strona główna
Życiorys
Homilie
Homilie II
Homilie III
Homilie IV
Homilie V
Homilie VI
Homilie VII
Homilie VIII
Homilie IX
Rekolekcje
Rekolekcje2
Rozwazania
Modlitwa
Chodzenie po tropach
Inspiracje
Refleksje
Na marginesie
Pasje
Wspomnienia
Video
Portrety
Hary
Kontakt

Homilie IV


IV niedziela zwykła
(1 Kor 12, 31 – 13, 13) - Miłość (...) współweseli się z prawdą.
(Łk 4, 21-30) - Porwawszy się z miejsc, wyrzucili Go z miasta.


/Fragm./

Jezus z miłością serwuje mieszkańcom Nazaretu gorzką prawdę o nich samych. Gdy mówił, przełknęli nawet to, że uważa się za Mesjasza, ale w momencie kiedy zaatakował ich wiarę, dając za przykład wdowę z Sarepty Sydońskiej i Syryjczyka Naamana – ponieważ i Elizeusz i Eliasz nie mogli zrobić cudu w swoim własnym kraju – to wtedy zawrzał w nich gniew. Ewangelia świętego Marka notuje też taki epizod, kiedy to bliscy Jezusa wybrali się do Niego, żeby Go powstrzymać, bo mówili, że odszedł od zmysłów. Bardzo mocne słowa! Dla swoich wrogów zasłużył na krzyż, a dla swoich bliskich na kaftan bezpieczeństwa. Dlaczego? Dlatego, że mówił prawdę.

W Hymnie o miłości jest powiedziane, że miłość współweseli się z prawdą. Prawda o nas samych jest podstawą. Jeżeli nie znamy prawdy o nas i o naszych bliźnich - chociażby ona była rzeczywiście załamująca - to nici z miłości. To będzie tylko jakieś udawanie. Fundamentem miłości jest prawda o nas samych; musimy to przyjąć. Jeżeli nie, będziemy żyli złudzeniami, a my się boimy. Boimy się, że nasze wnętrze okaże się nie takie wspaniałe, jak sobie wyobrażamy i boimy się, że ten drugi człowiek, jeżeli go zbyt blisko dopuścimy, to obnaży wszystkie nasze złudzenia, wszystkie nasze miraże.

Ważne jest to połączenie, że miłość współweseli się z prawdą. Można by to ująć w ten sposób: prawda bez miłości to jest sadyzm i okrucieństwo, natomiast miłość bez prawdy to jest ułuda i głupota. Widzimy to w naszym życiu. Może dlatego jest ono czasem takie powierzchowne, że boimy się Pana Boga, który naprawdę chce nas rzucić na głębię. A my wolimy się ślizgać po powierzchni, serwować sobie komunały. Boimy się Boga, siebie samego i drugiego człowieka.







III niedziela zwykła
Ne8,1-4a.5-6.8-10 - Powrót Żydów z wygnania
Łk4,14-21 - Jezus w Nazarecie.


Jezus trzy razy odwiedzał Nazaret jakby z nadzieją, …że ludzie w końcu usłyszą to, co miał do powiedzenia. Za pierwszym razem spotkał się ze zdumieniem i podziwem, za drugim razem wszyscy powątpiewali w Niego i pytali „Czy to nie jest czasem syn Maryi i Józefa, ten cieśla?” , a za trzecim razem wyrzucili Go z synagogi i chcieli Go ukamienować. Skąd ta wściekłość w ludziach?

Myślę, że to wynika z kierowania się w niektórych sprawach tak zwanym „zdrowym rozsądkiem”, to znaczy tym, co niosą nam oczy, nasz rozum i nasze doświadczenie. Bardzo uważnie trzeba używać tego narzędzia „zdrowy rozsądek”, bo może się okazać, że jest on powielaniem pewnych schematów, które jakoś tam utrwaliły się w naszym życiu i postrzeganie rzeczywistości, siebie i drugiego człowieka przez pryzmat tych schematów. Ten właśnie błąd popełnili ci wszyscy, którzy chcieli wyrzucić Jezusa z synagogi. On powracał do swojego miasta w nadziei, że w końcu Go usłyszą.

Negatywny stosunek do Jezusa w Ewangelii można by pogrupować na takie trzy grupy ludzi.
Pierwsi to byli uczeni w piśmie i faryzeusze, oni wiedzieli swoje, oni mieli Pismo i według nich Jezus był Belzebubem, diabłem. Ciekawa sprawa, ponieważ na pierwszy rzut oka działanie Ducha Świętego, w jedności z którym był Jezus, jest bardzo podobne do działania diabła. Diabeł jest tym, który dzieli, ale on dzieli dla samego podziału, jego radują różnice. Natomiast Jezus - Duch Święty - jest też tym, który dzieli, ale po to, żeby zaistniała jedność o wiele głębsza, żeby ta jedność nie była tylko urawniłowką, ale żeby głęboko zjednoczyć się w sobie z Bogiem i z drugim człowiekiem. Na pierwszy rzut oka te działania mogą być podobne. Jeżeli ja posługuję się, jak faryzeusze i uczeni w piśmie, schematami i kliszami, to bardzo często popadnę w ten błąd.

Druga grupa to byli ludzie zaangażowani politycznie, ludzie Heroda. Oni upatrywali z Jezusie zagrożenie polityczne, że jest On buntownikiem. To są ci wszyscy ludzie, którzy niszczą Ewangelię tylko dlatego, że gdzieś tam przeczuwają, że Ona niesie ze sobą niesłychaną wolność. I człowieka, który ma w sobie wolność Ducha Świętego nie można łatwo zdominować ani przekonać do różnych bzdur, które jedni drugim serwujemy.

I wreszcie najbardziej tragiczna kategoria ludzi – bliscy i krewni Jezusa. Ci wszyscy, którzy niejako byli powołani, żeby dostrzec to, że jest Mesjaszem, a okazało się że byli bardzo daleko od Niego. Jest taka scena w Ewangelii św. Marka – Marek zawsze bez ogródek wali prawdą między oczy – kiedy krewni Jezusa przyszli i chcieli zabrać Go do domu, ponieważ uważali, że odszedł od zmysłów, zasłużył na kaftan bezpieczeństwa. Ta troska o drugiego człowieka, która przejawia się tym, że chcę go stłamsić i wdusić w pewne schematy, którym sam uległem. I tak postępują krewni w stosunku do Jezusa, ale nie gorszmy się tym, ponieważ my bardzo często postępujemy w stosunku do Pana Boga. Wtedy kiedy odpowiadają nam Jego prawa, to potrafimy się nimi posługiwać, a szczególnie ostro w stosunku do drugiego człowieka. Natomiast kiedy nam nie odpowiadają to mówimy: „Odszedł od zmysłów, świat dzisiejszy jest inny!” A może nie odszedł od zmysłów, tylko odszedł od nas, od naszych schematów, od naszych klisz, kalek, którymi się posługujemy na co dzień. Może ten zdrowy rozsądek znowu nas zapędził w kozi róg, w matnię, z której nie za bardzo wiemy jak wyjść.

Warto prześledzić jak ja reaguję na to wszystko, co niesie Ewangelia, jak w moim życiu to realizuję, czy to znajduje jakiś oddźwięk, czy nie boję się przyjąć pewnych zasad Ewangelii nawet wtedy, kiedy moi bliźni powiedzą, że odszedłem od zmysłów, dzisiaj się w ten sposób nie postępuje... Jak to jest z nami? Czy słuchamy Słowa Bożego, tak jak Żydzi, którzy wrócili z wygnania, ponieważ wiedzieli dokładnie, że nigdy nie będą mogli zorganizować ładu wokół siebie, jeżeli tego ładu nie będzie w ich sercach. A my bardzo często zaczynamy od ładu wokół siebie. Posądzamy państwo, innych ludzi, grupy ludzi, lobbystów itd. o chaos, a tak naprawdę ten chaos jest w nas. Słowo Boże porządkuje, ale najpierw ma być stosowane do nas samych, a wtedy dopiero zobaczymy ile harmonii jest wokół nas.







II niedziela zwykła
(J 2, 1-11) - Cud w Kanie Galilejskiej


Ta scena ewangeliczna uczy nas, co to znaczy obecność i co to znaczy cudowna obecność, czyli taka, która kończy się cudem. Najpierw muszę być obecny i Matka Boża pokazuje, że jest obecna. Może się to wydać dziwne, ale zwróćmy uwagę, że my nieczęsto jesteśmy obecni w naszym życiu. Ile razy człowiek może z ręką na sercu powiedzieć, że jest Tu i Teraz? W tym momencie, cały, całkowicie poświęcony tej chwili, która właśnie aktualnie trwa. Bardzo często bujamy gdzieś w obłokach, tkwimy w naszej przeszłości, albo lękamy się o naszą przyszłość, natomiast chwila teraźniejsza mija i staje się bez znaczenia. Natomiast Matka Boża jest tam obecna. O Jej obecności świadczy, że zauważyła, że dzieją się niepokojące rzeczy. Przecież nikt nie obwieszczał, że zabrakło wina. Grozi skandalem. Musiała to odczytać - a żeby coś odczytać, ja muszę być obecny – z zaniepokojenia niektórych ludzi odpowiedzialnych za to wesele, z konsternacji sług itd.

Pierwszą zasadniczą sprawą to jest być obecnym. Jeżeli jestem obecny, zaczynam czytać rzeczywistość i mogę na nią odpowiedzieć. Jeżeli mnie nie ma w chwili teraźniejszej, to w ogóle nie mam kontaktu z rzeczywistością. A później narzekam, że świat nas oszukał. Nic podobnego, to my go oszukujemy, ponieważ dezerterujemy z chwili obecnej.

Co się dalej dzieje? Następuje dialog z Jezusem, można by powiedzieć modlitwa. Jest konkretna sprawa, której trzeba zaradzić. I zaczynają się dziać po tej chwili obecności, uważności, czuwania – Ewangelia pełna jest wezwań do czuwania - zaczynają się dziać cuda. Słudzy napełniają wodą bez szemrania – a przy takim sporym weselu i takim sporym domu, o czym świadczy ilość stągwi kamiennych, mieli sporo pracy, a napełnić te stągwie, to nie jest kwestia odkręcenia kurka, tylko trzeba się namęczyć, żeby napełnić wodą - a oni bez szemrania.

Właśnie na tym polega obecność: dostrzegam coś i to dostrzeżenie trafne udziela się innym ludziom. Bez szemrania robią pewne rzeczy, które uważają za ważne i stosowne. I tak się dokonuje cud. Jezus dopełnia tego wszystkiego, zamieniając wodę w wino. To jest wskazówka dla naszej codzienności, żebyśmy praktykowali taką cudowną obecność. Naprawdę nie trzeba wiele, wystarczy dobre słowo, uśmiech, zauważenie pewnej sytuacji i zaradzenie jej. Niekoniecznie chodzi o jakieś olbrzymie rzeczy, a my bardzo często myślimy, że bycie świętym to jest bycie jakimś herosem katolickim albo chrześcijańskim. Nic podobnego, to jest bycie uważnym, bycie obecnym tu i teraz, w tej chwili. I ta uważność powoduje, że ja dostrzegam. A u końca takiej uważności zawsze dzieją się cuda.







Niedziela Chrztu Pańskiego
(Łk 3,15-16.21-22) Ty jesteś mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie.


/fragm./

Chciałbym zwrócić uwagę na te słowa, które padają z Nieba: „Ty jesteś mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie”. Otóż te słowa padły przy chrzcie każdego z nas, one są niezmiernie ważne. Dlaczego? Dlatego, że po pierwsze, powodują, że człowiek jest wywyższony do godności dziecka Bożego, a po drugie, zabezpieczają mnie - o tyle, o ile ja je słyszę – przed pokusami tego świata. Za chwilę Jezus pójdzie na pustynię i będzie kuszony. Tak samo jest z nami – w naszym sercu rozbrzmiewa głos, o ile go słyszymy, a słyszeć się go da podczas modlitwy (jeżeli ja rzeczywiście jestem człowiekiem modlitwy), że jestem człowiekiem umiłowanym przez Pana Boga, Jego synem czy córką. Ale na pustyni Jezus usłyszy zupełnie inne głosy, usłyszy głosy takie, jakie my słyszymy od head-hunterów, władców tego świata, to oni podsuwają różnego rodzaju listy lojalności. Tak jest z Jezusem, to przecież diabeł, czyli ten, który dzieli, bierze Go na górę, pokazuje Mu wszystkie królestwa świata i mówi: To wszystko będzie Twoje, ja wiem, że Ty jesteś Bogiem, ale inni nie wiedzą, beze mnie sobie nie poradzisz, ja Ci pomogę, zapewnię Ci poklask, media i tak dalej. Jedyną rzeczą, jaką masz zrobić, to oddać mi pokłon. I Jezus kwituje to jednym zdaniem: - Idź precz!

Otóż jeżeli w moim życiu - bo to nie jest tylko pokusa wielkich tego świata, ale każdego z nas i na naszą miarę - jeżeli nie będziemy mieli rozeznania, jeżeli zagłuszymy w nas ten Głos, który mówi, że jestem umiłowanym dzieckiem Pana Boga i nie muszę nic nikomu udowadniać, nie muszę robić kariery za wszelką cenę, nie muszę płaszczyć się przed wielkimi tego świata. Jeżeli gdzieś zagubię ten Głos, to niestety moim udziałem będzie tragiczny los, tragiczna farsa mojego życia. Prędzej czy później sumienie mi o tym powie, ono nie da mi spokoju. Może to być na przykład na łożu śmierci, kiedy mignie mi całe moje życie przed oczami i stwierdzę, że ono było zmarnowane – ponieważ podpisywałem, płaszczyłem, donosiłem i tak dalej i tak dalej. To jest przestroga dla każdego z nas.

Zobaczmy jak niesamowicie aktualna jest Ewangelia. To diabeł, ten który dzieli, władca tego świata, mówi mi: - Będziesz kochany ... pod warunkiem, że zrobisz to, czy tamto.. może odwrócisz oczy, jak gnoją twojego kolegę, może udasz, że nie widzisz - wszyscy byli odwróceni jak napisał Marek Hłasko.

Co będzie naszym udziałem? Z naszego chrztu wypływa takie zobowiązanie, żebym ja nieustannie wsłuchiwał się w ten głos, cichy głos Pana Boga, że jestem Jego synem umiłowanym. I wtedy będę bezpiecznie kroczył przez ten świat i nigdy nie dam się zwieść różnego rodzaju obietnicami, które mają mi zapewnić sukces. Inaczej, jeśli go zagłuszę, może być różnie.







Uroczystość Objawienia Pańskiego
Mt (2,1- 12)A gwiazda, którą widzieli, gdy wschodziła, prowadziła ich aż do miejsca,
gdzie znajdowało się Dziecko.


/fragm./

W Ewangelii dwóm kategoriom ludzi objawił się Pan Jezus, pasterzom i mędrcom – cóż ci ludzie mają ze sobą wspólnego? Pasterze-prostaczkowie i autentyczni mędrcy – uczeni ludzie?

Jest w tym jakaś niesamowita intuicja, mianowicie ci ludzie mają ze sobą wspólnego to, że są pokorni. Prawdziwy mędrzec – nie należy go oczywiście mylić z uczonym, bo wszyscy mędrcy są uczonymi, ale nie wszyscy uczeni są mędrcami, niestety – jest człowiekiem pokornym. To człowiek, który ślęcząc nad książkami czy przemyśliwując różnego rodzaju rzeczy dochodzi do momentu, w którym czuje swoje ograniczenie pomimo ogromu wiedzy, którą zdobył. A prostaczek – pasterz wie, że jest człowiekiem prostym, nieobdarzonym może przez Pana Boga skomplikowanym rozumem. To jest ta wspólna płaszczyzna. A pomiędzy sytuują się ludzie, którzy przeczytawszy dwie czy trzy książki, a może cztery artykuły z kolorowych czasopism, które negują Jego obecność, a gloryfikują przenikliwość ludzkiego umysłu, uważają w związku z tym, że istnienie Pana Boga jest tylko iluzją, natomiast mądrość człowieka jest w stanie wszystko przewidzieć. To wcale nie neguje nauki, ale neguje takich niedouczonych popularyzatorów, którzy usiłują przeciwstawić osiągnięcia ludzkiego umysłu Panu Bogu. Tego się po prostu nie da zrobić i wygląda to żałośnie.

Warto pamiętać o tym, że prawdziwa pokora - która wcale nie jest sprzeczna z mądrością - prowadzi nas bezpośrednio do objawienia Pana Boga, a On objawia się tym ludziom, którzy Go autentycznie szukają.







Nowy Rok, Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki Maryi
(Łk 2,16-21) Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu.


Patronem Nowego Roku jest Maryja, święta Boża Rodzicielka.

Warto by nad tym się zastanowić, dlaczego akurat Maryja jest patronką czegoś nowego. Sądzę, że warto zastanowić się nad tymi słowami z dzisiejszej Ewangelii. Święty Łukasz Ewangelista tak pisze: „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu”. To jest pewna wskazówka dla nas; co to znaczy „Zachowywać i rozważać sprawy w swoim sercu”? Myślę, że zanim zaczniemy zachowywać i rozważać, trzeba te sprawy zobaczyć, a my często patrzymy, a nie widzimy. Co nam przeszkadza widzieć rzeczy takimi, jakimi są, co nam przeszkadza przyjmować? Wydaje mi się, że takie instynktowne wartościowanie – cokolwiek na nas przyjdzie, cokolwiek nas zaskakuje w naszym życiu, albo zwykła chwila, zawsze przez nas jest natychmiast określana albo dobrze, albo źle. To instynktowne nazywanie dobrem albo złem niestety płynie z naszego egoizmu, bo coś nam pasuje i jest dla nas wygodne, albo wydaje nam się, że nie pasuje. Matka Boża uczy nas przyjmować, zanim zacznie się oceniać. I warto nad tym może zapanować, żebyśmy zbyt pochopnie nie oceniali. Zwróćmy uwagę na naszą przeszłość: ileż to razy niesłychaną wagę przykładaliśmy do wydarzeń, które kilka dni później zamieniały się w popiół i wiatr je rozmiatał. I w ogóle nie pamiętamy o tym. A te istotne sprawy niejako nam umknęły, a później okazuje się dopiero, jak wielką wagę one miały.

Maryja uczy nas tego, żebyśmy wszystko umieli przyjąć, rozważyć w swoim sercu i zobaczyć z perspektywy wieczności – bo to się tak naprawdę liczy. Liczy się to, co zostanie po przejściu z życia tego tutaj ziemskiego, do życia prawdziwego, kiedy będziemy oglądali Pana Boga twarzą w twarz. To nie znaczy, że to życie nasze jest nieprawdziwe – możemy je takim uczynić niewątpliwie – ale okazuje się, że z tej perspektywy rzeczy, do których przykładamy niesłychaną wagę tu na ziemi, nie mają żadnego znaczenia. Dostajemy życzenia, które na ogół oscylują wokół takich spraw jak sukces, zdrowie. Przecież każdy dokładnie wie, że to nie jest najistotniejsze. Najistotniejsze są te rzeczy, które przeniesiemy przez granice śmierci. Sukcesu nie przeniesiemy. Jedyną tak naprawdę rzeczą jest miłość, a wiec to co się liczy, to są przyjaźnie i relacje. Wszystko kiedyś zostawimy: nasze piękne domy, wspaniałe samochody, gadżety, a uniesiemy do Pana Boga tylko to, co powinniśmy kochać i co przejdzie przez tę granicę śmierci. Nie chciałbym oczywiście, żeby to napawało nas jakimś smutkiem, nie! Ale taka refleksja jest zbawienna, ponieważ uczy nas rozróżniać tu i teraz to, co jest istotne, od tego, co jest marginalne. Bo niestety, bardzo często potrafimy wybierać w sposób zupełnie odwrotny – niesłychaną wagę nadajemy rzeczą n-rzędnym, podczas gdy istotne ulatują gdzieś niepotrzebnie.

Matka Boża, która stoi na początku tego roku uczy nas, abyśmy dostrzegali, powstrzymywali się może od takiego instynktownego wartościowania i dopiero wtedy, kiedy rozważymy w swoim sercu z perspektywy tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi, że idziemy do domu Ojca, dopiero wtedy wybierali. Wtedy te nasze wybory będą miały szansę, że zaowocują w wieczności. Mozolnie czas naszego życia destyluje się w wieczność, ale obyśmy przykładali największą wagę do tych rzeczy najistotniejszych, bo wtedy człowiek z dużym spokojem przechodzi przez życie i nie przywiązuje wagi do rzeczy ulotnych, o których jutro już nie będzie pamiętał, a potrafi wyłuskać ze swojego życia te rzeczy najistotniejsze. I niech to będą moje życzenia dla Was, zresztą sobie też je składam, abym umiał zdystansować się, umiał przyjmować wszystko to i nie oceniać pochopnie, tylko wybierać te rzeczy, które są najistotniejsze, najważniejsze. Na tym polega mądrość, którą nam chce dzisiaj wlać w nasze serca i umysły Pan Bóg.







Niedziela Sw. Rodziny
(Łk 2,41-52) Dwunastoletni Jezus w świątyni.


/fragm./

Warto się uczyć od Rodziny w Nazarecie poszanowania tajemnicy drugiego człowieka. Matka Boża i święty Józef powstrzymali się od tego, żeby kierować życiem Jezusa, Oni chronili Go. To jest zadanie dla każdego z nas: dla każdego przyjaciela, dla tych wszystkich, którzy kochają, dla rodziców; aby nie tłamsić drugiego człowieka, nie przykładać swoich wyobrażeń na jego życiorys, nie chronić go za wszelką cenę, bo ta ochrona może się w rezultacie okazać więzieniem i przekleństwem dla drugiego człowieka. Musimy w pewnym stopniu wypuścić tego, na którym nam zależy, którego kochamy, który jest naszym przyjacielem, z naszych rąk i chcieć tego, żeby on wypełnił swoje powołanie, a nie nasze wyobrażenie o jego powołaniu. A my byśmy chcieli tak bezpiecznie okroić to wszystko do naszych wyobrażeń, żeby nic nam się nie wymknęło, kontrolować każdy szczegół - to jest powolne zabijanie siebie i innych.

Bardzo trudne zadanie, ale jednocześnie, jeżeli ja zdecyduję się na to, żeby wypuścić tego człowieka – i będzie to niewątpliwie owocowało bólem mojego serca – to dam mu przyzwolenie na to, żeby realizował swoje powołanie. W każdym z nas jest taka pokusa – przecież my mamy doświadczenie, przecież my wiemy lepiej, przecież świat nas tego uczy... i tak dalej. Ale on ma swoją własną drogę, której czasem poprzez nasze namowy się wyrzeka; a ona jest trudna. Wszystkie drogi owocne są trudne. Drogi łatwe prowadzą do nikąd. Dlaczego własna droga jest trudna? Dlatego, że jest zmierzeniem się ze swoją samotnością, ze swoim indywidualnym powołaniem, w którym nikt do końca nie może mi towarzyszyć, bo ono nawet dla mnie jest tajemnicą. Jeżeli naprawdę kocham, jeżeli naprawdę jestem przyjacielem, muszę umieć zrezygnować z nieustannej kontroli, bo to zdławi powołanie drugiego człowieka.







Święto św. Szczepana
(Dz 6,8-10;7,54-60) Męczeństwo św. Szczepana.
(Mt 10,17-22) Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia.
Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony
.


/fragm./

Po tym wspaniałym, pełnym ciepła, delikatności, miłości, życzliwości i przyjaźni święcie, jakim jest Boże Narodzenie, nagle w drugi dzień świąt Kościół serwuje nam krwawą jatkę w postaci śmierci męczeńskiej świętego Szczepana i wcale nie szczędzi szczegółów jego śmierci. W Ewangelii wg św. Mateusza czytamy również o prześladowaniu, o składaniu świadectwa. Wbrew pozorom, jedno od drugiego jest nieodłączne. To dzisiejsze święto rzuca światło na Boże Narodzenie i mówi między innymi w ten sposób, że jeżeli ja przyjmuję Pana Boga, to muszę się liczyć z konsekwencjami tego przyjęcia. Nie może być to wyznawanie Boga tylko ustami, ale musi być wyznawanie naszym życiem. A często jest tak, że zmusza nas to do składania świadectwa, a to świadectwo może czasem być świadectwem męczeńskim – tak było w historii, tak jest również dzisiaj.

Skoro Jezus przyszedł naprawić ten świat, to jakże się to dzieje, że tyle jest ciemności i zła? Należy pamiętać o tym, że Jezus nie jest naprawiaczem świata, tylko Zbawicielem, a człowiek nie jest rzeczą, którą się da naprawić, podregulować, ociosać. Byli ludzie w historii, którzy w ten sposób podchodzili do sprawy, a konsekwencje ich działań są opłakane. Jezus jest Zbawicielem, a otwarcie się na zbawienie, to znaczy również wolny wybór człowieka. Życie jest takie, jak te dzisiejsze czytania, jak te dwa światy. Z jednej strony rodzą się ludzie, umierają również. Niektórzy dają świadectwo heroizmu, niektórzy się upadlają. To zależy od naszych wyborów. Warto sobie to tak dokładnie uświadomić. Co więcej, paradoksalnie o słuszności postawy męczenników nie przekonują nas opisy męczeństwa, tylko ci ludzie nas uczą słuszności postawy męczenników, którzy zdradzili, którzy nie wytrzymali. Otóż zachowali wprawdzie swoje życie, ale żyją w cieniu swojej zdrady. I myślę, że każdy, kto trzeźwo patrzy na życie dokładnie to widzi, że są takie porażki, które stają się zwycięstwami i są takie nikczemne zwycięstwa, które stają się porażkami - tragediami ludzi, którzy do końca życia niosą konsekwencje swoich działań i nie da się powiedzieć: „Przepraszam!”, bo jest już za późno. Każdy z nas miał, lub będzie miał, taki moment, kiedy trzeba złożyć świadectwo.

Świadkiem męczeństwa świętego Szczepana był Szaweł, oni byli przyjaciółmi. Może dlatego Szaweł do ręki nie wziął kamienia i nie rzucił w Szczepana. I w tym momencie, kiedy obserwował śmierć swojego przyjaciela, który jednocześnie był jego przeciwnikiem, może wtedy zaczęło się jego nawrócenie. Może zwrócił uwagę na to, że skoro kamienie nie potrafią pokonać tego człowieka, to znaczy, że prawda jest po jego stronie. Taki jest świat, że czasem potrzeba takiego świadectwa. Może nie będziemy musieli go składać, ale powinniśmy być nań gotowi.




Boże Narodzenie
(J 1,1-18) Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo


/fragm./

Zadaniem naszym na całe życie jest, abyśmy nie ślizgali się tylko po powierzchni wydarzeń, ale nieustannie sięgali pod tą powierzchnię i nieustannie pamiętali o tym, że nawet jeżeli w naszym życiu, tu i teraz, nie widzimy żadnego sensu, to on naprawdę JEST. Możemy sięgnąć do niego poprzez wiarę. Ileż to razy człowiekowi sięgającemu w swoją przeszłość, nagle objawia się to, że wszystkie wydarzenia układają się w jakąś logiczną całość. Skoro w naszej przeszłości tak jest, dlaczego ma nie być teraz? Mozolnie układamy tę mozaikę złożoną z różnych faktów naszego życia, ale pamiętajmy nieustannie o tym - i tego nas uczy Boże Narodzenie - że ten sens pulsuje pod pozornie niezbornymi fragmentami naszego życia. To jest najgłębsze przesłanie Bożego Narodzenia, że oto przyszedł na świat jego Sens, a my czasem niestety Go nie rozpoznajemy. Jest bowiem w tym tekście Ewangelii świętego Jana także gorzkie stwierdzenie, że Bóg przyszedł na świat - na swój świat, który stworzył, który zna i przenika - a swoi Go nie poznali. Jednak tym, którzy się narodzili nie z ciała, lecz z ducha, daje poznać sens tego wszystkiego, co nas spotyka. I czasem rzeczywiście są w naszym życiu takie chwile, kiedy opanowuje nas rozpacz i ciemność. To są te chwile, kiedy ja powinienem przywoływać to ciepło Bożego Narodzenia i ten fakt, że pod wszystkim tym, co obserwuję, co dotykam, co słyszę i co widzę, kryje się głębia! Nie mogę o tym zapominać, nawet jeżeli tego w ogóle nie odczuwam.

I niech to będą życzenia, moi drodzy, dla Was: że nie wiem, co by nas spotkało – każdego z nas tutaj obecnych – żebyśmy zawsze usiłowali mozolnie dostrzegać to, że pod podszewką rzeczywistości dotykalnej istnieje coś niewidzialnego. Jak to pięknie mówi dzisiejsza prefacja, że Pan Bóg po to przyszedł na świat, aby nas porwać do umiłowania rzeczy niewidzialnych. Amen.







IV niedziela Adwentu
(Łk 1,39-45) - A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?


/fragm./

Jeden z komentatorów, Wilfrid Stinissen, karmelita, określił Ewangelię o spotkaniu między Elżbietą, a Maryją - jako sakrament przyjaźni. Być może zabrzmi to jak nadużycie, ale wydaje mi się, że niekoniecznie. Podobnie jak w sakramencie, gdzie gest i słowo kieruje nas ku głębi, ku tajemnicy, której nie potrafimy zgłębić, tak samo jest w sakramencie przyjaźni. Tutaj też gest i słowo to nie wszystko, one odnoszą się do głębi jednego i drugiego człowieka, do jego dialogu, do spotkania między dwojgiem ludzi.

Skupmy się na tej Ewangelii - otóż niesie ona bardzo wiele wskazówek praktycznych dla nas, tu i teraz. Mianowicie, Matka Boża - rzecz się dzieje bezpośrednio po Zwiastowaniu, kiedy została Jej objawiona tajemnica, która zupełnie przekraczała Jej wyobrażenia, niezgłębialna wręcz - gdy odszedł posłaniec, została z tym sama. To jest tak, że gdy człowiek coś bardzo głębokiego przeżywa - jakiś cud w swoim życiu - to pragnie się podzielić tym cudem, ale nie z byle kim. On musi się podzielić z człowiekiem, który też cudu doświadcza, bo tylko tacy ludzie potrafią się nawzajem porozumieć. I Maryja wybrała jej krewną, Elżbietę. Ten wysłannik, który zwiastował Jej, że Jej ciało będzie pierwszym sanktuarium Boga na ziemi, powiedział także: - „Oto krewna Twoja, Elżbieta, jest w szóstym miesiącu, ta, która uważana jest za niepłodną”. Był to pewien znak i Maryja chciała sprawdzić ten znak, bo w znaki się nie wierzy - znaki się ogląda. Dlatego wyruszyła - wstała i poszła. Ażeby wstać i iść, trzeba stać na własnych nogach. Żeby pójść do drugiego człowieka w przyjaźni, trzeba naprawdę nosić w sobie tajemnicę. Powiedziałbym tak brutalnie, że dwa duchowe trupy nigdy się nie spotkają, one co najwyżej mogą zajmować miejsce w przestrzeni i karmić się miazmatami. Żeby spotkać się autentycznie z drugim człowiekiem, trzeba nosić w sobie tajemnicę i być tej tajemnicy świadomym. Dopiero wtedy może nastąpić takie bardzo głębokie porozumienie.

Maryja szła przez góry i pewnie układała sobie scenariusz spotkania z Elżbietą, co Ona jej powie? Czy Elżbieta zdoła objąć tę tajemnicę, która dotknęła Maryję? I oto cudowne szczęście Ją spotkało, bo wcale nie musiała niczego tłumaczyć. Elżbieta dokładnie wiedziała, natchniona Duchem Świętym. Stara Żydówka wypowiedziała słowa, które ją zupełnie przekraczały: -„A skądże mi to, że Matka Pana mojego przychodzi do mnie?” Albo to było bluźnierstwo, za które groziła kara śmierci – dla Żyda był tylko jeden Bóg, to byli monoteiści – albo rzeczywiście było to Objawienie. I tutaj następna sprawa dotycząca przyjaźni. To są chyba najcudowniejsze chwile, kiedy spotykam się z drugim człowiekiem, niosę w sobie tajemnicę i on o tym wie! Ja nie muszę mu nic tłumaczyć przy pomocy ułomnych słów, on dokładnie nadaje na tej samej fali, na której ja nadaję. To jest głębia przyjaźni... ale pod warunkiem, że niosę w sobie tajemnicę i każdy z nas - niezależnie od tego, czy sobie to uświadamia, czy nie - niesie taką tajemnicę w sobie. Tą najgłębszą tajemnicą jest Pan Bóg. Miedzy Maryją, a Jezusem, który był ukryty w Jej łonie, była harmonia. I Ona i On byli prowadzeni przez Ducha Świętego. Teraz pytanie do mnie, skoro ja również niosę Boga w swoim sercu: w jakie rejony ja Go niosę? Czy czasem nie jest tak - można by powiedzieć antropomorfizując – że sam Pan Bóg w moim wnętrzu jest zaskoczony, gdzie ja Go zaniosłem, w jakie rejony życia?

To spotkanie między dwojgiem ludzi jest cudem i myślę, że każdy, kto odczuwa w sobie taką głębię tajemnicy, może się w ten sposób spotkać z drugim człowiekiem. Inaczej każde nasze spotkanie będzie skarlałe, będzie nas „dołowało” i wbijało w glebę. Ja muszę nieść ze sobą Chrystusa drugiemu człowiekowi, możemy się spotkać prawdziwie tylko w takiej przestrzeni. I to nam mówi dzisiejsza Ewangelia. Warto zapytać siebie, czy ja: - po pierwsze, czuję, że jestem nosicielem wielkiej tajemnicy, która mnie przekracza.
- po drugie, czy czuję się także zobligowany, by dzielić się tym z drugim człowiekiem?

To ważne, inaczej będziemy się w naszym życiu ślizgali tylko po powierzchni.







III niedziela Adwentu
(Łk 3,10–18) - Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie,
lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie.


Niewątpliwie każdy, kto czytał Ewangelię, albo kto słucha Jej uważnie, wie ile jest w Niej radykalizmu – naprawdę bardzo mocnych stwierdzeń dotyczących reformy, przemiany naszego życia. Jan mówi w ten sposób do tłumu: - „Plemię żmijowe! Kto wam pokazał, jak uciec przed gniewem? Nazywacie się dziećmi Abrahama, a tymczasem Bóg może z tych kamieni wzbudzić swoich czcicieli. Siekiera do korzeni drzewa już jest przyłożona. Wydajcie godny owoc nawrócenia.”

Mocne, bardzo mocne słowa, które zapadają w serce człowieka. I oto okazuje się, że gdy tłum rozkołysany słowami Jana przychodzi do niego i zadaje mu pytanie, co ma czynić ... nagle znika ten radykalizm! I tak jest z Ewangelią, to zresztą dominuje u proroków prawdziwych. Radykalne słowo, a jednocześnie zastosowanie bardzo łagodne i delikatne - co nie znaczy wcale tolerujące błędy - do każdego konkretnego człowieka. I tak przychodzą do niego ludzie i pytają, co maja czynić. A Jan odpowiada w następujący sposób: - Nigdy nie dopuść do tego, by ten oto człowiek obok ciebie nie miał się w co przyodziać, czyli jeśli masz dwie suknie, oddaj mu jedną. Nigdy nie dopuść do tego, aby ktoś w polu twojej odpowiedzialności był głodny.

Przychodzą celnicy i oto okazuje się, że ten prorok jak ogień, który gromi wszystkich i żyje w sposób niezmiernie radykalny, nie załamuje rąk nad ich zawodem, nad ich procederem – a celnicy byli synonimem złodzieja i łapówkarza – tylko każe im być zwyczajnie po prostu uczciwym, żeby wykonywali swój zawód w sposób uczciwy, ludzki i miłosierny.

Następnie przychodzą do niego żołnierze – jak wiadomo zawodem żołnierza jest śmierć i zapewne wielu z nich myślało, że Jan nie udzieli im chrztu z tego powodu, że są żołnierzami i każe im przynajmniej odłożyć tarcze, zbroje, miecze i włócznie i dopiero wtedy pod tym warunkiem. A tymczasem Jan mówi do nich w sposób niezmiernie łagodny, żeby nie byli żołdakami i rabusiami, tylko ażeby mieli honor żołnierza. Uczciwie i z miłosierdziem wykonywali swój zawód.

Okazuje się, że wymagania Ewangelii w konkrecie naszego życia wcale nie przekraczają naszych możliwości. I dokładnie tak samo jest z Jezusem, zwróćmy uwagę, jak szalenie indywidualnie Jezus podchodzi do każdego człowieka. Był taki celnik, który porzucił swój zawód, Mateusz, ale nikt go do tego nie przymuszał. Jezus powiedział tylko: - Pójdź za Mną, a on z własnej woli zrezygnował. Ale był też celnik Mateusz, który wcale nie zrezygnował ze swojego procederu, natomiast ponieważ Jezus przyszedł do niego w gościnę, w ogóle nic mu nie mówił o jego złych praktykach, tylko z tego powodu, że mógł ucztować z Chrystusem, oddał cześć swojego majątku tym, których skrzywdził. Był też inny żołnierz, setnik rzymski, którego wiara wzbudziła podziw Chrystusa, przyszedł, żeby Jezus uzdrowił jego sługę, też nie zakazał mu wykonywania żołnierskiego zawodu. Zwróćmy uwagę na to, że Chrystus chce - zresztą święty Jan także - abyśmy uczciwie wykonywali to, co do nas należy. Nie chodzi o jakieś fajerwerki, nie chodzi o jakieś spektakularne gesty, za którymi tak naprawdę niewiele się kryje. Ten płomienny kaznodzieja, jakim był Jan, bardzo delikatnie zwraca uwagę drugiemu człowiekowi i może dopiero wtedy to naprawdę zapada w ludzkie serca.

Jak zdumiewająco liczne są powołania i jak różne. Chrystus nie chce, żebyśmy małpowali powołań innych ludzi, tylko odczytali w cichości serca swoje własne i tu, gdzie jesteśmy postawieni - w tym zawodzie, który wykonujemy, wśród tych ludzi, którzy zostali nam dani w polu naszej odpowiedzialności – byli dobrzy i uczciwi bez jakiś spektakularnych gestów. To są wymagania adwentowe, żadnych spektakularnych, wielkich, obliczonych na efekt działań, tylko zwyczajne, proste, ludzkie rzeczy.







II niedziela Adwentu
(Łk 3,1-6) - Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego..


Warto zwrócić uwagę na taką charakterystyczną cechę czegoś, co żyje – mianowicie rytm, pewien puls. Począwszy od tego pulsu, którym jest nasz oddech, czy uderzenia naszego serca, aż po ten rytm, który jest w przyrodzie i wreszcie w kosmosie, obroty planet i tak dalej. Wszystko, co żyje jest pulsujące, rytmiczne. Myślę, że tak samo jest z życiem duchowym człowieka. Zawsze są okresy działania i okresy spoczynku, praca - wypoczynek, dzień – noc. Kościół też nam wskazuje taki rytm. Adwent jest właśnie takim mocnym uderzeniem w tym rytmie rozwoju duchowego człowieka, kiedy warto posprzątać, „wyprostować ścieżki” jak mówi bohater dzisiejszego czytania, Jan Chrzciciel: „Prostujcie ścieżki przed Panem Bogiem, zbudźcie się śpiący!” Nasze życie możemy przespać. Możemy przespać życie, odnosząc jednocześnie łudzące wrażenie, że cos robimy. Można założyć firmę i czerpać z tej firmy dochody, ta firma może się rozwijać, ale jednocześnie człowiek może cały czas spać – może spać w sensie swojego życia wewnętrznego. I niestety, kiedy budzi się, jest często za późno. Święty Jan Chrzciciel mówi o tym, abyśmy wreszcie zbudzili się ze snu, zadbali o swoje serce, wyprostowali ścieżki przed Panem Bogiem, bo ten sen, o którym mówiłem przed chwilą, ma tyle wspólnego ze snem, który jest odnowieniem naszych sił, że charakteryzuje go zapaść świadomości. Co to znaczy? To znaczy, że ja nie zwracam uwagi na rzeczy istotne, natomiast moją uwagę i moje zaangażowanie pochłaniają rzeczy, które są drugorzędne. Żeby jeszcze pokazać, o co tak naprawdę chodzi, zacytuję słynny trzynasty rozdział I Listu do Koryntian świętego Pawła : - chociażbym mówił językami ludzi i aniołów, chociażbym był poliglotą, chociażbym miał wszystko i wiarę taką, iż bym góry przenosił, chociażbym budował miasta, stwarzał różnego rodzaju struktury, a tej istotnej rzeczy, miłości – miłości do Pana Boga i miłości do drugiego człowieka – nie miał, to jestem niczym. I prędzej czy później – na ogół później i to boleśnie – trafia to do mojej świadomości. Oby nie było za późno. Kościół próbuje nam dzisiaj zasugerować, abyśmy zajęli się swoim wnętrzem, prostowaniem ścieżek. Niezmiernie ważne jest, aby zawsze w życiu człowieka były te mocniejsze akcenty, położone na jego rozwój duchowy – bez tego tracimy swoje powołanie.

Zwróćmy uwagę na świętego Jana Chrzciciela; był na pustyni i tam „dopadło” go słowo Boże. Nie wiemy, jak to wewnętrzne natchnienie wyglądało, ale wiemy, że był to człowiek, który borykał się z tym wezwaniem, co więcej, przeżywał chwile załamania. W momencie, kiedy został aresztowany, przeżywał chwile głębokiego załamania, wysłał swoich uczniów do Jezusa z pytaniem: - Czy to Ty jesteś tym, którego oczekiwałem, czy też inny ma przyjść? Dlaczego akurat ten fragment życiorysu cytuję? Ponieważ z nami jest podobnie. Jeżeli ja naprawdę chcę odpowiedzieć na Boże powołanie, to muszę się przygotować na takie chwile zwątpienia, zwątpienia czy to, co robię idąc za powołaniem Pana Boga jest słuszne, bo bardzo często odnajdywanie swojego indywidualnego powołania jest połączone z tym, że człowiek idzie pod prąd – pod prąd większości, pod prąd opinii publicznej. I dzisiaj jest ten czas odnajdywania swojego powołania, czas Adwentu. I jak ja będę odnajdował swoje powołanie, tak Pan Bóg mnie odnajdzie.

Jest takie piękne wezwanie z Księgi proroka Barucha dzisiaj cytowanej: „złóż Jeruzalem szatę smutku i utrapienia swego”. Dalej prorok mówi: „albowiem Bóg chce ukazać twoją wspaniałość wszystkim”. Pan Bóg wzywa Izraela z wygania i nas dzisiaj wzywa z wygnania, na które, niestety, sami zdecydowaliśmy się, bo jeżeli pochłaniają mnie tylko i wyłącznie sprawy tego świata, mojej kariery, mojego imidżu itd. to ja skazuję siebie na wygnanie. To nie znaczy, że to są nieważne rzeczy - są ważne - ale są rzeczy istotniejsze, bo Pan Bóg chce mi pokazać moją wspaniałość. Nie tę wspaniałość, którą ja usiłuję utkać swoimi rękami, tylko moje powołanie – to, które On mi przeznaczył. A ja rzucając się na różne dziedziny życia, mogę to indywidualne powołanie zasypać. Jak już mówiłem, odnajdywanie tego powołania wiąże się niestety z różnymi załamaniami i trudnościami, ale jednocześnie jest to jedyna droga, która może mnie doprowadzić do wspólnoty. To ciekawe, powołanie, które mnie wyróżnia, które nadaje mi indywidualność, wtedy zyskuje pełnię, kiedy ono jest przeznaczone dla drugiego człowieka.

Adwent jest takim mocnym zwróceniem uwagi na swoje powołanie, na swoje wnętrze. Jak ono się rozwija, jak się rozwija moje wnętrze duchowe, moja droga duchowa. Wtedy dopiero, jeżeli położę odpowiedni nacisk na rozwój, znajdę swoje powołanie, a co za tym idzie, znajdę także szczęście. To jest droga najeżona trudnościami, ale tak naprawdę jedyna i sensowna.







Uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP 8 grudnia
(Łk 1,26-38) - Zwiastowanie.


Co to znaczy pełnić wolę Bożą? Myśląc nad tym tekstem, od razu mi się przypominają słowa modlitwy, którą Jezus nam przekazał, mianowicie „Ojcze nasz”. Wezwania w tej modlitwie są tak skomponowane, jakby opisywały Matkę Bożą: Przyjdź Królestwo Twoje, Bądź wola Twoja, Jako w Niebie tak i na ziemi, Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Ja wtedy kiedy pełnię wolę Bożą, powoduję, że przychodzi Królestwo Boże tutaj na ziemi. Natomiast kiedy pełnię wolę swoją, bardzo często wkrada się tam inne królestwo, zupełnie przeciwne i o zupełnie innym znaczeniu, takie królestwo, które niszczy. Ten fragment Eangelii o Zwiastowaniu to jest absolutny wzór tego, co to znaczy „pełnić wolę Bożą”.

Pełnić wolę Bożą to znaczy zgodzić się na to, co przychodzi, ale w tym absolutnie nie ma bierności. W tym jest tylko zaprzeczenie swoim pragnieniom. My bardzo często nie wyobrażamy sobie postępowania w sposób zgodny z Ewangelią w momencie, kiedy mamy coś zaryzykować. Dlatego, że wyobraźnia podpowiada nam różnego rodzaju rzeczy, które mogą się z nami stać w momencie kiedy twardo staniemy na gruncie prawa Bożego. Ale tak naprawdę my nie możemy wiedzieć, co się z nami stanie, ponieważ jeszcze tego nie uczyniliśmy. To tylko nasza wyobraźnia - myślę, że też w jakiś sposób inspirowana podszeptami szatana – pisze nam te czarne scenariusze. Jeżeli raz, czy drugi, człowiek zdecyduje się rzeczywiście zaryzykować, zaryzykować i odrzucić swoje pragnienia, a wyjść naprzeciwko temu, co niesie rzeczywistość, to zobaczy, że nagle jakby kurtyna opadła i widzę krajobrazy, których wcześniej nie dostrzegałem. Ale muszę się zdecydować na ten krok. Kiedy nie zdecyduję, nie będę widział i nie będę doświadczał i zawsze będę się karmił swoimi własnymi lękami, a te nasza głowa produkuje w takiej ilości, że nie potrafimy sobie często z nimi poradzić. I narzekamy, że taką ciężką dolę nam Pan Bóg zgotował. Tymczasem to my żeśmy sobie zgotowali taką dolę, ponieważ pełnimy wole swoją, a nie Jego.







XXXIV ostatnia niedziela roku liturgicznego
(J 18,33b-37) - Królestwo moje nie jest z tego świata.


Jezus poprzez ten proces i sąd, który miał miejsce w konkretnej historycznej epoce - ale jednocześnie on trwa nadal cały czas - pokazuje nam, że niekoniecznie zwycięzca jest rzeczywiście zwycięzcą. I to nie chodzi tylko o makroskalę, ale także o mikroskalę, o wszystkie nasze relacje międzyludzkie. Bardzo często wtedy, kiedy triumfujemy nad drugim człowiekiem, kiedy przyszpililiśmy go do ściany argumentami, bardzo często wtedy przegrywamy. Może warto na to zwrócić uwagę, jak ja podchodzę do innych ludzi. Jezus przez tę Ewangelię, przez swoją śmierć krzyżową i przez swoje zmartwychwstanie wyzwala mnie od sytuacji beznadziejnych, od sytuacji osaczenia przez innych ludzi, przez politykę, osaczenia przez ten świat. Dlaczego? Zobaczmy, że ta rozmowa między Piłatem a Nim, to jest rozmowa człowieka uwikłanego w układy z człowiekiem wolnym. I Chrystus chce mnie wyzwolić z takiej sytuacji - wyzwolić spod kaprysu innego człowieka, spod kaprysu statystyk, spod kaprysu praw, które ustanawiają różni ludzie. Wtedy dopiero będę wolny. Wydaje mi się, że wielkie reżimy, które ustalały prawa - prawa, które miały zdławić człowieka, zdławić jego wolność, wolne myślenie, wolne postępowanie - intuicyjnie czuły, że Ewangelia i to, co głosił nauczyciel z Nazaretu jest naprawdę niebezpieczne.

Oczywiście to jest makroskala, ale my możemy zastosować to wszystko w naszych relacjach, w relacjach z innymi ludźmi. Ktoś może powiedzieć: - „No, jaki ja mam wpływ na to co się dzieje w świecie?” Myślę, że mamy i nawet nie przypuszczamy jak wielki - poprzez przemienianie samego siebie, poprzez to, że nie będę w sposób nieprawy triumfował nad drugim człowiekiem, nie będę otaczał się kłamstwem, poprzez to, że stanę się człowiekiem wolnym. Jak mówi poeta:

Lawina bieg od tego zmienia,
Po jakich toczy się kamieniach.


A każdy z nas jest kamyczkiem w ogrodzie świata. Przemieniając samych siebie, odwracając pewne sytuacje – co jest królowaniem, a co nim nie jest – możemy naprawdę zmienić nasze życie, a jak zmieniamy nasze życie przy pomocy łaski Jezusa Chrystusa, to zmieniamy wszystko dookoła.

Warto pamiętać to odwrócenie pojęć, którego dokonał Jezus – sędzia staje się sądzony przez podsądnego. Pozorny zwycięzca okazuje się zwyciężony. I bardzo często tak bywa z nami, jeżeli tylko mamy dostateczną odwagę, żeby stawić czoła rzeczywistości, bo niestety bywa, że liczymy się z opinią ludzką. Często padają takie pytania: - „No, dobrze, a gdybym postąpił w sposób prawy, co inni o mnie powiedzą? Czy nie będą się pukali w czoło i mówili: - Naiwny, który nie zna praw tego świata?!” Wtedy powstaje pytanie: do jakiego królestwa ja należę? Czy należę do królestwa tego świata, który przemocą wyciska na ludzkich sercach różnego rodzaju znaki, czy też należę do królestwa Jezusa Chrystusa, do takiego królestwa i takiego króla, który pomimo tego, że pozornie okazał się przegranym, jednak wygrywa? Co jest dla mnie najważniejsze: czy opinia publiczna, czy też to, że moje imię i nazwisko będzie zapisane w Księdze Żywota? Warto sobie zadać to pytanie u końca roku liturgicznego, podsumowując na przykład swoje życie w ciągu roku. Jak ja żyłem, do jakiego królestwa ja należałem? Kto jest we mnie królem, czy Bóg, czy ja sam, czy opinia publiczna, czy presja innych? .







XXXIII niedziela
(Mk 13,24-32) Przyjście Syna Człowieczego


Każda nowa zmarszczka przy oku, każdy siwy włos mówi nam, że przemijamy. Każdy centymetr wzrostu naszego dziecka mówi o tym, że wszystko przemija i nie ma trwałych rzeczy. W najśmielszych oczekiwaniach człowiek sobie nie wyobraża tego całkowitego przemijania. Ufamy temu, że stoi nasz dom, że mamy swój własny fotel, że możemy w nim zapalić fajkę. Od czasu do czasu nawiedzają nas tylko myśli, że kiedyś ktoś inny będzie siedział w tym fotelu, ale są jakieś rzeczy trwałe. Przedziwne jest to nasze niesprecyzowane przeczucie, że pośród tej zupełnej zmienności musi być coś trwałego.

Dzisiejsze czytania nie są wizją katastroficzną. To katastrofizm czasami posługuje się obrazami z Pisma Świętego, tak jakby był zadowolony, że coraz więcej zła wokół i epatuje ludzi tymi opisami końca świata. Natomiast wydźwięk Apokalipsy w Piśmie jest zupełnie inny – to jest finał pewnego procesu, koniec dojrzewania. Owoc, który dojrzeje, zrywa się i smakuje. Tak samo życie moje, poszczególnego człowieka jak i życie świata. I wszystkie terminy w Piśmie Świętym, które mówią o końcu świata, są jak najbardziej optymistyczne. To jest wypełnienie (dodajmy to z naciskiem) Z POWODZENIEM pewnej wizji, którą zamierzył Pan Bóg.

Paruzja – greckie słowo, które mówi o triumfalnym wjeździe wodza po zwycięstwie. Jakiego wodza i nad czym? Oczywiście wjeździe Pana Boga i zwycięstwie nad złem.

Apokalipsa - to znaczy odsłonięcie. Nastąpi pewien moment, w którym wszystko stanie w prawdzie. Ja będę widział ukryte znaczenie wszystkich moich gestów, ukryte motywy moich działań i tak dalej. Mogłoby to być przerażające, gdybyśmy nie pamiętali, że wszystko będzie objęte miłością i miłosierdziem Bożym. Co nie znaczy, że nie jest do pomyślenia tak sytuacja, że ja tak szczelnie zamknę się od wewnątrz na łaskę Pana Boga, że niestety nie wpuszczę Go do swojego serca.

Epifania – to słowo mówiące o objawieniu się Chrystusa w chwale.

Widzimy, że wszystkie te rzeczy nie są absolutnie katastroficzne, ale mówią o dobrym, optymistycznym finale życia tego świata i naszym. I pytanie, gdy słyszymy takie teksty, powinno być następujące: Czy ja oczekuję i jestem już gotowy w każdej chwili mojego życia? Gdy za chwilę wypowiem sowa „Oto wielka tajemnica wiary” , my wszyscy odpowiemy: „Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i OCZEKUJEMY TWEGO PRZYJŚCIA W CHWALE”. Jak ja oczekuję? Czy jest to oczekiwanie na komornika, czy jest to oczekiwanie na przyjaciela? Warto by sobie zadać to pytanie, bo to są zupełnie dwa różne oczekiwania. .







XXXII niedziela
(Mk 12,38-44) Wdowi grosz


Uboga wdowa i niesamowicie mocne wymaganie Chrystusa, który mówi, żebyśmy umieli zwalczać w sobie nawet nasze instynkty samozachowawcze. Ta uboga wdowa wrzuciła wszystko co miała na swoje utrzymanie. I takie są prawa logiki Bożej: albo ja daję wszystko, albo nie bawmy się w żadną wiarę. Oczywiście to potwornie trudne wymaganie, ale nikt o zdrowych zmysłach nie myśli, że człowiek sam z siebie może to uczynić. Nie mniej jednak czasem są takie sytuacje, kiedy ja muszę rzucić na szalę dokładnie wszystko widząc przed sobą wyłącznie ciemność. I wtedy tak naprawdę mogę dostrzec Bożą interwencję. Dopóki w moim postępowaniu są zabezpieczenia, dopóki mam jeszcze takie neutralne wysepki, na które Pan Bóg nie ma wstępu i mogę zawsze tam czmychnąć, gdy sytuacja się wali na głowę – to nie wiem nic o Panu Bogu i o wierze.

Dlaczego Jezus tak był zafascynowany tą kobietą? Dlatego, że w pewnym sensie w tym wspaniałomyślnym geście ona streściła całe Jego życie. Chrystus swoje życie całkowicie wrzucił do skarbony świata – był całkowicie oddany Ojcu. Oczywiście nikogo nie można namawiać ani od nikogo wymagać tego typu zachowań, nie mniej jednak Chrystus mówi, że to są zachowania człowieka, który należy do królestwa Bożego. Jak śpiewaliśmy w tym wersecie przed Ewangelią: - Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich NALEŻY królestwo niebieskie. Jeżeli ja nie dbając o to, że wystrzelam się ze wszystkiego, rzeczywiście rzucam swoje życie na szalę, to naprawdę doświadczam obecności królestwa Bożego. Tylko niestety nie można o tym opowiedzieć, bo ktoś kto tego nie doświadczył, bardzo często uznaje takie przykłady jako pobożne kaznodziejskie dyrdymały.

Otóż to jest esencja życia, Chrystus sam tego doświadcza i namawia nas do tego, żebyśmy wstępowali w Jego ślady, żebyśmy nie dbali o różnego rodzaju zabezpieczenia i wtedy okazuje się, że naprawdę nasze życie nabiera rumieńców. I przestaje być ważne, czy ja żyję lat trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, czy sto. Ja mogę przeżyć naprawdę szmat życia, być wypielęgnowanym staruszkiem, ale dbałem tylko i wyłącznie o siebie. Dokładnie jak ci wszyscy uczeni w piśmie i faryzeusze. .







Uroczystość Wszystkich Świętych
(Mt 5,1-12a) – 8 błogosławieństw


Jezus mówi do nas w ten sposób: „Błogosławieni – to znaczy szczęśliwi - ci, którzy żyją życiem prawdziwym, nie żyją namiastkami, surogatami, nie karmią się miazmatami niskich kultur, tylko żyje w nich dążenie do wielkości. A jak to jest w nas? Ja mogę życie spędzić w sposób płaski, prymitywny, szukając naskórkowych zadowoleń, a mogę dążyć do tego naprawdę wielkiego szczęścia i do tego każdy z nas jako chrześcijanin jest powołany.

Jak to uczynić? Program to jest osiem błogosławieństw:

Błogosławieni ubodzy w Duchu – to tacy ludzie, którzy wiedzą, że nie są samowystarczalni. To co jest pełne, nie da się napełnić. Czym ja jestem napełniony? Bo może większość z tych rzeczy, którymi napełniony jest dzban mojego życia, trzeba by wylać i uczynić siebie pustym i ubogim, po to żeby dać się napełnić Wielkością.

Błogosławieni, którzy się smucą, ale smucą się z tego powodu, że są tacy słabi, smucą się swoim grzechem, swoją słabością, odczuwają cały ciężar dążenia do doskonałości.

Błogosławieni cisi, łagodni – to ci, których pewnością jest Pan Bóg. Oni nie muszą nikomu nic udowadniać, ani triumfować nad drugim człowiekiem, żeby pokazać kim są.

Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości – zwróćmy uwagę, że to jest czas niedokonany. Cały czas łakną i pragną - to nie są ci, którzy już dorwali się do sprawiedliwości i wymierzają wyroki innym.

Błogosławieni miłosierni to są tacy ludzie, którzy potrafią miłością, która zakrywa wiele grzechów, objąć także bliźnich, którzy wcale na to nie zasługują. Potrafią dostrzec w agresorze, w człowieku złym, dziecko Boże.

Błogosławieni czystego serca to ci, którzy nie brudzą swojego serca dobrem i złem, bo można brudzić swoje serce także dobrem – czynić dobro, ale jednocześnie liczyć na wdzięczność i być złym, jeśli ta wdzięczność nie przychodzi. To ci, którzy czynią dobro i obserwują swoje czyny w lustrze.

Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój. Ja nie mogę wprowadzać pokoju w życie innych ludzi, kiedy w moim wnętrzu wrze. I jest w tym błogosławieństwie pewien paradoks, ponieważ nikt z nas tego pokoju o własnych siłach nie potrafi sobie zafundować. To jest dar Pana Boga. Jeżeli jest we mnie pokój Boży, to będę wzbudzał kontrowersje, będę niepokoił tych ludzi, w których sercach nie ma pokoju. Moje życie będzie wybijalo z rytmu tych wszystkich ludzi, w których sercach jest chaos.

Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości – to jest pewnego rodzaju spuentowanie ośmiu błogosławieństw. Jeżeli ja rzeczywiście będę dążył do tego Szczęścia przez duże „S” , do Człowieczeństwa przez duże „C” ... to nieuchronnie będę cierpiał, bo szczęście wielkie jest złączone z krzyżem. Nie ma innej drogi, żeby się o tym przekonać, wystarczy tylko popatrzeć na historię Jezusa. I tego nas uczą wszyscy święci i do tego mamy dorastać, niezależnie jak bardzo tego nie chcemy.







XXX niedziela
(Mk 10, 46b-52) - uzdrowienie ślepego Bartymeusza


/fragm./

Dzisiaj mamy do czynienia z uzdrowieniem Bartymeusza, syna Tymeusza, ślepca, który siedział przy drodze. Nie chodzi tylko o ślepotę fizyczną, ale przede wszystkim o duchową. Każdy z nas jest ślepy na jakieś sfery rzeczywistości i warto wołać do Chrystusa z taką mocą jak Bartymeusz.

Co się dzieje, kiedy ślepniemy? Na ogół ślepniemy z tego powodu, że poruszamy się po powierzchni wydarzeń. Tak przyzwyczailiśmy się do tego kołowrotu zajęć, że zaniedbujemy nasze życie duchowe, nasze życie wewnętrzne. Prędzej czy później dochodzi do takiej sytuacji, że ja siadam przy drodze, opanowuje mnie taki egzystencjalny ból, że wszystko wokół przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Niby chodzę do pracy, niby rozmawiam z ludźmi, ale tak naprawdę jakby powietrze z tego wszystkiego uszło. To jest znak, że głęboko zaniedbałem swoje życie duchowe. Niebezpieczeństwo tej sytuacji jest takie, że my zamiast udać się do Pana Boga i zamiast to udawanie się do Pana Boga uczynić naszym zwyczajem, to bardzo często usiłujemy pocieszyć się szukając gwałtownie takiej rzeczy, która jest nas w stanie tak zaabsorbować, że zniweluje to głębokie uczucie egzystencjalnej pustki. I znowu nabieramy się dokładnie na to samo, ponieważ gdy miną te radości, które dała nam ta rzecz, czy ten człowiek - nowy, świeży, niepowtarzalny - znowu będziemy siedzieli przy drodze i znowu naszym doświadczeniem będzie ta nieznośna lekkość bytu, kiedy to wszystko przestaje mieć znaczenie. W ciągu życia potrafimy powtarzać tego typu schematy kilkadziesiąt razy, a może do końca życia nie wpadniemy na to, że jest to po prostu głębokie zaniedbanie naszego ducha. (..) I siedzimy często zaślepieni na nasze życie wewnętrzne jak ten żebrak. Obyśmy wpadli na taki pomysł, żeby krzyczeć do Jezusa: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!

Ten człowiek z dzisiejszej Ewangelii doszedł chyba do ściany. W ogóle nie przejmuje się tym, że narazi się na kpiny innych ludzi, w ogóle nie przejmuje się tym, że ci którzy towarzyszą przechodzącemu Jezusowi, uciszają go. I tu jest taka ciekawa sprawa – w nas może być coś takiego, że nie krzyczymy, dlatego że wstydzimy się innych, ponieważ nie wypada, żeby mężczyzna się załamał, (kobiety to bardziej eksponują) nie wypada żeby pokazywać jakąś skazę na swoim obliczu, a wewnątrz często wyjemy z bólu. Jeżeli naprawdę chcemy ratunku, to musimy w takich sytuacjach wołać tak jak Bartymeusz: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!

Mało tego, w nas jest też taka cząstka - może ten chór uciszający biednego ślepca, to jest cząstka nas samych, że „nie wypada”, „po co się narzucać Panu Bogu”, „jakoś to się załatwi”, „może inni mi pomogą”... Otóż nie, są sprawy, które ja mogę załatwić tylko i wyłącznie z Panem Bogiem i nic i nikt nie zdoła zastąpić Jego interwencji, Jego obecności. Chociaż nie wiem jakbym się oszukiwał i nie wiem jakbym się starał, to znikąd nie otrzymam pomocy. Ten ślepiec na drodze do Jerycha dokładnie o tym wiedział. Warto nie przejmować się tym, co mi inni radzą, żeby tak spokojnie znosić pewne rzeczy czy kamuflować to, co się w moim sercu dzieje, tylko naprawdę zdobyć się na ten głęboki krzyk.

Jezus przychodzi do niego i pyta: - Co chcesz, abym ci uczynił? A on odpowiada: - Rabbuni, żebym przejrzał! I rzeczywiście przejrzał, ale zwróćmy uwagę, że w innych Ewangeliach ci wszyscy, którzy doświadczali łaski Pana Jezusa szli swoją drogą, natomiast ten poszedł za Nim. Jemu potrzebne była oprócz światła, które wpada przez oko, również światło wnętrza. On żył w głębokiej ciemności, w głębokim kryzysie.

Ilu z nas, niestety, nie ucieka się do Chrystusa, wstydzi się do Niego mówić? Ilu z nas usiłuje tę swoją udrękę egzystencjalną zasypać jakimiś rzeczami, nowymi zainteresowaniami, nowymi ludźmi i tak dalej? Ktoś może powiedzieć: - No dobrze, a jeśli moja wiara jest słaba, jeśli jedną nogą wierzę, a drugą nie wierzę? To może hipotetycznie chociaż załóżmy, że On mnie może uzdrowić i róbmy tak, żeby wołać do Niego nieustannie. Załóżmy taką hipotezę, co nam szkodzi? W ten sposób astronomowie odkrywali ciała niebieskie. Coś im się nie zgadzało, tak jak u nas w życiu, i z wyliczeń wynikało, że coś tam jeszcze musi być. I rzeczywiście wtedy to odnajdywali. Może tak jest z nami, może te nasze bóle egzystencjalne wskazują, że czegoś jeszcze zaniedbaliśmy. Obyśmy umieli wołać tak, jak Bartymeusz.








XXVIII niedziela
(Mk 10, 17-30) - Bogaty młodzieniec


/fragment/

Słuchając fragmentu Ewangelii o bogatym młodzieńcu na ogół wyobrażamy sobie, że chodzi o bogactwo, ale to nie chodzi o sprawy materialne. Chrystus patrzy na niego i mówi: - Jednego Ci brakuje, idź sprzedaj wszystko, co masz pójdź za Mną! I młodzieniec odchodzi zasmucony i nie dla tego, że był skąpcem, ale dlatego, że przyszedł z całym bagażem swoich koncepcji do Jezusa i Chrystus miał mu pobłogosławić, ewentualnie delikatnie naprawić błędy. Otóż jeżeli w ten sposób podchodzę, to chcę, żeby Pan Bóg pobłogosławił coś, co ja sobie sam wymyśliłem. A tymczasem On chce mnie stwarzać na nowo. Natomiast ja ciągle się bronię i chowam za koncepcjami, schematami i dylematami, mnożę tego mnóstwo, zamiast pójść i spytać: - O co Ci tak naprawdę Panie Boże chodzi, czego ja mam się pozbyć? A tak naprawdę, mam się pozbyć wszystkiego, bo wszystko może się stać moim bogactwem: moje idee, moje niezmącone przekonania, które prezentuję wszystkim i strasznie się denerwuję, gdy ktoś je podważa. To wszystko jest to bogactwo, które ja mam zostawić, jeżeli chcę iść za Nim. „Pójdź za Mną!”, przejdź wreszcie od dylematów moralnych, od filozofii, od zastanawiania się, do konkretnych czynów. Muszę coś takiego zrobić, po to żeby przejść w zupełnie nową sytuację egzystencjalną, dlatego Jezus każe temu młodemu człowiekowi spalić mosty za sobą. Jeżeli rzeczywiście chcę postępować za Jezusem, to muszę doprowadzić do takiej sytuacji, że nie będzie powrotu, to ma być na serio.

Proszę zwrócić uwagę na to, że Jezus przyszedł tutaj na ziemię i był doskonale posłuszny swojemu Ojcu, niezależnie od tego, czego Bóg od Niego żądał. I to jest najprostsza recepta na pozbycie się wszelkich moich cierpień, które tak naprawdę powstają przez ciągłe rozważanie tych samych rzeczy, które w konfrontacji z tym, co chce ode mnie Jezus, są po prostu pseudo-problemami. Jezus mówi: Idź sprzedaj swoje przekonania, a zobaczysz rzeczywistość taką, jaką ona rzeczywiście jest, bo teraz widzisz ją poprzez to, co ci przekazali rodzice, znajomi, co wyczytujesz w książkach i tak dalej. Ale postępuj, a nie rozważaj, zrób pierwszy krok, żeby wejść w zupełnie nową sytuację egzystencjalną i żeby ona była tak mocna, że powiesz: palę za sobą mosty. To jest strasznie trudne wymaganie, a my wolimy dyskutować z Ewangelią. Nie da się dyskutować z Panem Bogiem. Dopóki ja nie padnę przed Nim na kolana i powiem, że Ty autentycznie masz rację, ja owszem mam dylematy i mam problemy z wcieleniem w życie Twoich przykazań, ale bardzo chcę iść za Tobą i w związku z tym zrób coś z moim życiem takiego, żebym rzeczywiście zdecydował się; dopóki tego nie zrobię, dopóki nie postanowię, to będę zawsze udawał. I może dlatego nasze życie jest czasem takie miałkie, że my udajemy, że idziemy za Panem Bogiem. Zawsze sobie zostawimy jakąś furtkę, gdyby nam nie wyszło. To jest quasi życie, podróba z fabryki na Tajwanie – tak nie dotrę do rzeczywistości. Rzeczywistości, która może mnie zniszczyć i wdeptać w ziemię, ale ja naprawdę będę czuł, że żyję. Natomiast inaczej będzie wszystko udawane, będzie z zabezpieczeniami, z tym moim małym rozumkiem - jestem misiem o małym rozumku, który chce przewidzieć wszystko co się stanie, zabezpieczyć... Nie, przygoda z Chrystusem na tym właśnie polega, że ja muszę iść i czynić, a nie rozważać. Dosyć się narozważałem, teraz trzeba zrobić pierwszy krok.





XXVI niedziela
Psalm 19 -Kto jednak widzi swoje błędy? Oczyść mnie z błędów przede mną ukrytych.
(Mk 9, 38-43. 45. 47-48) - Kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami.


Kto jednak widzi swoje błędy? Oczyść mnie z błędów, które są dla mnie skryte. (Ps19) Myślę, że to powinna być modlitwa każdego człowieka, który rzeczywiście chce iść za Panem Bogiem. Zawsze nie od rzeczy jest spytać, jeżeli podejmuję jakąś decyzję, albo wydaję jakieś sądy, może jest jeszcze w tych sądach, albo w tej decyzji podjętej przeze mnie, jakieś drugie, trzecie, albo czwarte dno, którego istnienia w ogóle sobie nie uświadamiam. Może to być mój egoizm, może ukryte pragnienia, które przebijają przez te decyzje, na ogół poparte oczywiście głębokimi zasadami i głębokim przekonaniem.

Warto przeczytać ten 9 rozdział z Ewangelii św. Marka , żeby dostrzec całe pasmo niepowodzeń Apostołów. Zaczęło się od reprymendy, której Pan Jezus udzielił świętemu Piotrowi, gdy ten usiłował przekonać Go, by nie ofiarowywał swojego życia. Dalej Apostołowie spotkali się z sytuacją, która ich przekraczała – ojciec chłopca opętanego, chorego na epilepsję poprosił ich o uzdrowienie i nie dali rady wypędzić złego ducha. Jest taka scena, kiedy Apostołowie pytają, dlaczego im się to nie udało. Jezus odpowiada, że ten rodzaj należy wyrzucać postem i modlitwą. Dzisiejsza sytuacja, kiedy okazuje się, że jakiś nieautoryzowany egzorcysta żydowski zdołał wypędzić złego ducha, a Apostołom się nie udało. Ktoś, kto nie chodzi z Apostołami! Święte oburzenie! Jeszcze chwilę wcześniej, gdy Jezus mówił o najistotniejszych rzeczach, które miały się wydarzyć, czyli o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu, Apostołowie kłócili się o to, kto ma być najważniejszy (czytanie z zeszłej niedzieli). A więc pasmo niepowodzeń.

Pytanie, dlaczego święty Jan akurat usiłuje nakłonić Jezusa do tego, by zabronił temu egzorcyście wypędzania złych duchów w imię Jezusa? Podobną sytuację mamy w pierwszym czytaniu, kiedy to Jozue, prawa ręka Mojżesza, chce aby Mojżesz interweniował, ponieważ ktoś, kto nie jest z nimi, jest obok, też wpadł w uniesienie prorockie. Jedna z najgorszych rzeczy, która nam się w życiu przydarza, to zazdrość – zazdrość duchowa. Tu mamy z nią do czynienia. Święty Jan, broniąc w swoim mniemaniu integracji grupy Apostołów, chce żeby Jezus potępił tego Żyda, który w imię Jezusa wyrzuca złe duchy. Ale tak naprawdę nie przyświeca mu czysta intencja, jemu chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby mieć monopol. Monopol na uzdrawianie, monopol na blisko Chrystusa, monopol na interpretację Jego słów i tak dalej i dalej. Jezus mówi bardzo ważne zdanie, które warto sobie zapamiętać, ponieważ dotyczy ono ludzi, którzy są inni od nas, albo na przykład maja inną wiarę, a tez są ludźmi o dobrych intencjach i dobrze czynią. Jezus mówi w ten sposób: „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”. A my byśmy w swoim egoizmie chcieli, żeby każdy kto dobrze czyni był z nami. Otóż nie! Przedziwne, taka ksenofobia, zatwardziałość serca ze strony Apostołów i jednocześnie wspaniałe szerokie spojrzenie ze strony Jezusa, a wcześniej Mojżesza.

To zdanie może być pozornie sprzeczne z innym zdaniem z Ewangelii świętego Mateusza, gdzie zanotowane są następujące słowa Chrystusa: - „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie, a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza”. A dzisiejsze: - „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”. Jak to pogodzić ze sobą?

Proszę zwrócić uwagę, na to, że w dzisiejszym zdaniu Jezus mówi: „kto bowiem nie jest przeciwko nam”, czyli chodzi o pewną grupę ludzi, czyli musimy być otwarci. Jeżeli zasadą istnienia grupy jest powiększanie tej grupy, jej dobrobytu i tak dalej, to wcześniej czy później ona zejdzie na manowce. Jeżeli zasadą istnienia rodziny jest tylko i wyłącznie dorabianie się, to kiedyś się rozpadnie. Jeżeli zasadą istnienia wspólnoty zakonnej jest tylko rozszerzanie zakresu swojego oddziaływania to prędzej czy później ona się rozpadnie. Musimy służyć wartościom – to jest najistotniejsza rzecz.

To drugie zdanie: - „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie, a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza” proszę zwrócić uwagę, że Jezus mówi w pierwszej osobie, czyli chodzi o Niego. Bardzo często jest tak, że niestety w Kościele są takie grupy, które usiłują być lepsze od całego Kościoła, papieża, nauki Ewangelii i usiłują pouczać innych. Ulegamy czasem takiej aberracji, że wydaje nam się, że wszystko wiemy najlepiej. Wtedy trzeba być ostrożnym i powtarzać sobie ten refren: - Uchroń mnie Panie Boże przed błędami, które są przede mną zakryte (Ps 19).

Trzeba dużo odwagi, żeby umieć ostrze krytyki kierować w swoim kierunku, w kierunku swojej grupy, a nie tylko w kierunku tych, którzy są na zewnątrz. A my bardzo często, jeżeli nie potrafimy albo nie chcemy robić dobrych rzeczy, które robią inni ludzie, to potępiamy ich w imię jakiś wyimaginowanych twardych zasad. Dokładnie tak samo jak Jan. Jan chciał odrzucenia tego człowieka, bo takie są zasady. Jeżeli zasady będą ważniejsze niż człowiek, jeżeli będą ograniczały nasz horyzont, to wtedy naprawdę zaczniemy być ksenofobami, zaczniemy zamykać się w sobie, uważać się za bogów i być bezkrytyczni w stosunku do samych siebie. Ostrze krytyki należy kierować także w swoim kierunku, w kierunku istnienia swojej grupy, może rodziny, a może grupy zakonnej w której żyję. Oby to była krytyka konstruktywna, a nie tylko sycenie się niedoskonałością innych ludzi. Warto o tym pamiętać, że w świecie rozsiane są ziarna dobra i prawdy - niekonieczne one muszą być ochrzczone i nie należy tego odrzucać.








XXV niedziela
(Jk 3, 16 – 4, 3)
(Mk 9, 30-37)
- Jeśli ktoś chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich
i sługą wszystkich
”.


Gdy wsłuchujemy się w List św. Jakuba Apostoła – warto go przeczytać, dlatego, że jest świetną recenzją ... nas samych – to można ulec takiemu złudzeniu, że św. Jakub potępia ten świat. Świat, który wygląda w ten sposób: „ Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć, prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie”.

Można ulec takiemu złudzeniu i użyć tego Listu, albo Ewangelii wręcz jako oręża przeciwko temu światu i bliźniemu. Tymczasem musimy się niestety srodze rozczarować, ponieważ ten list był skierowany do chrześcijan. Ja nie mogę Pisma świętego używać jako oręża przeciwko bliźniemu, tylko przeciwko sobie samemu. I warto zapytać siebie, czy to wszystko o czym pisze św. Jakub czasami nie dotyczy mnie? Czy nie jest czasem tak, że jeżeli ktoś wyrasta ponad mnie chociażby centymetr, to jest to jakaś zadra w moim sercu? A gdy upadnie, czuję w sobie jakąś ciemną satysfakcję? Czy nie jest tak, że im bardziej się spieszę, tym mniej mam czasu? Im bardziej zamykam uszy na wszystko dookoła i na prośby moich bliźnich, tym bardziej rośnie hałas we mnie? Czy nie jest tak, że chciałbym być ważny i naprawdę czuję się co najmniej rozczarowany, jeżeli w swoim środowisku spotykam kogoś, kto wydaje mi się bardziej ważny ode mnie?

Te wszystkie pytania należy zadać przede wszystkim sobie, bo zbyt łatwo bierzemy teksty ewangeliczne i cenzurujemy innych ludzi. A zapominamy o tym, że te teksty są skierowane do mnie. Co więcej, jeśli używam tekstów ewangelicznych jako oręża, to może mi się wydawać, że ja sam nie podlegam ich ocenie.

W Ewangelii straszna scena, kiedy Jezus specjalnie wybiera taką ustronną drogę, bierze tych dwunastu swoich przyjaciół po to, żeby im oznajmić to, co ma najważniejszego do powiedzenia – Syn Człowieczy zostanie zabity i zmartwychwstanie po trzech dniach. A oni w ogóle tego nie słyszą. Jak Ewangelista notuje: - „Bali się Go zapytać”. To jest chyba jeden z kluczy do tej Ewangelii. A może ja też boję się zapytać Chrystusa o szczegóły, dlatego, że odpowiedź byłaby tak miażdżąca moje życie, że musiałbym naprawdę je zupełnie przeorganizować. W związku z tym, wycofuję się i nie pytam – lepiej nie wiedzieć. Ale jest to niewiedza zawiniona, to znaczy mogłem tą wiedzę o mnie, o moim zbawieniu, o moim Bogu posiąść, a jednak nie chciałem, bo podejrzewałem, że będę musiał zrezygnować z bardzo wielu rzeczy.

Apostołowie w drodze posprzeczali się o to, kto z nich będzie najważniejszy. Nie usłyszeli tego, co Chrystus ma do powiedzenia, ponieważ najbardziej pragnęli swojego wywyższenia. A może ze mną jest tak samo, że ja nie słyszę tego, co Bóg chce ode mnie, ponieważ sam chcę być bogiem i kreuję siebie na takiego? Jezus w ogóle tego nie komentuje, tylko bierze dziecko i każe Apostołom naśladować to dziecko – ażeby przyjmować Słowo Boże tak, jak dziecko przyjmuje wolę swoich rodziców. Nie takie dziecko, któremu już zdołaliśmy zaszczepić te wszystkie prawa wyścigu szczurów, tylko takie bezbronne, takie które najbardziej wzrusza. Może warto odszukać w sobie to dziecko - bo każdy z nas jest dzieckiem Bożym - i zapamiętać sobie, że jesteśmy ważni nie przez to jakie znaczenie sobie nadajemy, tylko przez to, że Chrystus nas powołał do tego, żebyśmy byli dziećmi Bożymi.








XXIV niedziela
(Mk 8, 27-35) - Zgromił Piotra słowami: "Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku”.


Dlaczego św. Piotr zasłużył na taką reprymendę: - ”Zejdź mi z oczu, szatanie”? Myślę, że można wymienić przynajmniej kilka spraw.

Pierwsza rzecz, ewidentna, to jest to, że odrzuca krzyż, że poucza Jezusa o tym, że krzyż jest niepotrzebny, że cierpienie jest niepotrzebne. Wydaje się, że w każdym z nas jest taka tendencja maksymalnego oczyszczania swojego życia ze wszystkich trudności, ale okazuje się, że one mogą być inspirujące, że cierpienie jest komponentem miłości i nie da się go od miłości odłączyć. To jest zupełnie naturalne - jeżeli kogoś pokocham, to jestem w stanie złożyć ze swojego życia, albo z jakiejś części swojego życia, ofiarę. A ta ofiara nieuchronnie łączy się z cierpieniem. Miłość i cierpienie idą w parze i to jest zupełnie naturalne. Natomiast ta tendencja, która jest u świętego Piotra, jest także w sercu każdego człowieka i to chyba świadczy też o naszym braku przemiany, o tym, że jeszcze nie doświadczyliśmy śmierci i Zmartwychwstania.

Druga rzecz – wydaje się, że święty Piotr zachłysnął się pochwałą Jezusa, że nagle uwierzył w to, że ponieważ trafnie odpowiedział, to może odpowiadać na następne pytanie i teraz w zasadzie wszystko będzie trafne. Zachłysnął się sukcesem. To też jest niezwykle niebezpieczne. Jeżeli człowiek odnosi sukces, czy zyskuje pochwałę z ust na przykład jak w tym wypadku Jezusa, to jest to w stanie zawrócić mu w głowie. Tacy jesteśmy słabi. I wydaje nam się, że jesteśmy ekspertami od wszystkiego. Niestety życie boleśnie pokazuje, że tak nie jest.

I wreszcie trzecia sprawa, też niezwykle istotna. Wydaje się, że święty Piotr nagle poczuł, że jego wiara jest lepsza od wiary innych Apostołów. A świadczy o tym chociażby ta scena z ostatniej wieczerzy, kiedy tak mocno uwierzył, że kocha Chrystusa i jest w stanie złożyć za Niego ofiarę, że mówi: - ”Chociażby Cię wszyscy opuścili, to ja Cię nie opuszczę!” I wtedy dostaje od Jezusa te trudne, przykre, ale prawdziwe słowa, że trzy razy się Go zaprze i tak się też dzieje.

Te wszystkie rzeczy, które wymieniłem, są obecne w naszym życiu. I warto pamiętać o tym, że są takie sprawy, w których nigdy nie będziemy mocni i zawsze się będziemy musieli doskonalić i zawsze będziemy musieli pamiętać o naszej słabości, żeby nam sukces nie zawrócił w głowie. Warto o tym pamiętać, dlatego, że słowa Ewangelii są niezwykle bliskie życiu, mimo, że w pierwszym odczytaniu mogą się wydawać takie abstrakcyjne.








XXIII niedziela

(Mk 7, 31-37) ) Włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo,
westchnął i rzekł do niego: "Effatha", to znaczy: Otwórz się.







XXII niedziela

(Mk 7,1-8.14-15.21-23) ) Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota.


Dzisiejsza Ewangelia jest niezmiernie ważna, szczególnie w takich sytuacjach, kiedy w obronie naszej grzeszności wytaczamy argumenty typu: że inni tak robią, że naciski z zewnątrz powodują, że tak, a nie inaczej zachowaliśmy się. Otóż Jezus brutalnie wytrąca nam tę broń z ręki, mówi w ten sposób: z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże ... i tak dalej - tutaj wymienia trzynaście takich paskudnych owoców wnętrza ludzkiego, z ludzkiego serca. I dodaje, że nic co z zewnątrz przychodzi na człowieka, a więc ani żadna presja, ani sytuacja, ani to, że inni tak postępują absolutnie mnie nie rozgrzesza. My kochamy tego typu usprawiedliwienia, mówimy: -No, na moim miejscu pewnie tak samo byś postąpił, owszem, Ewangelia piękne rzeczy proponuje, ale życie, kochany, jest życiem”. Jezus wyraźnie mówi, że nic nas nie usprawiedliwia. Ktoś może ripostować, że człowiek jest grzeszny... Odpowiadam: - Tak, ale Bóg jest lekarstwem na grzech.

Mamy dwie drogi wyboru: albo będziemy się posługiwali takim bezbożnym, grzesznym auto-rozgrzeszeniem naszych ciemnych stron, ciemnych decyzji, albo udamy się do Pana Boga, do Lekarza, żeby nas wyleczył. Można zaryzykować paradoksalne twierdzenie, że grzech indywidualny każdego człowieka jest szansą do głębokiego spotkania z Panem Bogiem. To jest tajemnica poliszynela, że teologia moralna mówi, iż każdy grzech odpowiada pewnej cnocie, każda cnota odpowiada pewnemu grzechowi. One są umieszczone na antypodach. Czyli innymi słowy, z największej grzeszności w moim życiu, ja przy pomocy Jezusa mogę być wyciągnięty, gdy tylko zechcę nawiązać z Nim kontakt. Gdy będę korzystał z auto-rozgrzeszenia - z takiej duchowej autoterapii - wtedy będę się coraz głębiej zasklepiał w samym sobie i nie ma dla mnie ratunku. Co więcej, moja grzeszność jest szansą na zobaczenie swojego indywidualnego oblicza. W momencie kiedy posługuję się usprawiedliwieniami, takimi jak inni ludzie - że to sytuacja, że to sytuacja w kraju, że to inni mnie do tego zmusili, że taki jestem słabiutki - sytuuję się w tej beztwarzowej magmie ludzkiej, która krzyczy tylko usprawiedliwienia. Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli: ja absolutnie nie potępiam tych ludzi, nie mam do tego żadnego prawa, sam też się niejednokrotnie zaliczam do takich, którzy usprawiedliwiają samego siebie. Ale pamiętajmy, że tylko przyjrzenie się swojemu grzechowi i wyciągnięcie ręki do Pana Boga nadaje mojej twarzy indywidualność. Pan Bóg przez to dociera do mnie. Gdybym tylko zechciał nie ukrywać się i nie usprawiedliwiać, lecz pokazać się.

I jeszcze jedna rzecz, nie wszyscy mamy takie predyspozycje, dlatego Jezus na innym miejscu mówi: - „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie”. Jeżeli ja jestem zdolny do refleksji nad swoim postępowaniem, jeżeli Pan Bóg obdarzył mnie inteligencją i mogę zgłębić te pokrętne ścieżki moich usprawiedliwień - ale nie chcę - to jestem właśnie w sytuacji człowieka, któremu wiele dano, ale też wiele od niego wymagać się będzie.

Warto zapamiętać, żebyśmy tropili w sobie i odrzucali tego typu usprawiedliwienia: ”inni”, „sytuacja”,”zmuszono mnie”, ”sytuacja w kraju”, bo to nieprawda- nic, co przychodzi z zewnątrz mnie nie zanieczyszcza, ale to, co wychodzi z mojego serca. Jeżeli otworzę się na Pana Boga w swojej grzeszności, wtedy On mi nada prawdziwe oblicze, wtedy będę naprawdę wiedział, jaki jestem. A jest to trudna droga, jeżeli ją zacznę, niejednokrotnie będę zmuszony do tego, żeby iść pod prąd. Pod prąd opinii ludzkiej, pod prąd modom, które obowiązują i tak dalej, ale jest to jedyna droga do odnalezienia samego siebie. W innym wypadku będę- jak to powiedział ksiądz Tischner: „człowiekiem z kryjówki”, zasklepionym w samym sobie, który kryje się jak zwierzątka w norkach i zanim wydobędzie się na powierzchnię, to nerwowo się rozgląda.







XXI niedziela - uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej
(J 2, 1-11) „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. - wesele w Kanie


W Kanie Galilejskiej ludzie pomimo, że nie zdają sobie sprawy z tego, kim jest Jezus, ucztują z Bogiem. Na ucztę zaprasza się na ogół tych, których kochamy, cenimy, którzy są naszymi przyjaciółmi. Jezus przyjmuje zaproszenie – tak wynika z opisu – od prostych biednych, zwykłych ludzi i to jest pocieszająca rzecz, że Pan Bóg nigdy nie odmawia na nasze zaproszenie. To fakt, że my sobie czasem wyobrażamy, że jego obecność powinna zupełnie inaczej wyglądać, ale żeby nauczyć się, tego jak mamy podchodzić do Pana Boga, warto przypatrzyć się Matce Bożej. W jaki sposób Ona powoduje, że Jezus ingeruje. W jaki sposób jest inspiratorką działania Bożego? Pierwsza rzecz, która również w naszym życiu powinna gościć to jest uważność. My bardzo często zatroskani o nasze sprawy w ogóle nie zwracamy uwagi na drugiego człowieka, nie jesteśmy w stanie się wczuć w jego potrzeby, mamy taki mętlik w głowie, tyle spraw do załatwienia, tyle dźwigamy na barkach, że wydaje nam się, że nie mamy już czasu na tym, żeby skupić uwagę na drugim człowieku.

Maryja mówi do nas zupełnie inaczej: - Rozejrzyj się dookoła, zobacz potrzeby innego człowieka. A może jesteśmy tak bardzo zmęczeni, nie przepracowaniem, tylko lękiem, bo człowiek, który się nie lęka, on nie będzie przepracowany. Tutaj takim wzorem jest Jan Paweł II, który w swoim haśle miał Totus Tuus – Cały Twój. Maryja jest nieustannym motywem jego przepowiadania. Ona powoduje, że w człowieku znika lęk, że wtedy kiedy się nie lękam, nie będę przeładowany wszystkimi troskami, które sam usiłuję unieść. Ona pokazuje – poprzez to zdanie: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” – żebyśmy w końcu zaryzykowali i postąpili tak, jak nam Jezus mówi. To wszak On mówi, że chce żebyśmy wszelkie swoje troski przerzucili na Niego. Naprawdę jesteśmy zbyt słabi, żeby nosić na sobie losy świata. Poza tym, to jest naprawdę śmieszne, czasem kreujemy siebie na takich niezastąpionych i wydaje nam się, że gdy nas zabraknie, gdy zabraknie naszej interwencji, to nagle wszystko się zawali. Nic podobnego, jeżeli ja umiem, potrafię zrzucić troski na Pana Boga, to wtedy doświadczę, co to znaczy lekkość Jego brzemienia i słodycz jarzma, które On mi proponuje. I być może wcale nie będę mniej cierpiał, natomiast nie będzie w tym cierpieniu lęku, nie będzie wszechobejmującego strachu, który paraliżuje mnie i powoduje, że jestem nieustannie zmęczony, zgorzkniały i z katastroficzną wizją przyszłości. Brak lęku jest powodem, że ufamy Panu Bogu. Niestety, widocznie skoro nasze życie jest nasycone taką zupełnie niepotrzebną troską o przyszłość – a ona już jest rozwiązana u Pana Boga - to właśnie dlatego napełniamy się lękiem.

Jeszcze jedna bardzo ważna sprawa, która wynika z Ewangelii. Cud, znak Pana Jezusa jest nieczytelny dla tego, który nie bierze w nim udziału. Tylko On, Jego Matka i słudzy wiedzą, co się stało. Czyli ci wszyscy ludzie, którzy uczestniczyli w życiu Chrystusa, oni potrafią to dostrzec, reszta zupełnie nie dostrzega, chwali tylko pana młodego za to, że zachował dobre wino do końca.

Zwróćmy uwagę na te sługi. Oni wykonywali czynność z pozoru absurdalną, napełnili te sześć stągwi kamiennych, a to naprawdę było wiele pracy, co więcej, na polecenie zanieśli staroście weselnemu. Wyobrażacie sobie, moi drodzy, co musiało być w głowach tych ludzi? Przecież oni szli po to, żeby się zbłaźnić w swoim mniemaniu. I wtedy dokonuje się cud. Okazuje się, że to nie woda, tylko wino.

Tak samo jest z nami, jeżeli Matka Boża mówi: „Zrób to, co mój Syn ci każe”, to przez głowę przelatują mi tysiące myśli, że przecież ja się zbłaźnię, że naprawdę wyjdę na głupka. Świat współczesny tak nie postępuje, ale dopiero kiedy zaryzykuję, kiedy się odważę i zrealizuję, to wtedy dopiero dostrzegę cud. Ci inni z zewnątrz nie będą widzieli tego, co się stało. A ja to zobaczę - pod warunkiem, że wezmę na siebie, zaryzykuję, to brzemię, że ktoś powie, że jestem głupi, że nie znam praw tego świata i tak dalej. Tego wszystkiego nas uczy Matka Boża, uczy nas modlitwy - bo ta scena mówi też o modlitwie, o podejściu do Pana Boga, abyśmy nie narzucali Mu konkretnych rozwiązań, tylko przedstawiali swoje sprawy, swoje bóle, umieli zrzucić te wszystkie rzeczy, które nas krępują, troskę o naszą przyszłość, na Niego. I wtedy naprawdę będziemy mogli pracować bez lęku, nawet jeśli wszystkie okoliczności sprzysięgną się przeciwko nam. To papież, który niewątpliwie był piewcą Maryi, bardzo często powtarzał wezwanie: - Nie lękajcie się!








XX niedziela zwykła
(J 6,51-58) „ Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne,
a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym.”


Kiedy byłem dzieckiem, nawiedzała mnie taka dziwna obsesyjna myśl, mianowicie, że dziwnie urządzony jest ten świat, że człowiek musi jeść przynajmniej trzy razy dziennie. Mama zawsze wołała mnie z podwórka w momencie, kiedy zabawa rozgrywała się w najlepsze i trzeba było po dłuższym wahaniu porzucić tę zabawę. Myślałem, że może zdarzy się kiedyś tak, że wreszcie zjem i już nie będę musiał powracać do tej czynności – zabawna myśl, rychło ją porzuciłem i pogodziłem się z faktem, że niestety człowiek będzie się musiał pożywiać do końca życia. Ale okazuje się, że tak jest ze wszystkimi rzeczami w naszym życiu, nawet najważniejszymi sprawami, że jeżeli ja nie odczuwam łaknienia i pragnienia, mam brak apetytu, to znaczy, że jestem chory.

Nieustannie muszę się karmić do końca życia różnymi rzeczami, które są mi pomocne w życiu i nie chodzi tu tylko i wyłącznie o jedzenie. Nie wyobrażam sobie człowieka, który pracuje intelektualnie i w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że już wie wszystko i zostawia książki. To wymaga nieustannego czytania. Tak samo jak lekarz, w pewnym momencie zarzuca lektury i uważa, że już dość się nauczył. Nic podobnego, będzie się musiał uczyć do końca życia. I tak jest z nami, ale co więcej, tak jest również z tym, co Pan Bóg dla nas zamierzył: - z Eucharystią. Jezus wyraźnie mówi w dzisiejszej Ewangelii, że ja mam się karmić Jego Ciałem. Natomiast, jeżeli nie odczuwam takiej potrzeby, albo takiego pragnienia – czyli brak mi apetytu na duchowe sprawy – to znaczy, że jestem chory. Tak samo jak fizyczny brak apetytu świadczy o cielesnej chorobie człowieka, a duchowy brak apetytu świadczy o chorobie duchowej.

Przedziwne, że w Piśmie Świętym nieustannie przewija się słowo i motyw uczty, począwszy od Księgi Rodzaju. W Księdze Rodzaju cały świat, również człowiek, jest przedstawiony jako coś do zjedzenia, uczta. My spożywamy ten świat, spożywamy również obecność drugiego człowieka. Zwróćmy uwagę, Adam był sam i odczuwał dotkliwy głód drugiego człowieka, dlatego Pan Bóg stworzył mu kobietę Ewę. I tak jest ze wszystkim, jesteśmy istotą łaknącą i pragnącą i tak będzie do końca naszych dni. Co więcej, grzech człowieka też jest łaknieniem i pragnieniem, ale nieuporządkowanym: ja chcę spożywać pokarm niepoświęcony przez Pana Boga, odłączony od Niego, chcę wchodzić w relacje z drugim człowiekiem i rugować z tych relacji obecność Pana Boga. Na tym polega grzech.

Droga do wolności Żydów przez pustynię też była złączona z ucztą, z manną z nieba – to jest pokarm wolności. I wreszcie Chrystus, który ofiaruje nam samego siebie. Dzisiejsza Ewangelia jest szczególnie mocna, zwróćmy uwagę, jak bardzo buntują się ludzie, którzy słuchają nauki Jezusa. Jeszcze można by z biedą „przełknąć” to zdanie ”Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba”. Można by je osłabić, powiedzieć, że to jest jakaś metafora, działanie symboliczne, można by uwznioślić - w naszym mniemaniu rzecz jasna – te słowa i powiedzieć, że to są tylko symbole...

Otóż nic podobnego, Chrystus wyraźnie bez żadnego tłumaczenia mówi o spożywaniu swojego Ciała i piciu Krwi. Do tego stopnia, że w Ewangelii świętego Jana użyte jest przedziwne greckie słowo, które wyraźnie łączy się z rozgryzaniem, Chrystus mówi „trogein” – to znaczy przeżuwaj moje Ciało. Co ciekawe, ojcowie Kościoła bardzo często używali tego słowa na określenie medytacji. Medytacja to było przeżuwanie Słowa Bożego. W języku polskim zachowały się tego typu odniesienia, na przykład ”rozgryźć problem” czy ”uczta duchowa”. To wszystko związane jest z jedzeniem, przeżuwaniem i przyswajaniem nieustannym. Tak dzisiaj Jezus mówi i nic nie tłumaczy tym ludziom i nam nie tłumaczy – mówi: ”To jest pokarm na życie wieczne”. Nie można się nim karmić od czasu do czasu, trzeba się nim karmić nieustannie.

Przedziwne, że jeśli popatrzymy na pierwszy rzut oka i powiemy słowo uczta, że ono się przewija przez całe Pismo Święte, to wydaje się, że Pan Bóg ma dziwne pomysły. Ale gdy głębiej w to wejdziemy, to okazuje się, że jest tam żelazna logika i rzeczywiście tak jest. Może warto się dzisiaj zastanowić nad tym, czy ja czasem nie mam braku apetytu duchowego, bo to świadczy o mojej chorobie.

Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie!” Tak mówi do mnie i do każdego z nas.








XII niedziela zwykła
(Iz 49,1-6) - Powołał Mnie Pan już z łona mej matki.
(Łk 1,57-66.80) – narodzenie Jana Chrzciciela


Jestem pewien, że to czytanie z proroka Izajasza, w którym Pan Bóg powołuje swojego sługę, to jest opis powołania każdego z nas. Każdy z nas jest powołany do służby Pańskiej, do tego, żeby być – jak to pięknie Izajasz mówi „zaostrzoną strzałą w kołczanie Pana Boga”. My bardzo często robimy wszystko, żeby już nie zostać wyjętym z tego kołczanu, albo stępić samego siebie – tutaj kłania się przypowieść o talentach, jak bardzo potrafimy zaprzepaścić dary Boże. Ale jedno jest pocieszające, że Pan Bóg nigdy w nas nie wątpi, to tylko w naszym sercu rodzi się, jak słyszeliśmy w tym czytaniu, zwątpienie. I Bóg mówi w tym czytaniu, że to zbyt mało, że jesteś mi sługą dla podźwignięcia pokolenia Jakuba, że tak naprawdę w Jego Synu Jezusie Chrystusie każdy jest Jego córką i synem.

Ciągle powinniśmy w sobie odświeżać to powołanie, bo rzeczywistość niestety powoduje, że ostrze tego powołania się stępia i nie chcemy wychodzić z ukrycia. Chcemy pędzić spokojne życie bez specjalnych sensacji, bez nowości, bez zmian. Natomiast pamiętajmy, że Pan Bóg nigdy w nas nie wątpi. On zna moc tego daru, który każdy z nas w indywidualny sposób, na tylko jemu właściwych ścieżkach swojego życia, otrzymał. I nie ma innego sposobu, żeby przekonać się i doświadczyć tego daru jak modlitwa, jak milczenie.

Ta dzisiejsza uroczystość narodzenia Jana Chrzciciela jest jakby spowita milczeniem. Milczy jego ojciec Zachariasz i bardzo często jest to postrzegane jako pewnego rodzaju kara, ponieważ zapytał anioła po czym to pozna, że narodzi mu się syn, żeby dał mu jeszcze jakiś znak. Absolutnie nie jest tak, wydaje mi się, że to nie jest żadna kara! Człowiek musi mieć w sobie duże milczenie, żeby rozpoznać działanie Pana Boga. I to nie chodzi tylko i wyłącznie o takie milczenie, które obywa się bez słów, bo można się obywać bez słów, a w naszym wnętrzu będzie chaos obrazów, zdarzeń, przeżyć i wtedy na pewno nie będziemy istotami, które milczą. Natomiast chodzi o takie milczenie zachariaszowe czy janowe, które było skierowane na dostrzeżenie tego wielkiego powołania, które Zachariasz otrzymał w tak bardzo późnym wieku. Nie mógł tego wszystkiego ogarnąć i wtedy potrzebny mu był czas tego prawie rocznego milczenia, żeby to wszystko sobie od nowa poukładać.

Dokładnie tak samo jest z naszym życiem. Jeżeli w nim dominuje gonitwa, dominuje chaos, niezaspokojone pragnienia, czy też szkice na przyszłość swojego życia, które niestety bardzo często rozwiewa wiatr wydarzeń, to wtedy potrzebne nam jest milczenie. Zanurzenie się w sobie, a tak naprawdę w Panu Bogu, który w nas jest i próba rozpoznania swojego powołania, które On mi dał, a nie tego, które ja na siłę pragnę, aby się ziściło, bo takie są moje wyobrażenia. Ja jestem sługą, ale jednocześnie jestem synem i córką. I szczęście odnajduję tylko i wyłącznie w harmonii tego daru, który gdzieś tam spoczywa wewnątrz mnie. Chyba najtragiczniejszą rzeczą w życiu człowieka jest to, że ja mogę być przeznaczony do naprawdę wielkich rzeczy – to oczywiście wcale nie chodzi o to, że ja nie będę schodził z pierwszych stron gazet :) absolutnie nie – tylko do wielkich rzeczy w skali Bożej, a jednocześnie w tak tragiczny sposób potrafię to wszystko rozmienić na drobne i rozminąć się ze swoim powołaniem.

Milczenie spod znaku z którego pochodził Zachariasz i jego syn Jan, który wyszedł z milczenia i powrócił z milczenia, jest niezmiernie ważną rzeczą w naszym życiu po to, żeby nie karmić się iluzjami co do nas samych, tylko od razu biec do źródła i rozpoznać to niesamowite powołanie, które każdy z nas w sobie nosi.







X niedziela zwykła
(Mk 3, 20-35) - Jak może szatan wyrzucać szatana? Jeśli jakieś królestwo wewnętrznie jest skłócone, takie królestwo nie może się ostać.


Chrystus chce tym epizodem nas przygotować na wszelkiego rodzaju fałszywe oskarżenia. Bardzo często dziwimy się, jeśli uczynimy coś dobrego, sympatycznego w stosunku do drugiego człowieka to spotykamy się z czarną niewdzięcznością, popadamy często w rozpacz albo kwestionujemy, że życie nie ma sensu. Nic podobnego!
Zobaczmy, że przy takim zarzucie w stosunku do Jezusa - który jest Synem Bożym, Bogiem samym - że jest szatanem, a więc kimś zupełnie przeciwnym ... Jezus nawet się nie zirytował, w Ewangelii nie ma nawet krzty zdenerwowania! A co jest? Najpierw jest logiczne uzasadnianie. I to jest wskazówka dla nas: jeżeli spotykają nas zarzuty, które są po prostu zwyczajnie głupie, należy użyć najpierw swojego rozumu. Jezus tłumaczy tym ludziom, że nie może szatan występować przeciwko szatanowi, bo taki dom jest skłócony i on się nie ostanie. To jest czysta logika i to jest wskazówka dla nas. Zamiast się oburzać, spróbujmy zrozumieć, jakie motywy stoją za ludzkimi działaniami. Warto by sięgnąć do swojego serca i zobaczyć, jakie motywy stoją za moimi działaniami.

I druga rzecz, dopiero później Jezus mówi, że każdy grzech zostanie odpuszczony, oprócz grzechu przeciwko Duchowi Świętemu. A więc nie broni siebie, broni Ducha, w imieniu którego działa. I to jest też bardzo ważna wskazówka – w momencie, kiedy zaczynam bronić siebie, staję się bardzo często niesprawiedliwy, ponieważ tutaj następuje erupcja mojego egoizmu i siebie samego bronię, a nie Fundamentu, na którym jestem usytuowany. To jest niezwykle istotne, że ja mam bronić tego Fundamentu, czyli Pana Boga we mnie. Jeżeli moje życie będzie ufundowane na takim Fundamencie, to wcale nie będę się irytował głupimi, idiotycznymi zarzutami. Trzeba jednak pilnie badać - ponieważ ja nie jestem Jezusem, ani nikt z nas nie jest Jezusem – czy czasem źródłem naszych filipik, naszych obron, nie jest egoizm, a nie obrona Pana Boga, który jest w naszym wnętrzu. A więc przede wszystkim, trzeba umieć zrozumieć, to zrozumienie bardzo często wystarczy. Ono przeciwdziała wzburzeniu, oburzeniu i jest świetnym lekarstwem na egoizm.







IX niedziela zwykła
(2 Kor 4, 6-11) Zewsząd cierpienia znosimy, lecz nie poddajemy się zwątpieniu;
żyjemy w niedostatku, lecz nie rozpaczamy; znosimy prześladowania,
lecz nie czujemy się osamotnieni, obalają nas na ziemię, lecz nie giniemy.

(Mk 2, 23 – 3, 6) „ Jezus rzekł do człowieka: "Wyciągnij rękę!"
Wyciągnął, i ręka jego stała się znów zdrowa..”




Każde uzdrowienie człowieka przez Jezusa jest jednocześnie wskazówką dla nas, bowiem każdy z nas ma w sobie uschnięte możliwości. Mógłby je wykorzystać, ale nie wykorzystuje, bo się boi, bo doznał może jakiejś traumy. Chodzi o te wszystkie nasze dynamizmy, które Pan Bóg nam dał, a z których boimy się skorzystać. I jeżeli czujemy właśnie, że mamy coś takiego rachitycznego, coś co może przynosić nam wstyd, czego boimy się użyć, to są dwie możliwości. Albo tak jak ten człowiek chowamy się w kącie – Jezus musiał go wyciągnąć z ciemnego kąta w synagodze, ponieważ gdzieś zaszył się między ludźmi, bo nie chciał pokazywać tego kikuta – i to jest pierwsze działanie. Albo czerpiemy z tego korzyści i jesteśmy podobni do żebraków, którzy podsuwają przechodniom kalekie części ciała po to, żeby ci ludzie się litowali nad nimi i wrzucali pieniążki. I my często tak robimy, że słabości w gruncie rzeczy przynoszą nam korzyść, bo od chorego przecież nie będzie się wymagało niczego, wszystko się będzie za niego robiło i tak dalej.

Dzisiaj skupmy się na tym człowieku, który obrał taktykę chowania się. Są takie zakamarki, w których tak głęboko schowaliśmy się, że sami o własnych siłach nie potrafimy nic uczynić. I musi się znaleźć ktoś – może to być Pan Jezus, może to być Jego natchnienie, a może to być człowiek, który natchniony przez Pana Boga, wyciągnie nas na światło dzienne, pomimo tego, że stawiamy opór. I skonfrontuje nas z naszą słabością. To jest pierwszy stopień, który ten człowiek mi da, pierwszy stopień, żebym ja zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że jestem w jakimś stopniu kaleki, ale jednocześnie ten ktoś, kto mnie wyciągnął na środek, może mnie uzdrowić. I warto poszukać w sobie takich możliwości, których boimy się użyć. Może dynamizmów, które już dawno uschły, ponieważ kiedyś ktoś nas może zranił, albo nam udowodnił, że jesteśmy beznadziejni w jakiejś dziedzinie. A wcale tak być nie musi.

Najważniejszą rzeczą jest wyjście na środek i skonfrontowanie się ze swoją słabością. Tu mi przychodzi na myśl mój przyjaciel niepełnosprawny, który ma niesprawne palce, ale maluje, naprawę dobrze maluje. Sprawność z jaką to robi, z jaką chwyta pędzel w te kikuty powoduje pełen podziw. W gruncie rzeczy można by powiedzieć, że ten człowiek chwali Pana Boga. Jak on to zrobił? – nie wiem, nie wiem jakie procesy zachodziły w jego wnętrzu. Nigdy mi się z tego jakoś nie zwierzał, ale jednocześnie to pokazuje, że nasze słabości mogą być naszą siłą i mogą tak naprawdę chwalić Pana Boga – o ile nie będziemy uciekali, albo na przykład czerpali z nich korzyść – tylko po prostu zmierzenie się z nimi.

 





Uroczystość Bożego Ciała
(Mk 14, 12-16. 22-26) „Bierzcie, to jest Ciało moje.”



Każda uroczystość, każde święto chrześcijańskie obliguje nas do tego, abyśmy zweryfikowali swoją wiarę. Dzisiaj fundamentem wiary w obecność eucharystyczną Jezusa Chrystusa jest wiara w życie wieczne. Czy to coś dla mnie znaczy w konkrecie mojego życia?

Co to znaczy, gdy ja wyznaję wiarę w życie wieczne? Niestety, bardzo często jest to taka bardzo mglista wiara, że jak mówi poeta: - Nie wszystek umrę. Ale żadnych konkretów. Na przykład wyobrażamy sobie czasem, że wystarczy dobrze przeżyć życie, aby ono było pełne dobrych uczynków i wtedy niejako automatycznie życie wieczne mi się należy! Otóż nic z tych rzeczy. To nie jest tak, jak ze studentem, który uczciwie przejdzie wszystkie egzaminy, napisze pracę dyplomową i należy mu się magisterka. Otóż nie, życie wieczne jest darem. Darem od Pana Boga. I w tej perspektywie należy je rozpatrywać. Jeżeli inaczej to pojmujemy, nic nie zrozumiemy z Eucharystii. Oczywiście jest to rzeczywistość, która przekracza nasze zrozumienie. Dla mnie jest to zdumiewające – a przecież obcuję z Eucharystią na co dzień – że odbywa się to wszystko w taki bardzo prosty sposób. Tak jak to dzisiejsze czytanie z Ewangelii św. Marka, kiedy Jezus zaprosił do spożycia Paschy swoich uczniów. Prostym gestem wziął chleb i powiedział, że to JEST Jego Ciało i dał im do spożycia. I to samo uczynił z winem.

Myślę, że nacisk należałoby położyć na słowo JEST. Autentycznie tutaj mamy do czynienia z obecnością osoby Jezusa Chrystusa. Nie tylko osoby, a całej historii, bo w Eucharystii jak w soczewce jest cała historia przygody Boga z człowiekiem. I to nie tylko obecność Chrystusa, obecność Ojca i Ducha Świętego, ale także więź między Nimi. To wszystko jest nam darowane.

Pytanie do mnie: - Jaką ja mam świadomość, spożywając Ciało i Krew Jezusa Chrystusa? Czy jest to może tylko rytuał, który pozostał mi po rodzicach, ponieważ mnie tak wychowali? Jak na co dzień wygląda to pogłębianie wiary?

To święto Bożego Ciała jest złączone z procesją, która mówi nam, że nie wystarczy tylko obecność tu i teraz i spożywanie Ciała Jezusa, ale trzeba Go także wynieść na zewnątrz. Każde moje wyjście z kościoła po niedzielnej mszy świętej - zakładając, że ja przystępuję do Komunii Świętej - jest procesją eucharystyczną, a ja jestem obecnością Chrystusa. Na ile daję Mu się przemienić? Na ile rzeczywiście żyję Nim, a na ile jest to tylko mgnienie - ta godzina w tygodniu obecności na Mszy świętej. Bo to także ode mnie zależy, od mojej pracy. Chrystus zrobił wszystko, co miał do zrobienia. Teraz moja rola. Jakie wnioski ja wyprowadzam z tego, że jestem żywą monstrancją, mało tego - ten człowiek obok mnie także jest stworzony na obraz i podobieństwo Boga i w jego żyłach płynie Boża Krew. Czy to coś dla mnie znaczy w konkrecie mojego życia?

Jeżeli nie wysnuwam żadnych wniosków i jeżeli coniedzielna Eucharystia mnie nie przemienia, to znaczy, że jestem hermetyczny na łaskę Pana Boga. Można by zrobić taką wycieczkę w historię swojego chrześcijaństwa i zobaczyć, jakie uczyniłem postępy od momentu, kiedy to po raz pierwszy przyjąłem Ciało Chrystusa. Czy rzeczywiście coś drgnęło we mnie? Czy też jest to po prostu zwykły coniedzielny rytuał? Co to znaczy, że ja spożywam ten kawałek chleba, który JEST Jezusem Chrystusem w moim życiu? Czy to ma jakieś znaczenie?







Niedziela Trójcy Przenajświętszej
(Mt 28, 16-20) „Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem.
A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata.”




/fragm./

Oczywistością dla każdego człowieka jest, że pragnie jedności z drugim człowiekiem. Rodzimy się ze wspólnoty dwojga ludzi, cały czas żyjemy we wspólnocie, co więcej, jeżeli człowiek zaczyna się w ciągu swojego życia wycofywać z tej wspólnoty, jeśli ubrda sobie w głowie, że sam może wykreować siebie i niepotrzebny mu drugi człowiek i świat, to zaczyna się pogrążać w chorobę psychiczną. Im bardziej oddalamy się od drugiego człowieka, tym bardziej tworzymy swój własny hermetyczny świat i zamykamy się w nim. Z założenia, z natury jesteśmy nakierowani na drugiego człowieka, on jest pewnego rodzaju lustrem, a jednocześnie przekazuje nam wszystko, co nam do życia potrzebne.

W dzisiejszej Ewangelii Jezus posyła swoich uczniów i mówi, żeby chrzcili wszystkich i nauczali. To nauczanie jest warunkiem tego, że On będzie z nami aż do skończenia świata. To znaczy, jeśli ja zbliżyłem się do tej tajemnicy, że jestem istotą, która potrzebuje drugiego człowieka, dlatego że jestem stworzony na obraz i podobieństwo Trójcy Świętej, to ja będę to głosił – i wtedy Chrystus będzie ze mną. Jeżeli nie będę głosił tej prawdy w postaci delikatności, miłości, pochylenia się nad drugim człowiekiem, to wtedy Chrystusa nie będzie w moim życiu.

Cudowny cytat z Listu świętego Pawła do Rzymian:
Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście Ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: „Abba, Ojcze!”

Otóż jesteśmy adoptowanymi dziećmi Pana Boga. A po czym to poznać, że ta adopcja przyjmuje realne kształty w moim życiu? Mianowicie po tym, że w moim życiu coraz bardziej zostaje usunięty lęk. Im głębiej będę mówił do Pana Boga „Ojcze!”, tym mniej będzie we mnie lęku, a co za tym idzie więcej będzie otwartości w stosunku do drugiego człowieka. Lęk przed drugim człowiekiem, przed prawdą o mnie samym, powoduje, że ja się zamykam, że w człowieku następuje taki psychiczny kolaps.

W pewnym sensie można by powiedzieć, że to odwieczne paranoidalne pragnienie człowieka bycia Bogiem zamienia się w totalną samotność, tak jak to w Fauście Goethego szatan mówi o sobie: - Ja jestem zawsze sam! Droga niektórych ludzi wiedzie ku takiej totalnej samotności, a my z założenia jesteśmy powołani do czegoś zupełnie innego – do wspólnoty miłości na wzór Ojca, Syna i Ducha Świętego.

Według jakiej idei żyję, takim się staję.








Niedziela Zesłania Ducha Świętego
(Dz 2,1–11),
(J 15 26-27; 16,12-15) On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy


Dzisiaj obchodzimy Uroczystość Zesłania Ducha Świętego – Tego, który jest Miłością.
Miłością między Ojcem i Synem tak silną, że jest Osobą.

/fragmenty/

Jak już powiedziałem na początku, Duch Święty jest darem miłości i jedności, a więc nie jest czymś, co nam jest dane indywidualnie, tylko dla naszego rozporządzania. Bardzo często właśnie popadamy w taką sprzeczność, że usiłujemy dla siebie coś zyskać. Najpełniej wyraża się On w działaniu. Przed chwilą czytaliśmy taki fragment z Dziejów Apostolskich, kiedy widzieliśmy apostołów przemawiających różnymi językami. Tak naprawdę nie chodzi tutaj o język obcy, który słyszeli Partowie, Medowie i Elamicii oraz wszyscy inni pobożni Żydzi. Można mówić wieloma językami, a w żadnym z nich nie mieć nic do powiedzenia. Nie chodzi tutaj o dar dla poliglotów, ale o inny język, język uniwersalny. Najlepiej streścił to święty Paweł w Liście do Galatów: Owocem zaś Ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie.

Warto poszukać w sobie, czy mogę w ten sposób siebie zdefiniować. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie te rzeczy nie są dla mojego indywidualnego użytkowania, tylko to są sprawy, które łączą mnie z drugim człowiekiem. My bardzo często popełniamy taki błąd – a później się dziwimy, że nasze modlitwy nie zostały wysłuchane – mianowicie często modlimy się o dary tylko i wyłącznie dla siebie. Duch Święty nie jest chłopcem na posyłki, który ma kreować moją osobowość, aby wyrastała ponad tłum i wspólnotę. To jest Ktoś, kto powoduje, że ja miłuję nie samego siebie wyłącznie, ale drugiego człowieka, że jest we mnie radość – ale zwróćmy uwagę, że radość też jest przeznaczona i promieniuje dla innych ludzi, jest we mnie pokój – ale nie jest tak zwanym świętym spokojem, że wszystko mi jest obojętne i nic nie jest w stanie mnie ruszyć, tylko to jest pokój, który promieniuje na innych ludzi. Taki człowiek pełen pokoju nic nie musi mówić, samą swoją obecnością już w pewien sposób kreuje otoczenie, tworzy więzy.

Cierpliwość, uprzejmość, dobroć, to jest wszystko to, co mnie łączy z drugim człowiekiem. Jeżeli będę się modlił do Pana Boga wyłącznie o dary dla samego siebie, to kompletnie nie zrozumiałem nic z wylania Ducha Świętego i wtedy moje modlitwy będą służyły podtrzymaniu mojego egoizmu. A nie o to chodzi. Człowiek odkrywa samego siebie w relacji do drugiego człowieka. Nigdy nie zbudujemy naszej osobowości, nigdy nie odczytamy naszego prawdziwego imienia siedząc w zaciszu gabinetu i analizując samego siebie. To wszystko są dary pełne dynamizmu, które tworzą wspólnotę. Można by nawet zaryzykować takie stwierdzenie, że to wszystko, co oddziela mnie od wspólnoty, absolutnie nie jest darem Ducha Świętego, tylko innego ducha – ducha tego świata, ducha szatana, który mnie separuje od innych ludzi. Duch Święty jest mi po to dany, żeby łączyć i budować wspólnotę. (...)
To jest dar skierowany do tego, żebym budował wspólnotę, Jeżeli moim zamiarem jest tylko i wyłącznie kreowanie samego siebie, to mijam się z tym, co Duch Święty chce mi dać. Może dlatego nasze modlitwy są takie bezowocne – modlimy się o różne dary, które mają nam dać satysfakcję, a tak naprawdę niespecjalnie obchodzi nas czy to komuś przyniesie pożytek, czy też nie – tylko mnie ma przynieść pożytek!

Warto zadać sobie pytanie: - Czy jest we mnie miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie? To są owoce Ducha Świętego.








VI Niedziela Wielkanocy
(J 15, 9-17) - Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.
Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję.



/fragment/

Osobiście jest mi bardzo bliski taki kontemplacyjny kierunek filozofii – fenomenologia. Fenomenolodzy mówią, że aby zrozumieć jakieś zjawisko, ja najpierw muszę wysprzątać swoje wnętrze i oczyścić się ze wszystkich skojarzeń, z całego bagażu swoich doświadczeń – uczynić taką redukcję. Po co? Ażeby wpuścić ten przedmiot, który kontempluję albo tego człowieka, którego poznaję, do swojego wnętrza. I dopiero wtedy, po jakimś czasie, po szeregu wglądów, sytuacji i tak dalej, objawi mi się sens tego zdarzenia.

Bardzo podobnie jest w Ewangelii. Powinniśmy nasycać się nauką Jezusa, chociaż jej nie rozumiemy. Tak jak uczniowie, oni chodzili z Nim, rejestrowali to, co robił, co mówił, ale nie potrafili zgłębić sensu, Dopiero musiało nastąpić to wydarzenie w postaci śmierci Jezusa, żeby zrozumieli co znaczą te słowa „Nikt nie ma większej miłości, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. I te słowa, że On ich powołuje: „Nie wyście mnie wybrali, ale Ja was wybrałem”. Do Niego należy życie, On jest wszystkim. Każdy z nas ma dary Ducha Świętego. Jak ja w ciągu życia wykorzystuję to, co mi zostało dane? Jezus mówi do apostołów, że gdy odejdzie, Duch Święty o wszystkim ich pouczy, wyjaśni, wyłowi, pokaże sens. Pokaże sens, że Jezus jest Drogą, Prawdą i Życiem. Ale, żeby to nastąpiło, to nie wystarczy tylko chrzest. Ja muszę tak, jak apostołowie, otworzyć się i napełnić Jego nauką, chociaż jej nie rozumiem.

Przyjmij to, co do ciebie mówi Jezus, niezależnie od tego czy to rozumiesz, czy nie rozumiesz, niech to się stanie częścią ciebie, medytuj nad tym, módl się tymi słowami, a przyjdzie taki dzień, kiedy staniesz przed wydarzeniem, w którym nagle – to będzie taka erupcja - sens tego wszystkiego się objawi. Oczywiście nie jest to zdarzenie jednorazowe, to jest szereg zdarzeń w moim życiu. I to jest współdziałanie człowieka obdarzonego rozumem i sercem z łaską Ducha Świętego. Ja muszę uczynić to, co jest w mojej mocy. Przebywać z Nim. Jego naukę przyjmować nawet wtedy, kiedy ona jest sprzeczna z moim doświadczeniem – odrzucić tą całą gamę swoich doświadczeń po to, żeby wpuścić Go do swojego wnętrza. I dopiero wtedy, napotykając konkretne wydarzenie, nagle zobaczę głębię tego wszystkiego. Tak się odbywa współpraca Boga - który jest miłością i który zaprasza nas do tej postawy - z łaską Ducha Świętego, którą to łaskę każdy z nas przez chrzest ma w sobie.








V Niedziela Wielkanocy
(J 15, 1-8) - Ja jestem prawdziwym krzewem winnym.


Wspólnym obrazem, którym posługują się wielcy mistycy – niezależnie jakiej religii – jest taki obraz, że świat jest złudzeniem, że żyjemy wśród złudzeń. I wydaje mi się, że im starszy jest człowiek, tym bardziej w naturalny sposób do tego dochodzi. Coś, co kiedyś w latach młodzieńczych wydawało się czarno-białe bez żadnych półcieniu i niuansów, nagle po latach, gdy patrzę na te rzeczy, albo gdy oceniam będąc człowiekiem dojrzałym innych ludzi, to okazuje się, że to nie jest takie łatwe, że tak naprawdę ulegałem złudzeniu posługując się czarno-białymi schematami. I palącym pytaniem u wszystkich tych ludzi, którzy są blisko Pana Boga i doświadczają Jego obecności jest: - Jak przedrzeć się do tej prawdziwej rzeczywistości?

Ta metafora, której w dzisiejszej Ewangelii używa Jezus mówiąc o sobie, że jest krzewem winnym i my jesteśmy wszyscy powszczepiani w Niego, chyba jest takim kluczem do tej rzeczywistości. Mianowicie, Jezus mówi, że bez tego filtra, którym On jest, nie możemy doświadczyć prawdziwej rzeczywistości, będziemy tylko przechodzili od złudzenia do złudzenia. Sądzę, że warto się wpatrzeć w ten obraz. Nie ma naprawdę innej drogi, wszystko czegokolwiek doświadczam, podobnie jak gałązka jest wszczepiona w pień i wszystko co jest przez pień wyciągane z ziemi, jest przez ten pień filtrowane i podawane dalej do gałązki. Dokładnie tak samo jest ze mną.

Rozwój życia duchowego polega na tym, że ja zastępuję te iluzje, którymi karmi mnie współczesny świat, ludzie, gazety, tak zwana większość, czy sondaże, ja zastępuję tym, co mówi Chrystus. On jest jedynym filtrem poprzez który oglądam świat i wtedy dopiero go widzę w sposób prawdziwy. Bez Niego wszystko przybiera karykaturalne rozmiary, wszystko nie jest tym, czym powinno być. Sądzę, że warto ciągle zadawać sobie to pytanie: - Jak ja oceniam to, co mnie w życiu spotyka, innych ludzi, tę rzeczywistość, która mnie dotyka? Czy usiłuję bezpośrednio się z nią skontaktować, czy jednak ciągle próbuję patrzeć takimi oczami na świat, jak patrzy Jezus? Bo to jest jedyne prawdziwe spojrzenie, innego nie ma. Inne prowadzi do ciągłych iluzji, a co za tym idzie – ponieważ każda iluzja jest zniszczalna i przeznaczona do zniszczenia – niesie za sobą cierpienie, kiedy upada jedna po drugiej i w końcu się denerwuję na to, że mnie świat oszukał i że ludzie mnie oszukali. Nie ma innego doświadczenia niż właśnie przyjęcie tego filtru, którym są słowa Jezusa.
(...)








Niedziela Dobrego Pasterza
(J10, 11-18) - Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a moje Mnie znają.


Dzisiaj jest Niedziela Dobrego Pasterza, w związku z czym chyba każdy z nas powinien zadać sobie takie bardzo proste pytanie: - Kto jest MOIM pasterzem?

Jest takie stwierdzenie w psalmie „Pan jest moim pasterzem, kogóż miałbym się lękać? Przed czym miałbym czuć trwogę?” Można by to twierdzenie odwrócić i zapytać samego siebie: - Czy są we mnie obszary lęku, obszary strachu - panicznego, paraliżującego – o moją przyszłość, o moją karierę, o mój sukces, o to, czy będę się podobał innym, czy nie? Jeżeli te obszary mojego życia napełniają mnie lękiem i strachem, to odpowiedź jest jednoznaczna, że Pan nie jest tutaj moim pasterzem. Warto by sobie zrobić katalog rzeczy, które mnie przerażają, bo wtedy namacalnie będę widział gdzie, w jakich zakamarkach, w jakich sferach mojego życia Pan Bóg- pomimo tego, że jestem chrześcijaninem, pomimo tego, że się do Niego przyznaję - nie jest jeszcze moim pasterzem.

To jest to niesamowicie wyzwalające, jeżeli Jezus jest moim pasterzem, ale my bardzo często chcemy, żeby nas zbawiał ktoś inny, niż Jezus. Człowiek jest taką istotą, która potrzebuje autorytetu, potrzebuje wzorca. Ja nie mogę żyć w sposób anarchistyczny, bez żadnych wzorców i zawsze kiedy wyrzucam Pana Boga – przestaję Mu ufać – z jakiś sfer mojego życia, to zawsze na to miejsce wskakuje inny, samozwańczy autorytet, któremu oddaję cześć: są to mody panujące, to, że ktoś mi dyktuje, jak mam się zachować w takiej sytuacji, a jak w innej i tak dalej. A ja łykam to wszystko i przyjmuję takich małych pastuszków w moim życiu, którzy niestety wiodą mnie na manowce... Jezus zupełnie odwrócił funkcję przełożonego. Przełożony, mistrz, nauczyciel, to jest ten, który karmi sobą trzodę, a nie korzysta z tej trzody! I to jest chyba klucz do życia każdego z nas, bo każdy z nas ma „pod sobą” można by powiedzieć podwładnych - jest to, na przykład, władza rodzicielska w stosunku do dzieci. Jak to jest ze mną? Czy ja, jako przełożony nawet najmniejszej wspólnoty, nawet najmniejszej grupki ludzi, umiem ich karmić sobą? Bo wtedy Jezus będzie moim pasterzem i co więcej, jeśli On jest moim pasterzem, to ja będę to potrafił!

Myślę, że warto sobie zadawać to pytanie: Kto jest moim pasterzem? Ponieważ wtedy nie będę musiał nikomu nic udawadniać, ani snuć sieci intryg po to, żeby zdobyć autorytet. Jest takie powiedzenie, które bardzo mi się podoba: Mistrz łowi bez przynęty, ponieważ sam został złowiony. Nie musi dokonywać cudów pomysłowości, ponieważ sam jest napełniony swoim pasterzem. I tak jest w życiu chrześcijańskim, człowiek dla którego naprawdę liczy się Chrystus, to co On powiedział, Jego Ewangelia, to będzie niejako ściągał do siebie innych ludzi i „zarażał” tą wolnością. Nie będzie dał się okiełznać przez żadnego rodzaju układy i pomimo tego, ze będzie cierpiał na tej ziemi, to będzie naprawdę człowiekiem wolnym. To pokazują losy Apostołów.

Do mnie należy wybór: albo wybieram sobie Boga za pasterza, albo szukam innych, takich pastuszków „autorytecików” i wtedy będę musiał snuć całą sieć intryg, przewidywać miliony sytuacji, które mogą mi się zdarzyć i te sytuacje będą mnie nieustannie napawały lękiem – co ze mną będzie, a czy mi wyjdzie, czy odniosę sukces, a czy wywrę dostateczna presję na drugim człowieku, a czy inni będą mi jedli z ręki i tak dalej. To wszystko odpada w momencie, kiedy Pan jest moim pasterzem.







III Niedziela WIelkanocy
(Łk 24, 35-48) - Zatrwożonym i wylękłym zdawało się, że widzą ducha.


Chciałbym zwrócić uwagę na reakcję uczniów – oni zobaczywszy Jezusa, pomimo tego, że już mieli pierwsze świadectwa tego, że zmartwychwstał, jednak traktowali Go jako ducha, jako zjawę. Jak można to przełożyć na nasze relacje? W relacjach międzyludzkich jest bardzo często tak, że drugiego człowieka zaczynamy traktować jako zjawę, ducha. Jak Jezus leczy z tego uczniów? Na trzy sposoby:

Po pierwsze mówi do nich i to jest wskazówka dla naszych relacji z drugim człowiekiem. Jeżeli przestajemy mówić do drugiego człowieka, to bardzo często nasze milczenie powoduje, że zaczynamy go postrzegać jako ducha.

Dalej Jezus pokazuje swoim apostołom rany i tu też jest wskazówka do relacji między osobami. Mianowicie, ja dopiero wtedy tak naprawdę zaczynam współodczuwać z drugim człowiekiem, kiedy wiem, co leży głęboko na jego sercu, co go przebija, co go rani, niszczy. I ten człowiek potrafi mi o tym opowiedzieć i również ja potrafię mu opowiedzieć o tym, co mnie niszczy. Oczywiście nie jest to w takiej konwencji, jak to śpiewali w Kabarecie Starszych Panów: „trzaska koszula, tu popatrz kula, tam szwabska blizna” - oczywiście podlane alkoholem, bo wtedy bardzo często jesteśmy skłonni do obnażania swoich ran, tylko chodzi o rzeczowe i konkretne pokazywanie swojego wnętrza drugiemu człowiekowi. To umacnia bliskość.

I trzecia rzecz – Jezus wspólnie spożywa z nimi posiłek. Dzisiaj bardzo często zapominamy o roli posiłku, o roli dzielenia się, w dobie fast-foodów, kiedy wpadamy gdzieś na szybkiego hamburgera popijając pół litrem coca-coli i lecimy dalej nie dzieląc się z innymi. To wydarzenie jakim jest spotkanie i wspólny posiłek jakoś zatraciło dzisiaj swój sens.

A więc trzy rzeczy, które nas zbliżają i otwierają na siebie. Rozmowa - głęboka rozmowa, która bardzo często dotyka naszych ran, przedstawianie drugiemu człowiekowi tego, co nas boli, ale nie w formie pretensji czy wymachiwania swoimi ranami, tylko rzeczowego zastanowienia się. I wreszcie wspólne dzielenie się. Te trzy rzeczy są niezmiernie istotne. W dzisiejszej Ewangelii Jezus kładzie nacisk na trzy rzeczy i tym przekonuje swoich uczniów po Zmartwychwstaniu. To zbliża nas także między sobą.






Niedziela Miłosierdzia Bożego
(J 20, 19-31) Pokój wam!






Poniedziałek Wielkanocny
(Mt 28, 8-15) Pusty grób.


/fragm./

Kolejny dzień słuchamy o wydarzeniach śmierci i Zmartwychwstania Jezusa, na pozór tak odległych, ale to są historie, które tu i teraz zachodzą w naszych sercach. Jeżeli w życiu przydarzy nam się cos złego – przynajmniej my tak to oceniamy – albo jakieś fiasko, to uciekamy stamtąd czym prędzej, tak jakbyśmy budowali grób, zataczali kamień i stawiali na dodatek strażników. Obawiamy się wrócić do tego miejsca, nie chcemy, czas upływa, to wydarzenie coraz bardziej staje się odległe i coraz bardziej obrasta w różnego rodzaju mity i legendy, coraz straszniej oddziaływuje na moje tu i teraz. Tego typu groby fundujemy też w przyszłości, lękając się co będzie za chwilę, za tydzień, za rok, za dziesięć lat. Z takich grobów wydobywa się trupi jad, który zatruwa nasze życie rozgrywające się tu i teraz.

I co trzeba zrobić? Ewangelia mówi wyraźnie, że tam nie ma żadnego grobu i nie ma żadnego trupa. Kamień już dawno został odsunięty, a strażnicy uciekli. Tylko ja muszę, tak jak kobiety, tak jak Jan i Piotr, iść do tego grobu i zaglądnąć do środka i zobaczyć, że tam nie ma trupa. A my ciągle jakbyśmy się uparli, żeby omijać to wydarzenie, nie konfrontować się z nim. Im więcej czasu upływa, tym trudniej skonfrontować się z rzeczywistością.

Śmierć zwarła się z życiem, jak śpiewaliśmy. Mimo, że życie umarło, to jednak zmartwychwstało. Jeżeli w to uwierzę, to zobaczę, że dookoła mnie naprawdę zaczną dziać się cuda, zupełnie inaczej będę patrzył w swoją przyszłość i zupełnie inaczej będę oceniał te wydarzenia, które miały miejsce, a które tak bardzo poszarpały moje serce. Jedne i drugie okażą się drogą do zmartwychwstania tu i teraz. Obyśmy wszyscy tego doświadczyli tego w naszym życiu.






Wielkanoc
(J 20, 1-9) Zmartwychwstanie Pańskie


Święty Paweł w 15 rozdziale I Listu do Koryntian wypowiada takie zdanie: „ A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest moje nauczanie i próżna jest wasza wiara”. Pokazuje jakby z dwóch stron: jeżeli nie ma tego wydarzenia, to oczywiście wszystko jest bez sensu, jest blagą i udawaniem, ale pokazuje również, że jeżeli we mnie Chrystus nie zmartwychwstaje, jeżeli nie mam tego typu doświadczeń, to również próżna jest moja wiara. To będzie wiara odziedziczona po rodzicach, ale bezmyślna i nic tak naprawdę nie dająca.

Pytanie, które się rodzi natychmiast to: - Jak doświadczyć Zmartwychwstania?
Odpowiedzią może być dzisiejsza Ewangelia. Zresztą wszystkie postacie w Nowym Testamencie, które głęboko doświadczają Zmartwychwstania Pańskiego w swoim życiu, to są postacie, które przechodzą przez rozpacz. I zobaczmy tę dzisiejszą scenę, ten bieg do pustego grobu. To jest bieg rozpaczy po sens. Święty Piotr biegnie pewnie po to, żeby wykrzyczeć przeprosiny za zdradę. Święty Jan, dla którego umarł Chrystus, jego miłość i sens jego życia, biegnie także po sens. Wszystkie postacie najpierw przeżywają głębokie załamanie, głęboką rozpacz – również kobiety, które siedzą przy grobie i jak to kobiety, pozostają pomimo, że nie ma żadnej nadziei. Także Nikodem, ten nocny czciciel Jezusa, który już po fakcie znowu nocą przynosi sto funtów mirry i aloesu, żeby zabalsamować ciało. Również Józef z Arymatei, który ukrywał się z obawy przed Żydami, ale w końcu poszedł, poprosił Piłata o ciało Chrystusa i złożył je w swoim własnym grobie. Są tacy ludzie, którzy za przyjaźń płacą pieniędzmi, ale rzadko swoją osobą. Ale i tym osobom Chrystus pojawił się jako Zmartwychwstały.

Można by powiedzieć tak, że w wydarzeniach naszego życia – szczególnie bolesnych – może się ujawniać Chrystus. Zdumiewa mnie zawsze, że posłużę się słowami Kirkegaarda, który powiedział, że Pan Bóg w Jezusie Chrystusie i Jego Zmartwychwstaniu nie porzucił swojego incognito. Że pusty grób może być zarówno spekulacjami na temat tego, że Pan Bóg nie zmartwychwstał , jak i może być motywem zmartwychwstania. Może być przyczynkiem do takiej filozofii w stylu Alberta Camusa – heroicznego wpychania głazu absurdu na szczyt nie wiedząc o tym, że on spadnie z powrotem. A może być także aktem głębokiego zawierzenia, że ten grób, którym jest moje życie, moje różnego rodzaju doświadczenia rozpaczy, może zaowocować Zmartwychwstaniem. Wybór należy do mnie.

Święty Augustyn kiedyś powiedział, że modlitwa to jest taki stan w życiu człowieka, gdy zamykam oczy i uświadamiam sobie, że Pan Bóg stwarza świat w tym momencie. I można by powiedzieć, że wiara jest takim momentem w moim życiu w którym zamykam oczy i czuję dokładnie, że w tym momencie ten zapieczętowany grób zostaje rozwalony. Co będzie naszym udziałem? To zależy od naszej otwartości: można się zamknąć, można się otworzyć...

Święty Paweł w różnych swoich listach powtarza bardzo znamienne zdanie, że aby doświadczyć zmartwychwstania, trzeba najpierw umrzeć z Chrystusem. Trzeba umrzeć w tych różnych swoich doświadczeniach życiowych. Pan Bóg przychodzi do nas w historii naszego życia, nie cudzego. W zupełnej akceptacji tego, co zostało mi dane, również jeżeli jest to naznaczone cierpieniem. I właśnie w tym cierpieniu On przychodzi. Proszę zwrócić uwagę, że życie Jezusa też było takie – tę podróż do Domu Ojca, do radości, do wspólnoty ze swoim Ojcem odbył właśnie poprzez krzyż i poprzez krzyk: - Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?! I to jest normalna droga człowieka, jedyna – nie ma innej. Nie mamy co tragizować. Zmartwychwstanie i jego radość musi być nieodłączna od przyjęcia krzyża. Nie da się wyabstrahować któregoś z tych elementów, muszę je przyjąć razem. Jeżeli nie przyjmę, to zawsze będzie to odrzucenie. Co będzie naszym udziałem? Czy rzeczywiście doświadczę zmartwychwstań różnego typu w rożnych rodzajach moich przeżyć, czy też będę się zmagał z absurdem swojego życia. To zależy też oczywiście też od łaski Pana Boga, ale również od mojej otwartości. Tego Wam moi drodzy życzę, żeby ta cześć naszego życia, która jeszcze nie wierzy w Zmartwychwstanie, która zmaga się z absurdem, otworzyła się na to, że grób jest pusty. To znaczy, że Chrystus przezwyciężył śmierć, że mamy drogę nadziei otwartą i to od nas zależy, czy się też otworzymy na to doświadczenie. Obyśmy wszyscy tego doświadczyli. A trzeba pamiętać, że tego typu doświadczenie – jak znowu pisze święty Paweł - jest głupstwem dla tego świata. Znaczy to, że jeśli będę swoje życie ujmował tylko w kategorii rozumu, a nie przekroczę tego rozumu – co wcale nie znaczy zaneguję – to wtedy nie doświadczę Zmartwychwstania Pańskiego. Jest coś więcej od naszego życia, coś więcej od naszych kalkulacji, coś więcej od nasze logiki materialnej, czy formalnej – jest Pan Bóg, który nieustannie prowadzi nas do zmartwychwstania. Obyśmy wszyscy doświadczali na drogach naszego życia tego typu jedności z Chrystusem.








V niedziela Wielkiego Postu
Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze,
zostanie tylko samo,
ale jeżeli obumrze,
przynosi plon obfity.

(J 12, 20-33)


Gdybyśmy tak z zewnątrz popatrzyli na życiorys świętego Wojciecha, to okazuje się, że patronem Polski jest jakiś nieudacznik – człowiek, który dwa razy był wyrzucany z biskupiej stolicy, schronił się do klasztoru. Zaczął misje w Prusach i na początku dał się zabić. Ale zupełnie inaczej to wygląda, gdy uprzytomnimy sobie, że równie podobnie można popatrzeć na młodego Żyda z Nazaretu - też nieudacznik. Trzy lata nauczania, zostawił dwunastu Apostołów, nic tak naprawdę nie zrobił. Ukrzyżowany pod Poncjuszem Piłatem.

Widocznie nie chodzi tutaj o jakiś spektakularny sukces, ale chodzi raczej o rozwój naszego wnętrza, o to jak patrzy na nas Pan Bóg, a nie jak nas oceniają ludzie. Dzisiaj trudno nam to może zrozumieć, dlatego, że nasze czasy są czasami sukcesu. Nawet jeśli go nie odniosę, to przynajmniej powinienem się tak zachowywać, jakbym go odnosił.

Natomiast w życiu według Ewangelii chodzi o sukces zupełnie inny – chodzi o jedność człowieka z samym sobą i z Bogiem, a niestety bardzo często jest tak, że aby odzyskać tę jedność ze sobą samym, ja muszę uchodzić w oczach innych ludzi za kogoś, kto jest nieudacznikiem, kogoś komu nie wyszło. I takie są konsekwencje wcielania w życie przykazań Bożych, bycie wiernym do końca, nawet jeśli pokpiwają ze mnie, czy mają to za nic. To nie jest istotne.

Ewangelia jest o tyle trudna, że gdy ja ją stosuję w życiu, ona mnie - można by powiedzieć - wyłuskuje ze stada ludzkiego (przepraszam, że tak dość pogardliwie to brzmi) i czyni mnie nieznośnie indywidualnym. To znaczy, ja odzyskuję swoje prawdziwe oblicze i nie muszę już definiować siebie w oparciu o tło, którym jest społeczeństwo, czy grupa, czy nawet rodzina. Przecież to Jezus powiedział: - Kto nie ma w nienawiści ojca, matkę, brata, siostrę a nawet i siebie samego, nie jest Mnie godzien. A dzisiaj padają bardzo podobne słowa, mianowicie o umieraniu:

Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze,
zostanie tylko samo,
ale jeżeli obumrze,
przynosi plon obfity.


Tak naprawdę życie nasze jest po to, żeby je zasiać, żeby obumarło i wydało plon. A na pewno nie wyda tego plonu, jeśli będę umizgiwał się do mód tego świata kosztem Ewangelii.

Zwróćmy uwagę, co mówi święty Paweł w liście do Filipian o sobie: - „Z dwóch stron doznaję nalegania”. Z jednej strony chce umrzeć (bo wtedy będzie blisko Chrystusa i nie jest to bynajmniej dezercja czy rejterada, jest to po prostu pragnienie miłości), a z drugiej strony doznaje innego nalegania, chce zostać, bo to jest korzystnie – jak pisze do Filipian – dla was (i tu mamy zapomnienie o samym sobie). To nieistotne jak on wypadnie, istotne jest to, co go ożywia, jaki wewnętrzny motor porusza jego życiem, szczególnie jego życiem duchowym.

Warto się głęboko zastanowić i odpowiedzieć sobie na pytanie: - Komu ja naprawdę służę? Bo sukcesy tego świata szczęścia ze sobą nie niosą. Natomiast bliskość Pana Boga, ten wewnętrzny pokój, który On może dać, to jest na pewno głębokie szczęście. Kto przynajmniej w minimalnej cząstce tego doświadczył, ten będzie wiedział o co chodzi. Obyśmy wszyscy doznali takiego głębokiego pokoju związanego z tym, że idziemy śladem Jezusa Chrystusa i niekoniecznie musimy odnosić spektakularne sukcesy. Ważne, żeby nas ożywiała miłość i żebyśmy coraz bardziej odnajdywali siebie samego, swoje prawdziwe oblicze, nie to fikcyjne na pokaz dla innych ludzi, dla społeczeństwa, tylko dla Pana.








IV niedziela Wielkiego Postu
(J 3, 14-21) – - dialog Jezusa z Nikodemem.


/fragm./

Wyobraźmy sobie taką sytuację, że jesteśmy na wakacjach w górach, idziemy na samotną całodzienną przechadzkę ... i zgubiliśmy drogę. Ale widzimy, że naprzeciwko nas idzie jakiś człowiek i informuje, że tą ścieżką dojdziemy do naszego celu. I my wtedy wpadamy we wściekłość, obrzucamy go obelgami i mówimy, że on gwałci naszą wolność nakazując iść tą ścieżką. Absurdalna opowiastka!

Kupuję skomplikowane urządzenie elektroniczne, czytam instrukcję obsługi i mówię: No nie, to że ktoś mi każe wcisnąć te, a nie inne przyciski, to jest zamach na moją wolność! Ja powinienem sobie wciskać to, co mi do głowy przyjdzie! Następny absurd!

Nie będę mnożył więcej absurdów, ale gdy się temu przypatrzeć, to można oglądnąć swoje życie w tego typu absurdach. Robimy coś, kończy się to fiaskiem i mamy pretensje do wszystkich dookoła. I takie pretensje mamy do Pana Boga.

Wszędzie w świecie obowiązują prawa, począwszy od najprostszych fizycznych praw. W naszym życiu duchowym obowiązują prawa duchowe. Ja po to mam świadomość, po to mam rozum i rozeznanie sytuacji, po to mam przyjaciół, po to mam Pismo Święte, żeby w końcu się zorientować, że coś jest nie tak i należałoby zmienić postępowanie. To że Pan Bóg każe mi jakieś rzeczy robić, to nie jest zamach na moją wolność, wręcz odwrotnie – to jest moja wolność.

W dzisiejszym pierwszym czytaniu pada takie przedziwne sformułowanie z ust proroka Jeremiasza: - „Dokąd kraj nie wywiąże się z swych szabatów, będzie leżał odłogiem przez cały czas swego zniszczenia, to jest przez siedemdziesiąt lat". Co to znaczy „kraj nie wywiąże się z swych szabatów”? Szabat to był ten dzień ostatni stworzenia, w którym Pan Bóg odpoczął. Gdy sięgniemy do Księgi Rodzaju to zobaczymy, że Bóg stwarzał świat w ciągu sześciu dni, a siódmego dnia skończył, a nie odpoczął. Żydowscy komentatorzy mówili, że ten siódmy dzień to był odpoczynek Pana Boga i ten odpoczynek też został stworzony specjalnym aktem stworzenia. Jeżeli w moim życiu przez cały czas zanurzam się tylko i wyłącznie w tym codziennym rytmie, a nie naśladuję Pana Boga, nie przestrzegam Jego prawa, żeby ten siódmy dzień rzeczywiście był przeznaczony przede wszystkim dla mnie i dla moich bliskich, to niestety dopóki się nie wywiążę z tych szabatów czyli czytaj: niedziel, to naprawdę kraj mój, czyli moje życie będzie leżało odłogiem.

Żydowski myśliciel, filozof i teolog Abraham Joszua Heschel w swojej znakomitej książeczce o szabasie powiedział w ten sposób, że „człowiek przez sześć dni usiłuje podporządkować sobie świat, a w siódmym dniu jego wysiłki powinny iść w tym kierunku, żeby podporządkować siebie samego”. Wydaje mi się, że jest to klucz do wielu naszych tragedii życiowych. Wtedy, kiedy się coś zwali, naturalnym odruchem człowieka jest szukanie kozła ofiarnego. Coś się rozsypało w moim życiu, to szukam winnych, a na ogół ci winni znajdują się pod ręką i są to moi najbliżsi ... Rzadko kiedy – i to trzeba rzeczywiście wyrobienia duchowego – sięgamy do swojego wnętrza, że to być może ja przekroczyłem jakieś prawo Boże (może nawet nie miałem świadomości, że przekraczam), ale te prawa działają naprawdę nieuchronnie. Bóg jest miłosierny, On nam daje czas, ale nie możemy wymagać od Niego, żeby uchylał swoje prawa z tego powodu, że my popełniamy błędy.

Dzisiejsza rozmowa ewangeliczna z Nikodemem mówi o tym, że Bóg przyszedł na świat nie po to, aby przeprowadzić sąd, tylko objawić pewne prawa. Jeżeli z powodu moich zaniedbań coś się zawaliło, to nie jest to kwestią tego, że mam się oburzać na prawa, które złamałem, tylko raczej na siebie. I dokładnie tak wygląda sąd. To nie jest żadna kara Boża. Jezus przyszedł po to, żeby mi obwieścić prawa, które rządzą moim duchem, moim wnętrzem.

(...)

Jezus mówi do Nikodema coś, czego Nikodem nie rozumie, że trzeba się powtórnie narodzić z Ducha, żeby ujrzeć Królestwo Boże. Każdy z nas jest mieszaniną ziemi i Nieba, rzeczy przemijających i nieprzemijających, skończoności i nieskończoności. Jeżeli w moim życiu większość działań będzie miało na sobie znak skończoności i przemijalności to będę w ten sposób postępował, że ciągle będę zdziwiony, że w moim życiu jest rozsypka i wewnętrzny rozgardiasz. Ja się muszę narodzić powtórnie.

Niestety z mojego osobistego doświadczenia wynika, że te powtórne narodziny na ogół zdarzają się wtedy, kiedy rzeczywiście się wszystko w życiu rozsypuje, kiedy siedzę i zastanawiam się nad tym – nie kto jest winien, tylko gdzie ja popełniłem błąd. I wtedy dopiero jest szansa, że ta rzeczywistość, której prawa złamałem, a która mnie osądziła – a tym osądem było fiasko mojego życia – że ta rzeczywistość wcale nie jest zła. To ja popełniłem błędy.

Jezus przyszedł po to, żeby mi to objawić, że muszę jeszcze raz duchowo się narodzić, że nie wystarczy tylko ten fizyczny świat, który mam dookoła siebie, nie wystarczą moje mądre ludzkie pomysły, albo sugestie tych wszystkich, którzy mi podpowiadają jak żyć. Ja jestem stworzeniem duchowym także. Nie mogę ani zdradzać ziemi po której stąpam, ani zdradzać Nieba z którego jestem skomponowany. To musi być harmonia między Niebem i ziemią. Jeżeli zaniedbuję jedną z tych rzeczy, niewątpliwie kończy się to fiaskiem. Są tacy ludzie, którzy zapominają, że są z prochu i nie stąpają już po ziemi, a ich zaangażowania niszczą najbliższych. I tacy, którzy zaniedbują ten wymiar duchowy i znowu pogrążają się w pyle ziemi.

Sąd to nie jest to, że Pan Bóg mnie każe za moje złe postępowanie. To jest objawienie tych praw, które obowiązują w życiu duchowym. Jeżeli ja je łamię, one z konieczności złamią mnie. My niestety bardzo często powtarzamy taki absurd, o którym mówiłem na początku, że urągamy temu, który pokazuje nam drogę, sądząc, że on gwałci naszą wolność. Nie jesteśmy równorzędnymi partnerami Tego, który nas stworzył. To On nam dał życie i On nam dał prawa. Nic dziwnego, że gdy je łamiemy, to niestety, ale w naszym życiu jest dysharmonia.






III niedziela Wielkiego Postu
(Wj 20, 1-17) – Dekalog
(J 2, 13-25) – wypędzenie kupców ze świątyni.


/fragm./

Przykazania Boże nie dotyczą moralności. To nie są prawa moralne, to są prawa bytu, albo niebytu. Bóg nie jest Bogiem jakiegoś tam Izraela, On stworzył wszystko. Jeżeli w to wierzę, że wszystko co istnieje, wszystko co przemija, wszystko co umiera jest Jego autorstwa, to to, co On do mnie mówi, nie jest jakąś moralnością, którą ja mogę wybrać, albo mogę zstąpić ją inną. To są prawa istnienia. Jeżeli ja ich przestrzegam, wtedy żyję. Jeżeli przestaję przestrzegać – umieram, ale nie umieram tylko ja, umierają także po trosze ci wszyscy, którzy są w obrębie mojej odpowiedzialności, którzy żyją pod jednym dachem ze mną, z którymi się spotykam.

Jest takie przedziwne zdanie w tym czytaniu z Księgi Wyjścia, że Pan Bóg za występki rodziców, dziadków i pradziadków karze ludzi do trzeciego i czwartego pokolenia, natomiast nagradza do tysięcznego. Ciekawe, że Księga Wyjścia wiedziała już o tym, o czym pisze współczesna psychologia. Bardzo często bywa tak, że gdy słyszę opowieść o moim dziadku czy moim ojcu, o jego dobrych stronach, ale i o błędach, to widzę, że to jestem ja, że dokładnie powielam pewne schematy, które zostały mi wszczepione w momencie, kiedy jeszcze nie miałem krytycznej oceny rzeczywistości. My dziedziczymy – takie jest prawo ludzi żyjących na wschód od Edenu, poza Rajem. Ten kto ma wgląd w historię swoich rodziców, może się niestety przyłapać na tym, że postępuje dokładnie tak samo jak oni, pomimo że w dzieciństwie sprzeciwiał się temu co jego rodzice robili w stosunku do niego. Jakimś przedziwnym prawem dziedziczymy to wszystko.

To byłaby rozpaczliwa sytuacja, gdyby nie było wyjścia, ale jest. Wyjściem są te prawa istnienia, które nie są tyko prawami moralności, ale są prawami metafizycznymi gdzieś w głębi mnie zakorzenionymi, które daje mi Pan Bóg i przy pomocy których walcząc z sobą samym - takim jaki jestem, z całą tą schedą po moich rodzicach, dziadkach i praszczurach - mogę rzeczywiście zwyciężyć samego siebie.

Dzisiejsza Ewangelia o uprzątnięciu świątyni mówi również o moim wnętrzu. Ewangelia świętego Jana jest tak zbudowana, że wszelkie historyczne fakty z życia Jezusa mają też drugi dno, ten wymiar symboliczny. Jezus usuwa ze świątyni wszystko, co ją zanieczyszcza i tak samo chce zrobić ze świątynią mojej duszy. Prędzej czy później to nastąpi - albo z moim udziałem, albo bez mojego udziału. Wszelkie ludzkie kryzysy, które gdy życie wydaje się toczyć normalnie, nagle mnie dopadają i powodują trzęsienie ziemi wokół mnie, są spowodowane właśnie tym zaniedbaniem, że ja systematycznie nie uprzątam świątyni swojego wnętrza. Nie ma innego wyjścia.

Symboliczne jest to, że Jezus wyrzuca woły, baranki i gołębie. Byk jest symbolem nieokiełznanej zmysłowości. Baranek, zwierze stadne, symbol naszej stadności – ile to razy usprawiedliwiamy się, że inni tak robią, stado tak robi, to ja też – i wreszcie gołąb, płochliwe stworzenie, które boi się wszystkiego. Będziemy tacy, jeżeli nie będziemy nieustannie się konfrontowali z samym sobą, jeżeli biernie przyjmujemy to, co zostało nam dane. To, co zasiałem, powróci do mnie. Istnienie ludzkie jest o tyle tragiczne, że powraca także to, co zostało we mnie wsiane bez mojej wiedzy. Jedynym lekarstwem są te prawa bytu, Dekalog. Jezus zna mnie na wylot, wszak jestem Jego stworzeniem.

Śpiewaliśmy w psalmie responsoryjnym: Słowa Twe Panie dają życie wieczne! To nie jest jakaś abstrakcyjna nagroda, którą kiedyś uzyskamy po naszej śmierci. To się dzieje już tu i teraz. Już tu i teraz ja walcząc ze sobą, uprzątając tę świątynię mojego ciała, mojego wnętrza, ja mogę doświadczyć Królestwa Bożego. Jezus mówi: - Królestwo Boże jest pośród was, na wyciągnięcie ręki. Ale nie ma innej drogi jak stoczenie walki z sobą samym, jak pokonanie tych duchów przeszłości, które ciążą na moim postępowaniu, na moich wyborach. Najpierw muszę je sobie uświadomić, a później je zneutralizować. Nie da się wymazać naszej pamięci, ale można ją przemienić.






VI niedziela zwykła
(Mk 1, 40-45) – uzdrowienie trędowatego


/fragm./

Nikt z nas nie jest Panem Jezusem i nikt nie uzdrawia jak Jezus. Trzeba pamiętać, że jeśli chodzi o zło i ludzi pełnych nieprawości (w każdym z nas są jakieś elementy zła) i jeżeli zabieramy się do reformowania takich ludzi, to musimy sobie najpierw zadać pytanie, czy mamy tyle mocy w sobie. Czy czasem nie będzie sytuacji odwrotnej, że chcąc podać rękę komuś głęboko zdemoralizowanemu i będąc przekonanym, że to też jest dziecko Boże - bo jest - ja nie zarażę się tym złem. I w pewnych sytuacjach, kiedy dochodzę do wniosku, że chciałem komuś podać rękę, a jego destrukcja przechodzi na mnie, rozsądniej chyba będzie zachować dystans. Może się to komuś wyda mało miłosierne, ale ratuję przede wszystkim siebie, ponieważ gdybym się zdecydował na pomoc temu człowiekowi, on mógłby mnie zniszczyć. Oczywiście, że są takie sytuacje, że mogę i powinienem pomagać i to mnie również będzie kosztowało, ale nie nastąpi we mnie destrukcja. I są takie sytuacje, kiedy nie sposób zaradzić o własnych siłach. Może się w tym kryć pewnego rodzaju pycha, że ja tak jestem przekonany o swojej doskonałości, że mogę iść i śmiało nawracać wszelkich ludzi zdemoralizowanych i zniszczonych. Niekoniecznie, są jeszcze inne środki – całe spektrum działań: ja mogę się modlić za tego człowieka, mogę ofiarować coś z sobie, jakieś swoje wyrzeczenie. My tego nie doceniamy, ponieważ nasz świat ceni działanie, które przynosi natychmiastowe skutki. Ale są takie działania, oparte na mocy Bożej, które może natychmiastowych skutków nie przyniosą, ale zapraszają również Boga do działania. Gdyby tak nie było, to można by poddać w wątpliwość sens istnienia na przykład klasztorów kontemplacyjnych, gdzie ludzie nie uzdrawiają, nie pracują dla dobra wspólnego, ale modlą się i ofiarowują swoje życie. Takie działanie też ma głęboki sens.

W scenie uzdrowienia trędowatego przez Jezusa proszę zwrócić uwagę - mając cały czas na względzie, że trąd jest synonimem grzechu - na odwagę tego chorego człowieka. On będąc świadomym konsekwencji, z jakimi może się spotkać wyszedł poza wspólnotę trędowatych. Mógł zostać obrzuconym kamieniami i napiętnowany, a jednak wyszedł do Jezusa. Jezus wbrew przepisom, łamiąc schematy dotyka tego człowieka. Chrystus niejako bierze na siebie to zarażenie i w pewnym sensie sam się stawia poza społecznością, bo każdy, kto dotknął trędowatego, również był uważany za trędowatego, zaciągał rytualną nieczystość i musiał przejść okres kwarantanny. Jezus świadomie to robi i w pewnym sensie gorszy świadków tego wydarzenia. Są takie sytuacje, że jeśli ja mam czystą intencję, a mogę być - wśród tych, co stoją z dystansu i obserwują moje działanie - posądzony o nieczystą intencję, to wydaje mi się, że warto naśladować Chrystusa narażając się na złą opinię ze strony obserwatorów, którzy nie rozumieją moich działań.

Pytanie: jakie są moje intencje, co mną powoduje? Czy pycha? Czy chęć poklasku? Czy po prostu to, co mówi Ewangelia: Jezus zdjęty litością, miłosierdziem nad drugim człowiekiem, który potrzebuje mojej wyciągniętej ręki?

Są rzeczy, które przerastają nasze siły i wtedy zbawienny jest dystans (oczywiście nie chodzi tu o obojętność), ale są takie sytuacje, kiedy powinienem interweniować bez względu na to, czy zostanę posądzony o takie, czy inne intencje. Ważne, co się dzieje w moim sercu.








IV niedziela zwykła
(Mk 1,21-28) Uzdrowienie opętanego w Kafarnaum
"Duch nieczysty zaczął nim miotać i z głośnym krzykiem wyszedł z niego"


/fragmenty/

Jak mozolnie uczniowie - ci, którzy byli najbliżej Pana Jezusa - dochodzili do tej prawdy, że On jest autentycznym, prawdziwym Bogiem i człowiekiem. Nie docierało to jakoś do elity Izraela, do członków Sanhedrynu, do faryzeuszów, do saduceuszów. Rzadko zdarzali się wśród elity ludzie, którym Jezus zasiał swoją nauką, postawą i autorytetem, ziarno niepokoju – do nich należał Nikodem oraz Józef z Arymatei. Ten proces dochodzenia do tego, że Chrystus jest Mesjaszem, jest trudny i bolesny u uczniów.

Jedyną postacią w Nowym Testamencie, która nigdy nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Jezus jest Bogiem ... jest szatan, diabeł. On ma stuprocentową pewność. Dlaczego Jezus każe mu milczeć? Każe mu milczeć, kiedy ten wychodzi z krzykiem i oznajmia, wręcz głosi: - Wiem kim jesteś, Synem Bożym, Jezusie Nazarejczyku! Przyszedłeś nas zgubić! Dlatego, że to nie jest prawda. Prawda nie polega tylko na wiedzy czy wierze, ale także na wcielaniu jej w życie. Szatan jest oddzielony od Pana Boga, wiem kim On jest, ugruntował się w swojej postawie i dlatego to, co mówi, jest nieprawdą, bo on nigdy się nie nawróci.

Warto zwrócić uwagę, na tą sprawę, że prawdziwie ludzka postawa człowieka, który dąży do wiary, to jest postawa, która nieustannie kwestionuje samą siebie, nieustannie zadaje pytania, nieustannie się waha. Pewność stuprocentowa ma jakieś szatańskie piętno w sobie - ja nie mówię tutaj o prostych rachunkach matematycznych, co do których mogę mieć pewność, chodzi mi o sytuację egzystencjalną człowieka. Zawsze kiedy spotykamy człowieka, który z niewzruszoną pewnością coś Wie Naprawdę, to na ogół jest to terror i narzucanie swojego zdania. I jest tam jakiś pierwiastek szatański - nawet jeżeli by głosił Pana Boga. Taki człowiek zamiast łączyć, niestety, ale dzieli innych ludzi. Podział jest sygnaturą szatana.

Warto zwrócić uwagę na to, że szatan wychodzi z tego człowieka z krzykiem. Jest takie powiedzenie, że ten, kto krzyczy, wydaje się nie mieć racji. Ta prawda o krzyku - można by powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju teologia krzyku – dotarła do mnie we Włoszech w Orvieto, kiedy zwiedzałem cudowną katedrę, wszystkim polecam, żeby wysupłali parę euro i weszli do bocznej kaplicy i oglądnęli freski Luca Signorellego z Sądu Ostatecznego. Tam do mnie dotarło, że wszyscy ludzie, którzy są tam przedstawieni, strącani do Piekła, mają twarze w grymasie krzyku. I to nie jest krzyk bólu, to jest krzyk wściekłości i rozpaczy nad tym, że coś się stało w sposób nieodwracalny, że już nie ma drogi powrotnej. Wtedy sobie uświadomiłem to, że gdy ja krzyczę na innych ludzi, mam dokładnie taki sam wyraz twarzy, jak ci ludzie potępieni z fresku Signorellego. Niesamowita jest intuicja artystów, którzy malowali Sądy Ostateczne - ludzka twarz, wykrzywiona krzykiem. Diabeł, wychodzący z człowieka z krzykiem. Zawsze, kiedy krzyczę na innych ludzi, kiedy w rozpaczy, wściekłości i bezsilności usiłuję wywrzeć na nich presję, jest we mnie jakiś pierwiastek szatański.

W Księdze Izajasza, w pieśni, która – na pięć wieków przed Chrystusem mówi o Nim - jest napisane: - „On nie da słyszeć swojego podniesionego głosu, ani krzyku na dworze”. Nie będzie krzyczał! Jedno z błogosławieństw mówi: - błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię. Do ludzi cichych należy ziemia. Ci wszyscy, którzy krzyczą, zdają się nie mieć racji. Krzyk pokazuje, że jestem wewnętrznie rozdarty.

Jeszcze jedna rzecz, duch nieczysty wychodząc z tego człowieka, raz mówi o sobie w liczbie pojedynczej, a raz w liczbie mnogiej. Pan Bóg zawsze jest jednością, szatan zawsze jest rozbiciem. Krzyk i rozbicie wewnętrzne to jest sygnatura szatana.

Zobaczmy jak bardzo ta Ewangelia jest aktualna dzisiaj, w stosunku do nas. Warto prześledzić, zobaczyć grymas swojej twarzy wtedy, kiedy krzyczę. Na pewno jest tam jakiś pierwiastek wewnętrznego rozbicia, rozdarcia. To nie jest Boże. Bóg charakteryzuje się milczeniem, ciszą, autorytetem, który nie jest wywieraniem presji, tylko tak jak w synagodze w Kafarnaum – ludzie zdumiewali się Jego nauką, bo uczył jak ten, który ma moc.






III niedziela zwykła
(Mk 1, 14-20) - Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!


/fragmenty/

Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię. W momencie kiedy Syn Boży stał się człowiekiem, nastąpiła pełnia czasów. To oznacza, że Pan Bóg to, co miał do powiedzenia, powiedział. Nic innego nam już nie powie, ostatnim Jego słowem był Jezus Chrystus, o tym czytamy w Prologu Ewangelii świętego Jana. Nic innego nie będzie nam dodane. Królestwo Boże jest już tu i teraz, obok. Chrystus w Ewangelii bardzo często o tym mówi, żebyśmy nie dali się zwieźć różnego rodzaju domorosłym prorokom, że oto tam, albo tu, albo gdzie indziej jest nasze szczęście. Ono jest pośród nas.

Gdy byłem młodym klerykiem, mieliśmy wykłady z filozofii o Gotffriedzie Leibnitzu. Niesłychany umysł, człowiek z przełomu XVII i XVIII wieku – polityk, fizyk, metafizyk, matematyk, filozof, teolog. Cesarz Fryderyk Wielki powiedział o nim, że to chodząca akademia. Szczególnie poirytowało mnie to, co ten człowiek powiedział: - ”Żyjemy w najlepszym z możliwych światów”. Chyba trzeba być ślepcem, żeby coś takiego powiedzieć! Ale teraz po latach wydaje mi się, że Leibnitz miał rację. Dokładnie to samo mówi Ewangelia, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów.

Hans Urs von Balthasar powiedział kiedyś w ten sposób: Pan Bóg, gdy stwarzał ten świat, zawsze opatrywał każdy akt stworzenia słowem, że jest to dobre. A gdy stworzył człowieka, powiedział, że jest bardzo dobry. Bóg, gdy umierał na krzyżu i patrzył na świat, też mówił, że ten świat jest dobry. Gdybyśmy patrzyli tylko z punktu widzenia logiki, to powiedzielibyśmy, że to jest chore, że to są stwierdzenia jakiegoś chorego umysłu, który źle percypuje i nie widzi nędzy tego świata. Ale jeżeli przyjmiemy Boży punkt widzenia to możemy założyć następującą rzecz, że być może to ja jestem ślepy, może ja tego wszystkiego nie widzę, co widział Jezus chodząc tutaj na ziemi. Czy przypomina sobie ktoś z nas – bo ja sobie nie przypominam - jakiś fragment Ewangelii, w który Jezus narzekałby? Na to, że przyszedł może w nieodpowiednim momencie na ten świat, że nikt Go nie chce słuchać, że wszyscy się od Niego odwracają... On tutaj mówi o istocie rzeczy, a ludzie odchodzą i mówią: - Posłuchamy Cię innym razem, bo bredzisz! Nigdy nie padło żadne takie słowo, nie miał także pretensji, gdy umierał na krzyżu, a wszyscy Jego uczniowie się rozproszyli, zostało tylko kilka niewiast i młody Jan. Z tego wniosek, że Chrystus nie przyszedł przerabiać ten świat, On nie chce go zmienić. On chce zachęcić nas, żebyśmy już tu i teraz weszli do Jego królestwa. Ono jest tu obecne i wtedy zobaczę, że ten świat jest naprawdę najpiękniejszym z możliwych. Ale wpierw muszę założyć, że to ja jestem ślepy i dać się mu poprowadzić. Tak wynika z Ewangelii.

Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” – mówi druga część zdania. Święty Paweł robi takie dwa rozróżnienia, że w nas jest człowiek wewnętrzny i zewnętrzny. W Drugim Liście do Koryntian mówi w ten sposób: - „Niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, ale wewnętrzny odnawia się z dnia na dzień”. I tak powinno być. Jeżeli ja chcę dostrzec piękno tego świata, harmonię, która jest w nim, to muszę wejść już tu i teraz do królestwa Bożego. A nie da się inaczej wejść jak przez nawrócenie. Nawrócenie to jest porzucenie rożnego rodzaju schematów i filozofii, które zostały mi wszczepione w ciągu życia – tego oprogramowania – i pójścia za Jezusem. Żeby się nawrócić i pójść za Jezusem ja muszę coś opuścić, wyjść. Dzisiejsza Ewangelia o tym właśnie mówi. Jezus powiedział: „Pójdź za Mną!”, a oni zostawili ojca, łódź i to wszystko, czym się zajmowali. Oczywiście od nikogo z nas Pan Bóg nie wymaga, żebyśmy nagle zostawiali swoje rodziny, tylko żebyśmy porzucili te schematy, które w naszym życiu przynoszą nam tyle cierpienia i ludziom, którzy z nami przebywają i wreszcie zaczęli iść za Nim. Realizacja tego, czego chce od nas Chrystus wymaga zaprzeczenia samemu sobie, wymaga odnalezienia tego wewnętrznego człowieka i królestwa Bożego, które jest wewnątrz mnie.

Jezus mówi nam, że nie musimy do niczego dorastać, nikomu niczego nie musimy udowadniać, w świecie do którego chce nas zabrać nie ma ludzi mniejszych i większych, wszyscy, którzy tam wejdą doświadczają Jego miłości, nie muszą mieć autorytetu, nawet wtedy kiedy są niszczeni przez innych, te ciosy są zadawane w pustkę, ponieważ ich tam nie ma, oni są wewnątrz. To nie jest zamknięty świat mizantropa, to jest coś, co istnieje we mnie, a być może ja nigdy tego nie zakosztowałem, ponieważ nigdy nie poszedłem za Nim. Czepiam się ciągle swoich utartych schematów, poglądów i z determinacją klinicznego kretyna usiłuję zmieniać ten świat dookoła. Jeżeli nie będzie we mnie Bożej miłości, tego doświadczenia człowieka wewnętrznego, to na nic się nie zda, będę tylko przez cale życie cierpiał i z głębokości swojego cierpienia, szaleństwa, tragedii i rozpaczy, rozdawał ciosy innym ludziom. To nie chodzi o to, żebym nagle porzucił swój zawód, nie, tylko popatrzył z innej perspektywy. O można to dostrzec, z tym, że jest to kwestia doświadczenia. Najpiękniejsze kazanie, najwspanialszy tekst, który rzuca mnie na kolana w danym momencie, nie jest w stanie tego uczynić za mnie - jedynie naśladowanie mojego Pana, Jezusa Chrystusa. I wtedy z krzyża mojego życia będę patrzył na ten świat i będę wiedział, że on jest dobry. Może ja tego nie osiągnę do końca, ale przynajmniej jest mi potrzebny przebłysk tego. Gdy przynajmniej raz doświadczę tej rzeczywistości, nieustannie będzie się ona we mnie rozwijała. Natomiast, gdy będę usiłował zmieniać w pocie czoła tą swoją zewnętrzną osobowość, oddziaływać na innych, zdobywać autorytet tym, że walnę pięścią w stół, to nic z tego nie wyjdzie. Będzie to tylko rozpacz i ruiny dookoła mnie.

”Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”.
Nie ma innej drogi. Jak śpiewaliśmy w psalmie: Daj mi poznać Twoje drogi, Panie. Naucz mnie chodzić Twoimi ścieżkami. Prowadź mnie w prawdzie według Twych przykazań.






II niedziela zwykła
(1 Sm 3,3b-10.19) - powołanie Samuela
(J 1,35-42) - powołanie Apostołów



Nikt z nas nie jest samotną wyspą. Nikt nie jest samotną wyspą – to tytuł książki nieżyjącego trapisty Tomasza Mertona. Dlaczego akurat o tym wspominam? Dlatego, że bardzo często zapominamy o wspólnotowym wymiarze naszego życia. Rodzimy się ze wspólnoty dwojga ludzi, każdy z nas żyje we wspólnocie - ludzie osamotnieni, opuszczeni są bardzo nieszczęśliwi – i także umieramy dla wspólnoty życia z Panem Bogiem. Któż z nas nie modlił się o różnego rodzaju dary i łaski? I zapominamy bardzo często o jednej rzeczy – mianowicie, każda łaska ma wymiar wspólnotowy. Jeżeli ja modlę się o łaskę dla siebie i załóżmy, że ją dostaję i zatrzymuję ją tylko dla samego siebie, to ona błyskawicznie wyparowuje. Jesteśmy wtedy podobni do dzieci, które dostały cukierki, uciekają gdzieś w kąt pokoju i nie spoczną, dopóki nie zjedzą całej torebeczki, żeby się tylko z bratem nie podzielić. Później się okazuje, że to wcale nie smakowało tak, jako sobie człowiek wyobrażał. Wszystko, co mamy, ma służyć wspólnocie. Zaprzepaścimy każdą łaskę, jeżeli nie pamiętamy, że mamy się nią dzielić. Dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że ludzie, którzy występują w dzisiejszej Ewangelii i w czytaniu ze Starego Testamentu z Księgi Samuela, dokładnie to zrozumieli. Weźmy świętego Jana Chrzciciela, on dokładnie wie, że tę łaskę, którą otrzymał od Pana Boga, ma przekazywać dalej, że nie może zatrzymać dla siebie. Dlatego pokazuje na Jezusa i mówi: „Oto Baranek Boży!” I wysyła tam swoich uczniów. Jednocześnie ci uczniowie opuszczają jego i z kolei idą za Panem Jezusem i też nie zatrzymują łaski powołania dla samego siebie, tylko Andrzej idzie do swojego brata Piotra i przekazuje mu to.

Mały Samuel z pierwszego czytania, który słucha słów Pana i jeszcze nie potrafi rozpoznać, że to jest Pan Bóg, rozpoznał to poprzez słowa Helego. Zwróćmy uwagę, że to wszystko dzieje się we wspólnocie. Nikt z tych ludzi nie zatrzymuje łaski dla samego siebie. Jeżeli zatrzymujemy coś dla siebie, to wtedy to wszystko wyparowuje. Jeżeli natomiast przekazujemy dalej, okazuje się, że to również nas buduje. Taka jest logika i dynamika łaski. A więc, jeżeli o coś się modlimy, to pamiętajmy o tym, że to nie ma być wyłącznie dla nas samych, bo wtedy to wszystko zniknie. Nie przyniesie nam żadnej satysfakcji, żadnego szczęścia. To wszystko ma być przekazywane dalej. Jest to niezmiernie ważne, dlatego, że każdy z nas niejako z natury jest egocentryczny i egoistyczny. W ciągu życia mamy wyzuwać się z tego naszego egoizmu. Taki egoizm może być również w relacji do Pana Boga. On się bardzo często przejawia na przykład w takich sytuacjach, kiedy człowiek chodzi na Mszę Świętą tylko wtedy, kiedy mu odpowiada atmosfera, a nie chodzi, kiedy mu przestaje odpowiadać.

Jezus zapytał apostołów: „Czego szukajcie?” Czego ja tak naprawdę szukam? Nie chodzi o poszukiwania, którym oddajemy się w codzienności – szukamy pracy, pieniędzy, przyjaźni, protekcji, kontaktów z innymi ludźmi i tak dalej. Chodzi o poszukiwanie ogólne: czego ja szukam w swoim życiu? Jeżeli będę się wymigiwał od tej odpowiedzi, to okazuje się, że bardzo często pod koniec swojego życia, patrząc z perspektywy na to, co przeminęło, to wszystko nie będzie miało żadnego sensu. To jedno z największych cierpień ludzkich, kiedy człowiek patrzy u schyłku swojego życia i widzi, że to wszystko było takie miałkie, że tak naprawdę jego życiu nie przyświecał żaden wielki cel, tylko jakieś małe partykularne cele – nie mówię, że one są złe, nasze życie niesie takie sytuację, że musimy szukać rożnych rzeczy, które zaspokoją nasze codzienne pragnienia, ale także gdzieś w głównym nurcie naszego życia powinno być to wielkie pytanie: - Czego ja tak naprawdę szukam?

Zadziwiającą odpowiedź Jezus uzyskuje od apostołów, Jan i Andrzej pytają: - „Nauczycielu, gdzie mieszkasz?” Przedziwne, tak jakby zupełnie nie odpowiadali na pytanie Jezusa. Co to znaczy: Gdzie mieszkasz? Ja poznam Pana Boga wtedy, kiedy zacznę mieszkać razem z Nim. Wydaje mi się, że tutaj w naszym konkretnym życiu chodzi o modlitwę. Jeżeli w mojej codzienności nie ma modlitwy, to ja nie mieszkam u Pana Boga. Msza święta będzie wtedy owocna, kiedy będzie to zebranie modlitw z całego tygodnia, kiedy zaczynając dzień, zanurzając się w te kilkanaście godzin świadomego życia, ja jednocześnie będę zapraszał do tego Pana Boga, a wieczorem podsumowywał to wszystko. Patrzył na te minione kilkanaście godzin mojego świadomego życia z perspektywy tego pytania „Czego ja szukam?” I wtedy dopiero ta Msza święta, w której uczestniczymy będzie owocna. Ja to wszystko zbiorę i będę mógł przekazać Panu Bogu. Inaczej będzie to tylko taka kurtuazyjna wizyta u Najwyższego raz w tygodniu.

Andrzej poszedł, odszukał swojego brata, Piotra i powiedział: „Znaleźliśmy Mesjasza”. Przekazał to dalej. A jak ja realizuję te talenty, te łaski które otrzymałem? Czy egoistycznie zaciskam je w dłoni i chcę się cieszyć nimi w swojej samotności, co jak się okaże później spowoduje to, że moje dłonie zostaną puste, czy też przekazuję dalej i wtedy okazuje się, że ja również rosnę?

Tu jest też bardzo ważna rzecz, o której zapominamy, a która jest jakąś „czkawką” po grzechu pierworodnym. Mianowicie, my chcemy sobie wszystko sami zawdzięczać. Natomiast w dzisiejszej Ewangelii wszystko przychodzi przez ręce drugiego człowieka. Powołanie apostołów - to Jan Chrzciciel delikatnie pchnął Andrzeja i Jana w objęcia Jezusa. Powołanie Samuela – to kapłan Heli wyjaśnił mu, co to za głos do niego przemawiał. I dokładnie tak samo jest w naszym życiu. Jeżeli ja będę chciał tylko i wyłącznie sobie wszystko zawdzięczać, to niestety na ogół będę błądził. Wszystko, co mnie otacza jest jakimś znakiem Pana Boga. Każdy fakt z mojego życia ma też głębsze wymiary, tylko czy my zastanawiamy się nad tym, czy też ślizgamy się po tym pierwszym znaczeniu, pierwszym wejrzeniu? Nie ma przypadków, wszystko jest zanurzone w Opatrzności Pana Boga i każda rzecz, która z pozoru wydaje mi się niezrozumiała, ona ma naprawdę głęboki sens.

Jeżeli gdzieś tam w głębi mojego życia ciągle powtarzam pytanie: „Czego ja szukam?” to będę umiał zwracać uwagę na te głębsze warstwy rożnego rodzaju spotkań w moim życiu. Jeżeli zaś nie, to będę się tylko ślizgał po powierzchni i całe moje życie będzie zlepkiem – jako to kolokwialnie mówią – albo fartów albo pechów. Nie ma czegoś takiego w życiu chrześcijanina.

Nikt z nas nie jest samotną wyspą, wszystkie te łaski, które Pan Bóg nam przekazał, są do dalszego przekazywania. I musimy nieustannie pamiętać o tym, że jest w nas taka tendencja, jak u Rodziców w Raju – wziąć to jabłko, zerwać go i łyknąć, żeby było tylko moje. To jest bardzo niszcząca tendencja. Wszystko, co mam jest do przekazania, i wtedy dopiero rosnę. Jeżeli zatrzymuję dla siebie, więdnę. Taka jest dynamika łaski. Jeżeli o tym zapomnimy, to na darmo jest uczestniczenie we Mszy świętej czy modlitwie. Ja wszystko co mam, ma również przekazywać. Wtedy dopiero będzie mnie to radowało i cieszyło. Więcej radości jest w dawaniu, aniżeli w braniu – jak podsumował to lapidarnie święty Paweł.






Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi - Nowy Rok
(Ga 4,4-7) - Nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem.
(Łk 2,16-21) - Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu.



Możemy ulec głębokiemu rozczarowaniu, jeżeli przyjrzymy się temu, jak w roku kościelnym obchodzony jest Nowy Rok. Czyżby Kościół nie dostrzegał czasu bilansu, kiedy ludzie składają sobie obietnice, albo przeżywają rozczarowania? Myślę, że podejście Biblii jest nieco inne. Otóż, gdy spojrzymy na Stary i Nowy Testament, to – o zgrozo! – możemy stwierdzić, że Pan Bóg jest wrogiem wszelkiego rodzaju bilansów. W Starym Testamencie wyraża się to w ten sposób, że ilekroć któryś z królów izraelskich chciał zliczyć naród Izraela, otrzymywał od Pana Boga karę. Może dlatego, żeby nie popaść w pychę, żeby w swojej wyobraźni nie doszedł do wniosku, że on jest bogiem. I to niestety grozi każdemu z nas. Jeżeli bilans jest bardzo pozytywny, możemy dojść do wniosku, że jesteśmy panami tego życia. Jeżeli negatywny, możemy odczuć głęboki wstręt do naszego życia. Święty Augustyn ( V wiek po Chrystusie) mówił tak: ”Ludzie mówią, czasy są złe, czasy są trudne. Jednak czasy to my. Jakimi my jesteśmy, takimi są czasy”. I tu nie chodzi o składową, o sumę, ile dobra jest w ludziach i przekształca się na dobrobyt, tylko chodzi o mnie. We mnie się to wszystko rozgrywa.

Chciałbym zacytować jeszcze jednego wielkiego człowieka, mianowicie świętego Pawła, który w II Liście do Koryntian mówi tak: ”Chociaż bowiem niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to jednak ten, który jest wewnątrz odnawia się z dnia na dzień”. Sądzę, że bardzo często w naszym życiu trzeba by odwrócić to stwierdzenie i powiedzieć w ten sposób: - Chociaż człowiek zewnętrzny trzyma się jeszcze nieźle, to ten wewnętrzny marnieje z dnia na dzień. Wobec tego pytanie, co zrobić, żeby nie marniał, żeby to wszystko odbywało się w takim rytmie, jaki proponuje nam święty Paweł, że te rzeczy zewnętrzne są owszem ważne, ale drugoplanowe? Najistotniejsze jest to, co się dzieje wewnątrz nas.

Czyżbyśmy mieli zrezygnować z wszelkiego rodzaju bilansów? Kościół stawia nam przed oczy na początku tego Nowego Roku młodą żydowską dziewczynę z Dzieckiem na ręku – Dzieckiem, które jest Bogiem. I ten Bóg później w swojej Ewangelii będzie upominał nas, żebyśmy się stawali jak dzieci. Co to znaczy „stawać się jak dzieci”? To jest esencja bycia chrześcijaninem. W dzisiejszym czytaniu z Listu świętego Pawła do Galatów pada takie stwierdzenie: „Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: Abba, Ojcze!” Jestem dzieckiem, synem i wołam do Boga „Abba,Ojcze, Tato!”

Co to znaczy być dzieckiem? Kiedyś zafascynowany obserwowałem małego dzieciaka w parku – takie malutkie dziecko, które już chodzi, a jeszcze może nie za bardzo jest rozeznane w świecie, jeszcze może nie zaszczepiliśmy go naszymi dorosłymi kategoriami. Ten dzieciak gonił gołąbka. Muszę powiedzieć, że byłem pod wrażeniem braku zniechęcenia. Mimo, że ten gołąbek dreptał, podfruwał, to dzieciak absolutnie nie rezygnował. W końcu się zmęczył i poszedł do mamy. Podejrzewam, że gdyby w następny dzień poszedłby do parku, zrobiłby dokładnie tak samo, nie wysnuwając żadnych wniosków z wczorajszej porażki.

Co to znaczy i co to ma wspólnego z życiem dorosłym?
My bardzo często jeżeli nie jesteśmy jak dzieci, to albo jesteśmy zanurzeni w sentymentalnych i romantycznych rozważaniach o naszej przeszłości, albo niestety uprawiamy jakieś czarnowidztwo dotyczące naszej przyszłości. To dziecko żyło teraz, w tej chwili. Myślę, że to jest tajemnica Ewangelii, żebyśmy umieli w sobie wyrobić takie nastawienie, żeby żyć TERAZ, w tej chwili. Pan Bóg nie dał nam dwóch chwil jednocześnie, jedna następuje po drugiej, tak jakby sama struktura czasu sugerowała: ”człowieku, zaangażuj się w to, co jest teraz – nie rób wycieczek do swojej przeszłości”. Nam się wydaje, że ludzie inteligentni to są tacy, którzy mają bogate doświadczenie i gdy następuje jakieś wydarzenie, to grzebią jak w worku w tym swoim doświadczeniu i wyciągają odpowiedni wniosek albo zestaw sentencji. Nie! Wydaje mi się, że człowiek inteligentny - według Pisma Świętego – to jest ten, który umiejętnie reaguje na chwilę teraźniejszą, który nie przegapi tego czasu, który przyszedł, czasu sposobnego, tej ”pełni czasów” jak mówi w dzisiejszym liście do Galatów św. Paweł. Ta pełnia czasów polega na tym, żebyśmy pamiętali, że nieustannie jesteśmy dziećmi Pana Boga, że mamy do Niego wołać ”Abba Ojcze”, że mamy się zanurzyć w chwili teraźniejszej i umieć ją smakować. To nie znaczy, że nasza przeszłość nie jest ważna – jest! Nasza przyszłość też, ale to, co będzie, wykuwa się teraz. To, co było mogę również przemienić w chwili teraźniejszej.

Jak to uczynić? Na dwa sposoby: przemianie winien ulec nasz stosunek do rzeczy i nasz stosunek do ludzi. A to wszystko pod hasłem nie osądzania, tylko przyjmowania. My bardzo często osądzamy to, co mamy porównując się z innymi ludźmi. Nie liczy się to, co mam – liczy się to, jak przyjmuję to, co mam. To jest jedna wielka tajemnica, a druga jeśli chodzi o człowieka. Bardzo często gdy spotykamy drugiego człowieka, od razu go osądzamy. Pismo Święte mówi: - nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. No zaraz, ładnie się mówi, ale życie nas zmusza do tego, żebyśmy wydawali osądy. Owszem, ale znacznie rzadziej niż sobie myślimy, że tak jest. W Piśmie Świętym diabeł jest nazywany oskarżycielem, ten który oskarża. Jest napisane: - oskarżyciel naszych braci został strącony. I my mamy chyba gdzieś takiego oskarżyciela na ramieniu, który ciągle podszeptuje nam recenzje na temat siebie, na temat drugiego człowieka.

Zwróćmy uwagę na taką niesamowitą właściwość, która jest w nas – w momencie, kiedy ktoś nas chwali albo gani, burzymy się wewnętrznie. I to nie chodzi o to, czy ten ktoś ma rację, ale burzymy się dlatego, bo wiemy, że zarówno nagana jak i pochwała nie wyczerpuje całej prawdy o nas. Nie jesteśmy tylko tą recenzją, którą w aktualnej chwili wydał jakiś człowiek. Stąd może to wewnętrzne oburzenie, taka wewnętrzna intuicja, że ja jestem nieskończonością, jestem powołany do nieskończoności. Na tej zasadzie Jezus mówi, żebyśmy nie sądzili, żebyśmy nie ulegali tym podszeptom.

A co kiedy życie nas do tego zmusza, bo są takie chwile? Myślę, że wtedy trzeba mieć głęboką świadomość tego, że nasze sądy nie docierają do istoty rzeczy, że one często są powierzchowne. Jeżeli w ten sposób będę umiał przyjmować tą rzeczywistość, jeżeli będę umiał - jak dziecko - zanurzyć się w chwili teraźniejszej i nie korzystać z ”bogatego doświadczenia”, które zdobyłem, ponieważ każdy dzień jest inny i nie da się swojego doświadczenia przełożyć na nowość tego dnia, kiedy innymi słowy staję się dzieckiem, zaufam, że naprawdę Panu Bogu nic się nie wymknęło z rąk... to wtedy okazuje się, że ja staję się człowiekiem wolnym. ”Zostaliśmy nazwani synami, nie jesteśmy już niewolnikami” z naciskiem podkreśla św. Paweł w Liście do Galatów. Inaczej, jeżeli nie wyrobię w sobie, nie otworzę się na tą świadomość dziecięcia – Jezus też chciał być dzieckiem, to jest jakaś głęboka sugestia skierowana do naszego życia – to będę nieustannie niewolnikiem wydarzeń, które mnie spotykają i ludzi, którzy są na mojej drodze, będę wisiał na ich opiniach, ich oskarżeniach albo pochwałach. I wtedy ciągle w mojej głowie będzie się kotłowało, to co było wczoraj i co będzie jutro, a tymczasem teraźniejszość – która jest dotknięciem wieczności w moim życiu - będzie gdzieś bokiem umykała.

O Maryi dzisiejsza Ewangelia mówi, że: ”zachowywała wszystkie te sprawy w swoim sercu”, zarówno dobre jak i złe. Nie osądzała, Ona wniknęła niejako pod powierzchnię wydarzeń. Ojcowie greccy mówią o takich ludziach, którzy żyją jak dzieci, żyją chwilą teraźniejszą, innymi słowy o świętych: - Dioratikos. To znaczy, ci, którzy przeniknęli pod podszewkę wydarzeń, ale także zgłębili drugiego człowieka. Oni przestali osądzać, przyjmują i żyją chwilą – to jest pełnia.

Myślę, że takie będą moje życzenia dla Was, moi drodzy, w tym Nowym Roku – żebyśmy nieustannie uczyli się tego nowego spojrzenia, żebyśmy nie ulegali presji tego świata, który usiłuje nam narzucić spojrzenie zupełnie inne: jakiś opętańczy wyścig ku czemuś mglistemu, czego sami nawet nie potrafimy nazwać. Tu i teraz - to jest najistotniejsze.






Niedziela Świętej Rodziny
(Syr 3,2-6.12-14), (Kol 3,12-21) ,(Łk 2,22-40).



Dzisiaj obchodzimy święto Świętej Rodziny. Można – czasem tak bywa – grzmieć z ambony na patologie współczesnego świata, potępiać ludzi, którzy żyją bez ślubu, metody in vitro i wytrząsać się nad tymi wszystkimi, którzy nie służą Panu Bogu. Ale myślę, że to nie daje żadnych rezultatów. Można by to porównać do leczenia bólów rakowych Apapem. Wydaje mi się, że chyba najgłębszą genezę, najgłębsze źródło wszelkich niepokojów, które jest w sercu człowieka, a które owocują później rożnego rodzaju trudnymi sprawami, które niszczą nas, tę genezę daje Pismo Święte. Ono najgłębiej tłumaczy te rzeczy, które sprawiają, że w człowieku jest tyle destrukcji, tyle zniszczenia.

Wszystkie dzisiejsze czytania mówią z niesłychaną łagodnością o ojcostwie, macierzyństwie, czy synostwie. Wszystkie delikatnie napominają. To jest jakby sugestia bardzo delikatna, tu nie ma krzyku – tu jest cisza. Są dwa rodzaje ciszy, milczenia: takie milczenie, które jest pustką i które czasem krzyczy oraz takie milczenie, które nic nie mówi, ale jest pełnią i tylko czyni.

Zwróćmy uwagę na tę dzisiejszą Ewangelię. Ona opisuje pewien stary obyczaj żydowski, któremu poddali się Maryja, Józef i Jezus – obyczaj przedstawienia w świątyni. Jest on nakazany przez Pana Boga w Księdze Wyjścia. I pozwolę sobie odczytać ten starożytny fragment (Wj13), ponieważ on jest potrzebny do zrozumienia Ewangelii, a także potrzebny do zrozumienia każdego z nas.

Pierworodnych ludzi z synów twych wykupisz. Gdy cię syn zapyta w przyszłości: Co to oznacza? - odpowiesz mu: Pan ręką mocną wywiódł nas z Egiptu, z domu niewoli. Gdy faraon wzbraniał się nas uwolnić, Pan wybił wszystko, co pierworodne w ziemi egipskiej, zarówno pierworodne z ludzi, jak i z bydła, dlatego ofiaruję dla Pana męskie pierwociny łona matki i wykupuję pierworodnego mego syna. Będzie to dla ciebie znakiem na ręce i ozdobą między oczami przypominając, że Pan potężną ręką wywiódł nas z Egiptu.

Cóż znaczy ten tekst? Warto zwrócić uwagę, że jest on przeznaczony przede wszystkim dla mężczyzn. Można spłycić to, mówiąc, że w Starym Testamencie obowiązuje struktura patriarchalna, czyli mężczyzna, ojciec gra pierwsze skrzypce. Ale można to tłumaczyć jeszcze głębiej, mianowicie dlatego Pan Bóg zwraca się do mężczyzny, ponieważ mężczyzna musi się uczyć pewnych rzeczy, takich, które kobieta ma już w darze – ona już w sobie nosi ofiarę, ona będzie karmiła dziecko swoim ciałem. Mężczyzna musi się pewnych rzeczy uczyć. I Pan Bóg mówi do mężczyzny, że ten obyczaj ma być na pamiątkę wyzwolenia z niewoli, a więc mężczyzna ma być człowiekiem wolnym, nie może być niewolnikiem. Ojciec, głowa rodziny, ma być kimś wolnym. Przecież niewolnik nie może nauczać o wolności, on może tylko o niej marzyć. Tylko człowiek wolny może o wolności świadczyć. I to jest chyba też przyczyna tego, że bardzo często karcenie – które jest słuszne – nie daje żadnych rezultatów, dlatego, że to niewolnik karci drugiego niewolnika. A to jest po prostu śmieszne.

A co zrobić, żeby być człowiekiem wolnym? Bóg w Księdze Wyjścia mówi do mężczyzny, żeby pamiętał o tym, że to On go uwalnia, a mężczyzna ma nieustannie starać się o to, żeby być człowiekiem wolnym. A w tym celu musi nosić dwa znaki podczas modlitwy. Żydzi wzięli to dosłownie i do dzisiaj, gdy się modlą, przyczepiają sobie do głowy między oczami fragment Pisma Świętego, który jest otulony w skórzany futerał albo drewnianą skrzyneczkę, a do prawej ręki przywiązują sobie też fragment Pisma Świętego, który jest rzemieniami przypięty do ramienia. I jak mówi Pismo w Księdze Wyjścia ten znak na ręce ma być znakiem. Ręka jest symbolem czynu, a więc mój czyn ma mówić, nie słowa. Mój czyn ma coś oznaczać. To wszystko mówi Bóg do mężczyzny. A między oczami – to głowa – moje myśli mają być piękne i dopiero piękno myśli oraz czyn powoduje, że moje życie rzeczywiście zaczyna być prawdziwe. Ale to wszystko jest dostępne dla człowieka – dla mężczyzny wolnego, a nie dla niewolnika, który wykrzykuje, denerwuje się i irytuje. Być może są to słowa bardzo mocne, ale tak mówi Pismo Święte. Ja w tej chwili nic innego nie robię, tylko odczytuje to, co mówi Pan Bóg do każdego z nas. To wszystko, co mówi Bóg mężczyźnie, jest jakoś zawarte w kobiecie. Być może, że będę posądzony o feminizm, ale dostrzegam także rożnego rodzaju patologie w życiu niewiast. Widzę to i być może z tego powodu, że kobieta ma w darze to wszystko, jeżeli ona zejdzie na drogę patologii, to ta patologia jest stokroć gorsza niż męska. Mocne słowa, ale tak naprawdę one leżą u źródła wszelkich nieszczęść, które dokonują się w rodzinie. U źródła leży to, że mężczyzna już nie jest ojcem, tylko jest jakimś niewolnikiem, a kobieta stała się jego niewolnikiem. Bardzo mocne słowa, ale chyba sięgające istoty rzeczy.

W Ewangelii mamy rodzinę: Józefa, który nic nie mówi, ale jest człowiekiem czynu – ten człowiek tylko czyni i jego czyny są znakiem, znakiem również dla młodego Jezusa. I Maryja, która jest takim jednym wielkim otwarciem i przyjęciem na to wszystko, co Pan Bóg Jej dał – w Niej nie ma żadnych przeszkód, żeby rozwijała się w Niej łaska Boża. Mamy jeszcze dwie osoby, tak pozornie na marginesie, dwoje starców: Symeon, człowiek syty życia, ale syty w tym sensie, że dotknął wreszcie To, na co oczekiwał – istoty swojego życia – i mówi, że już może w spokoju odejść, zaspokoił wszelkie swoje pragnienia, znalazł głęboki sens. I stara kobieta, które oddaje się całkowicie modlitwie, po tym jak siedem lat była małżonką, a teraz żyje we wdowieństwie. To są głęboko symboliczne postacie i myślę, że nasz umysł powinniśmy zaludniać się tego typu postawami i postaciami. One nas uczą nie wykrzykiwać, nie pouczać, tylko naśladować. A to jest zupełnie co innego.

Te dzisiejsze cudowne czytania, które w taki delikatny sposób mówią nam o tym, co jest najgłębszym pragnieniem i szczęściem człowieka, niech będą dla nas przestrogą a jednocześnie pouczeniem i także, jeżeli zachodzi tak potrzeba, wyrzutem sumienia, bo tylko sięgając do głębi, jesteśmy w stanie coś uleczyć. Natomiast wszelkiego rodzaju znieczulaczami nic nie zrobimy, tylko przedłużymy nasze cierpienia. Amen.






II dzien Bożego Narodzenia - święto św. Szczepana
(Dz 6,8-10;7,54-60) - męczeństwo św. Szczepana.
(Mt 10,17-22) - "Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia.
Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony."



Znowu Kościół każe nam w drugi dzień świąt rozważać męczeństwo i śmierć świętego Szczepana. To brzmi zawsze jak pewnego rodzaju dysonans, fałszywa nuta, zgrzyt. Ale wydaje mi się, że to święto rzuca istotne światło na Boże Narodzenie. Bardzo często zdarza mi się odpowiedzieć na takie oto pytania: ”Dlaczego Pan Jezus nie naprawił świata?” Bo Pan Jezus nie jest naprawiaczem, tylko Zbawicielem i nigdy nam nie obiecywał, że ta ziemia po której stąpamy, zamieni się w raj, a ci ludzie z którymi obcujemy, to będą aniołowie. Dzisiejsza Ewangelia dobitnie zresztą o tym mówi, że człowieka nie da się naprawić, to nie jest rzecz, która gdy się zepsuje, to ją naprawiamy, a gdy nie nadaje się do użycia, to ją wyrzucamy. Nie da się na człowieku odkręcić dekielka, pogrzebać troszeczkę, zmienić podzespoły i będzie chodził nadal. Człowiek jest kimś, kto może – ale nie musi – dać odpowiedź.

Dzisiejsze święto mówi nam o tym, że nie możemy poprzestawać tylko i wyłącznie na wspaniałym nastroju Bożego Narodzenia, że ono domaga się od nas konkretów. Drugiej osoby nie poznajemy w ten sposób, że badawczo wodzimy za nią spojrzeniem, albo wyciągamy jakieś wnioski nie zamieniając z nią ani jednego słowa – a czasem bawimy się w takich antropometrów. Drugą osobę poznaję tylko i wyłącznie w relacji, wchodząc w relacje, które kosztują mnie nieraz bardzo dużo. Może dlatego współczesny człowiek woli o wiele bardziej wchodzić w relacje z rzeczami, niż z ludźmi, bo rzeczy co najwyżej stracę, sprawę jakąś popsuję, natomiast drugi człowiek może mi zadać ranę.

Nie ma rzeczywistego świata poza relacjami i nigdy nie pojmę nic z Bożego Narodzenia, mogę co najwyżej ulec chwilowej nostalgii, jeżeli nie będzie ono owocowało we mnie głębokim kontaktem przede wszystkim z Panem Bogiem i drugim człowiekiem. Naprawiaczy świata jest dużo. Pan Bóg obiecał nam, że nas wyzwoli z grzechu i to nie z grzechu cudzego, tylko z grzechu mojego. I wtedy dopiero w tym procesie nieustannego wyzwalania ja mogę zobaczyć rzeczywistość taką, jaką ona jest – rzeczywistość Bożą. Nigdy na innej drodze!

Bycie naprawiaczem, wiemy jako to się kończy. Są dwie możliwości: naprawiacze świata albo kończą w domu dla obłąkanych, albo kończą jako tyrani. Niezależnie czy areną ich działania będzie rodzina, wspólnota w której żyją, czy też arena historii. Tak się to kończy i nie ma innej drogi. Każdy z nas, czy chce, czy nie chce, daje świadectwo o tym komu, albo czemu służy. Może rozumem rozłupać zagadki tego świata, ale nigdy ich nie zgłębi. Dopiero wtedy mogę wejść w tajemnicę, jeżeli wchodzę w relacje z osobą. Święty Szczepan mnie o tym uczy, że wejście w głęboką relację z Chrystusem obfituje taką wizją, że widzę Niebo otwarte i Syna Człowieczego zasiadającego po prawicy Boga. I widzę to już tu i teraz. To otwiera mnie na zupełnie inną rzeczywistość. Dopóki jestem zamknięty w ścianach mojego rozumu i usiłuję rozwikłać zagadkę świata, mogę to robić do końca świata i jeden dzień dłużej ;) i nigdy nie będzie skutku. Albo skutek będzie jak to w bardzo smutnych słowach określił Tadeusz Borowski w pieśni:

Nad nami noc. Goreją gwiazdy,
dławiący, trupi nieba fiolet.
Zostanie po nas złom żelazny
i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.


To mnie czeka jeżeli będę próbował tylko i wyłącznie – bez relacji z Bogiem i z drugim człowiekiem – zgłębić tajemnicę tego świata. Chrystus namawia mnie nieustannie do zaangażowania. I to Boże Narodzenie będzie tylko nastrojem, który można popsuć, jeżeli tak naprawdę w moim życiu nie będzie głębokiego zaangażowania w Boga i w drugiego człowieka.







III niedziela Adwentu
(J 1,6-8.19-28) - Jan Chrzciciel: Nawracajcie się! Jam głos wołającego na pustyni.



Ostatnio na katechezie, gdy mówiłem o Adwencie większość klas zadała mi takie pytanie:
- Czy w Adwencie możemy chodzić na dyskoteki?

Za takim pytaniem kryje się płytkość wiary. Jeżeli ja sobie zadaję tego typu pytania - czy ja mogę to, czy tamto, czy to nie będzie sprzeczne z Ewangelią albo z przykazaniem - to świadczy, że muszę popracować jeszcze nad swoją wiarą. Powiedziałbym, że jest to pytanie niewolnika. Jeżeli ja zbliżam się do przykazań, ocieram, czy szukam furtki, to świadczy o moim luźnym stosunku do Pana Boga. Między przyjaciółmi prawdziwymi istnieje taka sytuacja, że jeden przyjaciel wyczuwa co może urazić drugiego i tego po prostu nie robi, i wie o tym całym swoim sercem. To jest rzeczywiście przyjaźń, że ja wiem, co może sprawić przykrość drugiemu człowiekowi i tego nie robię. Dokładnie znam jego serce, wiem czego pragnie, a czego nie znosi, nie musi mi tego nikt spisywać. Coś takiego musi być między mną, a Panem Bogiem. Czy ja koncentruję się na przyjaźni z Panem Bogiem, czy koncentruję się na przykazaniach, co mi wolno, a czego nie wolno? My często koncentrujemy się na tym ... żeby ”nie dać plamy”. A ja jestem Jego dzieckiem i mam być Jego przyjacielem.

Jezus przyszedł oddać za mnie swoje życie, ”nawróćcie się” to znaczy: ”bądźcie w Moim domu i czujcie się tutaj dobrze, zaprzyjaźnijcie się ze Mną, bądźcie blisko Mnie, poświęćcie Mi trochę czasu”, a wtedy nie będziecie się musieli zastanawiać nad tym, czy wolno w Adwencie iść na dyskotekę, czy nie. Moja wiara wymaga zaangażowania, żebym poczuł się rzeczywiście jak Jego dziecko, a nie jak gość, który od czasu do czasu jest tylko u Pana Boga z wizytą kurtuazyjną.

Dzisiaj Kościół stawia nam przed oczy świętego Jana Chrzciciela, który występuje w scenerii pustyni i mówi, żebyśmy się nawrócili. Otóż nawrócić się, to znaczy zrobić miejsce dla Pana Boga, być gościem w Jego domu, wsłuchać się w Jego słowa. Ja nie będę mógł tego uczynić, jeśli przynajmniej po części nie zrezygnuję z jakiś swoich działań, jeżeli w moim życiu nie znajdę tej chwili dla Boga samego, jeżeli nadal będę w takim tempie, jak dzisiejszy świat biegnie, biegł razem z nim. To jest niezbędne - każda przyjaźń i każda miłość karmi się czasem poświęconym drugiemu człowiekowi.

Asceza właśnie na tym polega, że ja odmawiam sobie czegoś, nie po to, żeby katować siebie, tylko po to, żeby wyostrzyć swoje zmysły. Po to, żebym słyszał kroki Pana Boga, który przechodzi blisko mnie, a ja - jeżeli żyję w tym hałasie i nie mam takiego czasu izolacji - to nigdy tych kroków nie usłyszę. To jest ważne, żebyśmy zrobili miejsce w tym Adwencie na Pana Boga, wtedy nie będziemy zadawali dziwnych pytań. Wtedy dokładnie będę czuł, czego Pan Bóg ode mnie wymaga, nie będę osądzał Ewangelii, że jest nieżyciowa. Jeżeli ja tak mówię, że Ewangelia jest nieżyciowa, to być może moje życie jest nieludzkie. Może tak się wtopiłem w te prawa dżungli, które obowiązują we współczesnym świecie, że to silniejszy pożera słabszego, że ja w ogóle nie czuję tego, co Jezus chce do mnie powiedzieć?

Niezmiernie ważną rzeczą jest usłyszeć dzisiaj ten głos wołającego na pustyni, ale najpierw ja na tą pustynię musze wejść, bo on do mnie nie dotrze. Gdy chcemy powiedzieć o daremnych nawoływaniach kogoś, to mówimy w języku polskim, że jest to ”głos wołającego na pustyni” albo ”w puszczy”. Ja się tam muszę udać, żeby go usłyszeć, a żeby się udać, muszę zrezygnować z części bodźców, które mnie nieustannie bombardują. Trzeba wyostrzyć swoje zmysły, po to żeby usłyszeć przechodzącego Boga.







II niedziela Adwentu
(Mk 1,1-8) - Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym.



Muszę przyznać, że sam się sobie dziwię, że po tylu latach nasiąkania tekstami Pisma Świętego ciągle ulegam pewnej pokusie. Takiej pokusie, że zmiana struktur spowoduje, że nasze życie będzie się odbywało jak w raju. I chyba dużo ludzi ulega tego typu pokusom. Wchodzimy w jakiś układ – każdy z nas jest w sieci uzależnień – idziemy do pracy, idziemy do następnego klasztoru, jak w moim przypadku, czy też żyjemy w rodzinie i ciągle nam się wydaje, że gdyby te struktury były lepsze, gdyby to lepiej działało, gdybyśmy mieli mądrzejszych przełożonych albo inteligentniejszych podwładnych... to wtedy dopiero wszystko by zafunkcjonowało i mielibyśmy raj na ziemi.

Dziwię się sobie, ponieważ Ewangelia mówi coś zupełnie innego. Zwróćmy uwagę, że Jezus ani nie przewrócił panowania rzymskiego, ani nie zaprowadził w Jerozolimie pokoju, ani nie zrealizował królestwa w takim wymiarze, w jakim my byśmy oczekiwali. Co więcej, takie gorączkowe oczekiwania na nagłe przyjście, natychmiastowe wyzwolenie i uleczenie struktur spowodowały zgubę Judasza. On chciał przymusić swoją zdradą Jezusa to natychmiastowego działania. I wydaje mi się, że nigdy dość przypominania, że droga chrześcijańska jest zupełnie inna. W momencie, kiedy ja chcę reformować innych ludzi, to na ogół ich pokiereszuję, pokaleczę, a i sam otrzymam takie ciosy, z których pewnie do końca życia się nie wyliżę. Nie tędy droga. Jezus nigdy nie miał takiego zamiaru realizowania Królestwa Bożego tu, teraz i na ziemi, bo wiedział, że każdy z nas jest pęknięty wewnętrznie. Jeżeli ktoś by chciał rzeczywiście zmieniać struktury, zaowocowałoby to albo obozem koncentracyjnym, albo łagrem sowieckim (przerabialiśmy już to w historii), albo zgorzknieniem.

Zapominamy to, o czym nawet poeci mówią, że:” Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach” (Cz. Miłosz). To znaczy, ze ja mam zmieniać przede wszystkim samego siebie. Nie chodzi o to, żebyśmy nie dostrzegali głupoty i kretynizmu, które są wszędzie, ale jednocześnie trzeba pamiętać że nigdy niszcząc struktury i zastępując je nowymi, takimi jak myśmy je sobie wymyślili (bo przecież to my mamy monopol na prawdę;) nie zbawimy świata. Ani ja ani ty, drogi parafianinie, nie jesteśmy zbawicielami świata. Wszystkie postacie, które występują w Piśmie Świętym, a które są postaciami świętymi w ten sposób „konfigurują” swoje życie. Zwróćmy uwagę na Jana Chrzciciela – on jest tylko głosem – on reprezentuje Kogoś innego. Jego dążenia zupełnie idą w poprzek dążeń tego świata, gdzie świat nam podpowiada, że musisz się człowieku realizować, musisz się spełniać. Jan nie ma takich ambicji. Jego ambicją jest głoszenie przyjścia Pana Boga. Zwróćmy uwagę na Jezusa Chrystusa – nic innego nie robi tylko głosi to, co usłyszał od swojego Ojca, nic nie dodaje od siebie. To jest najprostsza recepta, żeby w tym życiu zaznać spokoju i dotknąć Królestwa Bożego. Zawsze jeżeli będziemy usiłowali siłą, przemocą - pewni i pyszni, że to my mamy receptę na zbawienie ludzi - realizować to wokół, w naszej rodzinie, w naszym klasztorze, czy w naszym państwie, to zawsze to pociągnie za sobą ofiary.

Myślę, że warto zapamiętać sobie tę prawdę ewangeliczną – to nie my jesteśmy powołani do zbawienia wszystkich ludzi, to Jezus Chrystus nas zbawia. Zbawienie niejako przychodzi z zewnątrz. Mogę zmieniać świat, zmieniając samego siebie. Niestety, jest to monotonny, długi i nigdy nie kończący się na tej ziemi proces. Natomiast, jeśli ja chcę go tu na ziemi dokończyć, to zawsze pozostawiam za sobą zgliszcza. Jak to ujął bard Jacek Kaczmarski: ”Są ludy, które dojrzały do śmierci z rąk ludów niedojrzałych do życia”. I tak jest chyba w moim indywidualnym życiu. Mam realizować, to, co mówi Jezus – dojrzewać do śmierci, odkładając miecz i walcząc przede wszystkim z sobą. I pewnie zginę od ciosów tych, co niedojrzali do życia, ale to jest droga ewangeliczna. Tą drogą kroczył nas Zbawiciel, Jezus Chrystus. Tą drogą kroczył Jan Chrzciciel i wszyscy, którzy są naprawdę warci uwagi chrześcijanina.



Nic się nie kończy prostym tak lub nie
I nie na darmo giną wojownicy;
Dlatego mówię: To początek końca,
A lud pijany wspina się na mury,
Bo pustką zieją szańce barbarzyńców.

Strzeżcie się tryumfu – jest pułapką losu,
I nic nie znaczą wrogów naszych hołdy.
Jeden jest ogień, którym płoną stosy;
Miecz o dwóch ostrzach trzyma tępy żołdak…

Ja wam nie bronię radości,
Bo losu nie zmienią wam wróżby,
Ale pomyślcie o własnej słabości,
Zamiast o tryumfie nad ludźmi.

O straszne święto, co poprzedza zgon!
Szczęśliwe miasto pod rządami Priama –
Rynki, świątynie, freski, poematy
Zbezcześci zabłocony but Achaja;
Ślepota dzieci twych otwiera bramy.

Już mrówcza fala toczy się po polu,
Gdzie niewzruszenie tkwi Czerwony Koń.
Ach jakbym chciała być jak oni, być jak oni!
Ach jak mi ciąży to, co czuję, to co wiem…

Bawcie się, pijcie, dzieci,
Jak się bawić i pić potraficie –
Są ludy, co dojrzały do śmierci
Z rąk ludów niedojrzałych do życia…

Jacek Kaczmarski
1978


 





I niedziela Adwentu
(Mk 13,33-37) - "A odźwiernemu przykazał, żeby czuwał.
Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie."


/fragmenty/

Dzisiejszą Ewangelię można porównać do takiej sytuacji, że tym domem, opuszczonym przez Pana, to jesteśmy my. My sami, nasze zdolności, dynamizmy, które nam Pan Bóg dał - to są wszyscy ci słudzy. Jest jedna osoba, która pełni w tym domu niezmiernie ważną funkcję, pomimo, że może się ona wydawać taką niepozorną funkcją - Jezus to zaznacza. Mianowicie, tą osoba jest odźwierny, czyli ten, kto wpuszcza do domu ludzi i wypuszcza. I tym odźwiernym są nasze oczy, nasz umysł, nasze serce, nasze myśli, a to, co wpuszczamy to jest świat, relacje z drugim człowiekiem, z Panem Bogiem. Chrystus mówi: ”CZUWAJCIE”, a szczególna odpowiedzialność za to czuwanie spoczywa na odźwiernym, czyli w sumie na każdym z nas.

Warto by się w tym Adwencie zastanowić: co ja wpuszczam do swojego wnętrza? Bo niestety, jeśli śpię, mogę ulec złudzeniu - chodzi mi o takie spanie w sensie moralnym i metafizycznym - że to, co wpuszczam do swojego wnętrza jest dobre, a będzie to powodowane tym, że ja tego pragnę... Natomiast w konsekwencji okazuje się jak wielkie spustoszenie powodują we mnie rzeczy, które wpuściłem do swego wnętrza. A więc to ja, to na mnie spoczywa odpowiedzialność za selekcję, co ja spożywam z tego świata w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu. Nie chodzi oczywiście, ani przede wszystkim, o pokarm, ale o ten pokarm intelektualny - co ja przerabiam? Za czym gonią moje oczy, moje uszy? Co chcę zdobyć swoim umysłem? To powinno podlegać selekcji, a tą brzytwą, która odcina to, co złe, niszczące, brutalne, wulgarne, to jest właśnie Ewangelia. I to jest czas takiego intensywnego przyjrzenia się sobie i pamięć o tym, że wszystko tak naprawdę zanurzone jest w Łasce, albowiem właścicielem tego domu, sług, i odźwiernego jest Pan nasz Jezus Chrystus, a my mamy intensywnie Go oczekiwać. ”Oto stoję u drzwi i kołaczę”. Amen.







XXXIII niedziela zwykła
(Mt 25,14-30) Przypowieść o talentach.


Dzisiejsza Ewangelia rozprawia się z kilkoma zabobonami XXI wieku. Pierwszy z tych zabobonów, który niestety przyniósł krwawe żniwo, to jest to, że każdy człowiek jest równy. Nie ma większej głupoty niż takie stwierdzenie. Wystarczy tylko spojrzeć na nasze twarze – każda jest inna. Na nasze talenty – każdy ma inne. Jesteśmy równi, ale pod jednym jedynym względem – każdy z nas jest dzieckiem Pana Boga, każdy jest tworem Jego rąk. Poza tym jesteśmy zupełnie inni. Wiedzieli już o tym starożytni Grecy. Był taki mit, który przestrzegał przed taką obłędną teorią równości ludzi, mianowicie niejaki Prokrustes stworzył ideę człowieka idealnego. Stworzył taką miarę – łoże, łapał przechodniów i przykładał ich do tej miary. I nie obyło się bez obcinania kończyn, gdy złapany nie przystawał do tego łoża, ewentualnie nie obyło się bez ”wydłużania”, gdy był zbyt mały. Ten mit przestrzegał przed tym, abyśmy traktowali każdego człowieka równo. To nie znaczy oczywiście, że mamy niektórych poniżać, a innych wywyższać, absolutnie nie! Jezus mówi wyraźnie, że każdemu dał talent według jego zdolności. To jest pierwszy zabobon, z którym Pan Bóg się rozprawia w dzisiejszej Ewangelii. Ludzie są równi tylko pod jednym jedynym względem – każdy z nas jest dzieckiem Bożym. Poza tym każdy jest indywidualnością. Niepowtarzalną indywidualnością i trzeba o tym pamiętać. A jeśli nie pamiętamy, to rodzi się zazdrość w stosunku do innych ludzi, którzy w naszym mniemaniu zostali szczodrzej obdarowani.

Drugi zabobon to jest hierarchia talentów, którą sami stworzyliśmy. Na przykład artysta, poeta, muzyk, to ktoś znacznie większy niż na przykład zwykły stolarz, który robi meble. W Ewangelii dzisiejszej Jezus mówi, że to bzdura, bo każdy z tych talentów jest jednakowy. Nie chodzi o to, jakie ja mam talenty, one nie są wartością samą w sobie. Wartością jest to, jaki ja z nich pożytek robię. Bo oto pisarz, który może wspaniale pisać, zręcznie układać zdania z bliższym i dalszym dopełnieniem ... a okazuje się, że ma duszę lokaja. Iluż takich ludzi jest! Picasso, niewątpliwie znakomity malarz, pożytkował swoje talenty, wychwalając niejakiego Józefa Stalina. Oczywiście, nie chodzi o to, aby go potępiać w czambuł, bo my bardzo często kogoś potępiamy, albo wynosimy na piedestał. Trzeba zauważyć, że swoje talenty w tym wypadku źle spożytkował. Jean Paul Sartre, znakomity, uzdolniony pisarz, twórca egzystencjalizmu, również piał peany na temat Stalina.

Zabobon ten sięga tak daleko, że jeżeli taki artysta wypowiada się na tematy zupełnie nie związane ze swoją sztuką, to jesteśmy mu w stanie uwierzyć, bo on, wielki, okrzyknięty przez media, tak powiedział. Warto pamiętać, że dla Pana Boga nie liczy się, ile talentów dostaliśmy – to On jest ich dawcą – liczy się to, jak ja je spożytkowałem.

Dzisiejsze czytanie z Księgi Przysłów opisuje zwykłą, prostą kobietę, matkę, gospodynię domową i wychwala tę kobietę. Oczywiście, proszę mi nie imputować twierdzenia, że wszystkie kobiety już jestem w stanie zagnać do kuchni i powiedzieć, że tam jest ich miejsce, absolutnie! Jeżeli jakaś niewiasta znakomicie godzi miłość do swojego męża, miłość do dziecka i pracę, chwała Bogu! Wspaniale! Ale nie wymagajmy tego od wszystkich. Nie wciskajmy w gardło ”równouprawnienia”, bo wtedy przyczynimy się do nieszczęścia bardzo wielu ludzi i to widać na pierwszy rzut oka w dzisiejszych środkach masowego przekazu. Nie ilość talentów, ale sposób ich wykorzystania.

Jeszcze jedno straszne zdanie z tej Ewangelii mówiące o człowieku, który dostał jeden tylko talent. Zwróćmy uwagę na to, że tylko ten człowiek z jednym talentem oskarżył tego pana o to, że jest człowiekiem groźnym i wymaga od niego takiego wysiłku i wymaga zbioru tam, gdzie nie posiał. Ci którzy dostali więcej talentów, nie robili panu żadnych wyrzutów. Tylko ten jeden. Do czego zmierzam? Jeżeli ja w dzisiejszym świecie - w którym jest ta hierarchia talentów, jeden się liczy bardziej, inny mniej – oderwę oczy od swojego talentu, może malutkiego, który dostałem, może talentu uśmiechania się do ludzi, i będę chciał dorównywać innym, zdradzając tym samym swoje powołanie... to zakopuję swój talent. I to grozi większości ludzi, bo większość ludzi - nie bądźmy pyszni - nie jest obdarzona jakimiś wspaniałymi talentami w hierarchii tego świata, ale każdy z nas jest obdarzony wspaniałym talentem w hierarchii Pana Boga.

To jest te kilka zabobonów, z którymi rozprawia się dzisiejsza Ewangelia.

Jakby podsumowując, święty Paweł mówi dzisiaj do nas: „Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi”. Trzeźwo patrzmy na rzeczywistość i nie dajmy się zwariować modami – one przemijają. Dla Pana liczy się to, co ja zrobię ze swoim nawet najskromniejszym, mini-malutkim talentem. I nie muszą tego opisywać w prasie, ani trąbić o tym w telewizji.







XXXII niedziela zwykła
(Mt 25,1-13) Przypowieść o pannach roztropnych i nieroztropnych.


Z zażenowaniem muszę się przyznać do pewnej irytacji. Irytują mnie te fragmenty Pisma Świętego, w których zmieniono treść ze względu na wrażliwe ucho słuchacza. Ta Ewangelia nie jest o pannach roztropnych i nieroztropnych, tylko o mądrych i głupich. Tak powiedział Jezus i tak jest w oryginale.
A tłumacze trochę złagodzili.

Czy głupota jest grzechem?

Otóż jest i to najstraszniejszym z grzechów, takim który zasłużył na to, żeby zatrzaśnięto mu drzwi wieczności. Straszne jest to, ale tak mówi Pan Jezus. Może warto by zmienić formę - to głupota sama zatrzaskuje sobie drzwi, natomiast mądrość zostaje nam dana. A ja powinienem się tylko na nią otworzyć.

Gdzie więc znaleźć mądrość, żeby nie być głupim?

Sięgnijmy do Księgi Mądrości: - „Kto dla niej (dla mądrości) wstanie o świcie, ten się nie natrudzi, znajdzie ją bowiem siedzącą u drzwi swoich. Sama bowiem obchodzi i szuka tych, co są jej godni. Objawia się im łaskawie na drogach” Wniosek z tego, że mądrość jest wszędzie. Jest w Kościele, jest w rodzinie, jest w biurze, jest w klasztorze, jest na ulicy – przechadza się tą ulicą i jest w spotkanym człowieku. Ale uwaga! Jest tam też głupota! W każdym z wyżej wymienionych miejsc.

Jak to wszystko rozróżnić?

W sukurs przychodzi nam dzisiejsza przypowieść o pannach mądrych i głupich. Nie chodzi tutaj o niewiasty, ale o wszystkich. Na czym polega mądrość, a na czym głupota? Są w Piśmie Świętym takie miejsca, które mogą nas irytować. Chyba szczególnie trzeba na nie zwrócić uwagę. Mianowicie, możemy mieć za złe Panu Jezusowi, że za taki drobiazg, za to, że te głupie nie zabrały oliwy zatrzasnął im drzwi przed nosem. Możemy też mieć pretensje do mądrych, że się nie podzieliły. Ale skoro tak Pan Jezus skomponował tę przypowieść, to chodzi o coś znacznie głębszego niż bańka oliwy. Tą mądrością jest łaska. A jak ją zdobyć? Poprzez uważność.

Jeszcze jedna rzecz, ja niestety mądrością nie jestem w stanie podzielić się z drugim człowiekiem natychmiast. Bardzo często w naszym życiu kształtują nas doświadczenia nagłe, to co na nas spada nagle. To doświadczenie i nasza odpowiedź tak mocno odbija się na życiu człowieka, że prowadzi albo do degradacji tego życia albo do rozkwitu. I żeby dobrze odpowiedzieć na wymagane chwile, trzeba napełniać się nieustannie mądrością. Nasze życie jest procesem. Trzeba odsiewać tę głupotę, która się ciśnie zewsząd, od ziaren mądrości, którymi jest utkany cały świat. O zgrozo, chyba najwięcej tej głupoty jest dzisiaj w środkach masowego przekazu. Bardzo często spotykam się z takim argumentem, gdy z kimś polemizuję, że; „No przecież w gazecie tak napisali!” . Niedługo stwierdzimy jeszcze, że jakiś Iks w serialu tak powiedział i w związku z tym jest to prawda.
Niestety, jest takie kąśliwe powiedzenie, że jedyną rzeczą, którą Pan Bóg ludziom dał po równo jest mądrość, jakoś nikt nie narzeka na jej brak. Niewątpliwie ta głupota jest obecna i ona aż razi.

Jak znaleźć mądrość?

Zasadniczą sprawą w tej Ewangelii jest uwaga. Uwaga i czujność skierowana na otaczający świat. Człowiek, który jest uważny, w pewien sposób odwraca oczy od samego siebie. Nie zajmuje się już sobą, a skupia swoją uwagę na obserwacji innych i całego świata. I czeka, aż ten świat i drugi i człowiek mu się objawi.

Trzy ważne rzeczy dotyczące uwagi i czujności, mianowicie:

1. Pierwsza to jest uwaga chwili - żebym był uważny w tej aktualnie chwili w której żyję. I bardzo wiele rzeczy nam umyka, ponieważ idziemy przez ten świat i myślimy o czymś zupełnie innym. Nie żyjemy w chwili teraźniejszej. I bardzo wiele rzeczy umyka nam, ponieważ idziemy przez ten świat, a myślimy o czymś zupełnie innym. Nie żyjemy w chwili teraźniejszej. Bardzo wiele rzeczy moglibyśmy zrobić, dla bardzo wielu ludzi, którzy wokół nas są smutni i zrozpaczeni - chociażby tak małe rzeczy jak podarowanie im uśmiechu, czy uważność dla człowieka potrzebującego, który jest obok mnie. Małe rzeczy, które mogę rozdawać tysiącami w ciągu dnia. To jest uwaga chwili. Może ci, którzy są obok mnie, są smutni i przygnębieniu, potrzebują tej chwili, kiedy ich dotknę i będę razem z nimi. To jest pierwsza rzecz.

2. Druga bardzo ważna to jest uwaga skierowana na zło. Ulubioną metaforą mnichów z trzeciego i czwartego wieku po Chrystusie była metafora odźwiernego – człowieka, który stoi przy drzwiach i przepuszcza, albo nie przepuszcza. I ja muszę być odźwiernym mojego wnętrza: te wszystkie treści i uczucia, które napływają do mnie, ja muszę umieć filtrować. Jeżeli tego nie zrobię, to okaże się po pewnym czasie, że sublokatorami mojego wnętrza są rozpacz, głupota, nienawiść itd. – bo nie byłem dobrym odźwiernym. Orygenes, taki fenomenalny myśliciel z drugiego wieku po Chrystusie porównał te pięć panien z Ewangelii do pięciu zmysłów. I Jezus też mówi, że wszystko zło, co przychodzi do naszego wnętrza przechodzi przez nasze zmysły. Jak niezmiernie ważną rzeczą jest uważność!

3. Trzecia rzecz – uwaga skierowana na Pana Boga, na koniec świata, na to, że On przyjdzie.

Jeżeli będę pielęgnował te uważności w swoim życiu, bezpiecznie przez nie przejdę. Co więcej, jest to najprostsza recepta na szczęście. Odwrócenie oczu od samego siebie i skierowanie na ten świat i wydobywanie z niego tych ziaren mądrości.







XXXI niedziela zwykła
(Mt 23,1-12) Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą,
lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią


Nikt z nas nie jest doskonały, ale to stwierdzenie nie ma być usprawiedliwieniem, tylko stwierdzeniem faktów. To, że nie jesteśmy doskonali, wcale nie znaczy, że nie mamy do doskonałości dążyć, a raczej otwierać się na działanie Chrystusa, który chce, żebyśmy byli świętymi.

W dzisiejszej Ewangelii Jezus mówi o faryzeuszach, którzy co innego mówią – ale mówią słusznie, zgodnie z Pismem Świętym – a zupełnie inaczej postępują. Bardzo często drażni nas takie postępowanie, ale musimy odróżnić pewne rzeczy - mianowicie słuszność wypowiedzi oraz zgodność z Pismem Świętym i z tym, co mówi Pan Bóg, odróżnić od osoby, która to mówi. I to wcale nie jest usprawiedliwianie osoby, ale bardzo często odrzucając tę osobę, której słabości znamy i to, co ona mówi – a mówi prawdę – wyrzucamy wszystko. Asekurujemy się w pewnym stopniu.

Bardzo często jest też tak, że ta sytuacja, kiedy człowiek ma świadomość swojej słabości, knebluje mu usta. Ale Jezus wskazuje, żebyśmy mówili, pomimo tego, że jesteśmy słabymi ludźmi. I ja bardzo często dokonuję tego typu rzeczy w swoim życiu, że nie chcę komuś zwrócić uwagi (nawiasem mówiąc to powinno być bardzo delikatne) ponieważ wiem, że sam jestem słaby i narażę się na to, że on również mi zwróci uwagę. Ale jeżeli będziemy się tak asekurowali, to tak naprawdę nigdy się nie spotkamy, będziemy omijali siebie, przemilczali swoje słabości, czy to, co nas drażni i irytuje w innych ludziach, natomiast nigdy nie spotkamy się w swoich słabościach i nie zajrzymy do swojego serca. Jest w każdym z nas takie asekuranctwo – „Co ja się będę wtrącał, a nuż ten człowiek wywlecze mi moje słabości?”

Jeszcze jedna bardzo ważna zasada: jeżeli ktoś już mi zwraca uwagę - a ja wiem, że on jest słaby nawet pod tym względem, nawet w tej materii w której mi zwraca uwagę - to warto by przyjąć najpierw, zanim zacznę protestować. Przyjąć i przeanalizować to, co on do mnie mówi – niezależnie od tego jak słabym człowiekiem jest.

Warto w ten sposób przyjmować i również mówić do innych ludzi, wtedy nasze życie staje się prawdziwe. My bardzo często boimy się, że z ust drugiego człowieka usłyszymy krytyczne słowa i dlatego przemilczamy pewne rzeczy, ale prędzej czy później one wyjdą. Prędzej czy później one wyjdą w mojej wściekłości w stosunku do całego świata, do innych ludzi czy do tych, którzy są Bogu ducha winni. Nie możemy milczeć, nawet jeśli jesteśmy przekonani o naszych słabościach.

Warto by zawsze zapytać, czy jeżeli zaczynam mówić do drugiego człowieka i mówię o jego słabościach - co mną powoduje? Czy gniew, czy też pragnienie pomocy temu człowiekowi, żeby zobaczył to, w czym słabuje.







2 listopada - Wspomnienie wszystkich wiernych zmarłych
(Łk 23,44-46.50.52-53;24,1-6a) - Józef z Arymatei udał się do Piłata i poprosił o ciało Jezusa.
Zdjął je z krzyża, owinął w płótno i złożył w grobie,



Dzisiaj jest taki dzień, że każdy z nas jest Józefem z Arymatei – tym człowiekiem, który ostrożnie i delikatnie ściągał ciało Jezusa z krzyża. Każdy z nas obejmuje dziś ramionami i sercem tych wszystkich, którzy już odeszli, którzy już nie żyją.

Zawsze mnie fascynowała ta postać Józefa z Arymatei. Człowiek wysoko postawiony w hierarchii żydowskiej, członek Wysokiej Rady, ktoś kto decydował o sprawach politycznych i o sprawach religijnych. Był jedynym z Wysokiej Rady, który wstawił się za Jezusem podczas procesu. Co więcej, w momencie kiedy Jezus skonał na krzyżu, on odważnie poszedł do Piłata, poprosił o Jego ciało, a także dał Mu swój grób. Razem z Nikodemem – Nikodem jak notują Ewangelie przyniósł sto funtów ziół i pachnideł, żeby zabalsamować ciało Jezusa.

O Józefie z Arymatei mówią wszystkie cztery Ewangelie. Dlaczego akurat o tym człowieku wspominam? Dlatego, żebyśmy sobie uświadomili, co może uczynić śmierć drugiego człowieka. Józef jeszcze nie wiedział, że Jezus zmartwychwstanie. Teologia mówi, że nie było jeszcze tej wiary popaschalnej, czyli wiary w zmartwychwstanie. Dla niego Jezus był człowiekiem, który umarł i zostanie do końca swoich dni w ziemi. A mimo wszystko śmierć Jezusa wywołała w Józefie niesamowitą przemianę. Przedtem się bał. Jedna z Ewangelii mówi, że był uczniem Jezusa, ale ukrytym z obawy przed Żydami. A ta śmierć wyzwoliła w nim odwagę, wyzwoliła konkretne dobre czyny. Ten człowiek został nagle przemieniony. Czule obejmował ciało Jezusa, gdy ściągał Go z krzyża i udostępnił Mu własny grób.

No dobrze, ale co ta postać mówi nam? Nam, którzy przywołujemy na pamięć tych wszystkich, którzy odeszli? Otóż bardzo wiele. Wydaje mi się, że nasze modlitwy i obrzędy, w których uczestniczymy – chociażby w tej Mszy świętej – za naszych zmarłych nie będą miały tak wielkiego znaczenia dal tych, którzy odeszli, jeżeli nie będą miały przełożenia na konkret naszego życia. Przecież wiemy sami ze swojego doświadczenia życiowego, że popełniamy błędy, że to, co po nas zostaje to nie jest tylko dobro, ale także zło. I teraz od nas żyjących, modlących się za tych ludzi, którzy odeszli, zależy, czy to dobro, które oni zostawili będzie kontynuowane i czy zło będzie przekreślone.

Piszemy dwie małe literki przed nazwiskami ludzi, którzy odeszli. Te litery oznaczają „świętej pamięci” i nie chodzi tu o to, że ten człowiek, który odszedł był święty, tylko jest to taka skrótowa modlitwa do Pana Boga, żeby to Bóg zachował go w swojej świętej pamięci. Ale możemy swoją postawą, swoją pamięcią o zmarłych, tym, że oni będą nas inspirowali do dobrych czynów, kontynuować to dobro, które oni zaczęli na ziemi. A jednocześnie przekreślać to zło, które być może po sobie zostawili. To prawda, że tylko Bóg może zakryć zło i o to Go dzisiaj prosimy, ażeby wybaczył tym wszystkim, którzy odeszli, których już pośród nas nie ma, żeby swoim miłosierdziem zakrył ich grzechy. Bo z Panem Bogiem jest trochę inaczej niż z nami. My, gdy zapominamy, to świadczy o naszej słabości. Gdy Bóg zapomina, to świadczy o Jego miłosierdziu.

Warto przywołać w pamięci tę postać Józefa z Arymatei. To był człowiek, w którym śmierć Jezusa wywołała szereg przemian i dobrych czynów. A jak jest ze mną? Ja, niestety, poprzez swoją postawę w stosunku do tych, którzy odeszli, mogę postępować źle. Jeżeli pogrążam się w rozpaczy, która niszczy tych, którzy obok mnie są, to niewątpliwie ta rozpacz obciąża też tego, który już odszedł. Oczywiście, ja nie namawiam nikogo do tego, żeby nie płakał – to jest zupełnie normalne i naturalne, żeby nie odczuwał żalu – musiałby być chyba drewnianym klocem, a nie człowiekiem. Natomiast jeżeli modlimy się za tych, którzy odeszli, to pamiętajmy o tym, że najlepszą modlitwą - oprócz rzecz jasna Mszy świętej - jest także kontynuowanie ich dobrych czynów. To, żeby ci, którzy odeszli, byli dla mnie inspiracją. Jeżeli proszę Boga, żeby zapomniał im ich grzechy, to mnie także zobowiązuje ta modlitwa, żebym zapominał grzechy tych wszystkich, którzy mnie zranili.






1 listopada Uroczystość Wszystkich Świętych
(Mt 5,1-12a) - 8 Błogosławieństw



Co to za uroczystość dzisiaj obchodzimy i kim są owi święci i w dodatku wszyscy?

Co my rozumiemy, gdy pada słowo Kościół? Jakie są nasze najprostsze skojarzenia? Przede wszystkim kojarzy nam się z budynkiem. Po chwili zastanowienia może skojarzy nam się ze wspólnotą ludzi, którzy modlą się w tym budynku i to jest chyba ważniejsze od samego budynku. Ale po chwili być może ktoś wpadnie na pomysł, że oprócz tych ludzi są jeszcze ci wszyscy, którzy już są według Kościoła zbawieni –to znaczy, ten Kościół, który jest miastem Boga, przebywającym w Niebie. A zwornikiem jest Jezus Chrystus. I warto, gdy myślimy o Kościele, myśleć o całości – że są ludzie, którzy tak samo ponosili ciężary swojego życia na ziemi, a są już święci i oglądają Pana Boga twarzą w twarz.

Co to znaczy „święty”? Gdy pada słowo „święty” to niestety trąci ono na ogół minioną epoką. Dzisiaj się tego nie używa, chyba że w żartach typu: „Nie bądź taki święty” albo usprawiedliwiając się z moich przewrotnych czynów czy myśli mówię „Święty nie jestem!”. Święty według Starego Testamentu i w wielu religiach jest przedmiot, albo rzecz, która jest poświęcona na wyłączność Panu Bogu – należy tylko i wyłącznie do Niego.

Niestety, gdy pada słowo „święty” czy „wszyscy święci” mamy na ogół takie wyobrażenia jak z muzeum figur woskowych. Stoją nieruchomi, patrzą na nas, uśmiechają się delikatnie. Albo patrzą jak z kiczowatych obrazów kanonizacyjnych. Niestety, z całym szacunkiem, bardzo wiele z nich to kicze.

Powiem o swoich wrażeniach, kiedy dotykałem świętości. Było to podczas dwóch audiencji u papieża Jana Pawła II. Nie będę opisywał szczegółów, tylko pewne dojmujące wrażenie, które mnie powaliło. Przychodziłem z rzymskiej ulicy przez Plac Św. Piotra. Rzymska ulica tętniąca życiem, tysiące samochodów, piękni pachnący ludzie biegnący gdzieś za swoimi sprawami. Przechodzę przez bramy watykańskie, wchodzę do sali audiencyjnej. Panuje cisza i wchodzi Jan Paweł II. I wydaje mi się, że to tu jest życie, a nie tam na zewnątrz. Ja z pozornego życia wszedłem do źródła życia. Tam to była jakaś piękna wydmuszka, a tutaj tętni prawdziwe życie. I to jest świętość.


Foto: Jan Paweł II, Paweł Kozacki OP, Andrzej Hołowaty OP

Matka Teresa z Kalkuty, święta naszych czasów, mogliśmy ją jeszcze oglądać na ekranie telewizora. Biedna kobieta przygnieciona brzemieniem, dźwigająca na barkach cały świat, sama rachityczna, która wiatr przewróci, gdy dmuchnie. Wręcz przeciwnie – to kobieta, która zrobiła cos tak niesamowitego, a jednocześnie widać było na jej obliczu szczęście!

Dochodzimy tutaj do błogosławieństw. Z jednej strony nęcące jest to, co Pan Jezus mówi do nas: Błogosławieni, znaczy szczęśliwi - znaczy, będziemy szczęśliwi. Ale z drugiej strony, gdy pomyślimy, że szczęście to smutek, walka o sprawiedliwość, miłosierdzie – a tak by się chciało oddać drugiemu to, na co zasłużył – to niejednokrotnie nas to zniechęca. Warto mieć wtedy te dwie postacie Jana Pawła i Matki Teresy przed oczami, gdy mówimy „święty”. To byli ludzie, którzy rzeczywiście się smucili, płakali, byli miłosierni, ale jednocześnie naprawdę w nich tętniło życie. A więc nie są to jacyś gipsowi święci – owoce „pobożnego” przemysłu – tylko ludzie z krwi i kości, którzy znaleźli swoje powołanie. I tu chyba dochodzimy do sedna. Mianowicie, świętość składa się z jakby dwóch komponentów. Pierwsze to jest wezwanie Pana Boga, które nie mogę sobie sam nadać – to On mnie wzywa, ale nie chodzi o jakieś wielkie i spektakularne działania. W wypadku niektórych świętych owszem, ale w moim wypadku nie. To jest wezwanie pośród tej rzeczywistości w której teraz tkwię. Nikt nie wymaga ode mnie, abym natychmiast opuszczał to, co mnie otacza – dzieci, żonę, męża – i nagle skierował swój wzrok na wielkie rzeczy, które jawią się na horyzoncie, nie!. Ja mam być święty tu i teraz – do tego jestem powołany.

Z drugiej strony jest odpowiedź jaką udzielam. I tutaj jest chyba pies pogrzebany... Czy ja udzielam odpowiedzi? Czy mówię: - „Jeszcze nie teraz, poczekam chwileczkę”! Odpowiadam i tak i nie. „Może się zastanowię”. ”Nie, mam tyle rzeczy do zrobienia...” I tak dalej i tak dalej. Tymczasem wezwanie Pana Boga jest naglące.

Ile to razy człowiek w chwili zadumy i smutku myśli sobie w ten sposób: „Po co tak naprawdę pcham kamień swojego życia do przodu? Czy to wszystko ma jakiś sens? Po co ja to robię?” Może odpowiadam sobie pocieszając się i szukając takich cząstkowych sensów, ale bardzo często nie widzimy żadnych perspektyw, nie widzimy sensu tego wszystkiego. Może dlatego, że ciągle usiłuję sobie nadać swoje własne powołanie, czyli zbawić siebie sam. A to jest niemożliwe. Czyż nie prościej jest udać się do tego, który jest autorem mojego życia i zapytać, co mam tak naprawdę robić ...

To jest odpowiedź – z tych dwóch komponentów: wezwanie, chodzi o to, abym go usłyszał tu i teraz w konkretnej sytuacji mojego życia oraz odpowiedź. To wszystko! Tylko tyle i aż tyle.

Warto, jeśli myślimy o słowie „święty” pamiętać o tych postaciach, które mamy w oczach, mamy w pamięci. To byli ludzie szczęśliwi pomimo całego ciężaru życia. A ja, czy ja jestem człowiekiem szczęśliwym pomimo mojego ciężaru życia? Może to nie mój ciężar, może szukam gdzie indziej? Warto wyciszyć samego siebie i spytać, do czego tak naprawdę jestem powołany.





XXX niedziela zwykła
(Mt 22,15-21) Największe przykazanie - miłość Boga i bliźniego



Jestem pielgrzymem tutaj na tej ziemi
i jeśli mam świadomość, że wszystko przemija,
to coraz bardziej będę zwracał uwagę na to,
co w moim życiu nie przemija...

/fragment/

Ludzie zawsze szukali jakiejś krótkiej sensownej formuły na wyrażenie wszystkiego. To już jest tęsknota matematyków i fizyków, żeby zawrzeć w krótkim sensownym równaniu teorię wszystkiego i to równanie musi spełniać pewne kryteria. Mianowicie, musi być dobre tzn. prawdziwe, ale o dziwo, matematycy i fizycy mówią, że musi być także piękne! Ciekawe, że ta triada platońska, Prawda – Dobro – Piękno, towarzyszy nie tylko sprawom ludzkiego życia, sprawom egzystencjalnym, ale sprawom tak abstrakcyjnym, jak matematyka czy fizyka. Jezus w dzisiejszej Ewangelii daje nam takie prawo obejmujące wszystko. Żydzi za czasów Jezusa szukali nieustannie istoty prawa, czegoś, co by wyrażało tak naprawdę wszystko. Chrystus mówi o dwóch prawach: miłości Boga i miłości bliźniego, o tej Bożej koniunkcji. A koniunkcja, czyli zdanie połączone spójnikiem ”i”, wiemy, że jest prawdziwa wtedy, jeżeli jedna część i druga jest prawdziwa i obydwie się nawzajem weryfikują. Nie można powiedzieć, że miłuję Boga, jeżeli mam w pogardzie jakiegokolwiek człowieka i mu nie przebaczyłem. I nie można powiedzieć, że miłuję człowieka, jeśli mam w pogardzie Pana Boga. To mówi Chrystus i można by powiedzieć, że siebie samego stawia za wzór, bo zwróćmy uwagę, że w Nim było zjednoczone i Bóstwo i człowieczeństwo w jednej Osobie. A więc ten Żyd, który czcił Jezusa, jako człowieka, tak naprawdę oddawał cześć Bogu, a ten, który widział w Nim Boga, oddawał cześć człowiekowi.

To jest najbardziej istotne i ogólne przykazanie i myślę, że to dotyczy wszystkich ludzkich przykazań, każdego prawa. Prawo nie obowiązuje, jeżeli nie ma na celu miłości drugiego człowieka, jeżeli stoi w sprzeczności z miłością drugiego człowieka. Warto o tym ciągle sobie przypominać, tak jak Żydzi przypominali sobie w modlitwie Shemma Izrael - słuchaj Izraelu - Pan Bóg jest Bogiem Jedynym, będziesz miłował Pana Boga twego całym swoim umysłem, całym swoim sercem i całymi swoimi siłami. Ciągle to powtarzali, co szabat była to modlitwa wieczorna. Żydzi także powtarzali to, gdy szli do gazu - powtarzali to w Oświęcimiu.

Jeden z Ojców Pustyni powiedział, że przyczyną naszej grzeszności jest ... zapominanie. Myślę, że ciągłe przypominanie sobie o tych dwóch najważniejszych przykazaniach - napisanie tego, zostawienie jakiegoś symbolu, który nieustannie będzie mi przypominał o tej Bożej koniunkcji - jest tak naprawdę kluczem do sensownego życia ludzkiego. Zawsze kiedy zapominam, zawsze się gubię.

Naczelne i pierwsze przykazanie: Boża koniunkcja - miłość Boga i miłość bliźniego, te dwa przykazania wzajemnie się weryfikujące. Poza tym nie ma żadnego innego przykazania, wszystko inne się w tym zawiera. Piękna formuła, piękna, dobra i prawdziwa - można by powiedzieć, teoria wszystkiego, jeśli chodzi o ludzką egzystencję.









XXIX niedziela zwykła
(Mt 22,15-21) "...Powiedz nam więc, jak Ci się zdaje? Czy wolno płacić podatek Cezarowi, czy nie? "



/fragment/

Przychodzą do Niego i zadają Mu pytanie, poprzedzone rzecz jasna szeregiem komplementów. Pytanie, które w zasadzie jest alternatywne, można odpowiedzieć „Tak” albo „Nie”. Ale brzmienie tego pytania przewija się przez całą Biblię, a początek jego jest w Raju. To szatan zadaje takie pytanie, rozmawiając z Ewą. Dosłownie identycznie brzmi: - „Czy to prawda, że Bóg zabronił wam spożywania owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?...” Dalej w Ewangelii mamy takie pytania: diabeł mówi do Jezusa: - „Jeżeli jesteś Synem Bożym, to zamień ten kamień w chleb, rzuć się z narożnika świątyni”; faryzeusze mówią przy pojmaniu kobiety cudzołożnej: „Nauczycielu, w Prawie kazali nam takie kamienować, a Ty Nauczycielu, co Ty nam powiesz?”… I dzisiejsze pytanie: - „Nauczycielu, czy można płacić podatek Cezarowi, czy też nie?”

Warto wejść w głąb tego pytania i zastanowić: czy czasem ja nie stawiam innych ludzi właśnie w takiej perspektywie? Pytanie, które narzuca tylko i wyłącznie dwie odpowiedzi i obydwie są złe. Bo gdyby Jezus odpowiedział: - ,nie płaćcie!”, to oczywiście zwolennicy Heroda i reżimu powiedzieliby, że jest buntownikiem. Gdyby powiedział: - „ płaćcie!”, to z kolei nacjonaliści by się zbuntowali i powiedzieli, że: - „No, jak to, przecież nie jesteś patriotą!” Nie ma dobrych rozwiązań.

Co nam Jezus sugeruje, żebyśmy robili w takich przypadkach robili? Można by powiedzieć, że czasem życie stawia nas przed tego typu pytaniami, czasem widzimy tylko alternatywę, w której każda odpowiedź jest czymś złym. Jezus proponuje wyjście ponad pewien pułap, wymknięcie się z tej pułapki, i okazuje się, że bardzo często jest tak, że gdy zabrniemy w ślepą uliczkę, jedyną możliwością jest dystans. Gdy idziemy po jakimś terenie nieznanym i nie widzimy horyzontu, trzeba znaleźć punkt z którego będzie coś widać. I dokładnie tak samo jest tutaj. Chrystus wychodzi zupełnie ponad te spory polityczne, co więcej, desakralizuje władzę, ustawia to wszystko w normalnym porządku. Czy tego chcemy, czy nie chcemy, czy o tym wiemy, czy nie wiemy, świat jest Boży i należy do Pana Boga.

Z naszej krótkiej ludzkiej perspektywy, być może z naszych egoistycznych interesów, wynika, że stoimy przed ściana, ale gdybyśmy usiłowali wznieść się wyżej, okazałoby się, że perspektywa jest oszałamiająca. Najczęściej zamykamy ten bilans tylko i wyłącznie w przestrzeni lat, które nam zostały dane tutaj na ziemi, natomiast zawsze jest wyjście poza tą przestrzeń, ponieważ jesteśmy wieczni, tak przynajmniej mówi Ewangelia i my w to wierzymy. I taką perspektywę prezentuje Izajasz dzisiaj, mówi o Cyrusie, władcy Persji, który kompletnie nie znał Pana Boga, nawet nie wiedział, że jest jego narzędziem, a jednak był. I to nam się wydaje tylko, że Pan Bóg może zapomniał o nas, ale zawsze gdy tak nam się tak wydaje, to powinno nas to zmusić do opuszczenia tej krótkiej egoistycznej perspektywy. Tu mi się przypomina taka scena dotycząca proroka Eliasza, kiedy on kpi z proroków Baala i mówi: - „Gdzie jest wasz bóg, może zasnął, może był odwrócony, może mu się coś wymknęło?” Bogu nie może się nic wymknąć, wszystko co mi się zdarza w życiu jest po prostu Jego. Natomiast, jeżeli odczuwam cierpienie nie do zniesienia, to być może nie stać mnie, albo nie chcę z egoistycznych pobudek wyjść ponad to wszystko, ponad alternatywę, w której każdy z wyborów jest zły.

Jezus mówi: - oddajcie to, co Cezara, Cezarowi, a to, co Boga, Bogu. Boży jestem ja i Boży jest cały świat i jeżeli ja nie będę oddany Bogu, to będę nieustannie stawał wobec ściany tego typu pytań bez wyjścia, każde z nich, każde wyjście za którym się opowiem, będzie złe i będzie niosło za sobą tragedię. Natomiast czasami trzeba właśnie rzucić na szalę swój egoizm, swoją krótką perspektywę. To dotyczy nie tylko spraw politycznych, to dotyczy także mojego podwórka, tego fragmentu życia w którym jestem zadomowiony, mojej rodziny, bo bardzo często jest tak, że pragnienie władzy z mojej strony jest tak wielkie, że stawiam drugiego człowieka wobec alternatywy, gdzie każde wyjście jest złe. Gdybym troszkę odszedł, złapał dystans, zobaczył, że moje życie jest krótkie, tutaj na ziemi jest tylko preludium - ważnym preludium - do wieczności, okazałoby się, że jest jakieś inne wyjście, ale ono często wymaga zaprzeczenia. Zaprzeczenia mojemu egoizmowi, moich chorych ambicji, moich wybujałych fantazji i tak dalej, a na to mnie nie stać i w związku z tym ciągle się szarpiemy z drugim człowiekiem. Tak może być w rodzinie, tak może być wśród przyjaciół, tak może być w klasztorze, w każdym miejscu, gdzie istnieją ludzie i stawiają nawzajem siebie pod ścianą.








XXVIII niedziela zwykła
(Mt 22,1-14) - Przypowieść o uczcie królewskiej.



/fragment/

Dzisiaj mamy dwa czytania, jedno ze Starego, drugie z Nowego Testamentu, które mówią o uczcie.

Pierwsze z księgi proroka Izajasza opowiada o uczcie mesjańskiej, która będzie miała miejsce przy końcu czasów, kiedy to Pan Bóg zaprosi nas wszystkich, nasyci i napoi te skołatane ludzkie serca. I zrobi jeszcze jedną bardzo ważną rzecz, mianowicie zedrze zasłonę, która była na naszych oczach. I może skupmy się przez chwilę na tej zasłonie, bo ucztę oczywiście należałoby rozumieć metaforycznie, to znaczy tą Ucztą będzie sam Pan Bóg , On będzie tym winem, które nas upoi, ale nie w taki sposób, jak upaja wino tego świata. Cóż to jest ta zasłona?

Zwróćmy uwagę, że wokół nas istnieją światy, z których rzadko zdajemy sobie sprawę. Weźmy na przykład dźwięk - ucho ludzkie odbiera tylko pewien zakres od 10 do 17 tysięcy herców, a wokół tego są jeszcze dźwięki, które nie są przez nas słyszalne, co nie znaczy że ich nie ma. Dokładnie to samo jest z barwami. Istnieje mnóstwo takich światów wokół nas, z których na co dzień nie zdajemy sobie sprawy. Do czego zmierzam? Ten Boży świat często istnieje w naszym życiu właśnie w taki sposób, nie za bardzo zdajemy sobie z niego sprawę, a mimo wszystko On jest! Co zrobić, żeby Go usłyszeć, żeby Go zobaczyć? Myślę, że trzeba zrobić miejsce w swoim wnętrzu, trochę się wyciszyć, dać się zaprosić na tą ucztę, na którą Pan Bóg nas dzisiaj zaprasza, bo ta Eucharystia jest ucztą. Zwróćmy uwagę, że może trochę w dzisiejszym świecie zapomnieliśmy o czymś takim jak spotkanie z przyjaciółmi, przy dobrym jedzeniu, kiedy mówimy o ważnych sprawach, o mniej ważnych, czasem o banalnych i jest to wielka przyjemność, niewątpliwie. I Bóg tak samo zaprasza nas na ucztę.

Co więcej, w Ewangelii jest taki minorowy ton tej uczty, mianowicie obserwujemy taką sytuację, że Pan Bóg zaprasza, a ludzie tego nie słyszą, my tego nie słyszymy, odrzucamy to zaproszenie i dokąd się udajemy? Jeden na pole, drugi do swojego kupiectwa ... Przecież to - wypisz wymaluj - obraz dzisiejszego świata. Dzisiejszego świata, gdzie wszyscy gonimy za różnymi pragnieniami i jakoś jesteśmy głusi na to wezwanie Pana Boga. Moim zdaniem, na deskach teatru współczesnego świata rozgrywają się równolegle dwie uczty. Jedną jest ta Boża uczta, w której Bóg daje samego siebie, w której także człowiek jest w stanie dobrowolnie poświęcić samego siebie dla drugiego człowieka, w przyjaźni, w miłości, w dobroci, służąc sobą, dając siebie – w przenośni niejako - na pokarm dla bliźnich, dla tych których kochamy. I rozgrywa się jeszcze jedna uczta, powiedziałbym, że jest to uczta kanibali, w której jeden człowiek pożera drugiego człowieka. Ludzie rzucają się na siebie usiłując wyrwać sobie kawałek, kęs jedzenia, kęs biznesu i tak dalej. Wszyscy jesteśmy również świadkami tej uczty. Powiedziałbym, że w ostatecznym rozrachunku, albo będę ucztował na uczcie Boga, albo będę częścią tej uczty kanibali. Tak się kończy dzisiejsza Ewangelia, w momencie, kiedy król wchodzi i widzi tam człowieka, który nie ma szat weselnych - a nie są to zewnętrzne szaty, jest to wewnętrzna dyspozycja, pragnienie, niezaspokojone pragnienie Boga, które jest w moim sercu, a które ja mogę zagłuszyć - wyrzuca tego człowieka. A na zewnątrz jest tylko ta uczta kanibali, płacz i zgrzytanie zębów, ciemności.

Pytanie, które mi stawia dzisiaj Pan Bóg jest bardzo proste: - W której uczcie rozgrywa się moje życie, jak ja żyję? A może usiłuję w pogański sposób pogodzić te dwie sprawy, jednocześnie ucztować będąc zaproszonym przez Pana Boga, a z drugiej strony uczestniczyć w tym w ”wyścigu szczurów”, w którym jakoś współczesny świat jest zanurzony. W czym ja uczestniczę? To jest bardzo poważne pytanie z jeszcze poważniejszymi konsekwencjami.








XXIV niedziela zwykła
(Mt 20, 1-16a) - Robotnicy ostatniej godziny



/fragment/

Ewangelia kompletnie burzy nasze poczucie sprawiedliwości. Pan, który najmuje robotników, płaci względnie najwięcej tym, którzy pracowali zaledwie jedną godzinę. My mamy taki zwyczaj, że chcemy Panu Bogu wystawiać rachunek na zasadzie „winien-ma”. Tyle napracowaliśmy się w winnicy Pańskiej, w związku z tym powinna być taka, a nie inna nagroda.

Ci robotnicy ostatniej godziny, po których wychodzi pan, oni się z nim o nic nie układają. Przecież mogli powiedzieć: - Tylko godzina, to nam się nie opłaca... Po co tam pójdziemy... A poszli w ciemno! I to jest zasadnicza sprawa, żeby odkryć Królestwo Boże w sobie: nie zastanawiać się, co ja za to dostanę, tylko posłuchać wewnętrznego wezwania. Nie kalkulować, bo te kalkulacje automatycznie przychodzą nam do głowy, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do kalkulowania w tym tutaj świecie kierując się jego logiką. Natomiast Pan Bóg mówi: - Nie, zaufajcie! To, co będzie słuszne, zostanie wam dane. I ci ostatni otrzymują po denarze. A tamci, przecież umówili się z właścicielem winnicy o denara, przecież krzywda im się nie dzieje. Gdy pocztą pantoflową rozeszło się, że ci za jedną godzinę pracy dostali tyle co za całą dniówkę, zaczyna się uruchamianie ludzkiego spodziewania. Ja ciągle się czegoś spodziewam, tymczasem Jezus w Ewangelii świętego Mateusza mówi, żebyśmy dawali bez spodziewania się zwrotu – to jest przedsmak Królestwa Bożego. Naśladowanie niesamowitej hojności Pana Boga. A my owszem, damy, ale w zamian czegoś innego się spodziewamy. Być może to nasze spodziewanie powoduje naszą ślepotę: wymyśliliśmy sobie, jak ma wyglądać następny dzień naszego życia i jesteśmy ślepi na wszystkie inne możliwości.

Zapominamy o jednej rzeczy, że Pan Bóg nie jest zegarmistrzem, który nakręca zegarek naszego życia w momencie naszych narodzin, stawia i odchodzi, a zegarek sobie tam tyka. Tylko stwarza każdą sekundę naszego życia. Świadomość, że każda sekunda mojego życia została stworzona specjalnie dla mnie, chroni mnie przed spodziewaniem się czegokolwiek, a także przed porównywaniem się z innymi ludźmi. Dlaczego ci pierwsi odeszli zgorzkniali? Dlatego, że się porównywali z tym, co dostali inni.

Warto przeprowadzić w myśli takie proste doświadczenie, Załóżmy, że ktoś w mojej obecności jest nagradzany. Ja też brałem udział w tej konkurencji, ale on zwyciężył. Jakie są pierwsze moje myśli? O tym, że ten człowiek dostał nagrodę, czy też pytanie brzmi: - DLACZEGO NIE JA?! DLACZEGO MIAŁEM TAKIEGO PECHA?! I już zaczyna się sączyć taka ciemna magma w moim wnętrzu, zaczynają się ciemne myśli, może nawet niechęć czy nienawiść...

Radość z tego, kim jestem i co mam, docenienie swojego istnienia bez zaglądania do cudzych ogródków, a jednocześnie takie niespodziewanie się niczego – to są prawa Królestwa Bożego. Jeśli to przynajmniej muśniemy naszym umysłem i sercem, to być może, że będziemy się coraz częściej tą logiką posługiwali w naszym życiu. A jeżeli nadal będziemy kalkulowali „winien-ma”, to niestety każdy z nas będzie w tym momencie daleki od Królestwa Niebieskiego. Czy my wystawiamy Panu Bogu rachunek za naszą pracę? Bo jeżeli tak, to zapominamy, że każda sekunda naszego życia jest stworzona przez Niego konkretnie dla nas.








XXIII niedziela zwykła
(Mt 18,15-20)- "Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy".



Ewangelia mówi nam o sposobie zwracania uwagi drugiemu człowiekowi, jeżeli ten zawinił przeciwko mnie. Mówi w ten sposób: „ Idź i upomnij go w cztery oczy!” Bardzo trudne zadanie, my na ogół wolimy, żeby jeszcze piąte i szóste oko było obecne przy upominaniu drugiego człowieka... To wymaga naprawdę wyjścia z samego siebie, co więcej, wymaga także wsłuchania się w wezwanie Pana Boga. Ja muszę zweryfikować, czy jeżeli idę do drugiego człowieka zwrócić mu uwagę, czy to jest tylko i wyłącznie podrażnione moje ego? Czy też rzeczywiście zależy mi na dobru tego człowieka? Jezus mówi: jeżeli ciebie nie usłucha, weź bliźniego i idźcie we dwójkę, albo przedstaw sprawę Kościołowi.

Ktoś może powiedzieć, że to przypomina denuncjowanie drugiego człowieka, ale zapominamy o tych kilku zdaniach na końcu Ewangelii. Jezus mówi tak: - jeśli dwaj albo trzej o coś modlić się będą, to uzyskają to! I teraz pytanie, czy ja, - jeżeli rodzi się we mnie chęć zwrócenia uwagi drugiemu człowiekowi - czy ja się za niego modlę? Co więcej, czy modlę się z moim bliźnim także, bo według słów Jezusa nieuchronnie uzyskam to, czego chcę, jeżeli naprawdę występuję w dobrej sprawie, jeżeli ona jest pozbawiona i odarta z czystego egoizmu. Ilu z nas, gdy chce zwrócić uwagę bliźniemu, to robi to właśnie dlatego, że zostało podrażnione ego, a ilu z nas modli się za tego człowieka, zanim zwróci uwagę?




Teraz pytanie: - po co się modlić ? Dlatego żebym ja go ujrzał w szerszej perspektywie, nie tylko przez pryzmat winy w stosunku do mnie, ale żebym go ujrzał jako dziecko Boże, jako mojego brata. A kto jest moim bratem i kto jest moim bliźnim? Każdy, kto jest w orbicie mojego zainteresowania, kto jest w polu mojego widzenia. Ja noszę odpowiedzialność za drugiego człowieka w sobie. I co więcej, jeżeli podejmuję ten trud odpowiedzialności, to mnie wyrywa z samego siebie, przestaję się kręcić wokół własnej osi. Ktoś może powiedzieć: - no dobrze, ale jak to zrobić?

Są takie piękne słowa Katona (Starszego), on mówi tak: Rem tene, verba sequentur. „Trzymaj się rzeczy, a słowa znajdą się same” czyli trzymaj się istoty rzeczy. Trzymaj się tego, że masz zwrócić uwagę nie poprzez swój pryzmat swojego egoizmu, tylko mając na względzie dobro tego człowieka, a słowa znajdą się same. Jest niestety taki pseudo-chrześcijański sposób zwracania uwagi, który powoduje wręcz odwrotne skutki. Być może każdy z nas doświadczył właśnie tego, że słowa słodko płynące, które brzmią jak romantyczna ballada, albo marny wiersz, a gdzieś pod tym buzuje wściekłość. Taka powierzchnia chrześcijańska, a wewnątrz widzę, że ten człowiek, który mówi do mnie, jest naprawdę niespokojny i najchętniej by wykrzyczał mi w twarz to, co chce mi powiedzieć. To do niczego nie doprowadzi.

Jest mnóstwo takich rzeczy, które próbujemy, a nam nie wychodzą, może dlatego właśnie, że się nie modlimy, może dlatego, że sprawa między nami a naszym bliźnim nie jest zanurzona w modlitwie. To jest konieczne, to jest niezbędne, dlatego właśnie, że modlitwa powoduje, że ja kontaktuję się z samym sobą i z rzeczywistością. Widzę w zupełnie innej perspektywie, nie oceniam pochopnie, widzę szeroko drugiego człowieka i jego losy, jego skomplikowaną historię, albo mogę się domyślić. Czyli rezygnuję z tego egoistycznego podejścia do sprawy.

Zwracanie uwagi, nie bycie obojętnym, nie bycie tchórzem, jest sposobem, żeby pozbyć się chorego zainteresowania samym sobą, żeby ciągle nie palić cichych kadzidełek na ołtarzu swojej doskonałości. To niezmiernie ważne w życiu.





XXII niedziela zwykła
(Mt 16,21-27)- "Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz o tym, co Boże".



Piotr namawia Jezusa, aby zrezygnował z pójścia do Jerozolimy, z cierpienia, śmierci i zmartwychwstania. Piotr chce zachować pewną iluzję – dobrze mu z Jezusem i nie potrafi się pogodzić z tym, że On kiedyś odejdzie. Dokładnie tak, jak ów człowiek z przypowieści o talentach. Dostał talent i zakopał go w ziemi. Wystarczała mu ta świadomość, że on jest gdzieś obok, na wyciągnięcie ręki, zna miejsce zakopania. A tymczasem, jeżeli ja poszukuję, muszę się zgodzić na to, że również tracę. Radość odnalezienia jest niewspółmiernie większa i bogatsza od bólu poszukiwania. Święty Piotr zdaje się o tym zapominać, dlatego zasługuje na taki mocny epitet ze strony Pana Jezusa, który mówi: - Zejdź mi z oczu, szatanie! My kochamy pielęgnować iluzje.

Warto kontynuować to pytanie Jezusa. Jeżeli pada pytanie ”Za kogo Mnie uważasz?” i ja usiłuję odpowiedzieć - a odpowiadam przez cale życie innym ludziom, sobie samemu i Panu Bogu – to zmusza mnie to pytanie do zadania sobie następnego pytania: „Kim ja jestem dla siebie?” A to z kolei pociąga następne pytanie: „Kim nie jestem?” I to pytanie warto sobie dzisiaj zadać. My bardzo często budujemy swoją tożsamość na tym, kim nie jesteśmy. Mianowicie, na pewno nie jestem swoimi uczuciami – one należą do mnie, przepływają przeze mnie, wybuchają i gasną. Na pewno nie jestem też swoimi myślami, chociaż one stanowią olbrzymią połać rzeczywistości mojego życia. Kiedyś ich może zabraknąć, pochłonie je skleroza albo Alzheimer. Na pewno nie jestem funkcją społeczną, którą pełnię. Na pewno nie jestem tylko i wyłącznie panem doktorem, panem magistrem, panem fachowcem, panem specjalistą i tak dalej.

A więc kim jestem?

Niestety, muszę wszystkich rozczarować, nie odpowiem na to pytanie. Jest jedna osoba, której mogę i powinienem cały czas odpowiadać na pytanie „Kim nie jestem?” Jestem nim ja sam. Dlaczego? Dlatego, że każdy z nas musi sobie nieustannie odpowiadać – powołanie każdego człowieka jest indywidualne. A żeby na to odpowiedzieć, trzeba wejść w intymny kontakt z Chrystusem, nie ma innej drogi. A my bardzo często wolimy pielęgnować iluzje, tak jak święty Piotr. Kiedyś przytaczałem zdanie Gustave Thibon, który mówi, że iluzja jest rośliną cieplarnianą. Co to znaczy? Żeby pielęgnować iluzję, trzeba jej zbudować cieplarnię. Podam taki banalny przykład: jeżeli ktoś miał okazję kosztowania pomidora ze szklarni i jednocześnie takiego z grządki, to wie, że pomimo tego iż ten szklarniowy wygląda nieskazitelnie, to jednak nijak mu do treści tego grządkowego. Cieplarnia i rzeczywistość. Być może, że ten grządkowy wygląda gorzej, natomiast naprawdę smakuje jak prawdziwy pomidor. Co to ma do naszego życia? Mianowicie, jeżeli ja buduję taką szklarnię wokół swoich iluzji, to tracę poczucie życia i ono po prostu nie ma smaku. Tak jak ten szklarniowy pomidor. I bardzo często wtedy rzucam się w różnego rodzaju doświadczenia, które mają mi ten smak życia przywrócić, tylko okazuje się, że nie zapewnią mi tego żadne sporty ekstremalne, żadne moje zainteresowania – może na chwilę rozbłyśnie coś, ale zaraz zgaśnie.




Jezusowi chodzi o to, gdy mówi do świętego Piotra: „Zejdź mi z oczu, szatanie”, żeby odrzeć go ze wszystkich iluzji, zburzyć mu tę szklarnię. Starożytni ze wschodu, szczególnie buddyści zen, inaczej i znakomicie sformułowali to pytanie „kim ja nie jestem?”. Oni pytają tak: - „Pokaż mi swoją twarz zanim się urodziłeś”. To znaczy, kim jesteś odarty ze wszystkich swoich funkcji, ze wszystkich swoich kont, ze wszystkich swoich relacji z ludźmi i tak dalej. Kim tak naprawdę jesteś? To jest fundamentalne pytanie na które ja nieustannie muszę sobie odpowiadać. Jeżeli nie, będę hodował iluzje. A wtedy życie tracie smak. O to właśnie chodzi Chrystusowi.

Święty Paweł zaklina nas, żebyśmy właśnie w ten sposób postępowali. Mówi tak (Rz12): Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża. Bo wtedy moje życie nabierze smaku, kiedy będę umiał zaprzeczyć samemu sobie, czyli wziąć swój krzyż. Nie będę się łudził iluzjami, tylko będę szukał nieustannie prawdy. A to pytanie będę sobie zadawał do końca życia. Kim ja właściwie jestem? Jaka jest moja twarz sprzed urodzenia?

Człowieka można porównać do palimpsestu, to jest taki pergamin z tekstem starożytnym, albo średniowiecznym, z którego zeskrobano pierwotny tekst i napisano na nim inny. I my trochę tacy jesteśmy, wszak jest jedna różnica. Autentyczny jest tylko ten, którego ja usiłuję zeskrobywać, a zeskrobuje go moje życie, moje relacje, chore układy, chore filozofie, którymi się karmię – to one zapisują ten inny tekst na pergaminie mego życia. I jest tak, że nie da się do końca wymazać do końca tego tekstu Bożego, on zawsze będzie prześwitywał. Im bardziej będę usiłował go ukryć, tym większy ból będzie mi zadawał. Całe nauczanie Chrystusa i cały intymny z Nim kontakt powinien polegać na tym, że ja nieustannie odkrywam to, co jest napisane w moim sercu. Jeżeli to będę odkrywał, to wtedy to będzie nadawało sens temu, co napisali również inni.





XX niedziela zwykła
Mt 15,21-28 - "Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom, a rzucić psom."
"Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z okruszyn, które spadają ze stołów ich panów"




XIX niedziela zwykła
(Mt 14,22-33) - Jezus kroczy po jeziorze.









































Andrzej Hołowaty OP homilie kazania mp3