 12,20-33) -Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo,
ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne..
Nasze życie przebiega w więzieniu z wyrokiem dożywocia i jedyne co robimy, to walka o swoje prawa w więzieniu. Do głowy nam nie przyjdzie, żeby zburzyć mury więzienia i wydostać się na zewnątrz. Ale nie wszyscy, bo spotkałem w swoim życiu ludzi, którzy już byli poza tym więzieniem, może nie w takiej rozciągłości jak ich Nauczyciel Jezus Chrystus, ale jednak doświadczyli prawdziwej wolności Królestwa Bożego.
Na czym polega nienawidzenie życia na tym świecie? Nie chodzi o to, że tu i teraz mam nienawidzić swojego życia, tylko mam nienawidzić takiego życia, które ogranicza się wyłącznie do „tu i teraz”, obraca się w ramach tego świata – jak mówi psalmista: „kresem naszym jest lat siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, gdy jesteśmy mocni”. I jeżeli ja chcę szczęścia wiecznego, które mi dają rzeczy przemijające, to jest to chore oczekiwanie. Chyba wszyscy, którzy osiągnęli pewien wiek, przeżyli w swoim życiu głębokie rozczarowanie, strach, lęk przed tym co ma nadejść, świadomość tego, jak bardzo bezwolni jesteśmy, jak wloką nas nasze nawyki i przyzwyczajenia, jak wielka jest presja społeczna, czy świadomość tego, że inni ludzie żyją tak, a my chcemy żyć jak oni. Pragnienie zdobycia wiedzy, jeden, drugi, trzeci stopień naukowy, później jakaś posada, a później miało być tak pięknie, a okazuje się że w naszym życiu wieje nudą. Rzeczy tego świata i ludzie, którzy są tak dotkliwie przemijający, nie mogą zaspokoić naszego wiecznego pragnienia radości i szczęścia. Jak człowiek, którego kresem jest lat osiemdziesiąt, może mi dać szczęście wieczne? Jak rzecz, która dzisiaj jest, a jutro przemija, może mi dać szczęście wieczne? Te nasze pragnienia prowadzą do dwóch rzeczy. Jeżeli nawet je zaspokoję, to drżę o to, żeby mi nie uciekły, bo jeżeli uciekną, kończy się to cierpieniem. Jeżeli z drugiej strony zaspokoję i widzę, jak one blakną, jak nie spełniają tego wszystkiego, w czym pokładają nadzieję, to zaczyna wiać nudą. I ja bardzo często tę nudę próbuję podrasować, rzucając się od jednej imprezy do drugiej, próbując zawrzeć jakieś nowe fascynujące znajomości. A tuningowana nuda jest jeszcze gorsza niż ta zwykła. I tak wszystko przebiega w naszym świecie.
Dlaczego? Dlatego, że ja umieszczam zdrowe pragnienie głębokiego szczęścia i radości wiecznej w przedmiotach, które mi tej radości dać nie mogą. I Jezus przyszedł po to, żeby zburzyć te nasze iluzje, żeby nam pokazać, że to nasze więzienie, w którym siedzimy i te prawa o które walczymy, to jest jakiś minimalizm. Jesteśmy stworzeni do tego, żeby żyć nie w więzieniu, tylko na wolności. Jeżeli ja rzeczywiście przyjmuję to, co mówi Jezus, to okazuje się, że te kraty na których trzymałem ręce, to są iluzje, stworzone przeze mnie, przez te programy, które mi ktoś wszczepił do głowy, czy przez współczesny świat, który wywiera na mnie taką presję, żeby żyć szybciej, lepiej, sprawniej, mieć więcej rzeczy, bo to mnie zaspokoi. Jezus o tym mówi - tak będzie wyglądało moje życie, ja je stracę, jeżeli będę je miłował na tym świecie. W ramach tego co dotykam, istnieją rzeczy niedotykalne, rzeczy wieczne. One już są. Jeremiasz cytuje Pana Boga, że to Królestwo już przyszło, Ono jest na wyciągnięcie ręki. A święty Paweł w Liście do Hebrajczyków mówi jaką drogą doświadcza się tego Królestwa:
„ A chociaż był Synem (św. Paweł mówi o Jezusie), nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”. Czyli można by powiedzieć tak: ból i rozczarowanie tym, kim jestem, jest drogą, jest moim nauczycielem. Jeżeli ja będę unikał tego bólu i rozczarowania, to nigdy nie wyjdę z tego więzienia. Ale to nie jest tylko ból i rozczarowanie, u kresu tego jest radość.
IV Niedziela Wielkiego Postu (Ps 137,1-6) -Nad rzekami Babilonu siedzieliśmy i płakali wspominając Syjon.
Bo ci, którzy nas uprowadzili, żądali od nas pieśni. Nasi gnębiciele żądali pieśni radosnej:
„Zaśpiewajcie nam którąś z pieśni syjońskich”. (J 3,14-21) - Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne.
Kiedy byłem jeszcze klerykiem w Krakowie, odwiedzała nasz klasztor taka pani profesor, która przyjaźniła się z wieloma klerykami (profesor Wanda Chylińska, fizyk). Ona ciągle mi zadawała pytanie, które mnie irytowało i strasznie denerwowało. Może dlatego, że nie bardzo zdawałem sobie sprawy, co ono tak naprawdę oznacza. Pytała mnie: - bracie Andrzeju, czy brat śpiewa pieśni Panu Bogu? Nie wiedziałem o co jej chodzi, głupio było pytać, no powinienem wiedzieć... I w pewnym momencie, kiedy po raz kolejny recytowałem w chórze ten psalm sto trzydziesty siódmy, to nagle do mnie to dotarło: - otóż ten może śpiewać pieśni, kto jest człowiekiem wolnym.
Ten kto jest niewolnikiem, wiesza swoją lirę w krainie, gdzie przebywa jako człowiek zniewolony. Ale niestety, najgorszą niewolą człowieka nie jest ta, w którą nas wpędzają inni, tylko ta, w którą wpędzamy siebie sami. I dlatego ja nigdy nie będę śpiewał pieśni Panu Bogu, jeżeli nie będę dążył do wyzwolenia siebie samego od siebie samego. A jak to uczynić? Dzisiejsza Ewangelia nam o tym mówi. Jezus na wstępie przytacza obraz węża miedzianego przybitego do pala na pustyni. W tej Ewangelii jest takie zdanie, które uważnemu czytelnikowi może podsunąć pomysł, że Ewangelia przeczy samej sobie. Mianowicie, z jednej strony Jezus mówi, że Bóg posłał Syna nie po to, żeby świat potępić, a za chwilę pada zdanie, że ten kto nie wierzy, już został potępiony. Jak to pogodzić? Niby Pan Bóg nie ma żadnego interesu, żeby potępiać nas, chce naprawdę nas zbawić, a z drugiej strony jednak nie wierząc w Niego, będziemy potępieni - to jest złe sformułowanie, sami siebie potępiamy. Jest takie powiedzenie, że bramy piekła są zamknięte od wewnątrz, że nikt tam człowieka nie wpycha, tylko człowiek sam rygluje i zamyka się w sobie. Ale zwróćmy uwagę na ten obraz węża na pustyni, który przytacza Pan Jezus. To jest obraz zaczerpnięty z Księgi Liczb, Izraelici po wyjściu z Egiptu, pielgrzymowali przez pustynię, spotkali króla Negebu, który im się naprzykrzał, złożyli przyrzeczenie Panu Bogu, że jeżeli on im będzie błogosławił i im pomoże, to postarają się zwyciężyć. Zwyciężają pomimo słabego liczebnie wojska, idą dalej przez pustynię i zaczynają szemrać i narzekać na wszystko, że lepiej było w niewoli, że znudził im się ten mizerny pokarm, którym jest manna – to ciekawe, manna była cudem, a mimo wszystko cud im się znudził. My także możemy doświadczać tego, że jesteśmy tak ślepi na te cuda, które dokonują się wokół nas i tak nam one spowszedniały, że w ogóle ich nie zauważamy. W tym momencie Pan Bóg zsyła węże jadowite, żeby ten lud oprzytomniał. To jest pewnego rodzaju symbol, to szemranie i narzekanie, które nam też się bardzo często przydarza, ono powoduje w sercu człowieka jad, który go paraliżuje. Zwróćmy uwagę, ile w naszym życiu jest takich właśnie narzekań na wszystko, na politykę, na polityków, na sąsiadów, na kolegów, na przyjaciół, na pogodę itd. I to szemranie, zarażanie siebie nawzajem tą negatywną energią powoduje, że po pewnym czasie człowiek staje się sparaliżowany, zupełnie jak ukąszony przez węża. Izraelici prosili Mojżesza, żeby wstawił się za nimi i on za podszeptem Pana Boga wbił pal i przybił węża, każdy kto patrzył z ufnością, odzyskiwał zdrowie. I Chrystus mówi, że podobnie będzie z nim – każdy, kto patrzy z ufnością na Jego krzyż, będzie uzdrowiony. Uzdrowiony z tego jadu, który sam sobie funduje.
Proszę zwrócić uwagę na rzecz następującą, w Księdze Rodzaju jest napisane, że każdy z nas jest stworzony na obraz i podobieństwo Boga. Pan Bóg stwarza słowem, skoro ja jestem do Niego podobny, również mogę stwarzać słowem. Wystarczy spojrzeć, jak dobre słowo powoduje, że atmosfera staje się wspaniała i można oddychać, a złe słowo, takie jątrzące, narzekające, powoduje takie zgęstnienie atmosfery, że człowiek się dusi. Każdy z nas potrafi to uczynić, nie zawsze chce, ale potrafi. Moje słowo może stwarzać, ale Pan Bóg stwarza coś z niczego, a ja mogę z czegoś stworzyć nic poprzez takie właśnie złe słowo. Mogę kreować całe światy, których w ogóle nie ma. W momencie, kiedy między człowiekiem, a człowiekiem, między przyjacielem, a przyjacielem, miedzy tym który kocha, a między tym, który jest kochany, zaczynają się rodzić domysły, bo brakuje dobrych słów, to wtedy te domysły powodują, że oddalamy się od siebie. Budujemy piętra światów, których tak naprawdę nie ma, zatrzaskujemy się w nich i tracimy dostęp do siebie samego i do drugiego człowieka. Zaufanie do Pana Boga jest podstawą tego, żebym ja dotarł do drugiego człowieka, On jest odtrutką, On jest remedium na to wszystko, co gnębi moją duszę i co sam uczyniłem własnymi rękami i własnymi słowami.
Co to znaczy patrzeć na krzyż Chrystusa i zostać uleczonym?
Jedynym lekarstwem, które niszczy te wszystkie światy powstałe z powodu moich złych słów i zamykania się na innych ludzi, jedynym lekarstwem jest mówienie „tak”, podobnie jak Jezus i Matka Boża. Nasze życie składa się z takich mikro-zwiastowań. Codziennie wstaję rano i codziennie różni ludzie zwiastują mi różne nowiny. Przed moimi oczami, w moim życiu, pojawiają się różnego rodzaju sytuacje. Jak ja odpowiem na nie? I nie raz te sytuacje powodują, że aby być wierny Ewangelii, ja muszę przekreślić czasem pokaźny dorobek swojego życia. To jest to lekarstwo, trudne lekarstwo, ale jedyne prawdziwe. Jeżeli będę, tak jak Matka Boża i Syn Boży, mówił swojemu Ojcu nieustannie „tak” patrząc na krzyż, wtedy będę zdrowiał. Oczywiście tego się na da uczynić jednorazowo, to jest nieustanny proces odpowiadania Panu Bogu „tak” – „uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Wybrałem Pana Boga i każda sytuacja albo potwierdza ten wybór, albo temu wyborowi zaprzecza. Co wybiorę, jest moim udziałem.
III Niedziela Wielkiego Postu (Wj 20,1-17) - Dekalog, (J 2,13-25) - Wypędzenie kupców ze świątyni.
Emanuel Kant powiedział, że wolność ludzka nie polega na łamaniu praw, czy odrzucaniu ich, ale polega na znalezieniu takich praw, wewnątrz których człowiek rozkwitnie. I Dekalog - to, co mówi Jezus - jest taką drogą kwitnienia człowieka, dochodzenia do swojego człowieczeństwa, do tego obrazu, który Pan Bóg złożył w nasze serca. Jeżeli komuś z nas Dekalog sprawia trudności, albo jeżeli przyjmujemy te dziesięć słów Boga jako zakazy, to sytuacja ta podobna jest do sytuacji trzylatka, który odkrył właśnie wspaniałą możliwość wspinania się na parapet okna na piątym piętrze, a rodzice stanowczo mu tego zakazali. Ten trzylatek mimo, że jeszcze nie zna słowa „wolność” ani jego definicji, czuje, że jego wolność została pogwałcona.
My też jesteśmy na etapie rozwoju trzylatka, jeżeli uważamy, że Boże przykazania gwałcą naszą wolność. Musimy dojrzeć. I całe życie mamy na to, żeby dojrzewać.
II Niedziela Wielkiego Postu (Mk 9,2-10) - Przemienienie Pańskie na Górze Tabor
Przemienienie to jest doświadczenie, które nam jest dostępne w relacjach międzyludzkich. Znamy kogoś z widzenia, później się zapoznajemy z nim bliżej, bywamy u siebie i nagle podczas którejś tam wizyty rozmowa zaczyna być tak głęboka, że ten człowiek objawia mi swoje wnętrze. W zależności od tego, o czym mówi – czy jest to wspaniałe i ma pokrycie w rzeczywistości, czy też jest podłe - to jedno i drugie jest jakimś objawieniem. I w takim chyba kontekście trzeba by popatrzeć na Przemienienie. Marek nieudolnym językiem mówi o tym, co się stało na Górze Tabor, pokazuje, że Chrystus objawia w tym momencie, kim jest.
I Niedziela Wielkiego Postu (Mk 1,12-15) - Czterdzieści dni przebył na pustyni, kuszony przez szatana.
żył tam wśród zwierząt, aniołowie zaś usługiwali Mu.
Czterdzieści dni był na pustyni kuszony przez Szatana. Żył tam wśród zwierząt, aniołowie zaś Mu usługiwali.
Marek sugeruje nam taką prawdę o życiu codziennym: - musi być współistnienie pustyni z różnego rodzaju zagrożeniami i pokusami, a jednocześnie istnieje także Raj obok – „tam przebywał wśród dzikich zwierząt i aniołowie Mu usługiwali.” To jest krótki opis Raju.
Z jednej strony kuszenie, a z drugiej harmonia. Marek w bardzo syntetyczny sposób pokazuje nam, którędy prowadzi droga powrotu do Pana Boga. Jeżeli ja chcę wrócić do Niego, to muszę wyjść na pustynię. Pustynia jest miejscem podstępnym, tam człowiek traci orientację, ponieważ nie ma punktów odniesienia.
W związku z tym, pozbawiony bodźców, kieruje pytania do samego siebie – i to jest kwintesencja Wielkiego Postu. Pozbawić się różnego rodzaju bodźców, którym podlegamy na co dzień w ciągu rytmu naszego życia, po to, żeby skierować uwagę do swojego serca. Wyjść na pustynię i ciągle zaczynać od samego siebie. Okazuje się, że to jest niezmiernie trudna rzecz, bo jeśli ktoś próbował kiedyś przebywać sam na sam ze sobą, bez środków masowego przekazu, bez innych ludzi, to dojdzie do wniosku, że wyłania się z jego wnętrza bardzo wiele karykatur i potworów. Ale to jest jedyna droga, powracamy do Raju poprzez zanurzenie się w piekło naszej historii.
VI Niedziela zwykła - Uzdrowienie trędowatego (Mk 1,40-45) - " Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić...
Wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: Chcę, bądź oczyszczony!"
Czy współczesnym trędowatym nie jest Rumun żebrzący, czy takim współczesnym trędowatym nie jest człowiek, którego dotknęło nieszczęście, albo rodzina alkoholików? Obchodzimy ich dużym łukiem, żeby tylko się z nimi nie zetknąć. To są współcześni trędowaci, wprawdzie ciało im nie odpada, ale cierpią podobnie. Oczywiście, można powiedzieć, że nie zaradzimy nieszczęściu tego świata... ale przy odrobinie dobrej woli możemy coś zrobić. Czy człowiek, na którego się obraziłem, nie staje się trędowaty? - nie pozwalam mu się do siebie zbliżyć, odsuwam go, nie chcę wchodzić z nim w kontakt.
Zobaczmy jak Jezus się zachowuje. Pierwsza sprawa – ten człowiek naprawdę chciał być uzdrowiony, przełamał pewnego rodzaju tabu. Mógł zostać ukamienowany w momencie, kiedy zbliżał się do Jezusa. Takie były przepisy prawa, a jednak pokonał ten strach. Ten człowiek podchodzi do Jezusa i mówi: „Jeżeli chcesz, to uzdrów mnie”. Jezus odparł: „Chcę, bądź uzdrowiony” i dotknął go. To jest ważny gest, bo trędowatych nie można było dotykać, Jezus też łamie pewne tabu.
My również mamy wstręt do takich ludzi, których uważamy za współczesnych trędowatych. I może tym przełamaniem będzie dotknięcie, zbliżenie się, zamienienie paru słów, ten początkowy krok. Może my się tak bardzo boimy, ponieważ sądzimy, że jeżeli coś do tego człowieka powiemy, jeżeli skiniemy głową, jeżeli się uśmiechniemy, to od razu na nas spłyną obowiązki opiekowania się? Być może będzie to dla nas wezwanie życiowe, nie wiem. Ale ten pierwszy gest wymaga wielkiej odwagi. Jezus to zrobił i ten człowiek został uzdrowiony. My chyba nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo nasz dotyk, nasza bliskość, jest lecząca, jak bardzo człowiek, który jest opuszczony przez innych, może się czuć samotny. Na łóżku szpitalnym, czy izolowany, ponieważ należy do społeczności nietykalnych, którą trzeba z dystansu traktować. Wystarczy słowo, wystarczy zainteresowanie, wystarczy zwykle porozmawianie o naszych codziennych sprawach i zupełnie inaczej ten człowiek się czuje. A może to będzie początek naszej drogi i my będziemy go uzdrawiali? Jezus dał nam taką moc uzdrawiania. Może nie doceniamy tych małych prostych gestów?
Warto zapamiętać, że trąd jest grzechem, on mnie izoluje od innych ludzi, a jednocześnie deformuje mi twarz, napełnia mnie także lękiem i żeby się go pozbyć – czyli pójść do konfesjonału i wyznać swoje grzechy, gdy inni patrzą – to potrzeba też dużej odwagi. Bardzo wiele zabiegów robimy, gdy dotknie nas choroba naszego ciała, chodzimy od lekarza do lekarza, pijemy różne uzdrawiające mikstury i eliksiry, natomiast bardzo często na trąd choruje nasza dusza i jakoś niespieszno nam, żeby się oczyścić, żeby podejść do Jezusa, który mnie dotknie i może mnie uzdrowić..
V Niedziela zwykła (Mk 1,29-39) - "On podszedł do niej i podniósł ją ująwszy za rękę, gorączka ją opuściła.
A ona im usługiwała."
Osobiście nie mam żadnych trudności z uwierzeniem w to, że Pan Jezus leczył choroby, że wskrzeszał umarłych, ale my bardzo często zatrzymujemy się na poziomie choroby dotyczącej ciała. Natomiast Jezus w każdym uzdrowieniu mówi o tym, że jest to przede wszystkim uzdrowienie naszej duszy. To żadna tajemnica, że nasze choroby, te które ujawniają się w ciele, mają tak naprawdę podłoże duchowe. Mówimy o psychosomatycznych schorzeniach. Jeden z wielkich psychiatrów i psychologów, Karol Gustaw Jung, mówił, że 90 procent jego pacjentów tak naprawdę miało problemy egzystencjalne, religijne, problemy z wiarą, z Panem Bogiem. Warto pamiętać, że u podłoża wielu naszych chorób, które pojawiają się także w naszym ciele, leży ta największa choroba, choroba naszej duszy.
My mamy takie dwa głupie sposoby radzenia sobie z tymi chorobami, które gdzieś tam w naszym wnętrzu dojrzewają, a później przynoszą straszne skutki.
Pierwszy sposób – nazwałbym to „orkiestra na Titanicu”. To są ci wszyscy ludzie, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają na uosobienie sukcesu. Dopiero później, gdy ich bliżej poznajemy, okazuje się, że tam wewnątrz jest często głębokie pragnienie Pana Boga, uporządkowania swojego życia, głębokie rozterki rozrywające ich na strzępy, a z zewnątrz tylko ta fasada wydaje nam się taka wspaniała. I to jest niemądry sposób radzenia sobie ze swoimi przypadłościami. Nie chcemy Bogu ich pokazać. Pan Bóg bardzo często daje nam znać przez ludzi, przez sytuacje, że powinniśmy coś z tym zrobić, ale my jesteśmy takimi „Zosiami-samosiami”. Sami chcemy sobie wszystko wytłumaczyć, stłumić, ewentualnie pokazać światu uśmiechniętą, pełną sukcesu twarz.
Drugi sposób, za poetą (Zbigniew Herbert) nazwałbym „stukaniem białą laską cierpienia w okna sytych”. To znaczy takie obnoszenie swoich cierpień - wszyscy, czy chcą czy nie chcą, muszą słuchać o moich tragediach. Podcinam sobie i innym skrzydła. Jest to jednocześnie pewien, że tak powiem, „komfort psychiczny”, ponieważ taki człowiek, który już się dokładnie usprawiedliwił i zrzucił na swoją rodzinę, bliźnich, świat, Wszechświat, prezydenta, premiera, partie rządzące, wszystkie swoje trudne sprawy, to uważa, że skoro on jest chory i on nie jest winny, to inni powinni wokół niego tańczyć.
Jakie są symptomy uzdrowienia człowieka? W dzisiejszej Ewangelii mamy coś takiego: teściowa Szymona Piotra leżała w gorączce, Jezus ją uzdrowił i ona od razu, bez żadnego czasu na rekonwalescencję wstała i pomagała innym. Na tym polega Boże uzdrowienie. My często nie jesteśmy na nie gotowi. Dopóki uciekamy się do tych dwóch sposobów, to znaczy trzymania fasonu pomimo, że nam się wszystko rozlatuje albo epatowania swoim cierpieniem, to znaczy, że nie jesteśmy jeszcze gotowi. Nie potrafimy przyjść do Pana Boga, pokazać Mu, gdzie jest nasza choroba i liczyć na Jego interwencję, a nie na nasze „majsterkowanie” przy swoim zdrowiu duchowym.
To, co zrobiła teściowa Szymona Piotra jest symptomem uzdrowienia: ona natychmiast wstała i usługiwała innym. Zwróćmy uwagę, że nie cieszyła się specjalnie - tam nie ma wybuchu radości i skoncentrowania się na tym, że wreszcie jest zdrowa - tylko zaczyna służyć. Można by powiedzieć, że biednego zrozumie tylko ten, kto jest biedny, że najlepszy wpływ na ludzi, którzy borykają się z problemami alkoholowymi mają alkoholicy, którzy już nie piją. Ci ludzie, którzy zostali uzdrowieni, oni odczuwają jakiś głęboki przymus dzielenia się radością ze swojego uzdrowienia. Jeżeli ja nie potrafię w gronie rodzinnym dzielić się swoją wiarą, swoją radością z tego, że zostałem uzdrowiony, to znaczy, że to uzdrowienie jednak nie nastąpiło.
Jezus uzdrawiał różne choroby. Zwróćmy uwagę, że te choroby, które uzdrawiał, one określają także naszą psychikę. Paraliż, czy nie jest to także paraliż naszej woli? Ta uschła ręka, czy to nie jest zablokowanie wewnętrzne? Ludzie opętani, czyli spętani jakimiś problemami, jakimiś pożądaniami. Wreszcie wskrzeszenie umarłych ... otóż w naszym wnętrzu są trupy niezałatwionych spraw i one oddziaływują, czy tego chcemy czy nie, na nasze relacje z każdym człowiekiem. A więc tylko On potrafi nas uzdrowić, pytanie tylko: - czy jesteśmy gotowi?
III Niedziela zwykła (Jon 3,1-5.10) - "Pan przemówił do Jonasza po raz drugi tymi słowami: Wstań, idź do Niniwy." (1 Kor 7,29-31) - "Mówię, bracia, czas jest krótki." (Mk 1,14-20) - "...byli bowiem rybakami. Jezus rzekł do nich: Pójdźcie za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi."
W dzisiejszym psalmie jest zamieszczona modlitwa: ”Daj mi poznać Twoje drogi, Panie. Naucz mnie chodzić Twoimi ścieżkami”. Twoimi, a nie moimi. Nie podążać za swoimi wyobrażeniami, tylko być na tyle pokornym człowiekiem, żeby umieć zrezygnować z pragnienia bycia Bogiem i z pragnienia drobiazgowego aranżowania wszystkiego.
Współczesny człowiek przypomina trochę proroka Jonasza. Ten fragment księgi Jonasza zaczyna się tak: „Pan przemówił do Jonasza po raz drugi”. Gdy przemówił po raz pierwszy, to Jonasz po prostu uciekł przed swoim powołaniem. Uciekł i wydawało mu się, że lepiej będzie realizować swoje pomysły, niż pomysły Boga, ale nie docenił chyba Pana Boga, albo przecenił swoje umiejętności – i to jest cecha charakterystyczna współczesnego człowieka. Późniejsze uciekanie Jonasza przed Bogiem przypomina taką sytuację z „Alicji w Krainie Czarów”, mianowicie Alicja spotyka Królową Kier i mówi do niej, że zgubiła swoją drogę. Królowa Kier odpowiada: - Nie wiem o czym mówisz, tutaj wszystkie drogi należą do mnie! I tak samo jest w naszym życiu, nie mamy swojej drogi. Wszystkie drogi – niezależnie od tego czy błądzimy, czy nie – należą tak naprawdę do Pana Boga, co wcale nie jest zachętą do tego, żeby błądzić.
Gdyby tak managerowie, specjaliści od public relation, czy tez socjologowie zaczęli się zastanawiać nad tym, jak Jezus głosił Królestwo Boże i od czego zaczynał... to puknęli by się w głowę. Dlaczego? Bo Jezus zaczął od północnej Galilei, zaczął dzieło zbawienia od krainy, która była krainą zapyziałą, zaściankiem, dnem religijnym i intelektualnym. To była kraina na marginesie. Jak można w ten sposób zaczynać dzieło?! Przecież powinien uderzyć w węzłowe z punktu widzenia socjologicznego punktu – Jerozolima, elity – i wtedy by to jakoś szybko poszło. Co więcej, wybrał na swoich posłańców ... rybaków, prostych ludzi – żadna elita, żadne wielkie intelekty! Co to w ogóle ma znaczyć? Dlaczego rybaków, dlaczego zaczął od zaścianka? Myślę, że w profesji rybaka jest coś takiego, że - zakładając, że jest on profesjonalistą - powoduje, że ten człowiek, pomimo że ma świetne umiejętności, to wie, że niewiele tak naprawdę od niego zależy. Może znać szlaki ryb, może znać zmarszczki na morzu, a i tak może wrócić do portu z pustymi sieciami. Jest więcej takich profesji, na przykład lekarz - świetny specjalista. Każdy z lekarzy, który jest dobrym specjalistą powie, że ma takie wypadki, kiedy włożył w operację cały swój kunszt i wszystkie wskaźniki pokazywały, że ten człowiek powinien wyzdrowieć, a jednak nie wyzdrowiał! A z drugiej strony, podejmuje się czegoś beznadziejnego, co z medycznego punktu widzenia musi się skończyć fiaskiem ... i człowiek jest zdrowy! Jest takie stare powiedzenie, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi - i ono naprawdę jest prawdziwe.
W naszym życiu jest coś takiego, że jeżeli my planujemy wszystko z daleka od Pana Boga, to skończy się to naszym rozczarowaniem i fiaskiem. Wszystkie te dzisiejsze czytania spina w klamrę wspaniały list św. Pawła do Koryntian:
"Trzeba więc, aby ci, którzy mają żony, tak żyli, jakby byli nieżonaci, a ci, którzy płaczą, tak jakby nie płakali, ci zaś, co się radują, tak jakby się nie radowali; ci, którzy nabywają, jak gdyby nie posiadali. Czas jest krótki."
Co to znaczy? Znaczy to, że jeżeli ja pokładam nadzieję i moim zbawicielem jest moja żona, albo mój mąż, albo mój majątek, to co posiadam, co nabywa, co „mnie kręci”, to u końca tego, jeżeli dojdę do tej ostatniej warstwy, to jest nicość i pustka. Sens bowiem pochodzi tylko i wyłącznie od Pana Boga.
I to jest chyba jedna z najpiękniejszych recept na życie – żyjmy tak, jakby nic nie było nasze. Korzystajmy, ale nie zaciskajmy palców na tym i nie mówmy, że to jest naszą własnością i myśmy to zrobili. To jest paradoks - człowiek, który żyje te maksimum lat siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, uzurpuje sobie prawo własności Pana Boga, prawo własności do swojego życia. Nie jesteśmy jednostkami autonomicznymi i nic nie pomoże, że będziemy potrząsali buńczucznie szabelką naszej wolności, autonomii, demokracji i tak dalej. Bez Pana Boga to wszystko jest niczym.
„Daj mi poznać Twoje drogi, Panie i naucz mnie chodzić Twoimi ścieżkami”.
Nie moimi.
II Niedziela zwykła (1 Sm 3,3b-10.19) - "Wtedy Pan zawołał Samuela, a ten odpowiedział: Oto jestem." (J 1,35-42) - "Jezus ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: Czego szukacie?"
Wszystkie dzisiejsze czytania mówią o powołaniu, o słuchaniu głosów w naszym życiu, o pełnieniu woli Bożej.
Tyle jest powołań, ilu ludzi. Mamy takie tendencje, żeby pewne profesje utożsamiać z powołaniem: lekarz, ksiądz, nauczyciel... Otóż nie! Każdy z nas ma swoje własne indywidualne powołanie i każde jest niezmiernie ważne. Jednym z najbardziej nieszczęśliwych momentów w życiu człowieka jest ten, kiedy stwierdzi, że nie wie, jakie jest jego powołanie. Słuchanie głosów jest niezmiernie ważną sprawą w powołaniu. Każdego z nas otaczają różnego rodzaju głosy, jak rozeznać który jest ważny, który nieistotny, który jest bzdurny i zupełnie nie mający znaczenia? Uczestniczymy niejednokrotnie w tym życiu automatycznie, a tak naprawdę pod powierzchnią wydarzeń wszystko ma jakieś głębsze znaczenie. Jak to rozpoznać?
Pełnienie woli Bożej - często zastanawiamy się co jest wolą Bożą w stosunku do naszego życia? Myślę, że w tym pytaniu jest odrobina pychy, to znaczy takiego pragnienia, takiego życzenia, żeby ta wola Boża była jasna, żebym ja wiedział dokładnie, co robić – żebym miał taką autostradę do Pana Boga... Nigdy tak nie będzie! Najlepszą odpowiedzią na pytanie o wolę Bożą jest to, co powiedział Samuel w dzisiejszym pierwszym czytaniu: ”Oto jestem”. Kiedy słyszę głos, powinienem powiedzieć: Oto jestem. Oto jestem całkowicie w tym miejscu zestrojony tym głębokim słuchaniem Pana Boga.
W Ewangelii jesteśmy świadkami powołania uczniów. Jan i Andrzej stoją razem z Janem Chrzcicielem, w momencie kiedy Jan mówi: - oto Baranek Boży, oni opuszczają Jana na całe życie. To jest bardzo ważny moment w tej Ewangelii, ponieważ pokazuje nam, że czasem - a może nawet często się to zdarza - w życiu, żeby realizować swoje powołanie trzeba zrezygnować z jednego dobra na rzecz dobra o wiele większego. I szalenie trudno jest to rozpoznać. Musimy się uczyć od uczniów, jak porzucać rzeczy dobre na rzecz jeszcze lepszych. Później następuje ciekawy dialog, mianowicie dwóch uczniów idzie za Jezusem, a Chrystus się odwraca i zadaje pytanie: - Czego szukacie? Właśnie, czego ja w życiu szukam, na jakich rzeczach się skupiam, co jest dla mnie najistotniejsze? Oni odpowiadają: - Nauczycielu, gdzie mieszkasz? To jest następna rzecz, żeby znaleźć swoje powołanie ja muszę zacząć mieszkać z Jezusem. Opuszczam samego siebie i idę do tego mieszkania, które On mi proponuje.
Podstawową sprawą jest umiejętność wyjścia z sytuacji w której jestem, podążenia za głosem i wejścia do mieszkania Zbawiciela. Nieistotne jest gdzie ja fizycznie mieszkam, ważne żebym zamieszkiwał w niewidzialnych murach świątyni Jezusa Chrystusa.
Powołanie każdego z nas nieustannie się rozwija, czasem zatacza kręgi. Ja cały czas powinienem trzymać rękę na pulsie, Pan Jezus powołuje mnie w każdej chwili. To pokazuje nam droga Św. Piotra. Jezus mówi: - Pójdź za Mną!, ale powtarza te słowa przy końcu Ewangelii Janowej, kiedy Piotr zdradził Chrystusa, trzykrotnie się zaparł i następuje ten dialog, gdzie Jezus trzykrotnie mówi:- czy miłujesz Mnie więcej, aniżeli ci? Za każdym razem pada twierdząca odpowiedź Piotra i na końcu Jezus mówi: - Pójdź za Mną! Meandry mojego życia, moje grzechy, mogą także wchodzić w skład mojego powołania o tyle, o ile ja mam wrażliwe sumienie i potrafię z tego wyjść. Za każdym razem, kiedy upadnę i idę do Chrystusa, aby objął mnie swoją łaską, On zawsze mówi: - Pójdź za Mną, dalej realizuj swoje powołanie.
Warto zapamiętać, żeby nie zastanawiać się specjalnie nad pełnieniem woli Bożej w takim sensie, żeby mieć jasno sprecyzowaną drogę do Pana Boga, tylko raczej w każdej chwili swojego życia mieć to głębokie wewnętrzne napięcie. Oto jestem! Każda sytuacja może być rozstrzygająca i niezmiernie istotna w moim życiu, nawet ta, która pozornie wydaje mi się banalna. Bardzo często nasze powołania, te wielkie wezwania, zaczynają się od takich prostych, zwykłych spotkań, które na pierwszy rzut oka nie maja żadnego znaczenia.
Każda sytuacja stawia mnie przed obliczem Chrystusa, w każdym człowieku jest Jego obraz.
Niedziela Chrztu Pańskiego (Mk 1,6b-11) - "A z nieba odezwał się głos: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie."
Dzisiaj są zaślubiny Nieba z ziemią. Odwieczne Słowo Boże przyjęło postać człowieka i do końca przyjęło kondycję ludzką.
Jezus wszedł do Jordanu i zebrał te wszystkie ludzkie nieczystości po to, żeby je przemienić. Warto pamiętać o tym, że ponieważ On dźwiga na swoich barkach całe stworzenie i chce je przemienić, to my nie mamy autonomii. Człowiek żyje i pielęgnuje w sobie takie złudzenia, że ma autonomię etyczną i ontologiczną. Otóż nic podobnego, to są tylko nasze miraże. Jesteśmy zależni od Pana Boga. Gdyby pokusić się o baśniowy obraz, można by powiedzieć, że czasem wyglądamy jak drzewo, które bierze siekierę i odcina się od korzeni. Ono przez jakiś czas – zakładając, że mu się to uda :) – pozostaje jeszcze zielone, ale niechybnie zmierza ku uschnięciu. I tak też jest z nami. Co innego jeśli ja uznaję, że nie jestem jednostką autonomiczną, że mam swoje Źródło i w oderwaniu od Źródła jestem po prostu nicością, a jednocześnie jestem naznaczony słabością ludzką – to jest jedna fundamentalna opcja. A druga, że ja sam kreuję siebie i wspaniałomyślnie daję Panu Bogu wejść w niektóre sfery swojego życia. Ja, Człowiek-Kreator!
Warto zastanowić się: z którą opcją w życiu ja się utożsamiam?
Wydaję mi się, że w tej Ewangelii bardzo ważne jest słówko „Ten”. „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!” Poza Nim nie ma nic, Jezus jest jednym wielkim posłuszeństwem, jest dokładnie przezroczysty na swojego Ojca. Mnie – jako chrześcijaninowi – nie pozostaje nic innego jak naśladować, być posłusznym. To jest chyba jedno z najbardziej znienawidzonych dzisiaj słów, bo posłuszeństwo nam się na ogół kojarzy ze słabością: jest posłuszny ten, który nie ma w sobie mocy, aby decydować sam o sobie. Ale zupełnie co innego jest bycie posłusznym człowiekowi, a zupełnie czym innym jest bycie posłusznym Panu Bogu. Jeżeli ja nie odnowię w sobie tego posłuszeństwa, to właśnie będę takim auto-kreatorem. To jest optyka, która została w pewnym sensie wybrana już w raju – Adam z Ewą nie chcieli służyć Panu Bogu – a jeszcze wcześniej przez diabła: Non serviam! Nie będę służył!
Kim ja jestem i jak wykorzystuję łaskę Bożą? Czy tym, który uznaje, że nie jest autonomiczny, czy też jestem człowiekiem, który sam uważa, że kreuje samego siebie? Co ja zrobiłem ze swoim chrztem, czy ja naprawdę żyję tą wielką łaską, która mi została dana, czy gdzieś ją zostawiłem na boku i jestem takim biednym autokreatorem, który nawet z sobą samym nie potrafi sobie poradzić.
II niedziela po Narodzeniu Pańskim (Ef 1,3-6.15-18) - "W Nim bowiem wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem." (J 1,1-18) - "Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo."
Ewangelia Św. Jana jest to Ewangelia symboliczna. Słowo greckie ”symbállein” znaczy: złączyć to, co było rozłączone. A więc zharmonizować, doprowadzić do całości, do syntezy. I zwróćmy uwagę, że nasze życie też niejako tego pragnie, pragnie syntezy, całości, a jednocześnie czujemy, że jesteśmy w różnych sytuacjach, w różnych okresach naszego życia, wewnętrznie rozbici, że jest gdzieś w nas dysharmonia. Być może jest ona tak wielka, że wypromieniowujemy ją na zewnątrz i cały świat traci dla nas sens i harmonię. Fantastycznie napisał w swoim liście św. Paweł, że Chrystus już od początku, zanim zaczęliśmy istnieć, przeznaczył nas dla siebie. To wszystko, co ma nas uszczęśliwić, to znaczy zbawić, jest na wyciągnięcie ręki. Jeżeli tego nie widzimy, to widocznie w nas jest przeszkoda. Ewangelia Św. Jana mówi, że w nas jest trucizna, ale w nas jest też lekarstwo. Jeżeli tego lekarstwa nie widzę, to znaczy, że ślepnę.
Wszyscy, którzy analizują kryzysy współczesnego człowieka są zgodni, że można je ograniczyć do trzech rzeczy:
Pierwsza to jest martwota, takie wewnętrzne wypalenie. Nic mnie już nie cieszy, wszystko już było, starzeję się wewnętrznie. A Bóg, który przychodzi, który chce się narodzić w moim wnętrzu - On jest światłem - zmusza mnie do powtórnych narodzin, ale nie z ciała – jak mówi Prolog Ewangelii – tylko z Ducha Świętego.
Drugim symptomem jest zaburzenie więzi. Pomimo, że komunikację mamy tak rozbudowaną, to coraz mniej mamy więzi z drugim człowiekiem, coraz bardziej zamykamy się w sobie, coraz bardziej odczuwamy świat jako coś wrogiego. Ale u podstaw zamknięcia na drugiego człowieka leży zamknięcie na samego siebie. I Jezus przynosi nam Miłość, czyli prawdziwe otwarcie na drugiego człowieka, które niezmiennie wiąże się z tym, że ja zaczynam drogę duchową, zaczynam przede wszystkim od przyjęcie przebaczenia w stosunku do samego siebie i wtedy będę obfitował w przebaczenie w stosunku do innych ludzi.
Dezorientacja. Żyjemy - jak mówimy - w szybkich czasach, że nikt z nas nie ma czasu, biegniemy, ale nie wiemy dokąd. Jesteśmy totalnie zdezorientowani. Im więcej rzeczy i obowiązków bierzemy na siebie, tym większa dezorientacja i chaos w nas. I znowu, Chrystus, który przychodzi, On mówi o sobie, że jest Drogą, Prawdą i Życiem. Mówi: poznaj prawdę o Mnie i poznasz prawdę o sobie. On jest wyłącznie lekarstwem na ten cały chaos, który jest w naszym wnętrzu.
Kościół wraca i będzie wracał w te dni do Bożego narodzenia. Chrystus chce się narodzić w moim sercu, ale to nie jest kwestia wypowiedzenia paru słów, że wierzę, tylko kwestia przekucia tego wszystkiego na moje życie – wtedy następuje w nim harmonia. I to jest przedziwne, że jeśli ktoś nosi harmonię nie z tego świata w sobie, jeżeli ktoś rzeczywiście się narodził i narodził się w nim Bóg, to będzie tą harmonię wypromieniowywał, wtedy coraz więcej będę widział spójności i harmonii w świecie wokół mnie. A im więcej chaosu jest we mnie, tym więcej chaosu na zewnątrz. Żyjemy w dramacie, jak ten dramat rozwiążemy, to jest nasz wybór. Pan Bóg chce nas uczynić ludźmi szczęśliwymi już tu na ziemi, nie po śmierci. Jeżeli nieustannie będziemy się przed Nim zamykali, to niestety ciągle będziemy się sycili tą trucizną, która w postaci grzechu, w postaci tego pęknięcia w nas jest.
Droga duchowa wymaga ode mnie przystanięcia. Prawdziwa mądrość rodzi się z milczenia, nigdy nie narodzi się z popłochu ani z chaosu. Prawdziwe zjednoczenie – to, że ja będę zharmonizowany - jest już we mnie na wyciągnięcie ręki, ale ja go ciągle szukam gdzie indziej. Boże Narodzenie mówi mi: - człowieku, jesteś obdarowany wszystkim, co ci potrzeba do szczęścia ... tylko musisz przejrzeć. Innej drogi nie ma. I to przejrzenie, otwarcie oczu, naprawdę zależy ode mnie. Ja wszystko mam, co mi jest potrzebne.
Nowy Rok, Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi. (Ga 4,4-7) - "A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem." (Łk 2,16-21) - "Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu"
My bardzo często, jeżeli nie jesteśmy jak dzieci, to albo jesteśmy zanurzeni w sentymentalnych i romantycznych rozważaniach o naszej przeszłości, albo niestety uprawiamy jakieś czarnowidztwo dotyczące naszej przyszłości. Myślę, że to jest tajemnica Ewangelii, żebyśmy umieli w sobie wyrobić takie nastawienie, żeby żyć TERAZ, w tej chwili. Pan Bóg nie dał nam dwóch chwil jednocześnie, jedna następuje po drugiej tak jakby sama struktura czasu sugerowała: ”człowieku, zaangażuj się w to, co jest teraz – nie rób wycieczek do swojej przeszłości”. Nam się wydaje, że ludzie inteligentni to są tacy, którzy mają bogate doświadczenie i gdy następuje jakieś wydarzenie, to grzebią jak w worku w tym swoim doświadczeniu i wyciągają odpowiedni wniosek albo zestaw sentencji. Nie! Wydaje mi się, że człowiek inteligentny - według Pisma Świętego – to jest ten, który umiejętnie reaguje na chwilę teraźniejszą, który nie przegapi tego czasu, który przyszedł, czasu sposobnego, tej ”pełni czasów” jak mówi w dzisiejszym liście do Galatów św. Paweł. Ta pełnia czasów polega na tym, żebyśmy pamiętali, że nieustannie jesteśmy dziećmi Pana Boga, że mamy do Niego wołać ”Abba Ojcze”, że mamy się zanurzyć w chwili teraźniejszej i umieć ją smakować.
To nie znaczy, że nasza przeszłość nie jest ważna – jest! Nasza przyszłość też, ale to, co będzie, wykuwa się teraz. To, co było mogę również przemienić w chwili teraźniejszej. Jak to uczynić? Na dwa sposoby: przemianie winien ulec nasz stosunek do rzeczy i nasz stosunek do ludzi. A to wszystko pod hasłem nie osądzania, tylko przyjmowania. My bardzo często osądzamy to, co mamy porównując się z innymi ludźmi. Nie liczy się to, co mam – liczy się jak przyjmuję to, co mam. To jest jedna wielka tajemnica, a druga jeśli chodzi o człowieka. Bardzo często gdy spotykamy drugiego człowieka od razu go osądzamy. Pismo Święte mówi: - nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. No zaraz, ładnie się mówi, ale życie nas zmusza do tego, żebyśmy wydawali osądy. Owszem, ale znacznie rzadziej niż myślimy, że tak jest. W Piśmie Świętym diabeł jest nazywany oskarżycielem, ten który oskarża. Jest napisane: - oskarżyciel naszych braci został strącony. I my mamy chyba gdzieś takiego oskarżyciela na ramieniu, który ciągle podszeptuje nam recenzje na temat siebie, na temat drugiego człowieka. Zwróćmy uwagę na taką niesamowitą właściwość, która jest w nas – w momencie, kiedy ktoś nas chwali albo gani, burzymy się wewnętrznie. I to nie chodzi o to, czy ten ktoś ma rację, ale burzymy się dlatego, bo wiemy, że zarówno nagana jak i pochwała nie wyczerpuje całej prawdy o nas. Nie jesteśmy tylko tą recenzją, którą w aktualnej chwili wydał jakiś człowiek. Stąd może to wewnętrzne oburzenie, taka wewnętrzna intuicja, że ja jestem nieskończonością, jestem powołany do nieskończoności. Na tej zasadzie Jezus mówi, żebyśmy nie sądzili, żebyśmy nie ulegali tym podszeptom. A co kiedy życie nas do tego zmusza, bo są takie chwile? Myślę, że trzeba mieć głęboką świadomość tego, że nasze sądy nie docierają do istoty rzeczy, że one często są powierzchowne.
Jeżeli w ten sposób będę umiał przyjmować tą rzeczywistość, jeżeli będę umiał - jak dziecko - zanurzyć się w chwili teraźniejszej i nie korzystać z ”bogatego doświadczenia”, które zdobyłem, ponieważ każdy dzień jest inny i nie da się swojego doświadczenia przełożyć na nowość tego dnia, kiedy innymi słowy staję się dzieckiem, zaufam, że naprawdę Panu Bogu nic się nie wymknęło z rąk... to wtedy okazuje się, że ja staję się człowiekiem wolnym. ”Zostaliśmy nazwani synami, nie jesteśmy już niewolnikami” z naciskiem podkreśla św. Paweł w Liście do Galatów. Inaczej, jeżeli nie wyrobię w sobie, nie otworzę się na tą świadomość dziecięcia – Jezus też chciał być dzieckiem, to jest jakaś głęboka sugestia skierowana do naszego życia – to będę nieustannie niewolnikiem wydarzeń, które mnie spotykają i ludzi, którzy są na mojej drodze, będę wisiał na ich opiniach, ich oskarżeniach albo pochwałach. I wtedy ciągle w mojej głowie będzie się kotłowało, to co było wczoraj i co będzie jutro, a tymczasem teraźniejszość – która jest dotknięciem wieczności w moim życiu - będzie gdzieś bokiem umykała.
O Maryi dzisiejsza Ewangelia mówi, że: ”zachowywała wszystkie te sprawy w swoim sercu”, zarówno dobre jak i złe. Nie osądzała, Ona wniknęła niejako pod powierzchnię wydarzeń. Ojcowie greccy mówią o takich ludziach, którzy żyją jak dzieci, żyją chwilą teraźniejszą, innymi słowy o świętych: - Dioratikos. To znaczy, ci, którzy przeniknęli pod podszewkę wydarzeń, ale także zgłębili drugiego człowieka. Oni przestali osądzać, przyjmują i żyją chwilą – to jest pełnia.
Myślę, że takie będą moje życzenia dla Was, moi drodzy, w tym Nowym Roku – żebyśmy nieustannie uczyli się tego nowego spojrzenia, żebyśmy nie ulegali presji tego świata, który usiłuje nam narzucić spojrzenie zupełnie inne: jakiś opętańczy wyścig ku czemuś mglistemu, czego sami nawet nie potrafimy nazwać. Tu i teraz - to jest najistotniejsze.
Narodzenie Pańskie (J 1,1-18) - ..."Słowo przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. "
Człowiek to taka istota, która lubi uciekać w iluzje, w wyobrażenia, w marzenia. A to święto akurat wyjątkowo sprzyja takiej sytuacji. Któż z nas nie udaje się w podróż sentymentalną? Te iluzje są często karmione pragnieniem bezpieczeństwa; braku tego bezpieczeństwa każdy z nas doświadcza. Często w te dni świąteczne Bożego Narodzenia robimy takie wycieczki w krainę naszego dzieciństwa, kiedy wszystko było jeszcze w porządku, a niepamięć pomaga nam to wszystko idealizować. I nie ma w tym nic złego i godnego nagany. To jest normalne i naturalne, że człowiek często ucieka od rzeczywistości w krainę marzeń czy krainę dzieciństwa, gdzie wszystko jeszcze było w porządku.
Natomiast ta atmosfera sentymentalna to jest za mało, jeśli chodzi o przeżywanie Świąt Bożego Narodzenia. Dokładnie wiemy, że ona za kilka dni przeminie, że przed drzwiami już czyha rzeczywistość. Po końcu święta otworzymy drzwi i wpłyniemy w nurt naszego brutalnego życia i dalej będzie to samo.
Będzie tak samo, jeżeli poprzestaniemy tylko na sentymentach. Natomiast jeżeli z roku na rok będziemy coraz głębiej starali się przeżyć te święta, to może być inaczej. A na czym to przeżycie polega? Ewangelie w dwojaki sposób opisują święta Bożego Narodzenia. przed chwilą usłyszeliśmy taki pełen trudnych zdań abstrakcyjny opis świętego Jana Apostoła. I drugi opis, który jest w Ewangeliach synoptycznych - a więc u Mateusza i Łukasza - pełen takiego ciepła, pasterze, żłóbek, Matka Boża, święty Józef.
Ale i w jednym i w drugim opisie są takie zgrzyty. Zgrzyty, które również mogą wkraść w tą naszą podróż sentymentalną, kiedy to trzeba się połamać opłatkiem z kimś, ale najpierw zanim się z nim połamię, muszę złamać samego siebie. To są takie zgrzyty Bożego Narodzenia. I takie zgrzyty są też w Ewangeliach - mianowicie wiemy, że Pan Jezus nie został przyjęty w domu, tylko musiał udać się do stajni. Możemy potępiać tych ludzi z Betlejem, że byli tak nieludzcy, że zatrzasnęli drzwi swoich domów przed brzemienną kobietą, ale my potrafimy być jeszcze bardziej wyrafinowani mianowicie potrafimy przyjąć Pana Jezusa z otwartym sercem, w domu pełnym świateł, natomiast On – takie odnoszę wrażenie - nie chce tam przebywać. On chce wejść do stajni naszego życia.
W każdym domu znajdują się takie kąty, zakamarki, gdzie wyrzucamy rzeczy niepotrzebne. Otwieramy te drzwi tylko wtedy, kiedy trzeba dorzucić do tego śmietnika następną rzecz. Taki składzik, taka stajenka znajduje się też w człowieku. Z jedną zasadniczą różnicą, mianowicie rzeczy, które tam często do tej naszej wewnętrznej stajenki wyrzucamy nie są niepotrzebne, tylko nam niewygodne. Za bardzo nam doskwierają i chcemy o nich zapomnieć, ale ... nie łudźmy się - nie da się o nich zapomnieć. Kiedyś ta nasza stajenka przypomni o sobie potwornym, szarpiącym bólem egzystencjonalnym i to w najmniej oczekiwanym momencie. Myślę, że Jezus chce się tam z premedytacją narodzić, On się nie wstydzi tych naszych zakamarków. Możemy mu udostępniać salony czy przyozdobione pokoje naszych domów, natomiast On uparcie chce tam wejść do stajni, po to, żebyśmy się rozliczyli z tymi wszystkimi sprawami, które gdzieś wyrzucamy do tego naszego wewnętrznego składziku. I jest to koniecznie potrzebne. On się nie brzydzi nami, nieraz my sami brzydzimy się sobą.
Myślę, że jeżeli w ten sposób będziemy podchodzili do każdego Bożego Narodzenia, że będziemy wpuszczali Pana Boga do zakamarków naszego życia, to rzeczywiście może nam to światło zaświecić.
Jan Tauler - jeden ze wspaniałych średniowiecznych dominikańskich mistyków - powiedział ciekawą rzecz a propos Bożego Narodzenia. Mówił w ten sposób: ”wszystkie nasze bóle i cierpienia, których doświadczamy w ciągu naszego życia, to są bóle związane z rodzeniem Pana Boga w naszym wnętrzu”. I niech to będą moje życzenia, że w momencie, kiedy już wrócimy ze Świąt i wejdziemy w to życie, pełne zaskakujących niespodzianek, pełne piękna i brutalności, zawsze wtedy, kiedy będziemy przeżywali ból, ten egzystencjalny wewnętrzny ludzki ból, to przypomnijmy sobie może te życzenia Jana Taulera, że jest to ból rodzenia Pana Boga w naszym sercu.
IV Niedziela Adwentu (2 Sm 7,1-5.8b-12.14a.16) - "Czy ty zbudujesz Mi dom na mieszkanie?...
Zabrałem cię z pastwiska spośród owiec..." (Łk 1,26-38) - ..."Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. "
Dzisiejsze czytania są zdominowane przez dwa dialogi. Jeden dialog z Drugiej Księgi Samuela pomiędzy królem Dawidem a Bogiem za pośrednictwem proroka Natana. A drugi dialog między Panem Bogiem a Matką Bożą za pośrednictwem Anioła Gabriela. Muszę przyznać, że zawsze gdy czytam ten urywek z Drugiej Księgi Samuela, to dwa uczucia mnie przepełniają: pierwsze to dobry nastrój i humor, a drugie uczucie to ... groza. Dlaczego akurat tak skontrastowane? Zwróćmy uwagę na to, co t król Dawid wygaduje: syty zwycięstw, syty sukcesów patrzy na swoje zjednoczone państwo, wdycha zapach pałacu cedrowego - świeżo postawionego - i nagle przychodzi mu do głowy, że Panu Bogu też trzeba by coś - jakieś mieszkanie – postawić! Czy nie jest to zabawne? Czepił się glon okrętu i krzyczy: „Płyniemy!”
A zgrozą napełnia mnie dlatego, że tak naprawdę to jest chyba portret mnie samego. Czyż my także - każdy z nas - nie ma takiej chwili, że nagle łaskawie sobie przypomni o swoim Stwórcy i łaskawie poświęci mu trochę czasu albo zaszczyci Go swoją uwagą? Rzeczywiście brzmi to strasznie. I Pan Bóg przywołuje Dawida do porządku, mówi mu: ”byłeś pastuchem, a Ja cię wziąłem z pastwiska i wszystko kim jesteś, wszystko co masz, to zawdzięczasz mnie”. I myślę, że taka chwila otrzeźwienia, taki kubeł zimnej wody na naszą głowę jest bardzo ważny, żebyśmy znali proporcje, żebyśmy dostrzegli to, jesteśmy tylko stworzeniem. Oczywiście Dawid nie jest człowiekiem głupim, od razu się zorientował, że chyba przesadził. Jest człowiekiem pokornym, tą chwilę zapomnienia, którą miał, od razu rekompensuje swoją pokorą. I to tez jest ważna nauka dla nas – nieważne, że czasem się zapomnimy, czasem powiemy coś naprawdę głupiego, ważne żeby się szybko zreflektować i zobaczyć prawdziwe proporcje.
Drugi dialog – dialog, który pokazuje nam, że prawdziwą wielkością człowieka jest jego pokora, jego głęboka świadomość, że jest tylko i aż Stworzeniem Bożym. Ten dialog, który się rozgrywa między Maryją, a Aniołem Gabrielem - czy między Maryją, a Panem Bogiem - można by powiedzieć, że jest to archetyp wszelkiego dialogu człowieka z Bogiem, dialogu Nieba z Ziemią. Warto się mu przypatrzeć, żeby zobaczyć jak powinny wyglądać nasze relacje, do czego powinniśmy zmierzać, jak powinno się rozwijać i pogłębiać nasze życie w tym dialogu prawdziwym między Panem Bogiem a nami.
Ten dialog jest jak gdyby trzyczęściowy, jest to takie objawienie Trójcy Świętej - występuje tam Bóg, Syn Boży i Duch Święty.
Dialog ten kończy Stare Przymierze, a zaczyna Nowe i myślę że każdy nasz prawdziwy dialog z Panem Bogiem musi coś wreszcie zakończyć i stworzyć coś nowego. A my się boimy tego, zawsze chcemy pielęgnować stare, to co znane, To co biegnie swoim rytmem, wydaje się nam bezpieczne, a to, co nowe zawsze napełnia nas przerażeniem.
I dlatego Anioł mówi do Maryi, żeby się nie bała. Można by powiedzieć ,że tak naprawdę w naszym wnętrzu Pan Bóg nieustannie dopomina się o naszą uwagę. W Apokalipsie jest takie cudowne zdanie, które bardzo lubię, mianowicie Jezus mówi: „Oto stoję u drzwi i kołaczę, kto posłyszy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał.” On nieustannie kołacze w moim sercu od momentu mojego poczęcia, tylko pytanie: - czy ja to słyszę? Jedną z największych tragedii człowieka jest to, że Pan Bóg nieustannie, od początku do końca życia, kołacze w jego sercu, a ja mogę Go nie usłyszeć! Moje ciało jest świątynią Ducha Świętego, a ja mogę tego nie dostrzec, mogę tak jak Dawid próbować nieustannie przez całe życie, metodycznie i systematycznie wyznaczać Panu Bogu miejsce w moim życiu - jest to i śmieszne i straszne. On pojawia się zawsze wtedy, kiedy się tego nie spodziewam, to jest charakterystyczne dla zadania Bożego dla mnie, że ja nie mogę go przewidzieć; oczywiście nie chce mnie zaskoczyć, nie chce mnie przestraszyć Bóg niejako tłumaczy się Maryi, mówi, żeby się nie bała. Ale ważna rzecz - żebym miał chwilę czasu, żebym zrobił w sobie miejsce, a mogę zrobić w sobie miejsce wtedy, kiedy jest we mnie dużo milczenia, dużo przestrzeni. Natomiast, kiedy zabudowuję szczegółowo swoje życie i planuję je drobiazgowo, to często jest ono tak pełne, że nie ma tam czasu na usłyszenie głosu Pana Boga - i to jest tragiczne. Bardzo często mówimy: - nie teraz, to nie w porę, Panie Boże, nie mam czasu - albo to charakterystyczne dla każdego z nas - postaram się! Jeżeli mówię - postaram się! - to tak naprawdę mówię: Nie! I znowu Jezus mówi tak: - ”niech wasza mowa będzie: tak-tak, nie-nie, a co inne jest, to od diabła pochodzi”. Twarde słowa, ale tak naprawdę i nasze ”Tak” i nasze ”Nie” powoduję, że ja biorę pełną odpowiedzialność za to.
Natomiast: ”Być może, ... postaram się, ... za chwilę” rozmywa pole mojej odpowiedzialności. I Maryja na te słowa Anioła po chwili zastanowienia odpowiada: ”Tak”. Pan Bóg nie znosi cząstkowych odpowiedzi, On daje nam samego siebie w całości i chce także, abyśmy oddali mu to życie, które On nam w całości ofiarował, a nie - tak jak Dawid - jakąś cząsteczkę. I to jest ten archetyp dialogu między Bogiem i Człowiekiem – ”Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa Twego”. Wtedy naprawdę Bóg rodzi się w moim sercu. „Oto poczniesz i porodzisz Syna” - to jest skierowane do każdego z nas . I Maryja pyta: ”Jakże się to stanie?”. Gdybyśmy porównali: w Ewangelii św. Łukasza jest jeszcze jedno zwiastowanie - ten sam Anioł zwiastuje przyjście na świat Jana Chrzciciela Zachariaszowi i Zachariasz odpowiada troszeczkę inaczej. Mówi: „Po czym to poznam?” W centrum pytania Zachariasza stoi „JA” - po czym Ja to poznam? A w centrum pytania Maryi: -”Jakże się to stanie?” - stoi po prostu zainteresowanie i głębia tego, co ma ją spotkać, jak to się stanie. Wtedy Anioł odpowiada: ”nie masz się o co martwić, Duch Święty zstąpi na ciebie”.
I znowu - odważ się, człowieku, pójść i oddać się temu, co nowe, wyjdź z tej starej sytuacji, odważ się jednym cięciem przeciąć to wszystko, co cię oddziela od Pana Boga w danym momencie, przy twoim rozeznaniu. Wyjdź z tej sytuacji i powierz się nowemu! Nie ma tak naprawdę innej drogi człowieka do Pana Boga. Ja mam wybierać dzisiaj, między tą początkową fazą dialogu Dawida z Panem Bogiem - że to ja wyznaczam Mu miejsce w swoim życiu - i tym naprawdę archetypicznym dialogiem, między człowiekiem a Panem Bogiem, dialogiem który się rozegrał gdzieś w jakiejś mieścinie palestyńskiej dwa tysiące lat temu.
III Niedziela Adwentu (J 1,6-8.19-28) - ..."Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską "
- "Proszę Ojca, czy w Adwencie możemy chodzić na dyskotekę?" -
Za takim pytaniem kryje się płytkość wiary. Jeżeli ja sobie zadaję tego typu pytania - czy ja mogę to, czy tamto, czy to nie będzie sprzeczne z Ewangelią albo z przykazaniem? - to świadczy, że muszę popracować jeszcze nad swoją wiarą. Powiedziałbym, że jest to pytanie niewolnika. Jeżeli ja zbliżam się do przykazań, ocieram, czy szukam furtki, to świadczy o moim luźnym stosunku do Pana Boga. Między przyjaciółmi prawdziwymi istnieje taka sytuacja, że jeden przyjaciel wyczuwa co może urazić drugiego i tego po prostu nie robi, i wie o tym całym swoim sercem. To jest rzeczywiście przyjaźń, że ja wiem, co może sprawić przykrość drugiemu człowiekowi i tego nie robię. Dokładnie znam jego serce, wiem czego pragnie, a czego nie znosi, nie musi mi tego nikt spisywać. Coś takiego musi być między mną a Panem Bogiem. Czy ja koncentruję się na przyjaźni z Panem Bogiem, czy koncentruje się na przykazaniach, co mi wolno a czego nie wolno? My często koncentrujemy się na tym ... żeby ”nie dać plamy”. A ja jestem Jego dzieckiem i mam być Jego przyjacielem.
Jezus przyszedł oddać za mnie swoje życie, ”nawróćcie się” to znaczy: ”bądźcie w Moim domu i czujcie się tutaj dobrze, zaprzyjaźnijcie się ze Mną, bądźcie blisko Mnie, poświęćcie Mi trochę czasu”, a wtedy nie będziecie się musieli zastanawiać nad tym, czy wolno w Adwencie iść na dyskotekę, czy nie. Moja wiara wymaga zaangażowania, żebym poczuł się rzeczywiście jak Jego dziecko, a nie jak gość, który od czasu do czasu jest tylko u Pana Boga z wizytą kurtuazyjną.
Dzisiaj Kościół stawia nam przed oczy świętego Jana Chrzciciela, który występuje w scenerii pustyni i mówi, żebyśmy się nawrócili. Otóż nawrócić się, to znaczy zrobić miejsce dla Pana Boga, być gościem w Jego domu, wsłuchać się w Jego słowa. Ja nie będę mógł tego uczynić, jeśli przynajmniej po części nie zrezygnuję z jakiś swoich działań, jeżeli w moim życiu nie znajdę tej chwili dla Boga samego, jeżeli nadal będę w takim tempie, jak dzisiejszy świat biegnie, biegł razem z nim. To jest niezbędne - każda przyjaźń i każda miłość karmi się czasem poświęconym drugiemu człowiekowi. Asceza właśnie na tym polega, że ja odmawiam sobie czegoś, nie po to, żeby katować siebie, tylko po to, żeby wyostrzyć swoje zmysły. Po to, żebym słyszał kroki Pana Boga, który przechodzi blisko mnie, a ja - jeżeli żyję w tym hałasie i nie mam takiego czasu izolacji - to nigdy tych kroków nie usłyszę. To jest ważne, żebyśmy zrobili miejsce w tym Adwencie na Pana Boga, wtedy nie będziemy zadawali dziwnych pytań. Wtedy dokładnie będę czuł, czego Pan Bóg ode mnie wymaga, nie będę osądzał Ewangelii, że jest nieżyciowa. Jeżeli ja tak mówię, że Ewangelia jest nieżyciowa, to być może moje życie jest nieludzkie. Może tak się wtopiłem w to prawa dżungli, które obowiązują we współczesnym świecie, że to silniejszy pożera słabszego, że ja w ogóle nie czuję tego, co Jezus chce do mnie powiedzieć?
Niezmiernie ważną rzeczą jest usłyszeć dzisiaj ten głos wołającego na pustyni, ale najpierw ja na tą pustynię muszę wejść, bo on do mnie nie dotrze. Gdy chcemy powiedzieć o daremnych nawoływaniach kogoś, to mówimy w języku polskim, że jest to ”głos wołającego na pustyni” albo ”w puszczy”. Ja się tam muszę udać, żeby go usłyszeć, a żeby się udać, muszę zrezygnować z części bodźców, które mnie nieustannie bombardują. Trzeba wyostrzyć swoje zmysły, po to żeby usłyszeć przechodzącego Boga.
II Niedziela Adwentu (Mk 1,1-8) - ..."Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Jemu prostujcie ścieżki. "
Jan Chrzciciel żył na pustkowiu, odludziu, wśród dzikich zwierząt, a scenerią jego życia była pustynia. To jest obraz, który mówi nam o integracji wewnętrznej człowieka. W wielu kulturach i wielu religiach osoby głębokie i święte żyją na pustkowiu wśród dzikich zwierząt, a te dzikie zwierzęta i również pustkowie nie robi im żadnej krzywdy. Dlaczego? Dlatego, że w ich wnętrzu panuje głęboka harmonia. I taki był Jan Chrzciciel. Przez jednych postrzegany jako człowiek nieokrzesany i bezkompromisowy. Ale był postrzegany w ten sposób tylko przez tych, którzy przez całe swoje życie udawali, udawali kogoś innego niż są, nosili maski, bo Jan bezkompromisowo zdzierał te maski. Cudowna jest ta konfrontacja pomiędzy Janem Chrzcicielem a Herodem, człowiekiem, który jest zafascynowany Janem, jego siłą – ale nie siłą militarną, nie fizyczną, tylko duchową – zafascynowany jego wolnością, też chciałby takim być. Czuje się w konfrontacji z Janem kimś małym, kimś, kto całe życie udawał. Z jednej strony był mocny i krwiożerczy w stosunku do swoich poddanych, a z drugiej strony był niewolnikiem w stosunku do tych, którzy mieli nad nim wielką władzę.
Zdzieranie masek jest rolą kapłana, ale zdzieranie masek przede wszystkim ze swojej twarzy, bo zanim Jan Chrzciciel pozwolił sobie na uwagi dotyczące Heroda i zdzieranie masek z twarzy innych ludzi, najpierw zdarł maskę ze swojej. Stał się – jak sam mówi - tylko głosem. I to jest prawdziwe powołanie kapłana: bycie głosem. Ja wtedy mogę być prawdziwie głosem Tego, którego głoszę – czyli Jezusa Chrystusa – jeżeli znikam. Jak Jan sam powiedział o sobie: chodzi o to, żebym ja się umniejszał, a wzrastał Ten, do którego mam prowadzić innych ludzi. To jest także rola dla każdego z nas, Chrystus musi być tak w nas obecny, że znikamy dla swoich egoizmów.
Święty Jan Chrzciciel miał też inną, drugą stronę – był człowiekiem niezmiernie łagodnym w stosunku do tych, którzy przychodzili i wyznawali swoje grzechy. To jest charakterystyczne dla ludzi, którzy są naprawdę powołani i realizują to powołanie. Nic nie jest w stanie ich zatrzymać w takim bezkompromisowym akcentowaniu prawd wiecznych, nie ulegają oni modom, naciskom, lobbystom i dlatego są tak cudownie wolni i przezroczyści dla Słowa Bożego. Z drugiej strony - ponieważ wiedzą jak wiele kosztuje obumieranie codzienne – są łagodni dla tych ludzi, którzy są zaplątani i do tego zaplątania się przyznają. Żeby rozdawać miłosierdzie, trzeba najpierw samemu go doświadczyć, trzeba uznać, że jest się człowiekiem słabym i grzesznym. I wtedy dopiero, kiedy zachwycę się tym, jak cudowny jest Pan Bóg w pochylaniu się nade mną - tak bardzo pokręconym - to będę również mógł dzielić się tym z innymi ludźmi.
Kapłaństwo jest rzeczą niebezpieczną. To niebezpieczeństwo może iść w dwóch kierunkach. Po pierwsze, może iść w kierunku całkowitego unicestwienia i zaprzeczenia swojemu kapłaństwu – każdy z nas widział takie obrazki. Z drugiej strony, może iść w kierunku śmierci i zmartwychwstania – też swego rodzaju unicestwienia, ale egoizmu. Unicestwienia samego siebie, po to, żeby być zupełnie transparentnym dla Pan Boga. Kapłan powinien nieustannie czuć, że pomimo tego, że jest obdarzony łaskami, to może się ześliznąć w nicość. Jednocześnie trzeba pamiętać, że to powołanie jest niebezpieczne w takim sensie, że trzeba uśmiercać samego siebie. Dopiero wtedy człowiek może być autentyczny, dopiero wtedy kapłan może być bezkompromisowy, a jednocześnie łagodny - łączyć w sobie te dwie pozorne sprzeczności
I Niedziela Adwentu (Iz 63,16b-17.19b;64,3-7) - Czemuż, o Panie, dozwalasz nam błądzić z dala od Twoich dróg?
(Mk 13,33-37) - "..."a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał. Czuwajcie więc, bo nie wiecie,
kiedy pan domu przyjdzie.""
Jest tu taki fragmencik, dosyć brutalnie napisany przez Izajasza, mianowicie on mówi w ten sposób: „my wszyscy byliśmy skalani, a wszystkie nasze dobre czyny jak skrwawiona szmata”. Otóż czasem potrafimy ulec takiemu złudzeniu ,że jesteśmy w stanie wykrzesać dobro tylko i wyłącznie sami z siebie. Jest to herezja, w zasadzie ilustracja herezji, która miała miejsce w piątym wieku, to znaczy pelagianizm - że człowiek potrafi sobie poradzić w życiu i potrafi być dobry tylko i wyłącznie w oparciu o własne siły, bez łaski Pana Boga. Jakież krótkowzroczne myślenie, przecież tak naprawdę nasze istnienie, które jest fundamentem wszelkiego działania, wszelkich pragnień, pochodzi właśnie od Pana Boga. To nie ja sam siebie wymyśliłem i stworzyłem. Jestem stworzeniem i warto o tym pamiętać. Poza tym jeżeli mamy dostatecznie dużo doświadczenia i uwagi skierowanej na nasze życie, to wiemy, że nawet jeżeli zdarza nam się popełnić takie czyny, które wydają nam się absolutnie dobre, że po prostu mucha nie siada;) to i tak po pewnym czasie, jeżeli przypominamy sobie - może to być miesiąc, rok, dwa, a może pod koniec życia, dostrzegamy w tym motywy egoistyczne... Czyli można by zaryzykować stwierdzenie następujące, że nasze dobro nie jest wcale takie dobre, jak nam się wydaje na pierwszy rzut oka. Ale nie chodzi tutaj o dołowanie człowieka z tego powodu, tylko o trzeźwe spojrzenie na siebie. A można by też inne twierdzenie zaryzykować, mianowicie takie, że zło, które dostrzegamy u innych ludzi, wcale nie jest takie złe, jak nam się na pierwszy rzut oka wydaje. I sądzę, że warto też w ten sposób spojrzeć na swoje życie, bo bardzo często po chwili, kiedy już sklasyfikowałem swojego bliźniego jako diabła wcielonego, okazuje się po chwili, albo po latach, że też nie wiedziałem motywów jego działania i to co sądziłem bardzo często okazuje się błędne. Czy ja trwam w swoim błędzie, czy też jestem otwarty na to? A więc, nasze dobre czyny nie są wcale do końca dobre, a złe czyny bliźniego, też nie są do końca złe.
Ewangelia, można by tą Ewangelię porównać do takiej sytuacji, że tym domem, opuszczonym przez Pana, to jesteśmy my. My sami, nasze zdolności, dynamizmy, które nam Pan Bóg dał - to są wszyscy ci słudzy. Jest jedna osoba, która pełni w tym domu niezmiernie ważną funkcję, pomimo, że może się ona wydawać taką niepozorną funkcją - Jezus to zaznacza. Mianowicie, tą osoba jest odźwierny, czyli ten, kto wpuszcza do domu ludzi i wypuszcza. I tym odźwiernym są nasze oczy, nasz umysł, nasze serce, nasze myśli, a to, co wpuszczamy to jest świat, relacje z drugim człowiekiem, z Panem Bogiem. Chrystus mówi: ”CZUWAJCIE”, a szczególna odpowiedzialność za to czuwanie spoczywa na odźwiernym, czyli w sumie na każdym z nas. I warto by się w tym Adwencie zastanowić: co ja wpuszczam do swojego wnętrza? Bo niestety, jeśli śpię, mogę ulec złudzeniu - chodzi mi o takie spanie w sensie moralnym i metafizycznym - że to, co wpuszczam do swojego wnętrza jest dobre, a będzie to powodowane tym, że ja tego pragnę... Natomiast w konsekwencji okazuje się jak wielkie spustoszenie powodują we mnie rzeczy, które wpuściłem do swego wnętrza. A więc to ja, to na mnie spoczywa odpowiedzialność za selekcję, co ja spożywam z tego świata w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu. Nie chodzi oczywiście, ani przede wszystkim, o pokarm, ale o ten pokarm intelektualny - co ja przerabiam? Za czym gonią moje oczy, moje uszy? Co chcę zdobyć swoim umysłem? To powinno podlegać selekcji, a tą brzytwą, która odcina to, co złe, niszczące, brutalne, wulgarne, to jest właśnie Ewangelia. I to jest czas takiego intensywnego przyjrzenia się sobie i pamięć o tym, że wszystko tak naprawdę zanurzone jest w Łasce, albowiem właścicielem tego domu, sług, i odźwiernego jest Pan nasz Jezus Chrystus, a my mamy intensywnie Go oczekiwać. ”Oto stoję u drzwi i kołaczę”. Amen.