XXVI Niedziela Zwykła
Mt 21,28-32 - przypowieść o dwóch synach pracujących w winnicy
Dzisiejsza Ewangelia jest o fałszywej bezgrzeszności. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, każda Msza święta zaczyna się wyznaniem swoich grzechów. Można by ją skomentować słowami Filareta, który mówi w ten sposób: zasadnicza sprawa w naszym życiu to rzeczy, które widać - ale są nieprawdziwe - a przykrywają one grzechy, których nie widać, a te z kolei są prawdziwe”. I tak było z tymi dwoma synami. Dużo perykop ewangelicznych porusza właśnie tą sprawę. Przypowieść o celniku i faryzeuszu, którzy modlili się, przypowieść o synu marnotrawnym i jego bracie - to są właśnie te przypowieści, które opowiadają o ludziach, którzy zbyt łatwo mówią: „TAK!” Apokalipsa mówi: „bodaj byś był zimny, albo gorący, ale nigdy letni!” Ten syn, który mówi „TAK!”, a tak naprawdę nic nie robi, jest właśnie synem letnim, któremu na niczym nie zależy, który w pewnym sensie wykreował swoje oblicze bezgrzesznego człowieka i w to uwierzył. To grozi każdemu z nas. Sądzę, że każdy z nas ma w swoim życiu takie fragmenty, które właśnie dokładnie o tym mówią - o bezgrzeszności fałszywej.
Dzisiaj Jezus chce zedrzeć tę maskę z naszych twarzy i powiedzieć nam, nie dlatego, żeby wprowadzić nas w głęboki dołek, tylko po to żebyśmy poznali prawdę o samym sobie. Bo inaczej ludzie będą udawali przed sobą i przed innymi, będziemy się wzruszali naszą wspaniałą bezgrzesznością. To jest tak, jak czasem człowiek ogląda fragmenty, pokazujące dzieci w głodującej Afryce - jakiegoś dzieciaka, po którym łazi mucha, ma wydęty brzuszek - i tak się tym wzruszył, ... że wzruszył się swoim wzruszeniem! A obok są ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy i jakoś tego nie dostrzegamy. Niestety, nasze życie obfituje w takie fragmenty - zajmujemy się sprawami, co do których nic nie potrafimy zrobić, ale te, w których moglibyśmy coś zrobić, które wchodzą w obręb naszej odpowiedzialności, leżą odłogiem! Leżą odłogiem, bo to wymaga wysiłku, a nie tylko powiedzenia „TAK!” ... i nic nie robienia.
Jezus mówi, że o wiele lepszy jest ten buntownik, który najpierw powie „NIE!”, a później rzeczywiście idzie i pracuje w winnicy. Tą winnicą jest cały świat, jest drugi człowiek, jestem ja sam również. Jeśli jesteśmy jak ci ludzie, którzy mówią „TAK” i nic nie czynią, to jesteśmy jak ci, których ktoś dosadnie, ale trafnie określił - jednonodzy teoretycy trójskoku.
XXV Niedziela Zwykła
(Flp 1,20c-24.27a) - Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele - to bardziej dla was konieczne.
(Mt 20,1-16a) ... lecz i oni otrzymali po denarze. Wziąwszy go, szemrali przeciw gospodarzowi, mówiąc: Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami...
Myślę, że do dzisiejszej Ewangelii można by zastosować dwa klucze. Jeden z nich znajduje się w przed chwilą słyszanym przez nas tekście z proroka Izajasza, a brzmi on w ten sposób: „bo myśli moje nie są myślami waszymi, ani wasze drogi moimi drogami -mówi Pan”. Można by powiedzieć tak, że Pan Bóg chce nam powiedzieć przez tą przypowieść, że Jego logika, logika Królestwa Niebieskiego, różni się od naszej wyrachowanej ziemskiej logiki. I drugi klucz, mianowicie zdanie, które wypowiedział Voltaire. Powiedział w ten sposób, że ”Pan Bóg uczynił człowieka na swój obraz i podobieństwo, a człowiek odpłacił Bogu tym samym”, czyli uczynił Boga na swój obraz i podobieństwo, na miarę swoich pragnień, swoich spodziewań itd.
A teraz przypowieść, przypowieść, która jest bulwersująca. Jeżeli nas niedostatecznie zbulwersowała podczas czytania, to wyobraźmy sobie, że to my jesteśmy tymi robotnikami, którzy harowali przez cały dzień i dostali dokładnie tyle samo, co ci, którzy pracowali przez jedną godzinę i to wieczorną, kiedy nie było spiekoty dnia. Czy nasze poczucie sprawiedliwości nie doznało by uszczerbku? Czy nie bylibyśmy wściekli na tego pana? Tą Ewangelię należałoby chyba umieścić w szerszym kontekście, mianowicie gdybyśmy przeczytali cały rozdział wcześniejszy, to okazałoby się, że jest tam pokazane spotkanie Pana Jezusa z takim bardzo bogatym człowiekiem, który chciał Go naśladować. Mówi, że wypełnia przykazania, że od dzieciństwa jest wierny Panu Bogu, a Jezus patrzy na niego z miłością i mówi: „jednego ci brakuje, idź sprzedaj wszystko, co masz i chodź za mną!” I on odszedł zasmucony. Apostołowie którzy byli świadkiem tego, byli także świadkiem komentarza Pana Jezusa, który powiedział: ”trudno jest bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego, łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne...” Wtedy święty Piotr występuje w imieniu wszystkich i mówi tak: „…Panie Boże, my opuściliśmy wszystko dla Ciebie, Panie Jezu, dla Królestwa Bożego... - co otrzymamy? ” On nic nie zrozumiał z tej lekcji. Nie zrozumiał, że tutaj nie chodzi o zapłatę, że z Panem Bogiem się nie negocjuje. I wtedy św. Piotr w odpowiedzi dostaje właśnie tą przypowieść Jezusową o robotnikach w winnicy, o tych ludziach, którzy byli - z naszego punktu widzenia - tak niesprawiedliwie wynagrodzeni.
Cóż to jest sprawiedliwość? To jest to, że ja dostaję to, co mi się należy. Ale Jezus akcentuje tutaj dobroć, a dobroć daje tutaj według potrzeb. I tak też się stało w tej przypowieści. Zwróćmy uwagę, że ci robotnicy, którzy zostali najęci na początku - to zresztą był zwyczaj w Izraelu, ludzie którzy nie mieli stałej pracy i dysponowali tylko silnymi ramionami, stali na rynku i czekali aż ktoś ich wynajmie - wynajmowali ich ludzie za jednego denara. To była dniówka robotnika niewykwalifikowanego, jak byśmy dzisiaj powiedzieli. Ten jeden denar był im potrzebny oczywiście do utrzymania swojej rodziny i samego siebie. I ci ludzie, którzy byli najęci przez pana na początku negocjowali z nim, umówili się o jednego denara. Ale pan postępuje w sposób niezwykły, bo najmuje również robotników takich, którzy będą pracowali dwie, trzy albo nawet jedna godzinę. Cała rzecz polega na tym, że ci wynajęci na początku, oni prawdopodobnie się cieszyli tak, jak człowiek bezrobotny, który dostał pracę, a w perspektywie może się utrzymać przez następny dzień czy następny tydzień. Pracowali ciężko, to prawda, ale mieli pewną radość i satysfakcję że oto przyjdą do domu i dadzą pieniądze swojej rodzinie. Cóż więc zburzyło im tą satysfakcję? Jeden fakt, że ci co pracowali jedną godzinę dostali tyle samo! Przez cały dzień się cieszyli i jeden jedyny fakt! Zaglądnęli do cudzego ogródka i wzburzyli się, że ci którzy pracowali jedną godzinę dostali tyle samo. Zwróćmy uwagę, że ci najmowani później, oni nie negocjowali ceny. Oni zaufali temu panu, który wynagrodzi ich tak, jak będzie uznawał to za stosowne.
I to jest chyba też postawa nasza, że my bardzo często spodziewamy się, że coś dostaniemy od Pana Boga. Powielamy pytanie świętego Piotra - „a my, którzy jesteśmy wierni przykazaniom, staramy się usilnie żyć uczciwie i tak dalej... czy my nie dostaniemy więcej” od tych, którzy łamią bezczelnie przykazania Boże? Jesteśmy zawiedzeni, że być może jest inaczej. A może tak naprawdę dojść do wniosku, że wszystko jest łaską Pana Boga, że od Jego hojności wszystko zależy? Bo zwróćmy uwagę, że to nasze pragnienie otrzymania nagrody powoduje niesamowitą ślepotę i zawiść w sercach, jeżeli spotkamy kogoś, kto w naszym mniemaniu został obdarzony o wiele większą nagrodą. Jakże często zazdrościmy ludziom tego, co mają - i to nie chodzi o rzeczy materialne, jakże często chcemy być kimś innym zupełnie - tymczasem Pan Bóg nie będzie mnie sądził z tego, że nie byłem jak Jan Kowalski, tylko że nie byłem sobą, że nie wziąłem swojego życia ze wszystkimi niedogodnościami, ze wszystkimi traumami i nie zrobiłem coś sensownego, tylko zaglądałem do ogródków innych ludzi i podziwiałem ich za umiejętności, za to co dostali, za to co mają it tak dalej. Nie bójmy się o to, że Pan Bóg nie będzie hojny w stosunku do nas, ale nie negocjujmy - jak buchalterzy - ceny.
Jakby kwintesencją i podsumowaniem jest to, co dzisiaj mówi święty Paweł. Jest to jakby jego modlitwa, że z dwóch stron doznaje nalegania, z jednej strony chce odejść do Pana Boga, a z drugiej wie, że jego nauczanie będzie pożyteczne. I tę rozterkę zostawia Panu Bogu, on nie negocjuje, nie wyobraża sobie jak mogłaby albo jak powinna wyglądać jego przyszłość. On po prostu zostawia to wszystko Panu Bogu i mówi: - Zrób coś, Panie Boże, z tym. To, co wybierzesz, będzie najsensowniejsze. Gdybyśmy tak palcem po mapie pojechali i zobaczyli jakie podróże apostolskie święty Paweł przedsięwziął, to naprawdę zawrotu głowy można od tego dostać, a był to człowiek, który tęsknił za śmiercią, za jednością z Jezusem Chrystusem, ale mimo wszystko zostawiał do wyboru Panu Bogu, jak będzie hojny dla niego. Może nie negocjujmy, nie zaglądajmy do cudzych ogródków, nie zazdrośćmy innym ludziom, co spowoduje w nas ślepotę i nienawiść do innych i do samego siebie. Weźmy ten ciężki kamień naszego życia i zróbmy coś sensownego, zaprośmy Pana Boga do naszego życia. Zawsze porównywanie z innymi jest kalekie, ubogie i kaleczy nas i innych ludzi. Pan Bóg nas na pewno nie skrzywdzi, ale z drżeniem rąk nie patrzmy Mu przez ramię, czy zapisał wszystko dobro, które zrobiliśmy. On wie, co się nam należy i chce każdego z nas obdarzać Sobą.
XXIV niedziela zwykła (Mt 18,21-35) - Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie?
Czy aż siedem razy?
/fragment/
Ewangelia o przebaczeniu zaczyna się dialogiem Pana Jezusa z Piotrem. Piotr pyta Jezusa, czy aż siedem razy ma przebaczać. Żydzi mieli powiedziane, że mają przebaczać dwa, trzy razy. Można odczytać to w ten sposób, że Piotr chce być jeszcze lepszy od faryzeuszów i mówi, czy aż siedem. A Jezus z odrobiną ironii mówi, że siedemdziesiąt siedem. Siedem to nie jest zwykła liczba, to jest liczba symboliczna. Jest w Księdze Rodzaju tekst, który mówi, że Kain, który zabił Abla, będzie się mścił siedmiokrotnie, jeżeli jakaś krzywda go spotka ze strony innego człowieka. Jego potomek, Lamek, eskaluje to i mówi, że siedemdziesiąt siedem razy. Siedem to jest liczba perfekcyjna, doskonała – a więc doskonała zemsta. I Jezusowa odpowiedź mówi, że musi to być doskonałe przebaczenie – takie, które nic nie zostawia w moim sercu. Człowiek o własnych siłach nie jest w stanie tego dokonać.
Na co zwraca nam w sposób szczególny owa przypowieść? Na to mianowicie, że ja nigdy nie będę umiał przebaczać, jeżeli nie będę wszystkimi swoim komórkami ciała wiedział, że wszystko co mam i to kim jestem, zostało mi dane. I jestem niewypłacalnym dłużnikiem Pana Boga. O tym świadczą liczby w tej przypowieści. Dziesięć tysięcy talentów to była niewyobrażalna suma, której ten człowiek absolutnie nie był w stanie spłacić. Na nasze realia współczesne przeliczając, to było 40 milionów euro. Natomiast ten drugi dłużnik winien był pierwszemu zaledwie 60 euro. Tak niewspółmierne są te relacje. Ja, żeby nauczyć się przebaczać, muszę to zrozumieć, że wszystko, co mam, zostało mi darowane. Już Syracydes zauważa - Dlaczego się gniewasz i zioniesz nienawiścią? Przecież jesteś śmiertelny, już jutro może cię nie być... A ty chwytasz drugiego człowieka za gardło i mówisz: - Oddaj coś winien! Bez przebaczenia.
W Liście do Rzymian jest następujący tekst: „Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie”. To są jakby dwie warstwy. Z jednej strony wszystko, co mam jest darem i ja nie żyję dla siebie. A z drugiej strony nie mogę sam sobie dać odkupienia i zbawienia. To wszystko jest darmo dane od Pana Boga. I te zapewnienia pierwszego dłużnika, że ja tobie wszystko oddam, to jest blaga. On nie może tego oddać, chociażby nie wiem jak pracował. I ja Bogu też nie mogę niczego oddać, ja Mu wszystko zawdzięczam. Uzbrojenie w tę świadomość i pogłębiając ją z dnia na dzień, dopiero wtedy ja będę umiał wybaczać. Ten kto zna dług i wie, że jest jednym wielkim długiem przed Panem Bogiem, również będzie szafował wybaczeniem jak ten pan z przypowieści, który proszony i zdjęty litością ulitował się nad nim.
XXIII niedziela zwykła (Mt 18,15-20)- "Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy".
Ewangelia mówi nam o sposobie zwracania uwagi drugiemu człowiekowi, jeżeli ten zawinił przeciwko mnie. Mówi w ten sposób: „ Idź i upomnij go w cztery oczy!” Bardzo trudne zadanie... To wymaga naprawdę wyjścia z samego siebie, co więcej, wymaga także wsłuchania się w wezwanie Pana Boga. Ja muszę zweryfikować, czy jeżeli idę do drugiego człowieka zwrócić mu uwagę, czy to jest tylko i wyłącznie podrażnione moje ego? Czy też rzeczywiście zależy mi na dobru tego człowieka? Jezus mówi: jeżeli ciebie nie usłucha, weź bliźniego i idźcie we dwójkę, albo przedstaw sprawę Kościołowi.
Ktoś może powiedzieć, że to przypomina denuncjowanie drugiego człowieka, ale zapominamy o tych kilku zdaniach na końcu Ewangelii. Jezus mówi tak: - jeśli dwaj albo trzej o coś modlić się będą, to uzyskają to! I teraz pytanie, czy ja, - jeżeli rodzi się we mnie chęć zwrócenia uwagi drugiemu człowiekowi - czy ja się za niego modlę? Co więcej, czy modlę się z moim bliźnim także, bo według słów Jezusa nieuchronnie uzyskam to, czego chcę, jeżeli naprawdę występuję w dobrej sprawie, jeżeli ona jest pozbawiona i odarta z czystego egoizmu. Ilu z nas, gdy chce zwrócić uwagę bliźniemu, to robi to właśnie dlatego, że zostało podrażnione ego, a ilu z nas modli się za tego człowieka, zanim zwróci uwagę?
Teraz pytanie: - po co się modlić ? Dlatego żebym ja go ujrzał w szerszej perspektywie, nie tylko przez pryzmat winy w stosunku do mnie, ale żebym go ujrzał jako dziecko Boże, jako mojego brata. A kto jest moim bratem i kto jest moim bliźnim? Każdy, kto jest w orbicie mojego zainteresowania, kto jest w polu mojego widzenia. Ja noszę odpowiedzialność za drugiego człowieka w sobie. I co więcej, jeżeli podejmuję ten trud odpowiedzialności, to mnie wyrywa z samego siebie, przestaję się kręcić wokół własnej osi. Ktoś może powiedzieć: - no dobrze, ale jak to zrobić?
Są takie piękne słowa Katona (Starszego), on mówi tak: Rem tene, verba sequentur. „Trzymaj się rzeczy, a słowa znajdą się same” czyli trzymaj się istoty rzeczy. Trzymaj się tego, że masz zwrócić uwagę nie poprzez swój pryzmat swojego egoizmu, tylko mając na względzie dobro tego człowieka, a słowa znajdą się same. Jest niestety taki pseudo-chrześcijański sposób zwracania uwagi, który powoduje wręcz odwrotne skutki. Być może każdy z nas doświadczył właśnie tego, że słowa słodko płynące, które brzmią jak romantyczna ballada, albo marny wiersz, a gdzieś pod tym buzuje wściekłość. Taka powierzchnia chrześcijańska, a wewnątrz widzę, że ten człowiek, który mówi do mnie, jest naprawdę niespokojny i najchętniej by wykrzyczał mi w twarz to, co chce mi powiedzieć. To do niczego nie doprowadzi.
Jest mnóstwo takich rzeczy, które próbujemy, a nam nie wychodzą, może dlatego właśnie, że się nie modlimy, może dlatego, że sprawa między nami a naszym bliźnim nie jest zanurzona w modlitwie. To jest konieczne, to jest niezbędne, dlatego właśnie, że modlitwa powoduje, że ja kontaktuję się z samym sobą i z rzeczywistością. Widzę w zupełnie innej perspektywie, nie oceniam pochopnie, widzę szeroko drugiego człowieka i jego losy, jego skomplikowaną historię, albo mogę się domyślić. Czyli rezygnuję z tego egoistycznego podejścia do sprawy.
Zwracanie uwagi, nie bycie obojętnym, nie bycie tchórzem, jest sposobem, żeby pozbyć się chorego zainteresowania samym sobą, żeby ciągle nie palić cichych kadzidełek na ołtarzu swojej doskonałości. To niezmiernie ważne w życiu.
XXII niedziela zwykła (Mt 16,21-27)- "Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz o tym, co Boże".
Piotr namawia Jezusa, aby zrezygnował z pójścia do Jerozolimy, z cierpienia, śmierci i zmartwychwstania. Piotr chce zachować pewną iluzję – dobrze mu z Jezusem i nie potrafi się pogodzić z tym, że On kiedyś odejdzie. Dokładnie tak, jak ów człowiek z przypowieści o talentach. Dostał talent i zakopał go w ziemi. Wystarczała mu ta świadomość, że on jest gdzieś obok, na wyciągnięcie ręki, zna miejsce zakopania. A tymczasem, jeżeli ja poszukuję, muszę się zgodzić na to, że również tracę. Radość odnalezienia jest niewspółmiernie większa i bogatsza od bólu poszukiwania. Święty Piotr zdaje się o tym zapominać, dlatego zasługuje na taki mocny epitet ze strony Pana Jezusa, który mówi: - Zejdź mi z oczu, szatanie! My kochamy pielęgnować iluzje.
Warto kontynuować to pytanie Jezusa. Jeżeli pada pytanie ”Za kogo Mnie uważasz?” i ja usiłuję odpowiedzieć - a odpowiadam przez cale życie innym ludziom, sobie samemu i Panu Bogu – to zmusza mnie to pytanie do zadania sobie następnego pytania: „Kim ja jestem dla siebie?” A to z kolei pociąga następne pytanie: „Kim nie jestem?” I to pytanie warto sobie dzisiaj zadać. My bardzo często budujemy swoją tożsamość na tym, kim nie jesteśmy. Mianowicie, na pewno nie jestem swoimi uczuciami – one należą do mnie, przepływają przeze mnie, wybuchają i gasną. Na pewno nie jestem też swoimi myślami, chociaż one stanowią olbrzymią połać rzeczywistości mojego życia. Kiedyś ich może zabraknąć, pochłonie je skleroza albo Alzheimer. Na pewno nie jestem funkcją społeczną, którą pełnię. Na pewno nie jestem tylko i wyłącznie panem doktorem, panem magistrem, panem fachowcem, panem specjalistą i tak dalej.
A więc kim jestem?
Niestety, muszę wszystkich rozczarować, nie odpowiem na to pytanie. Jest jedna osoba, której mogę i powinienem cały czas odpowiadać na pytanie „Kim nie jestem?” Jestem nim ja sam. Dlaczego? Dlatego, że każdy z nas musi sobie nieustannie odpowiadać – powołanie każdego człowieka jest indywidualne. A żeby na to odpowiedzieć, trzeba wejść w intymny kontakt z Chrystusem, nie ma innej drogi. A my bardzo często wolimy pielęgnować iluzje, tak jak święty Piotr. Kiedyś przytaczałem zdanie Gustave Thibon, który mówi, że iluzja jest rośliną cieplarnianą. Co to znaczy? Żeby pielęgnować iluzję, trzeba jej zbudować cieplarnię. Podam taki banalny przykład: jeżeli ktoś miał okazję kosztowania pomidora ze szklarni i jednocześnie takiego z grządki, to wie, że pomimo tego iż ten szklarniowy wygląda nieskazitelnie, to jednak nijak mu do treści tego grządkowego. Cieplarnia i rzeczywistość. Być może, że ten grządkowy wygląda gorzej, natomiast naprawdę smakuje jak prawdziwy pomidor. Co to ma do naszego życia? Mianowicie, jeżeli ja buduję taką szklarnię wokół swoich iluzji, to tracę poczucie życia i ono po prostu nie ma smaku. Tak jak ten szklarniowy pomidor. I bardzo często wtedy rzucam się w różnego rodzaju doświadczenia, które mają mi ten smak życia przywrócić, tylko okazuje się, że nie zapewnią mi tego żadne sporty ekstremalne, żadne moje zainteresowania – może na chwilę rozbłyśnie coś, ale zaraz zgaśnie.
Jezusowi chodzi o to, gdy mówi do świętego Piotra: „Zejdź mi z oczu, szatanie”, żeby odrzeć go ze wszystkich iluzji, zburzyć mu tę szklarnię. Starożytni ze wschodu, szczególnie buddyści zen, inaczej i znakomicie sformułowali to pytanie „kim ja nie jestem?”. Oni pytają tak: - „Pokaż mi swoją twarz zanim się urodziłeś”. To znaczy, kim jesteś odarty ze wszystkich swoich funkcji, ze wszystkich swoich kont, ze wszystkich swoich relacji z ludźmi i tak dalej. Kim tak naprawdę jesteś? To jest fundamentalne pytanie na które ja nieustannie muszę sobie odpowiadać. Jeżeli nie, będę hodował iluzje. A wtedy życie tracie smak. O to właśnie chodzi Chrystusowi.
Święty Paweł zaklina nas, żebyśmy właśnie w ten sposób postępowali. Mówi tak (Rz12): Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża. Bo wtedy moje życie nabierze smaku, kiedy będę umiał zaprzeczyć samemu sobie, czyli wziąć swój krzyż. Nie będę się łudził iluzjami, tylko będę szukał nieustannie prawdy. A to pytanie będę sobie zadawał do końca życia. Kim ja właściwie jestem? Jaka jest moja twarz sprzed urodzenia?
Człowieka można porównać do palimpsestu, to jest taki pergamin z tekstem starożytnym, albo średniowiecznym, z którego zeskrobano pierwotny tekst i napisano na nim inny. I my trochę tacy jesteśmy, wszak jest jedna różnica. Autentyczny jest tylko ten, którego ja usiłuję zeskrobywać, a zeskrobuje go moje życie, moje relacje, chore układy, chore filozofie, którymi się karmię – to one zapisują ten inny tekst na pergaminie mego życia. I jest tak, że nie da się do końca wymazać do końca tego tekstu Bożego, on zawsze będzie prześwitywał. Im bardziej będę usiłował go ukryć, tym większy ból będzie mi zadawał. Całe nauczanie Chrystusa i cały intymny z Nim kontakt powinien polegać na tym, że ja nieustannie odkrywam to, co jest napisane w moim sercu. Jeżeli to będę odkrywał, to wtedy to będzie nadawało sens temu, co napisali również inni.
XXI Niedziela Zwykła
(Iz 22, 19-23), (Mt 16, 13-20) Jezus zapytał ich: "A wy za kogo Mnie uważacie?"
Wspaniały fragment Ewangelii, w którym każdy z nas powinien zadać sobie to pytanie: Za kogo my uważamy Jezusa Chrystusa? Fragment Ewangelii, w którym mamy odpowiedź, że Kościół nie jest instytucją wymyśloną przez ludzi, tylko Jezus mówi o sobie: Mój Kościół. I wreszcie Ewangelia, która mówi o prymacie papieża, Piotra i jego następców, a także o tym, że do końca w świecie będzie walka, bo Jezus mówi, że bramy Kościoła nie zostaną zmiażdżone przez Piekło. Wspaniały obraz, ale jednocześnie można by powiedzieć, że taki idylliczny. Gdybyśmy kawałek dalej przeczytali Ewangelię, bo oczywiście tutaj nie chodzi o to, że Ewangelia jest idylliczna, tylko ten fragment bez kontekstu. A jaki jeśli jest kontekst? Otóż nieco dalej w Ewangelii, dosłownie kilka linijek, jest następujący dialog między tymże samym świętym Piotrem, a Jezusem. Jezus informuje Apostołów, że idzie do Jerozolimy i tam poniesie śmierć męczeńską. I wtedy święty Piotr, prawdopodobnie ośmielony tym, co mu Pan Jezus powiedział konfidencjonalnie, mówi: „Panie, niech Cię Bóg broni, nigdy to na Ciebie nie przyjdzie”. A Jezus odsuwa go i mówi: „Zejdź mi z oczu szatanie, bo jesteś dla mnie zawadą. Nie myślisz po Bożemu, tylko myślisz według kategorii ludzkich”.
I warto te dwa obrazy mieć w pamięci. Dlaczego? Dlatego, że one obrazują naszą wiarę. To znaczy nasza wiara musi być dynamiczna, musi być nieustannie konfrontowana z rzeczywistością i Ewangelią. Jeżeli tak nie będzie, to będzie w niej stagnacja. To w zasadzie będziemy sobie produkowali obraz Pana Boga i Kościoła rodem z klasy w szkole podstawowej, to co nam ksiądz kiedyś mówił. Przypomina to taką sytuację – i teraz przepraszam za ten karykaturalny nieco obraz - starego, w cudzysłowu „dobrego małżeństwa”, gdzie ludzie się już dokładnie poznali, wypracowali sobie modus vivendi, wiedzą na jakie tereny lepiej nie wkraczać, zajmują się tylko sprawami n-rzędnymi i w ogóle jest spokój. Życie toczy się swoim torem. Nikt nie wkracza na tematy drażliwe. Taki spokój – przepraszam za wyrażenie – rodzinnego grobowca. Tam się nic nie dzieje, od czasu do czasu to życie jest wstrząsane awanturą o niedomkniętą klapę pewnego urządzenia w łazience, po czym wszystko na swoje własne tory powraca.
Dlaczego to w taki karykaturalny sposób przedstawiam? Bo często nasza wiara wygląda właśnie w ten sposób. Nie ma w niej pytań. Podaję się pewnego rodzaju rytmowi: niedziela to do kościoła, pacierz to parę słów, jakieś „Ojcze nasz” bezmyślnie, „Zdrowaś Mario” i tak idę w to życie i to wszystko się toczy utartymi schematami. Natomiast zwróćmy uwagę, że w Ewangelii Jezus nie szczędzi trudnych słów Piotrowi, bo tylko w ten sposób jest w stanie rozbić schematy, które „obowiązują” w naszej wierze. I bardzo często, jeżeli już narzekamy, to że ksiądz nudzi, że ktoś fałszuje w kościele, że Msza za długa, albo dla niektórych za krótka. A rzeczy istotne gdzieś nam przepływają przez palce! Dokładnie tak samo, jak w tym „starym dobrym małżeństwie”. Tam nie ma już rzeczy ważnych, jest śmierć, jest nuda, z każdego kąta ona wyziera. I to samo może być z moja wiarą. Są takie rzeczy w naszym życiu, które, jeśli nałożymy na nie schemat, to niestety one kostnieją.
Czasem wydarzenia w naszym życiu, które napotykamy są dobre, prowokują nas - mimo że nas kaleczą - do pewnego rodzaju przemyśleń z powrotem swojej wiary, przemyślenia swojej sytuacji, żebyśmy nie zastygli w schematach naszej wiary. Bo często jesteśmy podobni do takiej postaci z powieści Stendhala, rolnika Fabricio, który stoi na polu buraków przy swoim koniu, patrzy w niebo, różne schematy rozważa i nawet nie zauważył, ...że przez to pole przetoczyła się bitwa pod Waterloo. Tak samo jest często z naszą wiarą, schematyzm, utarte ścieżki. Tymczasem Pan Bóg chce nam powiedzieć jak Piotrowi: „Zejdź mi z oczu szatanie”. Nie ma pokoju na tym świecie, Jezus mówi wyraźnie, że przyszedł przynieść nie pokój, ale miecz. Ogień przyszedł rzucić na ziemię i jakże pragnie, żeby on zapłonął.
Zastanówmy się: kim jest dla mnie Jezus Chrystus? Czy Jego postać mnie jeszcze porusza, czy mam już pewien utarty schemat i jest to taki element w moim życiu, który ani mi przeszkadza, może czasem inspiruje, lekko się Go może przestraszę, ale w gruncie rzeczy ma swoje miejsce, a życie płynie własnym torem?
Mam jeszcze w oczach obraz papieża, tego starego człowieka z drżącym głosem, któremu jeszcze się chce walczyć. On naprawdę walczy, rozbija wszelkie schematy. Ten człowiek jest nieustannie atakowany. Nikt by mu prawdopodobnie nie miał za złe, gdyby zrezygnował, a prasa by go bardzo pochwaliła, że oto rozsądny, wspaniały czyn mądrego człowieka, który wie kiedy odejść. Natomiast on dostał misję. I każdy z nas ma taką misję. Tylko pytanie: Kim jest dla mnie Jezus Chrystus? Jak ja walczę w tym życiu, może odpuściłem sobie i szarpię się o drugorzędne sprawy, natomiast rzeczy istotne leżą odłogiem?
„Za kogo Mnie uważacie?”
Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny
/fragm./
Co mówi nam dzisiejsze Święto Wniebowzięcia Maryi z duszą i ciałem? Przede wszystkim utrwala prawdę, która bardzo często jest chociażby w języku potocznym zapomniana, mianowicie, że zmartwychwstaniemy wraz z ciałem. To nie jest tak, jak w obiegowym języku mówimy „dusze w czyśćcu cierpiące”, czy „dusze zmarłych”. Nie, człowiek jest jednością. Ten podział to jest wpływ myśli greckiej. Żydzi zawsze uważali, że człowiek jest jednością, owszem dzielili na duszę i ciało, natomiast nigdy nie rozdzielali w ten sposób, że to ciało, które zgnije w grobie, nie jest nic warte, absolutnie nie.
Dlaczego Maryja została tak potraktowana? Przede wszystkim dlatego, że była Matką Boga. I to podpowiada nam takie zwykłe ludzkie myślenie. Zwróćmy uwagę, jak bardzo macierzyństwo przemienia kobietę. Niewiasta, która rodzi dziecko, nie jest już taka sama jak przed urodzeniem. Zwykłe ludzkie dziecko ma taki głęboki wpływ, natomiast tutaj narodził się Syn Boga. Niewątpliwie, to musiało przemienić życie Matki. I mało tego, tak samo jak później dorastające dziecko wpływa na swoją matkę, tak samo Jezus wpływa na Maryję. Można by zacytować słowa wspaniałego teologa Hansa Ursa von Balthasara, który powiedział tak: „Dom, w którym Jezus znalazł schronienie, nie zostanie nigdy przez Niego opuszczony”. Tu się otwiera również tajemnica Eucharystii, przecież domem Boga jest moje serce, to ja za chwilę będę przyjmować Ciało Jezusa Chrystusa. Maryja przyjęła Go w łonie, ja przyjmuję Go w sercu, nie mniej jednak to jest to samo Ciało.
Pytanie, które się rodzi: - Jakiego schronienia Ciału Boga udziela moje ciało? To jest niesamowita nobilitacja ludzkiego ciała, a wiemy co dzisiaj, w XXI wieku, ludzie robią ze swoim ciałem. Święty Jan powie, że nasze ciało jest świątynią Ducha Świętego. A my jakbyśmy się sprzysięgli, żeby to ciało poniżyć, zbezcześcić, a ono łączy się ściśle z duszą. Zwróćmy uwagę, że my wyrażamy siebie poprzez ciało, ale także wyrażamy się w relacji do drugiego człowieka, stąd oczekiwanie na Sąd Boży. Gdy ja umrę, moje czyny żyją nadal. Gdy byłem podły w stosunku do drugiego człowieka i umarłem, to ta podłość moja, czyli to zło, nadal w nim trwa i owocuje. Gdy byłem wspaniałym człowiekiem i dobrym, pomimo mojej śmierci moja dobroć dalej owocuje. I ja muszę poczekać, żeby to wszystko zebrać w całość, żeby podsumować całe życie.
XVIII Niedziela Zwykła
(Mt 14,13-21)- Rozmnożenie chleba
Eucharystia jest takim pokarmem, przez który wstępuję do Królestwa Niebieskiego, już tu i teraz. Dlatego, że Eucharystia wyraża jedną rzecz: Chrystusa, który ofiarował samego siebie kompletnie nic dla siebie nie zostawiając. I zostało mu to wszystko zwrócone, dokładnie tak samo jak w tym cudzie rozmnożenia chleba. Jezus te kilka chlebów i parę rybek rozmnaża i wszystko rozdaje, ale to wszystko do Niego powraca w postaci resztek, które zajmują o wiele więcej niż ten dar, który został spożytkowany. W naszym życiu duchowym jest tak, że jeżeli ja się zdecyduję na całość, zaryzykuję, to to do mnie wróci z olbrzymim nadmiarem.
XVII Niedziela Zwykła
(Mt 13,44-52) - Przypowieści o skarbie, sieci i perle.
Wszystkie dzisiejsze czytania mówią o rozróżnianiu dobra i zła i o pewnych proporcjach, które powinny być w naszym życiu. Zaczynają się od Salomona, człowieka, który bardzo podobał się Panu Bogu, dlatego, że nie prosił o bogactwa, o unicestwienie swoich nieprzyjaciół, tylko prosił o mądrość, o umiejętność rozeznania dobra i zła. Niestety, historia Salomona nie skończyła się happy endem – zgłupiał na starość, stracił te proporcje, które miał w młodości. Myślę, że to grozi każdemu – taka starość duchowa, która polega na tym, że człowiek wyrzeka się niejako mądrości, a koncentruje się na tym, co już zdobył, albo co już ma i zapomina ten wymiar daru, którym jest on sam i że to wszystko, co ma, dostał od Pana Boga.
Święty Paweł mówi, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra. Czasem to dobro może być gorzkie. I znowu, ta umiejętność rozeznania jest niezwykle przydatna. Jezus w przypowieściach mówi, że nie można sobie zasłużyć na Królestwo Niebieskie, nie można je zrobić własnymi rękami – słowem, nie można zbawienia uzyskać tylko i wyłącznie swoim własnym wysiłkiem - jest to kompletny dar. Całkowity dar, tak jak ten rolnik, który znalazł skarb, to ani go nie stworzył, ani nie zrobił, on go po prostu znalazł. Kupił rolę, sprzedał wszystko, co miał i kupił ten skarb.
Ciekawy jest przypadek tego kolekcjonera pereł. Na ogół, kolekcjoner kojarzy nam się z kimś, kto gromadzi dobra i tak naprawdę szczyci się swoją kolekcją w sensie mnogości, wielości tej kolekcji. A ten jest trochę inny, ten nieustannie szuka czegoś doskonałego, czegoś, co całkowicie wypełni jego serce, umysł... i wreszcie znajduje! I nie ma żadnych wątpliwości, że trzeba wyzuć się ze wszystkiego, co dotychczas ma – sprzedaje dokładnie wszystko i nabywa to, co jest najistotniejsze. I to jest, wydaje mi się, niesłychanie ważna rzecz w naszym życiu. Ponieważ ono się toczy, ono się rozwija, nie wiemy co będzie jutro, być może jutro będzie tak sytuacja, kiedy akurat znajdę to, czego szukam, ale będę musiał sprzedać wszystko, co mam. To jest bardzo trudna decyzja, bo tak jesteśmy przyzwyczajeni – to niekoniecznie chodzi tylko o dobra – do schematów, do pewnych ludzi, do relacji itd. Oswoiliśmy to wszystko i to jest nasz azyl bezpieczeństwa. Podczas gdy to jest tylko i wyłącznie złudzenie. To nie jest nasze zbawienie, to nie jest nasze prawdziwe szczęście.
Wydaje mi się, że poszukiwanie Królestwa Bożego to jest ten nieustanny dynamizm, nieustanna czujność na tego typu momenty, które każą nam odwrócić się od tego, co było dotychczas i sprzedać to, a kupić to, co jest najistotniejsze. I to pewnie nie będzie w naszym życiu jednorazowa sytuacja, może warto od czasu do czasu sięgnąć pamięcią wstecz i zobaczyć, ile było już takich sytuacji, a ja je zaprzepaściłem... To nie znaczy, że one nie będą, Pan Bóg nie jest mściwy, jest miłosierny, a Jego wolą jest zbawienie świata. A wiec nieustannie podsuwa nam takie okazje, kiedy możemy podjąć decyzje. I nie liczmy tutaj na jakiś poklask, albo pomoc innych ludzi, ta decyzja musi płynąć naprawdę z serca, które jest nastawione nieustannie na poszukiwanie Prawdy, Dobra i Piękna – czyli Pana Boga. Jeżeli to będę pielęgnował w ciągu swojego życia, ten akt decyzji nie będzie mnie wiele kosztował, ponieważ będzie to pewna kwintesencja wysiłku całego życia. Tak samo jak ten kupiec, on się ani chwili nie wahał, sprzedał całą swoją kolekcję, która prawdopodobnie była przedmiotem podziwu innych ludzi i nabył to, czego szukał przez całe życie.
XVI Niedziela Zwykła
(Mt 13,24-43) - A On im odrzekł: Nie, byście zbierając chwast nie wyrwali razem z nim i pszenicy.
Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa.
początek: 8min. 8 sek.
/fragm./
Przypowieść o kąkolu jest niezwykle ważna dla widzenia i akceptowania tego, co nas otacza bez ucinania pewnych sfer rzeczywistości, bez podporządkowywania tej rzeczywistości obrazowi, który ja gdzieś mam w głowie, takiego pobożnego życzenia, że rzeczywistość musi być tak, jak ja tego chcę, bo wtedy staję się po prostu terrorystą. Proszę zwrócić uwagę, że jest to przypowieść o Królestwie Niebieskim i okazuje się, że w Królestwie Niebieskim istnieje chwast i pszenica, czyli dobro i zło. Ten obraz jest zupełnie przeciwny takiej chrześcijańskiej tendencji do usuwania zła z zewsząd, wyrywania z korzeniami. Jezus mówi, że nie tędy droga przez wyrywanie zła u innych ludzi, jak i w swoim wnętrzu – bo to pole, to jestem ja i tam rośnie i chwast i pszenica. Jezus mówi: - Nie wyrywaj tego, poczekaj do żniw, pozwól obu róść obok siebie. Czy to znaczy, że ja mam pielęgnować zło? Nie, tylko że bardzo często jest tak, że ja w takim świętym zapale staram się usunąć zło u innych ludzi i niestety wtedy cierpi również dobro. Dokładnie tak samo jest ze mną – dokąd będę żył na tej ziemi, będzie we mnie współistniało dobro i zło. Zło będzie się przyczyniało – o ile ja je rozeznam – do pokory, a dobro będzie wymagało odwagi.
My robimy taki podstawowy błąd, że chcemy być takimi papierowymi świętymi. Łudzimy się, że Pan Bóg, albo ja o własnych siłach (to jeszcze gorsze) wyrwiemy ze swojego wnętrza wszystkie chwasty i w pewnym momencie życia będziemy mieli spokój, już będziemy zupełnie czyści, piękni i zdumiewający. Otóż nic podobnego – zawsze będzie we mnie istniało zło, które jeżeli je rozpoznam, będzie powodowało, że ja będę coraz bardziej pokorny, bo miłosierny będzie człowiek tylko wtedy, kiedy będzie widział ogrom Miłosierdzia Bożego, kiedy Bóg przykrył płaszczem miłości to zło, które jest we mnie, ale ono zawsze będzie istniało – i na tym polega Królestwo Boże.
My mamy takie widzenie jednostronne, że samo dobro. Natomiast Jezus mówi: - Nie, pozwólcie wszystkiemu róść razem! To zadanie i ta przypowieść kompletnie wywraca do góry nogami nasze pojęcie o dobru i złu. Oczywiście, że ja nie mam pielęgnować zła w swoim wnętrzu, ale muszę się zgodzić na to, że ono będzie. I wtedy okazuje się, że ja jestem naprawdę w stanie zintegrować siebie. Absolutnie nie taję przed sobą tych złych moich skłonności, które być może będą trwały do końca moich dni, ale mam ich świadomość i w związku z tym trzymam to wszystko w garści.
To u świętego Pawła jest taki tajemniczy tekst – on się modli, żeby Jezus odsunął od niego szatana, który go biczuje. Nie wiadomo co to jest – jakiś grzech, który miał i który nieustannie się powtarzał, on nie nazywa tego po imieniu. A Jezus mówi: - Wystarczy ci Mojej łaski. To znaczy być może jeszcze nie czas, abym to usunął... Czyli ta zgoda na współistnienie – oczywiście nie chodzi o akceptowanie i rozwijanie – ale jednocześnie pamiętajmy, że zawsze będziemy mieli te czarne strony. Im bardziej jestem świadomy tych czarnych stron, tym bardziej nad nimi panuję. Ale żebym w takim świętym zapale nie usiłował wyrywać wszystkiego, ponieważ może ucierpieć na tym dobro.
To, że jesteśmy istotami grzesznymi, to że upadamy, powoduje, że jeszcze bardziej rozlewa się łaska. Znowu święty Paweł mówi: - Gdzie jest mnóstwo grzechu, tam jeszcze bardziej rozlewa się łaska. W Wielkim Poście śpiewamy „błogosławiona wino” – nieprawdopodobne zupełnie! Wina, czyli grzech jest błogosławiona. Dzięki temu docieram do tego, że jestem istotą, która potrzebuje Pana Boga, jak powietrza, do życia. O ile nie taję w sobie tych złych rzeczy. Nie wiem, czy Pan Bóg usunie je z mojego wnętrza, czy nie usunie, czy będzie do końca życia tak, że będę się zmagał z jakimiś swoimi słabościami i one nieustannie będą mi przypominały: - Jesteś tylko człowiekiem. Potrzebujesz tej słabości, głębokiej świadomości i głębokiego cierpienia związanego z tym, że ona jest, po to, żebyś był pokorny. Może się to wydawać przedziwne, ale tak jest. Natomiast my mamy ciągłe tendencje, żeby propagować tę papierową świętość.
Zobaczmy do czego dążymy – jeżeli posiłkując się naszymi dążeniami w innych gałęziach naszego życia (myślę tu o życiu zawodowym), żeby coś osiągnąć, to ja chcę osiągnąć siebie doskonałego. To jest niemożliwe! W związku z tym, skoro jest niemożliwe, to ja będę zasłaniał swoje grzechy różnego rodzaju usprawiedliwieniami, bo niemożliwe, żebym ja był człowiekiem bezgrzesznym. I buduję całe systemy, które mają zneutralizować grzech, z którym sobie nie potrafię poradzić. I znowu popadam w pułapkę.
Natomiast jeżeli przyjmę to wszystko i trwam, wtedy buduje się moja głęboka świadomość potrzeby Boga w moim życiu, ponieważ widzę, że nie jestem w stanie wyrwać tych chwastów, a On być może też zostawia je po to, żeby były nieustannym dla mnie upomnieniem. Ta przypowieść zupełnie wywraca do góry nogami nasze schematy. Rozwijanie duchowości nie polega na osiąganiu stadiów, ale na otwarciu oczu. Tu i teraz jest Pan Bóg obecny, ja w Nim żyję, poruszam się i jestem (św. Paweł). Dlaczego tego nie dostrzegam? Bo nie widzę, bo nie proszę Go o to, aby mi otworzył oczy – zarówno na dobro, jak i na zło.
XV Niedziela Zwykła
(Iz 55,10-11)Słowo, które wychodzi z ust Moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw
nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa. (Mt 13,1-23)- Posiane w końcu na ziemię żyzną oznacza tego, kto słucha słowa i rozumie je.
On też wydaje plon: jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, inny trzydziestokrotny.
Najgłębszą strukturą człowieka jest słowo. Ja zostałem powołany do istnienia przez Pana Boga przez Jego słowo. Gdy otworzymy Księgę Rodzaju widzimy schemat, że Bóg wypowiada Słowo, a rzeczy i ludzie stają się. Nawet nie trzeba się uciekać do Pisma Świętego, wystarczy tylko przyjrzeć się porządkowi naturalnemu. To kim jesteśmy, nasza świadomość budzi się przez słowo – słowo skierowane do nas przez naszą mamę w momencie, kiedy jesteśmy niemowlakami i jeszcze go nie rozumiemy. A jeżeli jesteśmy pozbawieni tego słowa, to usychamy i więdniemy. Z dorosłymi ludźmi tak samo jest – jeżeli izoluje się kogoś i nie wypowiada do niego słów, ten człowiek wewnętrznie usycha. W nie tak dawnej przeszłości reżim robił to z twórcami – zamilczał tych ludzi na śmierć. A i dzisiaj posługujemy się tego typu metodami, nie odzywamy się, nie mówimy do kogoś, udajemy, że go nie ma i ten brak słowa powoduje więdnięcie wewnętrzne, destrukcję. A więc zobaczmy jak wielkie znaczenie ma słowo w porządku naturalnym, a co dopiero w nadprzyrodzonym. Czyli najgłębszą strukturą każdego człowieka jest słowo. Każdy z nas jest stworzony na obraz i podobieństwo Pana Boga. On stwarza słowem i my również możemy kreować słowem albo sytuacje nie do zniesienia, albo rajskie ogrody...
Słowo Boże jest skierowane do każdego. W Ewangelii widzimy hojnego siewcę, który sieje Słowo po wszystkim. Oczywiście można powiedzieć, że są ludzie, którym troski tego świata stawiają tamy i ci ludzie nie potrafią, albo nawet nie chcą zrozumieć Słowa Bożego. Ale są takie sytuacje w naszym życiu, gdzie spotykają nas takie tragedie, które odbierają blask wszelkiemu słowu – nawet Słowu Bożemu. I co wtedy? Są takie losy ludzkie, że w tobołku pamięci przechowujemy rzeczy wspaniale, dobre, drogi proste, a są ludzie, którzy w tym tobołku pamięci przechowują same krzywdy i idą przez życie z pustymi rękami... Czyja to wina? Niekoniecznie jest tak, że jeżeli w życiu nie zdarzyły nam się jakieś tragedie, które nas roztrzaskały, rozerwały na strzępy, to jest nasza zasługa. I niekoniecznie jest tak, że jeśli czyjeś życie zostało zniszczone, to jest jego wina. A więc sytuacja nie jest taka prosta, jakby się nam wydawało. Jednocześnie pamiętajmy, że pomimo, że jak mówią prorocy i św. Paweł każdy z nas jest takim wybrakowanym garnkiem, a Pan Bóg jest garncarzem, który chciał nas stworzyć i stworzył na swój obraz i podobieństwo, ale to pęknięcie grzechu pierworodnego powoduje, że jesteśmy często tak koślawi, to jeszcze dodajemy sobie koślawości, to wcale nas nie tłumaczy. Bo każdy z tych nawet najbardziej koślawych garnków, którymi jesteśmy, jest obdarzony świadomością. Słucha i rozumie. Wśród grona Apostołów nie było wyrafinowanych intelektualistów. To byli prości ludzie, a jednak zrozumieli. I nie możemy się tłumaczyć niezrozumieniem czy niedostępnością. Dzisiaj Słowo Boże jest wszędzie, wystarczy wpisać w Google „Pismo Święte” i wyskoczy nam cały tekst. Słowo Boże, które wypowiedział Jezus, było skierowane do celników i kobiet lekkich obyczajów i one się nawracały. A więc nie możemy się tłumaczyć, że jesteśmy niegodni.
Są takie dwie przeszkody, które bardzo przeszkadzają nam w przyjęciu Słowa Bożego. Jedna z nich to jest taka ekstrapolacja słowa „postęp” na nasze życie ludzkie. Często ulegamy złudzeniu, że skoro w otaczającym nas technicznym świecie jest postęp, jest tyle dróg na skróty – już nie musimy myć naczyń, wystarczy, że włożymy je do maszyny i ona je umyje – to tak samo jest z człowieczeństwem. Otóż nic podobnego. A dowód na to jest niezmiernie prosty. Jeżeli czytamy Dialogi Platona, Rozmyślania Marka Aureliusza, Wyznania św. Augustyna czy Pismo Święte, nieodmiennie nas Ono wzrusza. Nic się nie zdezaktualizowało! Sprawy ludzkie ciągle są te same. Z pokolenia na pokolenie stajemy przed tego samego typu problemami. I tu nie ma drogi na skróty, do człowieczeństwa nie ma drogi na skróty, nie ma drogi przez internet, czy przez telefon komórkowy. Tu się nie da nic ułatwić – to jest żmudna praca nad samym sobą. I to jest przeszkoda, tak mi się wydaje.
Jest jeszcze inna przeszkoda, że jesteśmy tak bardzo głusi na Pismo Święte. Te wszystkie nasze usprawiedliwienia, że nie mamy czasu... Ale przecież ten czas należy do Pana Boga, to On nam go dał. Dni nasze są wszystkie policzone i dane przez Niego. Dlaczego w nas tyle gnuśności, że nie potrafimy znaleźć chwili czasu na rozważanie Słowa? Mówiłem o wadze słów... Skoro tak wielką wagę ma słowo człowieka skierowane do maleństwa, które rodzi w nim intelekt i rozumienie świata, to jak wielką wagę ma Słowo skierowane do mnie przez mojego Stwórcę. Dlaczego uciekam przed tym wszystkim?
Wydaje się, że warto skupić się na tym i warto odpowiedzieć sobie: jaka jest moja odpowiedzialność, czy biorę odpowiedzialność za Słowo Boże skierowane do mnie? Nieustannie, wszędzie, ono jest rozsiane w całym świecie, a my wolimy często skupiać na rzeczach drugo, trzecio, czy czwartorzędnych, zamiast karmić się tym Słowem, które autentycznie daje życie – które powołuje i podtrzymuje świat w istnieniu. Jak bardzo często jesteśmy głusi, być może nie ze swojej winy, ale jednocześnie nie do końca. Każdy z nas ma tą zdolność pojmowania daną mu przez Pana Boga. Czy znajdujemy na to czas? Czy ja rzeczywiście mam takie chwile w ciągu dnia, gdzie istnieje tylko On, Jego Słowo i ja i moje życie i konfrontacja między tymi rzeczami? Bo to jest niezbędne do tego, żebym żył i żebym wydawał plon: trzydziesto-, sześćdziesięcio, czy stukrotny.
XIV Niedziela Zwykła (Mt 11,25-30) - "Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy
przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom."
W Liście św. Jana Apostoła pada takie ważne stwierdzenie: „Jeżeli zaś chodzimy w światłości, tak jak On sam trwa w światłości, wtedy mamy jedni z drugimi współuczestnictwo”. Współuczestnictwo, czyli łączność z drugim człowiekiem. Kiedy patrzymy na życie świętej Katarzyny ze Sieny, która rozmawiała z największymi tego świata, do których nie miał byle kto dostępu, a jednocześnie wiemy, że była bardzo prostą niewiastą, z punktu widzenia tamtej epoki wręcz nic nie znaczącą, to wydaje się, że tylko dlatego miała łączność z tymi ludźmi, ponieważ chodziła w światłości. I to nie szkodzi, że jej rozmówcy nie chodzili w światłości – to zupełnie nie ma znaczenia.
Myślę, że sytuacja jest trochę podobna do rozmowy człowieka, który zachował jeszcze krztę wrażliwości, z małym, nieskażonym dzieckiem, które patrzy spokojnie w oczy i łamie wszelkiego rodzaju reguły. I w tym człowieku budzi się pewnego rodzaju fascynacja autentyzmem, że w sercu tego dziecka i jego słowach to wszystko jest nawzajem złączone, tam nie ma nuty fałszu i udawania (oczywiście dopóki cywilizacja mu nie zaszczepi tych cudownych wynalazków). Sądzę, że tak było ze świętą Katarzyną, że ci wszyscy ludzie uwikłani w różnego rodzaju rozgrywki tego świata nie mogli oprzeć się szczerości tej kobiety. Szczerości, która wynikała z łaski Bożej i z jej chodzenia w światłości. Czyli, że tam nie było żadnego cienia, żadnej gry, żadnego udawania, żadnych układów, tylko zupełna szczerość dziecka. Według słów Jezusa każdy z nas ma się takim stać. Ktoś może powiedzieć: - No dobrze, ale jak to uczynić? I myślę, że Ewangelia dzisiejsza podaje prostą drogę do uczynienia siebie takim. Jezus mówi o prostaczkach, to wcale nie znaczy prostakach – można być wysokiej klasy intelektualistą, a jednocześnie mieć w sobie takie chodzenie w światłości przed Panem Bogiem, i można być też bardzo prostym i mieć. Ale można być wysokiej klasy intelektualistą , a kompletnie nie mieć tego.
Droga jest chyba bardzo prosta, gdy się o tym mówi. Oczywiście trudna w realizacji. Ale Jezus mówi, abyśmy zrzucili z siebie te wszystkie jarzma, które nakładają nam inni ludzie i te, które my sami nakładamy sobie i pod których ciężarami uginamy się, te wszystkie głupie konwenanse, to czym się posługujemy na co dzień w relacji do drugiego człowieka. To udawanie, to uleganie modom i tak dalej i dalej, a wzięli na siebie Jego brzemię i Jego ciężar. Ciężar bycia dzieckiem Bożym w tym świecie. I wtedy następuje wyzwolenie wewnętrzne, że ja niczego już nie muszę udawać, nie muszę grać w te gry. Po prostu jak to Jezus powiedział: „strumienie wody żywej popłyną z waszego wnętrza” i to wcale nie będzie moja zasługa. A jednocześnie będzie w tym wszystkim radość z odnalezienia harmonii w sobie. Wtedy gdziekolwiek nie pójdę, nawet do świata, który nieustannie udaje kogoś innego niż jest, to właśnie to dziecięctwo Boże, to że dźwigam na sobie brzemię Jego, a nie swoje, spowoduje, że będę mógł dotrzeć do każdego człowieka.
XIII Niedziela Zwykła (Mt 10,37-42) - "Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien."
/fragm./
Jezus, który z początku nie stawia żadnych wymagań, w miarę jak zbliża się do - jak sam powiedział - „Godziny Syna Człowieczego” czyli momentu śmierci, stawia swoim Apostołom coraz bardziej radykalne wymagania. I gdy człowiek weźmie dosłownie niektóre słowa, to brzmią one wręcz nieludzko: „Kto miłuje ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. Gorzej jest jeszcze w Ewangelii świętego Łukasza, bo tam Jezus mówi, że: „Kto nie ma w nienawiści swojego ojca, matki, brata, syna, córki, a nadto i samego siebie, nie jest Mnie godzien”. Co to może oznaczać? Co to znaczy w naszym życiu, bo nie da się założyć tłumika na te słowa, a każdy z nas ma takie tendencje: - „Nie, to jest pewnego rodzaju metafora, przenośnia...” Wydaje mi się, że nie, że ten radykalizm Jezusa doprowadza do granic ludzkich możliwości. Ale zadaniem człowieka jest przekroczenie granic ludzkiej możliwości, nie o własnych siłach, tylko łaską Jezusa Chrystusa. I to jest dopiero prawdziwe chrześcijaństwo, które niesie w sobie ten głęboki smak.
Wydaje nam się to bardzo okrutne, ale my mamy taką tendencję do zacieśniania Ewangelii do etyki, tylko do tego świata. Jezus przychodzi skądinąd, przychodzi od Ojca i On łamie te naturalne prawa. Aby zrozumieć o co mi chodzi, można przywołać scenę, która jest okrutna, umieszczona w pierwszej księdze Pisma, Księdze Rodzaju, kiedy to Bóg żąda od Abrahama ofiarowania swojego syna. W oparciu o ludzką etykę nie jesteśmy absolutnie w stanie uzasadnić tego żądania, wręcz jest to okrutne, dzikie, pierwotne – tak postępowały pierwotne plemiona. Kierkegaard, który rozważa w takiej niesamowitej zupełnie książce „Bojaźń i drżenie” na różne sposoby ofiarę Abrahama, mówi w końcu, że to jest „teologiczne zawieszenie etyki”. Mądrze to brzmi, ale chodzi o to, że tam gdzie jest Pan Bóg, tam znika ludzka etyka. To nie znaczy, że On jest poza nią, tylko, że nadaje jej zupełnie inny wymiar. To jest skok w rzeczywistość, która nie jest z tego świata. I jeżeli ja się na to zdecyduję, to niestety będę wzbudzał kontrowersje, niezależnie od tego, czy jestem ojcem rodziny, czy matką, czy jestem zakonnikiem we wspólnocie, to jest nieuniknione. Radykalne pójście za Jezusem zawsze będzie wzbudzało kontrowersje.
Nie ma innego wyjścia, jeżeli mamy spokojnie posuwać się w głąb chrześcijaństwa, jak pewnego rodzaju zakwestionowanie praw człowieka z punktu widzenia Ewangelii. To jest konieczne i zbawienne, bo to, co nas unieszczęśliwia, to są te wszystkie więzy, przywiązania, to, że pragniemy mieć pewne rzeczy i osoby na własność. Nie wyobrażamy sobie życia bez pewnych osób, a na myśl o tym, że kochana osoba odejdzie kiedyś z tego świata, to taka sytuacja kwestionuje w ogóle moją egzystencję. A tymczasem Jezus chce, abyśmy inaczej podeszli do tej sprawy – to nie znaczy, że On chce obciąć moje wnętrze ze wszystkich ludzkich uczuć.
Jest coś takiego niesamowitego w Ewangelii, że jeżeli ja przynajmniej w jakimś minimalnym stopniu staram się ją przyjąć tak radykalnie, to wtedy widzę, że to, co oddałem, otrzymuję, ale zupełnie inaczej – oczyszczone z więzów przywiązania, ludzkiego egoizmu i tego wszystkiego, co powoduje, że drżę na myśl o utracie tego, co spoczywa w moich dłoniach lub na czym te dłonie kurczowo się zaciskają. To trudna nauka. Takie radykalne przeczytanie tej Ewangelii może człowieka – o ile bierze to na serio – przyprawić o drżenie, ale wydaje mi się, że nie ma innej drogi. Takie rozdarcie i ból jest jedyną metodą poszerzenia ludzkiego serca do tego stopnia, żeby zaczęło się tam mieścić Królestwo Boże. Jeżeli będziemy tylko dążyli do spokoju, do miłych, sympatycznych relacji oblanych sosem savoir-vivre’u to niestety nasze chrześcijaństwo będzie jak fotografia rodzinna umieszczona na kominku. Natomiast, jeśli rzeczywiście chcemy iść za Jezusem, to domaga się pewnych radykalnych cięć. Chrystus mówi wyraźnie: nie przynosi bezpieczeństwa, ale miecz. Miecz nie po to, żeby zabijać, ale po to, żeby radykalnie oddzielać pewne rzeczy.
Taka jest droga chrześcijańska. Człowieka ogarnia lęk i strach, ale innej możliwości nie ma. Albo idę za Jezusem do końca, albo udaję, że jestem chrześcijaninem. Jeżeli zastosuję te słowa z Ewangelii to autentycznie swoje życie odzyskam, ale najpierw muszę je stracić i to jest strata, która przynosi naprawdę ból człowiekowi. Natomiast nagrodą jest autentyczne szczęście, bo tylko ten może być człowiekiem szczęśliwym, kto nie jest kurczowo przywiązany do osób i spraw.
XII Niedziela Zwykła (Jr 20,10-13), (Mt 10,26-33)U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone.
Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli.
/fragm./
Dzisiaj w czytaniach z jednej strony lęk i trwoga, – o której mówi Jeremiasz - które są doświadczeniem każdego człowieka, a z drugiej strony Jezus, który mówi: „Nie lękajcie się, bo wszystkie włosy na waszej głowie są policzone!” Strasznie trudna jest wiara w Opatrzność Bożą. Co powiedzieć tym ludziom, których włosy były wprawdzie policzone, ale w swojej strasznej fantazji niektórzy wypychali tymi włosami materace, to przecież działo się tak niedawno. Co powiedzieć tym ludziom, którzy są zdruzgotani cierpieniem, odejściem drugiego człowieka, są zdruzgotani tym, że ich modlitwa nie została wysłuchana? Co powiedzieć człowiekowi, który nie wie, czy następny miesiąc nie będzie musiał głodować, ponieważ już wszystko poszło na czynsz? A Jezus mówi: „Nie troszczcie się o to, co będziecie jeść i pić.”
To są pytania, na które w tym życiu, jeżeli zacieśnimy się tylko do naszych logicznych rozważań, nie znajdziemy nigdzie odpowiedzi.
/.../
Lęk, strach jest takim wyostrzeniem naszej wiary i nie jest grzechem, jeżeli człowiek czasem nie widzi perspektyw, popada w rozpacz. Tylko zawsze wtedy musimy przywoływać Pana Jezusa. Proszę zwrócić uwagę, że Jezus, który mówił: „Nie bójcie się”, w Ogrodzie Oliwnym lękał się! Chrystusowi chodzi o to, aby nas strach nie zdominował. Nie zdołamy go usunąć, on będzie nieustannym towarzyszem naszego życia aż do końca, ale możemy go oswoić poprzez pamięć o tym, że nasze życie zaczyna się, ale się nie kończy. Powtarzajmy te słowa zawsze wtedy, kiedy przyjdą na nas takie terminy, że tylko ciemność jest dookoła. To, co mówi Jezus: Nie lękajcie się, nie trwóżcie się, nie bójcie się.
Jezus mówi do uczniów, nie tylko do Apostołów – to jest wezwanie skierowane do każdego z nas, bo chyba każdy z nas identyfikuje się z określeniem „uczeń Jezusa Chrystusa” - mówi do nas tak:
„Idźcie i głoście. Bliskie jest Królestwo Niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy. Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”.
Można by powiedzieć: – Czy wymaganie nie jest zbyt mocne dla nas, czy ktoś z nas może przy maksymalnym wytężeniu swojej woli wskrzesić człowieka? Albo uzdrowić chorego?
Otóż w pewnym sensie może! I każdy z nas jest do tego powołany. Warto tutaj przywołać obraz Samarytanki, wszyscy pamiętamy tę rozmowę Jezusa z kobietą, która miała bardzo skomplikowane życie. Ona po tej rozmowie biegnie do swoich braci do miasta Sychar i głosi Chrystusa. Mówi w ten sposób: - Chodźcie, zobaczcie człowieka, który mi powiedział, co uczyniłam! Czyli opowiedział mi o mnie, skonfrontował mnie ze mną samą.
Wydaje mi się, że każdy z nas jest powołany do misji, ale najpierw ja muszę doświadczyć obecności Chrystusa w moim życiu, On musi mi powiedzieć o mnie, On musi mi objawić prawdę, zerwać wszystkie zasłony kłamstwa, wszystko to, co nęka i gnębi moją duszę. Wtedy w człowieku, który jest tak ukształtowany przez Pana Boga, jest erupcja pragnienia głoszenia Ewangelii innym ludziom. I wtedy okazuje się, że ja, ponieważ sam zostałem uzdrowiony z różnych sfer martwoty, która jest w moim sercu, dostrzegam także tę martwotę serca w moich bliźnich. A bliźni – jak mówi Dietrich Bonhoeffer – to nie jest cecha drugiego człowieka, to jest prawo drugiego człowieka do mnie. Jeżeli doświadczyłem głębokiej przemiany chociażby w minimalnej sferze mojego życia, to będę pragnął to głosić innym ludziom. I wskrzeszanie umarłych to jest tak naprawdę wskrzeszanie tych wszystkich rzeczy, które we mnie obumarły. Bardzo często rzucamy się tak mocno w działalność, ponieważ wiemy, że coś w nas obumarło i chcemy stworzyć pozory, że coś robimy. Ja, który sam zostałem uzdrowiony przez Pana Boga, będę to widział, będę mógł wskrzeszać innych ludzi.
Uroczystość Bożego Ciała (J 6, 51-58) „Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego
i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie.”
/fragm./
Nieustannie muszę się karmić do końca życia różnymi rzeczami, które są mi pomocne w życiu i nie chodzi tu tylko i wyłącznie o jedzenie. Nie wyobrażam sobie człowieka, który pracuje intelektualnie i w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że już wie wszystko i zostawia książki. To wymaga nieustannego czytania. Tak samo jak lekarz, w pewnym momencie zarzuca lektury i uważa, że już dość się nauczył. Nic podobnego, będzie się musiał uczyć do końca życia. I tak jest z nami, ale co więcej, tak jest również z tym, co Pan Bóg dla nas zamierzył: - z Eucharystią. Jezus wyraźnie mówi w dzisiejszej Ewangelii, że ja mam się karmić Jego Ciałem. Natomiast, jeżeli nie odczuwam takiej potrzeby, albo takiego pragnienia – czyli brak mi apetytu na duchowe sprawy – to znaczy, że jestem chory. Tak samo jak fizyczny brak apetytu świadczy o cielesnej chorobie człowieka, a duchowy brak apetytu świadczy o chorobie duchowej.
Dzisiejsza Ewangelia jest szczególnie mocna, zwróćmy uwagę, jak bardzo buntują się ludzie, którzy słuchają nauki Jezusa. Jeszcze można by z biedą „przełknąć” to zdanie ”Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba”. Można by je osłabić, powiedzieć, że to jest jakaś metafora, działanie symboliczne, można by uwznioślić - w naszym mniemaniu rzecz jasna – te słowa i powiedzieć, że to są tylko symbole...
Otóż nic podobnego, Chrystus wyraźnie, bez żadnego tłumaczenia, mówi o spożywaniu swojego Ciała i piciu Krwi. Do tego stopnia, że w Ewangelii świętego Jana użyte jest przedziwne greckie słowo, które wyraźnie łączy się z rozgryzaniem, Chrystus mówi „trogein” – to znaczy przeżuwaj moje Ciało. Co ciekawe, ojcowie Kościoła bardzo często używali tego słowa na określenie medytacji. Medytacja to było przeżuwanie Słowa Bożego. W języku polskim zachowały się tego typu odniesienia, na przykład ”rozgryźć problem” czy ”uczta duchowa”. To wszystko związane jest z jedzeniem, przeżuwaniem i przyswajaniem nieustannym. Tak dzisiaj Jezus mówi i nic nie tłumaczy tym ludziom i nam nie tłumaczy – mówi: ”To jest pokarm na życie wieczne”. Nie można się nim karmić od czasu do czasu, trzeba się nim karmić nieustannie.
Przedziwne, że jeśli popatrzymy na pierwszy rzut oka i powiemy słowo „uczta”, że ono się przewija przez całe Pismo Święte, to wydaje się, że Pan Bóg ma dziwne pomysły. Ale gdy głębiej w to wejdziemy, to okazuje się, że jest tam żelazna logika i rzeczywiście tak jest. Może warto się dzisiaj zastanowić nad tym, czy ja czasem nie mam braku apetytu duchowego, bo to świadczy o mojej chorobie.
Uroczystość Trójcy Świętej (J 3, 16-18)
/fragm./
Trójca Święta nam mówi o tym, że każdy z nas ma tworzyć jedność, ale jednocześnie szanować inność drugiego człowieka. My bardzo często utożsamiamy inność ze złem. Ale to, że akurat ktoś żyje w inny sposób i inaczej myśli, to wcale nie implikuje, że to jest złe. Może jest inne i może to mnie będzie prowokowało do myślenia, ...a ja tego nie chcę – ja chcę się zamknąć w swoim własnym getcie...
Uroczystość Zesłania Ducha Świętego (J 20, 19-23)
/fragm./
Człowiek, który słucha muzyki, albo karmi się w życiu poezją, potrafi bezbłędnie odczytać, czyj jest dany utwór, pomimo, że nigdy go wcześniej nie słyszał. Co jest powodem? Myślę, że powodem jest duch zawarty np. w utworach Bacha. Jesteśmy w stanie rozpoznać harmonię, pewne akcenty, że to jest właśnie jego dzieło. On zawarł w tym dziele swojego ducha. Dokładnie tak samo jest, kiedy czytam wiersz, którego autora nie znam. Jeżeli znam inne jego wiersze, jeżeli jestem przesycony duchem tego człowieka, potrafię bezbłędnie odczytać co to jest za dzieło.
Myślę, że podobnie jest z Duchem Świętym. Bardzo trudno Go nazwać konkretnym imieniem, zresztą nie ma tak naprawdę imienia, natomiast można rozpoznać Jego działanie – również w historii. Gdybyśmy się tak przyjrzeli chrześcijaństwu i zobaczyli, że jest to historia sprzed dwóch tysięcy lat rozgrywająca się gdzieś na peryferiach Imperium Rzymskiego i dotycząca jakiegoś Żyda z Nazaretu, który został ukrzyżowany (tak samo jak tysiące innych przed Nim i tysiące innych po Nim), mało tego, który twierdząc, że będąc na świecie tak naprawdę świat zawiera się w Nim, Ten, który twierdził, że tylko karmiąc się Jego Ciałem możemy uzyskać zbawienie i jest to dar łaski, nie możemy sobie na niego zapracować, Ten, który odpuszczał grzechy – tego typu historia nie miała racji przetrwania! Mało tego, głosicielami tych nowin byli bardzo prości ludzie. I to jest działanie Ducha Świętego. Gdy przyjrzymy się historii Kościoła, tego typu rzeczy nie miały racji bytu – one powinny zaginąć gdzieś w meandrach historii... a jednak przetrwały. Działania Ducha Świętego w Kościele, pomimo tego, że on jest taki ułomny, taki słaby, a narzędziami, którymi się posługuje to są zwykli ułomni ludzie, a jednak istnieje, trwa i owocuje – to przecież jest działanie Ducha Świętego.
Pytanie: - Co zrobić, żebym ja się na Niego otworzył i uruchomił Jego działanie? ...
Trójpoziomowy układ świata już dawno przestał obowiązywać: Niebo gdzieś na górze, my na ziemi, a w dole piekło. I w Niebie i na ziemi i w głębi ziemi obowiązują dokładnie te same praw fizyki, bo Niebo nie jest miejscem konkretnym. Pan Bóg jest wszędzie: „w Nim żyjemy, poruszamy się, jesteśmy”.
Niebo nie jest miejscem, Niebo jest relacją. To, czy jesteśmy szczęśliwi nie zależy od okoliczności, to zależy od relacji z ludźmi i od relacji Panem Bogiem. Im bardziej jesteśmy świadomi ludzi, którzy nas kochają, którzy w nas pokładają zaufanie, którzy w nas wierzą, tym bardziej człowiek jest szczęśliwy. Im większa miłość, tym mniejszą rolę pełnią okoliczności w której ona się zdarza. Im bardziej wierzę w Pana Boga i im bardziej bliższy jestem Jemu, a On mnie, tym mniejszego znaczenia nabierają trudy życia. Tam gdzie jest wielka miłość, tam też jest wielkie szczęście. To jest tajemnica Wniebowstąpienia, które powinno się rozgrywać tu i teraz, w każdej chwili naszego życia. Królestwo Boże jest w nas.
V Niedziela Wielkanocna
(J 14,1-12) Rzekł do Niego Filip: "Panie, pokaż nam Ojca”.
Jezus idzie do domu Ojca, a my jesteśmy troszeczkę bezdomni i dotkliwie to odczuwamy we współczesnym świecie, który z jednej strony stał się globalną wioską i jest tak naprawdę malutki, bo z jednej półkuli na drugą mogę w każdej chwili zadzwonić przez telefon komórkowy, ewentualnie oglądnąć swojego interlokutora na monitorze, a z drugiej strony tak daleko jest od jednego serca do drugiego. I myślę, że w tym właśnie tkwi to głębokie pragnienie ojcostwa. Może dlatego ludzie tak licznie gromadzili się przy umierającym, odchodzącym do domu Ojca Janie Pawle II, ponieważ jesteśmy w pewnym sensie sierotami. Jak to lapidarnie i dosyć brutalnie wyraził prawosławny teolog Olivier Clement: „Współczesny człowiek nie czuje zakorzenienia ani w czasie, ani w przestrzeni. Powiedziano mu, że Ojciec jest represyjny, w związku z tym Go odrzucił. Pochodzi od małpy i zmierza do nicości”.
Jezus nam mówi, że mamy Ojca, że wszyscy pielgrzymujemy do Jego domu, że posiadanie Ojca to jest jednocześnie opadniecie strachu z naszych serc. Ta Ewangelia zaczyna się w ten sposób: „Niech się nie trwoży wasze serce, wierzycie w Boga i we Mnie wierzcie”. Jeżeli nawet nie czuję zakorzenienia i oparcia w mojej rodzinie, jeżeli nawet umarł mój ojciec i matka i nie ma już domu moich rodziców – gdzieś on majaczy w mojej pamięci – to zawsze mam dom Ojca. Nieustannie należy odnawiać w sobie świadomość, że idziemy do tego domu. Zadaniem naszym, jeżeli chcemy usunąć z naszych serc lęk, jeżeli chcemy zamieszkać w domu, który jest bezpieczny już tu i teraz, jeżeli chcemy nie czuć się sierotami, zadaniem naszym jest nieustanne poszukiwanie twarzy Ojca w Jezusie Chrystusie. Jezus mówi dzisiaj: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”. Jeżeli ja przystępuję do Komunii z czystym sercem, to spożywam w pewnym sensie całą Trójcę – Ojca, Syna i Ducha Świętego. I Ona zamieszkuje w moim zniszczalnym ciele. Jeżeli przepełniony wiarą klękam na kolanach przed tą Tajemnicą i Ona się staje integralna ze mną ... to czegoż ja mam się lękać? „Niech się nie trwoży wasze serce”. Nie będzie się trwożyło, jeżeli będziemy mieli świadomość, ze idziemy do domu Ojca i karmili się Ojcem, Synem i Duchem Świętym w Eucharystii.
III Niedziela Wielkanocna (Łk 24,13-35) Uczniowie uciekający do Emaus
Zwróćmy najpierw uwagę na fakt, że tak jak uczniowie, którzy uciekali do Emaus, bo bali się represji, tak samo my możemy iść przez życie i nie mieć świadomości, że Jezus idzie razem z nami. Pomimo że jest blisko na wyciągnięcie ręki, co więcej pomimo, że z Nim rozmawiamy. I to jest pocieszające, że obecność Boga w naszym życiu jest niezależna od naszej świadomości. To oczywiście jest kwestia wiary. Pytanie co zrobić, żeby Go doświadczyć? Tekst ewangeliczny też o tym mówi.
Jezus kiedyś wspomniał w Ewangelii: - ”Gdzie dawaj lub trzej są zebrani w imię Moje, tam ja jestem pośród nich.” Tutaj też mamy do czynienia ze swoistym zebraniem dwóch ludzi w imię Jezusa. Wprawdzie oni uciekają przed prawdą Zmartwychwstania, przed represjami, trawieni lękiem uciekają do Emaus, ażeby uniknąć konsekwencji, ale mimo wszystko cały czas rozmawiają o Chrystusie, o tym wydarzeniu. A więc aby doświadczyć Zmartwychwstałego, niezbędna jest:
1. Wspólnota – rozmowa. Każde nasze zamknięcie się pod wpływem lęku powoduje, że coraz mniej doświadczamy Pana Boga. Co przedziwne, doświadczenie Boga jest ściśle związane z doświadczeniem człowieka, z dialogiem, z rozmową o tym, co nurtuje moje serce. Każde zamknięcie przed człowiekiem jest także zamknięciem w pewnym stopniu przed Panem Bogiem, choć On cały czas jest obecny, pomimo, że absolutnie ci uczniowie nie mają świadomości. I my niestety też czasem na zakrętach naszego życia odczuwamy jakoby Pan Bóg nas opuścił, też uciekamy. Ale okazuje się, że w naszych życiowych ucieczkach On też może być obecny.
2. Rozmowa o Nim. Oni cały czas rozprawiają o tej sytuacji i jest to wskazówka dla mnie. Ja też powinienem się karmić tekstami ewangelicznymi, bo jak mówi teologiczne powiedzenie: Łaska bazuje na naturze. Pan Bóg nam dał po to rozum, żebyśmy poznawali pewne rzeczy, czytali Pismo Święte. I wtedy w konfrontacji z konkretnym naszym doświadczeniem życiowym już Duch Święty zatroszczy się o to, żeby w naszej świadomości pojawiły się te teksty, które kiedyś przyswoiliśmy sobie. Uczniowie rozmawiają i można by zapytać, dlaczego pomimo tego oni nie poznali Jezusa. Myślę, że rozpacz i nieszczęście człowieka bardzo często powoduje, że ślepniemy na oczywiste fakty. Idą, rozmawiają z Jezusem i jest taka zabawna scena jak to jeszcze posądzają Jezusa o to, że On jest chyba jedynym, który nie wie, co się stało - główny bohater wydarzeń okazuje się w mniemaniu Apostołów być jedynym, który nie wie, co się stało.
3. Oprócz wspólnoty i rozmawiania o Chrystusie także i to, że oni usiłowali Go przymusić – ponieważ się zmierzchało i dalsza podróż była niebezpieczna, a On okazywał jakoby miał iść dalej – żeby został z nimi, żeby wszedł do ich wspólnoty, nadal nie wiedząc, że to jest Chrystus. Czyli takie przejęcie się losem drugiego przypadkowego, nieznajomego człowieka.
To są trzy elementy przy pomocy których mogę doświadczyć bliskości Pana Boga: Wspólnota, niezamykanie się na drugiego człowieka, rozważanie Pisma Świętego i wreszcie miłosierdzie, które jest skierowane do przypadkowego przechodnia, gdy ja obawiam się, że coś mu się stanie, w związku z tym otaczam go swoją opieką.
.
Wchodzą do pomieszczenia i poznają Go po łamaniu chleba. To jest czwarty element. Poznają go po tych gestach, które gdzieś tam w głębi serca przechowywali, widzieli pewnie Jezusa podczas rożnych uczt, gdzie łamał chleb, wypowiadał błogosławieństwo. Znali te gesty i nagle im się oczy otworzyły. Lecz wtedy On zniknął. I to jest jeszcze jeden element do którego musimy się przyzwyczaić – Pan Bóg nie będzie cały czas obecny w naszej świadomości, On nieraz jest tylko przez mgnienie, ale to mgnienie wystarczy, żeby usunąć wszelki lęk, żeby ci dwaj ludzi zawrócili pomimo ciemności i wrócili do Jerozolimy. To jest całkowite usunięcie lęku.
Warto pamiętać o tej Ewangelii szczególnie wtedy, kiedy uciekamy przed czymś. Uciekamy przed prawdą naszego życia, nie chcemy się skonfrontować z rzeczywistością tylko wydaje nam się, że jeżeli zmienimy miejsce pobytu, to sprawy się rozwiążą... Nie rozwiążą się, ponieważ wszystkie te sprawy nosimy z sobą w naszym sercu. Mogą się rozwiązać wtedy, kiedy ja przez mgnienie ujrzę, Kto tak naprawdę przez cały czas kroczył obok mnie.
Niedziela Miłosierdzia Bożego (J20,19-31) – Niewierny Tomasz
(fragm.)
„Pokój Wam!”
Pokój Chrystusa to jest Jego dar – to po pierwsze. A po drugie – On przychodzi poprzez unicestwienie w sobie nienawiści. Dlatego pokazuje rany, które Mu zadaliśmy. I teraz ja uzyskuję pokój nie poprzez to, że walczę z innymi na śmierć i życie („Chcesz pokoju – szykuj się do wojny”) tylko poprzez to, że unicestwiam w sobie - wzorem Chrystusa i Jego mocą - tę całą nienawiść, która jest wokół mnie. Jeżeli w ten sposób będziemy podchodzili, to mimo różnego rodzaju dyskomfortu, zagości w naszym sercu pokój, ale pokój nie ten spreparowany przez nas własnymi rękami, tylko ten, który On nam dał.
Z dzisiejszej Ewangelii płynie to przesłanie, że Miłosierdzie Boże to jest to, że Pan Bóg potrafi pisać prosto po krzywych liniach naszego życia – jeżeli tylko jest w nas ta odrobina dobrej woli.
Pocieszające jest to, że Jezus przychodzi pomimo drzwi zamkniętych. Pomimo, że czasem ryglujemy drzwi naszego serca przed Nim, to jeżeli jest w nas odrobina dobrej woli, jeżeli jest coś o co Pan Bóg może się „zahaczyć”, to na pewno przejdzie przez te drzwi. Ale jest tutaj ostrzeżenie, bo Chrystus przychodzi do swoich Apostołów pomimo, że oni haniebnie Go opuścili, natomiast nie przychodzi do Annasza, Kajfasza, Piłata i innych ludzi, którzy mieli udział w zabijaniu, ale nie ma w nich dobrej woli. Natomiast przychodzi do Szawła, – rzecz zdumiewająca - którego trudno posądzić o sympatię do chrześcijan, ponieważ ich zabijał. Ale widocznie w tym człowieku była dobra wola. Tak samo przychodzi dzisiaj do Tomasza i spełnia jego żądanie z zupełnym spokojem.
Warto siebie zapytać: - Czy jest we mnie odrobina tej dobrej woli, o którą Pan Bóg może się „zahaczyć”, żeby naprawdę przemienić moje życie?
.
Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego
Maria Magdalena i Piotr z Janem u grobu (J 20,1-9)
(fragm.)
Chciałbym Wam, moi drodzy, życzyć, aby każdy z Was doświadczył tego, co mówi święty Paweł w tym dzisiejszym fragmencie z Listu do Kolosan - żebyśmy umieli dzisiaj, tu i teraz, w poszczególnych małych fragmentach swojego życia, umrzeć i zmartwychwstać, bo dopiero wtedy nikt mnie już nie będzie musiał do wiary przekonywać, ani nie będzie mnie musiał namawiać, bo ja sam osobiście doświadczę przemieniającej mocy Zmartwychwstania. To wcale mnie nie uwolni od różnych trudnych spraw, ale będę do nich podchodził zupełnie inaczej. Będę człowiekiem wolnym - wolnym od schematów, presji innych ludzi, dlatego, że będę nosił w sobie doświadczenie spotkania z żywym Chrystusem. Amen.
Wielki Czwartek
(J 13,1-15) Jezus obmywa nogi Apostołom
Jest taka charakterystyczna cecha człowieka niedojrzałego, że wyśmiewa się z rzeczy, których nie może pojąć. Po to, żeby je sprowadzić do czegoś błahego, do czegoś na czym nie warto się skupiać. I każdy z nas przechodzi taki okres.
Dzisiejsza Ewangelia mówi o tym jak Jezus obywał nogi Apostołom. Pamiętam jak dzisiaj te uśmiechy ludzi, którzy w Wielki Czwartek – w niektórych kościołach jest ten obyczaj pielęgnowany – uśmiechają się, gdy celebrans, ksiądz który przewodniczy liturgii, obmywa nogi dwunastu mężczyznom. Jakieś to takie dziwne, robi się nieswojo.
Zwróćmy uwagę, że na jedną rzecz, że trochę tak jest z dobrem – z dobrem, które usiłuje przedsięwziąć człowiek niedojrzały. Też mu jest tak jakoś głupio być dobrym. Może dlatego, że we współczesnym świecie jest promowane zupełnie co innego: brutalna siła, triumf nad drugim człowiekiem, ryk, który ma zagłuszyć wszystko dookoła, a ma być słyszalny tylko mój głos. Ale to wcale nie jest przejaw siły, to jest przejaw słabości i tchórzostwa. Jeżeli doświadczamy czegoś takiego ze strony drugiego człowieka, to jest nam przykro, smutno, że ktoś na nas krzyczy, że ktoś nas potępia, że ktoś nas obdarza epitetami i wiemy, że to wcale nie ma nic wspólnego z prawdziwą mocą. Jest to przemoc i należy odróżnić przemoc od prawdziwej mocy.
A jaka jest prawdziwa moc? Ona jest łagodna, taka łagodna jak Chrystus był łagodny – Ten, który obmywał nogi swoim Apostołom i wcale się tego nie wstydził. Nie wstydził się dobrych, wspaniałych, pięknych gestów. Co więcej, nas wszystkich, którzy uważamy się za chrześcijan, zobligował do tego, żebyśmy też służyli drugiemu człowiekowi. W tym dopiero się przejawia prawdziwa moc. Ojciec, który ryczy na swoje dzieci, wcale nie jest mocny, tylko jest bezsilny. Prawdziwy ojciec, to taki, który z łagodnością odnosi się do swoich dzieci. Każdy z nas gdzieś w swoim sercu to wie. Może dlatego jest nam czasem tak głupio podejmować dobre czyny, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do innych schematów – ciągle utożsamiamy moc z przemocą. Wydaje się, że należy oczyścić te pojęcia. Prawdziwie mocny człowiek to jest ten, który potrafi się uniżyć. Potrafi pomóc nawet wtedy, kiedy będzie wyśmiewany. A nie ten, który daje odczuć innym jak bardzo silny jest, bo to jest najczęściej objaw strachu i lęku, które człowiek nosi w sobie.
Niedziela Palmowa czyli Męki Pańskiej
Męka wg św. Mateusza (Mt 26,14-27,66)
Są takie straszne słowa w psalmie 116-tym: Omnis homo mendax – każdy człowiek jest kłamcą.
Społeczność Izraela wcale nie różniła się od nas wszystkich. Grupa faryzeuszy i uczonych w Piśmie, to była elita intelektualna i religijna narodu – ośrodek opiniotwórczy - powiedzielibyśmy „lobbyści”, którzy niebagatelny wpływ mieli na tak zwaną Wysoką Radę, czyli rządzących Izraelem. Ci ludzie, faryzeusze, sadyceusze i uczeni w Piśmie - dokładnie tak jak dzisiaj - preparowali ludzkie umysły i doprowadzili do tego, że tłum ryczał: - Ukrzyżuj Go!
Wysoka Rada – tchórzliwi arcykapłanie, którzy myśleli, że mają rządy dusz i zauważyli, że przez wędrownego kaznodzieję, niejakiego Jezusa z Nazaretu, zaczyna im się ta władza wymykać. I osaczyli Go.
Dalej Poncjusz Piłat - człowiek, który jak widzieliśmy w Ewangelii dość prawidłowo osądził Jezusa jako sprawiedliwego i człowieka bez winy, ale jednak Go skazał. A więc polityczny tchórz. Bał się Cezara, zresztą Żydzi go zaszantażowali, że jeżeli nie skaże Jezusa, to oczywiście doniosą, że nie jest przyjacielem Cezara. Posadka ciepła była ważniejsza niż śmierć jakiegoś Sprawiedliwego.
Herod - biedny kacyk, który myślał, że Jezus go zafascynuje jakąś sztuczką, uzdrowieniem, kuglarskim eksperymentem. Rozczarował się, bo Jezus nie chciał z nim rozmawiać.
I tłum ludzi – tłum , który nie ma twarzy. Tłum, który dostaje małpiego rozumu, który ryczy to, co mu podsuną.
W kontekście tego, słowa „każdy człowiek jest kłamcą” nabierają zupełnie innej rzeczywistości. Wszyscy jesteśmy kłamcami, jeżeli nie mamy odpowiednich punktów odniesienia. Wszyscy dajemy się zmanipulować, jeżeli nie szukamy Prawdy, która jest poza nami. W Panu Jezusie jest jedyny ratunek. Ja muszę przyjąć to, że jestem dłużnikiem, zamiast płacić monetą, na której jest wyryty mój własny wizerunek. Monetą, która jest iluzją mojej samowystarczalności. Moja samowystarczalność w ocenie świata i ludzi oraz samego siebie doprowadza do takiej sytuacji.
V Niedziela Wielkiego Postu
(J 11,1-45) Wskrzeszenie Łazarza
(fragm.)
Można by zapytać: - Dlaczego Jezus, który według Ewangelisty Jana był przyjacielem Łazarza, Marty i Marii, zwlekał i czekał, aż Łazarz umrze? Dlaczego naraził ludzi, których kochał na tego typu traumatyczne doświadczenia? Jeżeli wierzę w Pana Boga, to wierzę w to, że to, co mi się przydarza w życiu ma głęboki sens, niezależnie czy ja aktualnie dostrzegam ten sens, czy też go nie dostrzegam.
Maria mówi: „Gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”, ale wierzy, że Jezus jest zmartwychwstaniem, że jest Mesjaszem. Chrystus mówi: „Ja jestem Zmartwychwstanie i Życie, kto wierzy we mnie, nie umrze na wieki . Ciekawe słowa są tutaj w oryginale greckim – „eis eme” to znaczy „jest częścią Mnie”. Ten, który jest częścią Mnie, nie umrze na wieki.
Padają takie słowa, że Łazarz już cuchnie. Chciałbym żebyśmy spojrzeli na tą Ewangelię również w takim stopniu, w jakim dotyczy ona nas. W naszym życiu są również takie sprawy, które już cuchną. Są to różne sprawy, jakieś rzeczy z przeszłości z którymi nie potrafimy się pogodzić, jakieś zakopane talenty, które nieraz powracają do nas w snach, marzenia o tym, kim moglibyśmy być, a jak bardzo sami zaprzepaściliśmy nasze możliwości, albo też inni się walnie do tego przyczynili. I to wszystko nas prześladuje, to wszystko jest taką śmiercią w nas, takim grobem. Można by zapytać, dlaczego Pan Bóg nie interweniuje?
Jest takie zdanie, które przewija się przez znakomity moim zdaniem film „Magnolia”, gorąco go polecam. To zdanie brzmi w ten sposób: ”Można zerwać ze swoją przeszłością, ale ona nie zerwie z nami”. Co to znaczy? Znaczy to, że o własnych siłach człowiek nie jest w stanie sobie poradzić z tym, co w nim cuchnie. Z całą przeszłością, którą usiłuje gdzieś tam upchać w zakamarkach swojego życia, a ona niestety wydaje fetor i zatruwa nosiciela, ale również tych wszystkich, którzy wchodzą z nim w jakikolwiek kontakt. Znamy tę sprawę - wszystkie rzeczy nieprzerobione w nas, oddziaływują na nas tu i teraz i na tych wszystkich, których kochamy. Możemy zerwać z naszą przeszłością, ale ona nigdy nie zerwie z nami. Jesteśmy bezsilni.
Może dlatego Jezus czeka, nie interweniuje od razu, ponieważ dopóki nie poczujemy naprawdę tego fetoru, który w nas jest i jak bardzo on zatruwa życie innych ludzi, dopóki nie poddamy się i nie uznamy, że tylko On potrafi to nareperować, to będziemy uciekali w różnego rodzaju triki życiowe, które niczego nie leczą, powodują, że nadal budujemy gmachy iluzji, które prędzej czy później i tak są skazane na ruinę, tylko przedłużamy swoje cierpienie.
Zwróćmy uwagę, że Łazarz był przyjacielem Jezusa i Jezus był przyjacielem Łazarza. Czasem przyjaźń polega na tym, że ja muszę poczekać, aż ten człowiek uzna, że o swoich własnych siłach nie jest w stanie się wydobyć z tego grzęzawiska i dopiero wtedy mu pomóc. Jakoś czują to anonimowi alkoholicy – pierwszym stopniem do wyzdrowienia człowieka jest to, żeby uznał, że jest pogrążony tak bardzo w swoim nałogu, że o własnych siłach nie da się nic zrobić. A jego bliscy, jeżeli go naprawdę miłują, nie powinni się nad nim litować, tylko pozwolić na to, żeby uznał, że zrobił śmietnik ze swojego życia. I dokładnie to samo obowiązuje nas tu i teraz: dopóki nie poczuję tego fetoru, który unosi się z mojego wnętrza i nie zobaczę, jak bardzo zatruwam ludzi, których naprawę kocham i nie uznam, że jestem bezsilny i nie uznam, że tylko Chrystus może mnie wyciągnąć z tego grobu, to będę nieustannie uciekał.
IV Niedziela Wielkiego Postu (J 9, 1-41) Jezus uzdrawia niewidomego od urodzenia.
/fragm./
Ewangelia rozpoczyna się od ciekawej konfrontacji. Uczniowie pytają Pana Jezusa: Kto zgrzeszył, że on jest ślepy? Czy ten człowiek niewidomy, czy też jego rodzice? Jezus mówi:
To jest klucz do całej Ewangelii. My bardzo często idąc w ciemności przez nasze życie, czy przeżywając jakieś głębokie traumatyczne wydarzenia zrzucamy na innych ludzi, że to inni, albo że nasze ciężkie dzieciństwo, albo toksyczny tatuś lub mamusia, albo toksyczne dzieci czy środowisko w którym jesteśmy – to wszystko jest wina, że idziemy w ciemności, że jesteśmy ślepi. Oczywiście ślepi w znaczeniu alegorycznym, że jest w nas ciemność, bolejemy z twego powodu, nie wiemy co dalej robić. I staramy się równo obdzielić cały świat odpowiedzialnością za nasz stan aktualny. Tymczasem Jezus mówi tak:
- To, że jest ci niedobrze, że jest ci źle, że kroczysz w ciemności jest dla ciebie szansą. Spróbuj w ten sposób popatrzeć, nie obarczaj innych ludzi, ale spróbuj przez pryzmat tej rany, która jest w tobie i tej ciemności, uznać że jesteś słaby... i otwórz się na Moje działanie.
Traktujemy Ewangelię jako towar w supermarkecie idei tego świata. Podchodzimy, bierzemy do ręki, oglądamy, to nam pasuje, to może mniej i oceniamy z punktu widzenia naszego – człowieka, który jest w sobie głęboko zaplątany w różnego rodzaju rzeczy, który nawet nie potrafi czasem rozwiązać swoich podstawowych problemów – oceniamy czy Ewangelia jest dobra czy jest zła, albo które jej elementy są dobre, a które są złe. Może owszem, odpuszczenie grzechów tak, ale nie przez księdza, to jest przecież drugi człowiek... Gdzie ja pójdę do spowiedzi do jakiegoś niedouczonego klechy.. będę się obnażał przed kimś tam? Albo zasłaniamy się rzetelnością intelektualną – moja wiedza powoduje, że ja odrzucam Ewangelię, bo to jest takie przaśne i siermiężne: ślina i błoto nałożone na oczy, jakieś to dziwne, a co najmniej podejrzane.
I nadal brniemy w ciemności. Może dojść do takiej sytuacji, że leżymy i umieramy z pragnienia u źródła. Tylko dlatego, że nie chcemy przezwyciężyć pewnych naszych schematów, giniemy. Niestety tak oceniamy, tak widzimy. Specyficzne jest spojrzenie ludzkie, to nie jest tak jak lustro, które odbija całkowicie rzeczywistość. Człowiek patrzy, a jednocześnie w tym spojrzeniu jest też wybór. My wybieramy, co chcemy widzieć, a czego nie chcemy widzieć, wybieramy często przez pryzmat swojego życia, przez pryzmat poprzednich wyborów i bardzo często brniemy w jakieś kalekie i chore konstrukcje.
Żaden psycholog nam nie pomoże, on może nazwać nasze problemy, on może pokazać ich źródło, ale jest jedyny Lekarz, który potrafi uzdrowić naszą chroniczną ślepotę, to znaczy sytuację, że żyjemy cały czas w ciemności – Jezus Chrystus. A sprawa jest prosta: ja, tak jak w pierwszym czytaniu Samuel, powinienem być w nieustannym dialogu z panem Bogiem i nieustannie wpuszczać Jego światło do ciemnych zakamarków mojego wnętrza, aby wreszcie je rozświetlił.
II Niedziela Wielkiego Postu (Mt 17,1-9) Przemienienie na Górze Tabor
/fragm./
W Ewangelii Jezus bardzo często się modli. Modli się przed każdą decyzją, modli się w momencie, kiedy ma wybrać Apostołów, modli się w momencie chrztu i wtedy Ewangelia notuje, że Niebiosa się otwierają. To jest wskazówka dla nas. W momencie kiedy wśród tętna mojego życia znajdę chwilę czasu na Pana Boga, (ale naprawdę sam na sam z Nim) to autentycznie otwierają się Niebiosa i Pan Bóg mówi do mnie: ty jesteś moim synem umiłowanym. Może dlatego unikamy modlitwy, że chcemy takie chwile zagarnąć dla siebie, nie pozwalamy im uciec dalej.
Gdybyśmy fragment dalej przeczytali tę Ewangelię, to okazuje się, że gdy Apostołowie schodzili z góry Tabor napotkali człowieka, który prosił Jezusa, żeby uzdrowił jego syna epileptyka, bo „bardzo cierpi, raz wpada w ogień, raz wpada w wodę”. Dwa przeciwieństwa i dwie góry: góra cierpienia i góra radości, kontemplacji i upojenia. To jest tak naprawdę ta sama góra, ogień i woda to jest nasze życie. Jezus sugeruje nam, że musimy połączyć te dwie rzeczy w jedną sensowną całość, że nasze życie zawsze będzie obfitowało w takie sytuacje, kiedy będziemy naprawdę głęboko szczęśliwi, ale za chwilę okaże się, że niestety życie wali nam się na głowę i trzeba to umiejętnie połączyć. Nie da się tego inaczej zrobić niż z Panem Jezusem, nie skleimy tych dwóch cząstek naszego życia i będziemy tak jak ten epileptyk – pozornie zdrowy i nagle wpada w ogień, nagle wpada w wodę. Ta amplituda naszych nastrojów będzie olbrzymia. Chrystus chce nas zabrać na tą górę, ale wcale nie obiecuje, że tam będziemy długo przebywali - będziemy musieli zejść na dół i dźwigać ciężar swojego życia, dźwigać ciężar pokus.
I niedziela Wielkiego Postu (Rdz 2,7-9;3,1-7) – kuszenie Adama i Ewy (Mt 4,1-11) kuszenie Chrystusa
.
/fragm./
Dzisiejsze czytania zaczynają się od momentu, kiedy człowiek opuszcza harmonię z Panem Bogiem, wychodzi z Edenu, a Ewangelia mówi, jak do tego Edenu powrócić, jak sprawić, aby z powrotem została przywrócona harmonia między mną, a Panem Bogiem i między mną, a moim bliźnim.
Warto się skoncentrować na opisie z Księgi Rodzaju, ponieważ jest to archetyp tych wszystkich błędów, które my popełniamy w codzienności. Podstawową rzeczą jest brak zaufania, Pan Bóg uczynił nas istotami wolnymi – Adam i Ewa też byli istotami wolnymi.
Pierwsza pokusa człowieka to jest wzór wszelkich manipulacji, którym człowiek podlega tu i teraz w każdej chwili życia. Szatan przystępuje i najpierw zasiewa ziarno niepokoju: „Czy to prawda, że Pan Bóg zabronił spożywania owoców ze wszystkich drzew?” Błędem Ewy jest to, że wchodzi w ogóle w dialog. I tak jest z nami – w momencie, kiedy zaczynamy wchodzić w dialog z jakąkolwiek pokusą, już jesteśmy na straconych pozycjach. Ewa zaprzecza, że tylko z jednego drzewa. Szatan kontynuuje: „Bo Pan Bóg wie, że jeżeli spożyjecie, będziecie jako bogowie”. I nagle Ewa widzi to drzewo zupełnie inaczej. Tysiąc razy przechodziła obok niego, a jak ktoś pokaże palcem i powie: Tu jest Twoje szczęście, tu jest Twoje zbawienie, tu wreszcie uzyskasz spełnienie: to okazuje się, że ja zaczynam widzieć zupełnie inaczej. Spożyli owoc i „zobaczyli, że są nadzy”. Co to znaczy? Dopóki byli w harmonii z Panem Bogiem, widzieli wszystko od strony źródła. Oczywiście, dostrzegali, że są nadzy, ale nie był to jeden wyeksponowany aspekt. Grzech polega na tym, że my tracimy wizję całości i jakiś aspekt sprawy, drugo-, trzecio-, czy n-rzędny wysuwa się na pierwszy plan i zaczynamy widzieć karykaturalnie. Wyobraźmy sobie, że przed grzechem pierworodnym człowiek idealnie, jak idealne Boże lustro, odbijał rzeczywistość. Grzech, czyli brak zaufania spowodował, że to lustro zostało roztrzaskane. W każdym fragmencie widać co innego, jeden wyolbrzymia, drugi pomniejsza. Straciliśmy spójność naszego spojrzenia. Powrotem do tej spójności jest spojrzenie na świat oczyma Jezusa Chrystusa, naśladując to wszystko, co On nam przekazał w Ewangelii.
.
VII niedziela zwykła (Mt 5,38-48) Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują.
/fragm./
Zawsze kiedy człowiek nie lubi drugiego człowieka, kiedy go nienawidzi, jeżeli jest chrześcijaninem to z pewnością przypominają mu się te słowa Pana Jezusa o miłości nieprzyjaciół. „Jaką miarą mierzycie, taką i wam odmierzą.”
Warto o tym pamiętać, że każdy człowiek ochrzczony, każdy który przystępuje do Stołu Pańskiego jest namaszczony przez Pana Boga. Z tego prosty wniosek, że miłość nieprzyjaciół – o ile rzeczywiście jesteśmy świadomi tego wybraństwa Bożego, tego że jesteśmy dziećmi Pana Boga – obowiązuje nas wszystkich niezależnie od tego, co sobie myślimy.
W Ewangelii Jezus mówi: - Miłujcie waszych nieprzyjaciół, wybaczajcie, bądźcie miłosierni, nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni. Trzeba to sobie wziąć do serca. Nie mam innego wyjścia: albo będę się posługiwał logiką tego życia pełną zazdrości, nienawiści i w momencie, kiedy zostanie mi dana okazja, żeby się zrewanżować, to zrobię to z zimną krwią, albo wybiegnę poza logikę tego świata i zacznę się posługiwać Ewangelią i przebaczeniem. I nie myślmy, że to jest takie łatwe, nie myślmy, że w momencie kiedy wybaczam swoim wrogom, kiedy puszczam mimo uszu to, co oni mówią, kiedy nienawiścią we mnie godzą, a ja próbuję w jakiś sposób żyć według Ewangelii, nie myślmy sobie że wtedy ci wrogowie podadzą mi rękę – nie, czasem będę się z tym borykał do końca życia. A mimo wszystko Jezus mówi, żebyśmy wyrwali się z tego koła nienawiści.
.
VI niedziela zwykła (Mt 5, 17-37) ...nawet jednego włosa nie możesz uczynić białym albo czarnym.
Niech wasza mowa będzie: tak-tak, nie-nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi.
Chciałem zwrócić uwagę na dzisiejsze słowa Jezusa: „...bo nie możesz nawet jednego włosa uczynić białym albo czarnym. Niech wasza mowa będzie: tak-tak, nie-nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi.” Każdy chyba człowiek w swoim życiu doświadcza braku bezpieczeństwa. Różnego rodzaju zagrożenia z różnych stron na nas mogą przyjść, a nasza wyobraźnia podpowiada straszne scenariusze. Jezus mówi, że te wszystkie strachy, którymi napełniamy swoją głowę są zupełnie niepotrzebne, bo poczucie bezpieczeństwa człowiek bardzo często chce skonstruować na swoją własną modłę. Niektórzy czują się bezpiecznie jak mają zasobny portfel, dobrą pracę, pakiet akcji w banku, ale okazuje się, że to bezpieczeństwo jest złudne. Są także ludzie, którzy tego nie posiadają, a czują się bezpiecznie.
Zwróćmy uwagę na to, że tak naprawdę poczucie bezpieczeństwa jest nie na zewnątrz nas, ale wewnątrz w naszym sercu i w naszej głowie. Bo naprawdę bywa tak, że ludzie którzy są zasobni, a mimo to żyją w lęku i strachu. A więc przede wszystkim Chrystusowi chodzi o to, abyśmy zmienili nasze myślenie, abyśmy pamiętali, że nic nie możemy uczynić, ażeby zapewnić sobie, a co więcej naszym bliźnim bezpieczeństwo. To jest naprawdę w gestii Pana Boga – ani jednego włosa nie możemy uczynić czarnym ani białym. W końcówce rozdziału szóstego Ewangelii św. Mateusza Jezus każe nam się porównywać z ptakami, z roślinami, zobaczyć jakie one są piękne i w ogóle o siebie nie zabiegają. Czy to znaczy, że mamy porzucić wszelkie zabiegi? Nie, ale jednocześnie pamiętać o tym, że bezpieczeństwo jest w ręku Pana Boga. Mało tego, to czy ja się czuję bezpieczny tutaj na tym świecie, czy nie tym bezpieczeństwem wewnętrznym, które nikt mi nie może zapewnić oprócz mojej wiary w Pana Boga, to świadczy o tym, czy ja naprawdę wierzę w zmartwychwstanie i w życie po śmierci. Wszystkie te nasze gwałtowne, pełne lęku i strachu zabiegi świadczą o tym, że tak naprawdę wątpię w to, że moje zaczyna się, ale się nie kończy.
Psalm 16 jest cudowny pod tym względem: „Błogosławię Pana, który dał mi rozsądek, bo serce napomina mnie nawet nocą, zawsze sobie stawiam Pana przed oczy. On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje”. To jest jedyne źródło naszego bezpieczeństwa. I myślę, że powinniśmy kształtować swoją świadomość właśnie w ten sposób, że nic mi tego bezpieczeństwa nie może zapewnić – żadne moje zabiegi, żadne moje układy, żadni przyjaciele – tylko w ręku Pana Boga jestem bezpieczny. Co wcale nie znaczy, że będę wiecznie żył na tej ziemi, albo że mnie nie spotka żadne nieszczęście – tylko przestanę wreszcie napełniać swoją głowę tymi scenariuszami, które tak bardzo zatruwają moją teraźniejszość, że ja w ogóle nie żyje teraz - żyję gdzieś w przyszłości, martwię się o to, co będzie za kilka dni, za 10 minut, za godzinę. Gdybyśmy tak na chwilę zatrzymali się i spojrzeli na swoje doświadczenia – otóż ile rzeczy w przeszłości nam zagrażało i iloma trującymi myślami zaśmiecaliśmy naszą głowę, a w momencie kiedy te rzeczy przyszły, to jakoś potrafiliśmy sobie poradzić i nie było to takie straszne. Warto może wyciągnąć z tego wniosek, że w momencie kiedy ja żyję teraz, kiedy naprawdę czuję i wiem głęboko, że jestem dzieckiem Bożym, to nie będzie mnie opuszczał ten głęboki pokój, nawet w momencie kiedy wokół mnie wszystko się będzie waliło.
Moi drodzy rodzice i rodzice chrzestni, chciałbym Wam według tej Ewangelii życzyć, abyście Wasze dziecko nakarmili poczuciem bezpieczeństwa, ale nie bezpieczeństwa, które może dać ten świat, jego dobra materialne, jego układy itd. tylko tego bezpieczeństwa, że jesteśmy dziećmi Bożymi i idziemy do Królestwa Niebieskiego. „Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam?”(Rz 8,31) „Dlatego cieszy się moje serce i dusza raduje, a ciało moje będzie spoczywać bezpiecznie”(Ps 16).
.
V niedziela zwykła (Mt 5,13-16) Wy jesteście solą dla ziemi.
/fragm./
Zróbmy eksperyment myślowy: załóżmy że w świecie już nie ma ludzi ubogich duchem, to znaczy nie ma takich ludzi, którzy uniezależnili się dóbr materialnych i intelektualnych, którzy nie hołdują modom. Załóżmy, że nie ma już takich ludzi, którzy płaczą – odczuwają ból i poprzez ten ból i cierpienie uczą się i są coraz bardziej cierpliwsi. Takie „zwykłe ludzkie szczęście, które”- jak mówi ks. Twardowski – ”liże nas po twarzy”, nic nam nie daje. Dopiero wtedy się uczymy, wtedy jesteśmy wrażliwi jak membrana na siebie i innych, jeżeli jesteśmy też przeorani bólem. Przez rany naprawdę więcej widać. Załóżmy, że tych ludzi nie ma.
Załóżmy, że nie ma takich, którzy pragną pokoju, nie ma takich, którzy potrafią nadstawić kark i walczyć o sprawiedliwość. Załóżmy, że wszystkich ludzi można kupić. To przecież byłby straszny świat! Może ktoś powiedzieć: - Przecież tak jest! Owszem, w dużej mierze tak. Ale my wszyscy jesteśmy przez Jezusa wezwani, żeby być innymi, żeby iść pod prąd, żeby być takimi ludźmi, którzy nawet jeśli 99 razy upadną i zaryją nosem, to nadal będę uważali, że postawa stojąca jest najważniejsza w życiu, a nie leżąca.
Jesteśmy wezwani, aby być takimi ludźmi, którzy nie będą ulegali modom salonowym i nie będą sobie dawali narzucać modnych poglądów tylko dlatego, że pół Europy, albo nawet cała, o tym mówi, mówią o tym mądrzy ludzie z profesorskimi tytułami i ciągle będziemy powracali do Ewangelii, nawet jeśli będziemy za to chłostani. To jest właśnie sól ziemi, to jest światło świata. Jednocześnie trzeba pamiętać, że nie spotkają nas za to zaszczyty, ale możemy popaść w bardzo wielką pułapkę, jeżeli już będziemy tak postępowali. Człowiek ma takie tendencje, że lubi siebie oglądać jako bohatera. I wtedy może nam się wydawać, że to my jesteśmy tacy wielcy, tacy błogosławieni. Jezus uprzedza to nasze pokrętne myślenie i mówi w ten sposób: - ”Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki, ale chwalili Ojca, który jest w niebie”. Te uczynki nie ze mnie pochodzą. Jezus lapidarnie to określił, że ”słudzy nieużyteczni jesteśmy”. Jeżeli wszystko wykonamy, co jest w błogosławieństwach, sami umiejmy sobie powiedzieć, że jesteśmy sługami nieużytecznymi, że ta cała moc nie pochodzi z nas, tylko my służymy tej mocy. Bardzo lapidarnie, a jednocześnie mocno, ujął to Zbigniew Herbert w „Przesłaniu pana Cogito”:
Strzeż się jednak dumy niepotrzebnej
Oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz
Powtarzaj: zostałem powołany, czyż nie było lepszych?
Fantastyczne ujęcie człowieka, który jest wierny pewnym ważnym wartościom i idzie pod prąd, a jednocześnie nie odczuwa z tego powodu dumy niepotrzebnej. To naprawdę wyższa szkoła jazdy! Oczywiście można powiedzieć, że są to słowa. Ale gdyby takich ludzi nie było wśród nas, to życie by nie miało smaku. Każdy przecież zna takich ludzi – mam nadzieję - którzy potrafią w ten sposób postępować, i nawet wtedy, kiedy my się upadlamy, to oni trwają i nie skaczą przez obręcze kłamstw, zręcznie płynąc przez życie. Tacy ludzie dają mi nadzieję w momencie, kiedy zorientuję się, że skrewiłem, że porzuciłem osiem błogosławieństw - wiem, że jest obok człowiek, który stara się żyć pełnią życia. Dzięki takim ludziom odzyskuję smak życia. Są tacy ludzie i wszyscy jesteśmy do tego powołani.
Obyśmy sprostali temu powołaniu i obyśmy pamiętali jednocześnie, że to wszystko zdziała w nas Pan Bóg o tyle, o ile na serio przyjmiemy te osiem błogosławieństw. To jest tak naprawdę szczęście człowieka. Sługa nieużyteczny, który widzi, wie, czuje, że to wszystko co jest piękne, wspaniałe, dobre - często bolesne w jego życiu - nie jest jego autorstwa, tylko on pozwolił w ten sposób działać Bogu w sobie.
.
Święto Ofiarowania Pańskiego (Łk 2,22-40) Anna i Symeon rozpoznają Mesjasza w świątyni
/fragm./
Ktoś , kto odmawia brewiarz i kompletę – modlitwę na zakończenie dnia – codziennie spotyka się z tymi słowami Symeona, który zobaczywszy Jezusa, trzymając Go w ramionach
mówi tak: "Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie". Piękna, pełna, mądra starość, która jest owocem życia naznaczonego ofiarą. Jest to starość szczęśliwa.
A dzisiaj, jak wygląda nasza starość? Jak wygląda nasze starzenie się? Czas upływa i każdemu z nas lat przybywa. Starość jest piękna poprzez to, że otwiera się na transcendencję – na Pana Boga. Jeżeli nie otworzy się na Pana Boga i nie jest owocem ofiarnego życia, wtedy będzie tylko zazdrosnym oglądaniem się na młodość innych ludzi, będzie małostkowością, czepianiem się, narzekaniem itd. Zazdrością, że moje życie przemija, a inne kwitnie.
Czy nasza starość będzie spotkaniem z Panem Bogiem, czy też pasmem nieszczęść i tragedii? Ludzie czasem mówią, że wszystko się Panu Bogu udało... oprócz starości. Nie sądzę, może ci, co tak mówią, sądzą tak o swoim życiu, że ich starość się nie udała – ponieważ nie przyniosła owocu, nie otwiera się na Pana Boga.
Olivier Clément w fenomenalnej książce – biografii duchowej - „Inne słońce” opisuje starość i mówi bardzo poetycko, a jednocześnie prawdziwie o zmarszczkach, że są to pęknięcia w twarzy człowieka przez które albo prześwieca wieczność, Pan Bóg, życie spełnione, albo prześwieca zmętnienie, zgorzknienie. Jak będzie w naszym życiu, to zależy od tego, czy potrafimy je zasiać, czy potrafimy ofiarować. Czy koncentrujemy się tylko na wydajności, czy rozwijamy też życie duchowe? Prędzej czy później przyjdzie na nas ten moment refleksji – właśnie kiedy człowiek wchodzi w „smugę cienia” i rzuca się na cały świat usiłując zagłuszyć to łkanie swojego serca, a nic z tego nie wychodzi, ponieważ brak tam ofiary i rozwoju duchowości.
Warto się nad tym zastanowić dzisiaj, kiedy obchodzimy Święto Ofiarowania Pańskiego, ale równocześnie jest to zwrócenie się ku starości, końca naszego życia. Na prawosławnym wschodzie ludzi, którzy są napełnieni mądrością nazywają „pięknymi starcami” niezależnie od wieku. Myślę, że jest to piękne spojrzenie na odchodzenie drugiego człowieka.
III niedziela zwykła
(1 Kor 1,10-13.17) Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa
(Mt 4,12-23) - Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi.
/fragm./
Dwie rzeczy są ważne: pierwsza – Chrystus swoje nauczanie adresuje do ludzi ciemnych i prostych, takich, którzy nie mają wygórowanego mniemania o sobie, nie są elitami, nie uważają, że są „pępkiem świata” i „złapali Pana Boga za nogi”, do tych którzy realistycznie osądzają samych siebie. Zwróćmy uwagę, że wszyscy Apostołowie to byli ludzie bardzo prości.
Druga ważna rzecz: - tylko ścisły kontakt z Jezusem Chrystusem zapewnia nam jedność. Słyszeliśmy czytanie z listu świętego Pawła Apostoła. To może się wydawać dziwne, że już na początku chrześcijaństwa dochodziło do rozłamów, ale wszędzie gdzie są ludzie, wszędzie są różne zdania i tej jedności zawsze będzie nam brakowało. Źródłem jedności jest Jezus Chrystus, nikt inny. Święty Paweł w takim dosyć ironicznym tonie mówi do Koryntian w ten sposób: „Doniesiono mi bowiem o was, bracia moi, przez ludzi Chloe, że zdarzają się między wami spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa. Czyż Chrystus jest podzielony? Czy Paweł został za was ukrzyżowany? Czy w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?”
I aż mnie kusi, żeby strawestować to powiedzenie świętego Pawła i powiedzieć w ten sposób. To, co dzisiaj jest w Polsce - niektórzy mówią, że „ja jestem z kościoła księdza Rydzyka” , inni mówią, że „ja jestem z kościoła biskupa Pieronka”. Inni mówią, że z kościoła biskupa Życińskiego. Jeszcze inni mówią, że są oświeconymi katolikami z kręgu „Tygodnika Powszechnego”. To zupełnie brzmi jak powiedzenie świętego Pawła.
Czy ksiądz Rydzyk został za nas ukrzyżowany? Czy zostałem ochrzczony w imię biskupa Pieronka? Nie! W imię Jezusa Chrystusa. I nigdy nie znajdziemy porozumienia, jeżeli będziemy się identyfikowali tylko z poszczególnymi ludźmi, a zapomnimy o tym, kto jest naszym Zbawicielem - Jezus Chrystus. I z tego punktu trzeba wszystko oceniać i wszystko dzielić na dobre i złe. „Tak - tak, nie - nie. Co więcej jest, od diabła pochodzi”.
II niedziela zwykła
(J 1,29-34) „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”
Jan Chrzciciel wskazując na Jezusa mówi: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”.
Co to znaczy „grzechy świata”? Nasza wyobraźnia nie jest w stanie nawet tego dotknąć. Rzecz ma się podobnie jak ze zbrodniami, mianowicie jeżeli jeden człowiek zabija drugiego człowieka i gazety to opisują, a telewizja to pokazuje, to jesteśmy jeszcze w stanie wejść empatycznie w odczucia tych, którzy pozostali w nieutulonym żalu, wejść w uczucia ofiary, jak również w uczucia tych wszystkich ludzi, którzy w swojej rodzinie mają takiego mordercę. Jeżeli człowiek dokona dziesięciu zabójstw, to gazety poświęcają temu jeszcze więcej czasu. Natomiast jeżeli ofiary liczą się w miliony, to nie jesteśmy w stanie tego ogarnąć naszym rozumem. Wtedy, czy dziesięć, czy piętnaście czy dwadzieścia tysięcy w tą czy drugą stronę tak naprawdę nie czyni żadnej różnicy. I to nie świadczy o tym, że jesteśmy nieczuli, czy nie potrafimy wczuć się w tą sytuację. To świadczy o tym, że tego typu rzeczy przekraczają ludzką wyobraźnię. Dlatego tak trudno nam objąć umysłem czy sercem tego sformułowania „grzechy świata”, że Chrystus przyszedł po to, żeby wziąć wszystkie grzechy świata na swoje barki. Nasza wyobraźnia nie jest w stanie objąć tego wszystkiego, tych grzechów świata. Co więcej bardzo często jesteśmy ślepi na swój własny grzech i potrzeba drugiego człowieka, najlepiej przyjaciela, który pokaże nam, że coś nie jest tak z naszym życiem.
Zamiast rozważać całość zbrodni ludzkiej, której nie jesteśmy w stanie dotknąć rozumem ani wyobraźnią, lepiej jest skoncentrować się na tym, że ten Baranek Boży, Jezus Chrystus, przyszedł przede wszystkim mnie obudzić z tego letargu mojego sumienia. Każdy kto rzeczywiście zastanawia się nad swoim życiem wie, jak bardzo często pokrętne są jego drogi. Niejednokrotnie jest tak, że gdy jesteśmy już w wieku dojrzałym, to wyobraźnia i sumienie powraca do tych lat młodości i wyciąga z nich różnego rodzaju rzeczy i obnaża prawdziwe motywy naszych działań. I mamy dwie drogi: albo pokutować za to, albo znowu zasypać to rożnego rodzaju wytłumaczeniami. Chrystus przyszedł ponieść i zniszczyć całe zło, również to zło, które jest we mnie. Warto zaglądać w swoje sumienie. On jest tym Barankiem Bożym, który bierze na siebie wszystkie grzechy i unicestwia je. Jednocześnie namawia mnie do tego, abym również zszedł do tego ludzkiego infernum i pomógł innym ludziom, moim bliźnim dźwigać to wszystko, co ich obciąża.
II niedziela po Narodzeniu Pańskim (Ef 1,3-6.15-18) - "W Nim bowiem wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci
i nieskalani przed Jego obliczem." (J 1,1-18) - "Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo."
/fragment/
Kościół wraca i będzie wracał w te dni do Bożego narodzenia. Chrystus chce się narodzić w moim sercu, ale to nie jest kwestia wypowiedzenia paru słów, że wierzę, tylko kwestia przekucia tego wszystkiego na moje życie – wtedy następuje w nim harmonia. I to jest przedziwne, że jeśli ktoś nosi harmonię nie z tego świata w sobie, jeżeli ktoś rzeczywiście się narodził i narodził się w nim Bóg, to będzie tę harmonię wypromieniowywał, wtedy coraz więcej będę widział spójności i harmonii w świecie wokół mnie. A im więcej chaosu jest we mnie, tym więcej chaosu na zewnątrz. Żyjemy w dramacie, jak ten dramat rozwiążemy, to jest nasz wybór. Pan Bóg chce nas uczynić ludźmi szczęśliwymi już tu na ziemi, nie po śmierci. Jeżeli nieustannie będziemy się przed Nim zamykali, to niestety ciągle będziemy się sycili tą trucizną, która w postaci grzechu, w postaci tego pęknięcia w nas jest.
Droga duchowa wymaga ode mnie przystanięcia. Prawdziwa mądrość rodzi się z milczenia, nigdy nie narodzi się z popłochu, ani z chaosu. Prawdziwe zjednoczenie – to, że ja będę zharmonizowany - jest już we mnie na wyciągnięcie ręki, ale ja go ciągle szukam gdzie indziej. Boże Narodzenie mówi mi: - człowieku, jesteś obdarowany wszystkim, co ci potrzeba do szczęścia ... tylko musisz przejrzeć. Innej drogi nie ma. I to przejrzenie, otwarcie oczu, naprawdę zależy ode mnie. Ja wszystko mam, co mi jest potrzebne.
Nowy Rok, Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi.
(Ga 4,4-7) - "A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem." (Łk 2,16-21) - "Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu"
/fragmenty/
Nam się wydaje, że ludzie inteligentni to tacy, którzy mają bogate doświadczenie i gdy następuje jakieś wydarzenie, to grzebią, jak w worku, w tym swoim doświadczeniu i wyciągają odpowiedni wniosek albo zestaw sentencji. Nie, człowiek inteligentny - według Pisma Świętego – to jest ten, który umiejętnie reaguje na chwilę teraźniejszą, który nie przegapi czasu, który przyszedł, czasu sposobnego, tej ”pełni czasów” (List do Galatów). Pełnia czasów polega na tym, by pamiętać, że nieustannie jesteśmy dziećmi Pana Boga, mamy do Niego wołać ”Abba Ojcze”, mamy się zanurzyć w chwili teraźniejszej i umieć ją smakować.
To nie znaczy, że nasza przeszłość nie jest ważna – jest! Nasza przyszłość też, ale to, co będzie, wykuwa się teraz. To, co było, mogę przemienić w chwili teraźniejszej. Jak to uczynić? Na dwa sposoby: przemianie winien ulec mój stosunek do rzeczy i stosunek do ludzi. A to wszystko pod hasłem nieosądzania, ale przyjmowania. My bardzo często osądzamy to, co mamy, porównując się z innymi. Nie liczy się to, co mam – liczy się jak przyjmuję to, co mam. To jest jedna wielka tajemnica, a druga jeśli chodzi o człowieka. Bardzo często, gdy spotykamy drugiego człowieka od razu go osądzamy. Pismo Święte mówi: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni.
O Maryi Ewangelia mówi, że: ”zachowywała wszystkie te sprawy w swoim sercu”, zarówno dobre jak i złe. Nie osądzała, Ona wniknęła niejako pod powierzchnię wydarzeń. Ojcowie greccy mówią o ludziach, którzy żyją jak dzieci, żyją chwilą teraźniejszą, innymi słowy o świętych: - Dioratikos. To znaczy, ci, którzy przeniknęli pod podszewkę wydarzeń, ale także zgłębili drugiego człowieka. Oni przestali osądzać, przyjmują i żyją chwilą – to jest pełnia.
Myślę, że takie będą moje życzenia dla Was, moi drodzy, w tym Nowym Roku – żebyśmy nieustannie uczyli się tego nowego spojrzenia, żebyśmy nie ulegali presji tego świata, który usiłuje nam narzucić spojrzenie zupełnie inne: jakiś opętańczy wyścig ku czemuś mglistemu, czego sami nawet nie potrafimy nazwać. Tu i teraz - to jest najistotniejsze.
Niedziela Świętej Rodziny
(Mt 2,13-15.19-23) - ”Uciekaj do Egiptu. (...) Herod będzie szukał Dziecka, żeby Je zabić. ”
/fragmenty/
Dzisiejsze święto, dzisiejsza uroczystość i wszystkie czytania przypominają nam, że rodzina to nie jest tylko fenomen socjologiczny, czy psychologiczny, czy też biologia, że rodzina dla wierzącego człowieka została ustanowiona przez Pana Boga. Najmocniejsza więź, która łączy człowieka z człowiekiem musi być zakorzeniona w Panu Bogu. Jeżeli okroimy te relacje wyłącznie do ziemskiej sprawy, zawsze to będzie chrome, chore i ułomne. Dzisiejsze czytania mówią o dwóch przykazaniach, na których nasza europejska cywilizacja jest ufundowana: - Czcij ojca swego i matkę swoją oraz drugie przykazanie w tle: - Nie zabijaj. Nie zabijaj w całej szerokości, bo zabijać można niszcząc psychicznie drugiego człowieka systematycznie i metodycznie, a również można zabijać w sposób brutalny, pozbawiając go nagle życia. Tak duża rozpiętość jest tego przykazania. Te dwa przykazania dotyczą szczególnie rodziny.
Anioł we śnie mówi Józefowi o niebezpieczeństwie, wiemy na czym polegało. Jezus od zarania swojego życia był osaczony przez politykę i tak zwaną rację stanu. Skąd my to znamy? Polityka i racja stanu dotycząca dziecka nienarodzonego albo już urodzonego... To wypisz, wymaluj, nasze czasy. W tamtych czasach również ludzie nie wahali się złożyć ofiarę z dzieci w Betlejem, po to, aby realizować swoje cele i ambicje. Jakże aktualna jest ta Ewangelia - napisana dwa tysiące lat temu.
Święta Rodzina pokazuje nam, że nic nie usprawiedliwia trudnej sytuacji. Józefowi anioł nie tłumaczy, jak ma sobie poradzić w Egipcie, z czego się będzie utrzymywał. To jest w pewnym sensie jeden wielki apel do naszych sumień: - jak my traktujemy członków swojej rodziny, jak opiekujemy się dziećmi i sobą nawzajem?
Współczesny świat nie może się obejść bez rodziny, a różne futurologiczne przewidywania pokazują jak straszny może być świat bez rodzin. Wystarczy sięgnąć do Huxleya, do Orwella, żeby zobaczyć nienormalność całej sytuacji, patologię , totalitaryzm. Czy będzie to naszym udziałem, czy nie? Wszystko wskazuje na to, że zobojętnieliśmy wobec tak palącej i ważnej sprawy, jaką jest rodzina – gniazdo, w którym wszyscy się rozwijamy.
Święto św. Szczepana, pierwszego męczennika
(Dz 6,8-10;7,54-60) Męczeństwo św. Szczepana (Mt 10,17-22) - ”Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia.
Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony”
Jeżeli Bóg się rodzi w moim sercu prawdziwie, to czasem przychodzi taka chwila, że muszę dać świadectwo. Prawdziwe Boże Narodzenie to jest głębokie przyjęcie tego, że ja jestem własnością Pana Boga, że nie należę już do siebie. Święty Szczepan wybrany przez Apostołów, jako jeden z siedmiu miał za zadanie czynić dzieła charytatywne, a więc był to pewnie człowiek o łagodności i wielkim wyczuciu ludzkiej biedy. Z drugiej zaś strony widzimy go w tym opisie z Dziejów Apostolskich jako człowieka, który przejawia żelazną konsekwencję - nie cofnął się nawet przed groźbą ukamienowania i umierał bardzo podobnie jak Jezus. .
Jeżeli w sercu człowieka rodzi się prawdziwie Pan Bóg, to moje fałszywe ”ja” zostaje zdetronizowane, co więcej, nawet nie mając tego świadomości zaczynam świecić Jego światłem, bo On jest światłością. To światło razi, niestety, tych wszystkich, którzy chcą przebywać w ciemności..
Atmosferę Bożego Narodzenia można przyrównać do śniegu, który przykrywa brud ulic. On kiedyś stopnieje, a brud pozostanie. Prawdziwe przyjęcie powoduje, że coraz mniej jest brudu w moim sercu i coraz głębsze jest moje świadectwo, a ono często owocuje męczeństwem. Niestety, w naszym życiu jest odwrotna tendencja, usiłujemy wielkie sprawy minimalizować, a bagatelne rosną do rozmiarów Mont Everestu. Potrafimy się spierać o drugo- i trzeciorzędne sprawy, chyba po to tylko, żeby to, co naprawdę domaga się gwałtownego rozwiązania przykryć, gdzieś zakopać wewnątrz. Jeżeli człowiek jest rzeczywiście przesiąknięty Światłem, to zaczyna być taki jak Święty Szczepan - połączenie wielkiej łagodności i żelaznej konsekwencji, które paradoksalnie są na antypodach. Te dwie rzeczy łączą się ściśle, żelazna konsekwencja - jeżeli chodzi o sprawy wielkie, o sprawy życia i śmierci, sprawy Boże - i głęboka łagodność - jeżeli chodzi o sprawy drugo- i trzeciorzędne. Tego nas uczy ten człowiek i tego nas uczy Boże Narodzenie..
W dzisiejszej Ewangelii Jezus mówi: ”miejcie się na baczności przed ludźmi”. Myślę, że pierwszym człowiekiem, przed którym mam się mieć na baczności ... jestem ja sam. Dlatego, że jest w nas instynkt samozachowawczy, który dzielimy ze zwierzętami, a który powoduje, że czasem przestajemy być człowiekiem. Zdradzamy nasze człowieczeństwo chcąc za wszelką cenę zachować swoje status quo. Mieć się na baczności przed sobą samym - to znaczy, że mam uważać, kiedy ten instynkt samozachowawczy podsuwa mi rzeczy, które nie powinienem przyjmować, tylko powinienem rzucić swoje życie na szalę. Może to się wydawać smutne albo heroiczne, ale to jest chyba jedyne wyjście, żeby nasze życie było prawdziwe, żeby nie zamieniło się w próchno. Konfucjusz kiedyś powiedział takie niesamowite zdanie, że: ”nie da się rzeźbić w próchnie”. Rzeczywiście, bardzo często omijamy Pana Boga z daleka lub oddajemy Mu cześć tak z dystansu, ponieważ mamy głębokie przeczucie, że wewnątrz nas jest próchno i dotknięcie Jego dłuta spowodowałoby ruinę. Ale nie należy się bać tej ruiny, Chrystus zawsze, w każdej chwili, może narodzić się w naszym życiu i odmienić go całkowicie.
Boże Narodzenie
(J 1,1-18) - ”Na początku było Słowo.”
/fragment/
Historię ludzkości można streścić jednym zdaniem - to historia człowieka, który usiłował i usiłuje stać się bogiem. A rezultatem tego są zgliszcza, ludzkie trupy rozsiane po polach bitewnych i historia ludzkich nieszczęść. To jest makroskala. Ale jest też mikroskala: historia wzajemnych nienawiści w rodzinie i w ludzkich wspólnotach. Znamy to wszyscy. Historia człowieka, który chciał stać się bogiem.
Pan Bóg zapisuje inną historię – historię świętą. Wbrew niejako tej świeckiej. I można ją też streścić jednym zdaniem – jest to historia Boga, który zechciał być człowiekiem. Te dwie historie się ze sobą splatają. A to, która będzie się rozgrywała w moim życiu, zawisło na mojej wolności.
.
IV Niedziela adwentu
(Mt 1,18-24) - ”Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki”
/fragm./
Dzisiaj mamy opis postawy Józefa, którego żadne słowo w Piśmie Świętym nie zostało zanotowane. Natomiast zostały zanotowane czyny. Przedziwne, bo Pismo Święte obfituje w słowa rożnych ludzi, którzy mają marginalne znaczenie. Józef był człowiekiem czynu, co wcale nie znaczy, że nie przeżywał wątpliwości. Domyślamy się, możemy się wczuć w to, co mógł odczuwać taki mężczyzna, który pokochał dziewczynę izraelską w momencie kiedy okazało się, że jest brzemienną i widać było tą brzemienność. Domysły, ludzkie plotki -–wiadomo, jak potrafimy zniszczyć plotką innego człowieka. Maryja, to naczynie ciszy, niczego nie tłumaczy. Nie biega po sąsiadach, nie mówi, bo też nie da się pewnych rzeczy wytłumaczyć. Tak samo jest w naszym życiu: pewnych naszych decyzji nie da się do końca racjonalnie wytłumaczyć, ani przed sobą, ani przed drugim człowiekiem. Trzeba po prostu być wiernym, tak jak to mówi Herbert w wierszu o Panu Cogito:
Ocalałeś nie po to, żeby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo.
Każdy z nas tęskni za takim światem – światem wierności, światem ubogim w słowa, za to obfitującym w cudowne czyny. I Józef, któremu niczego nie wytłumaczono, ucieka - podjął decyzję cichego oddalenia Maryi, by uchronić siebie i ją od zniesławienia. Anioł Pański zatrzymuje go we śnie i Józef zostaje. Zostaje wierny, cichy, wypełniający swój obowiązek do końca. Jakże różny ten świat od naszego, który obfituje w triumfy i w radość, która nie jest radością, tylko śmiechem mającym przykryć naszą rozpacz. A to jest świat bez sukcesu, natomiast pełen wierności.
Którym światem ja się fascynuję: czy tym który z mojego punktu widzenia da się racjonalnie wyjaśnić, a po tym jak to już wyjaśnię, to siedzę na jego ruinach, czy też tym światem cichym, bez spektakularnych sukcesów, za to obfitującym w wielki pokój serca? Chyba każdy z nas tęskni za takim światem, ale jednocześnie bronimy się rękami i nogami przed nim, bo jest on trudny, bo wymaga, bo jest odpowiedzialny.
.
III Niedziela adwentu
(Mt 11,2-11) „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?”
/fragm./
Jan Chrzciciel jest człowiekiem powołanym od łona matki – pamiętamy spotkanie Elżbiety z Maryją, kiedy poruszyło się dzieciątko w łonie Elżbiety. Każdy z nas również jest powołany od początku naszego życia, od życia płodowego. Zadaniem naszym jest odnalezienie tego powołania, ale nie obiecujmy sobie, że jeżeli odnajdziemy to powołanie, to będziemy kroczyli tą drogą bez specjalnych zakrętów, drogą która nas prosto poprowadzi do celu. Nic podobnego.
Jan Chrzciciel został powołany od łona swej matki, a później każdą swoją decyzją umacniał swoje powołanie. Tak samo jest z nami. Jeden z wielkich współczesnych filozofów Karl Jaspers powiedział, że człowiek jest istotą rozstrzygającą. W każdej chwili ja rozstrzygam to, kim jestem. Każda chwila, każda decyzja jest rozstrzygająca. Suma tych rozstrzygnięć składa się na budowanie mojej osobowości, kim tak naprawdę będę. Jeżeli moje życie było pełne zgniłych kompromisów, tak ukształtowałem samego siebie. Jeżeli było pełne podejmowania decyzji w prawdzie – tak kształtuję samego siebie. Człowiek jest istotą rozstrzygającą, a każda decyzja go buduje, albo rujnuje. Święty Jan był takim człowiekiem, który nieustannie wybierał. Sam o sobie mówił, że jest głosem, w sensie tylko dźwięku. Natomiast Sens tego głosu to było jego misja. To wskazówka dla nas.
Każdy z nas jest tylko głosem Pana Boga. Obyśmy użyczyli tego głosu w Jego intencjach, w tym co On chce w nas zdziałać. A my bardzo często mamy swoje koncepcje na życie, ale niestety idą one często w poprzek Ewangelii. Całą rzecz polega na tym, żeby współbrzmieć z tym Głosem, który nieustannie – od czasu mojego poczęcia – gdzieś tam we mnie szemrze i ja muszę Go usłyszeć. Święty Jan Go usłyszał. Jeżeli będę swoje sprawy rozstrzygał w oparciu o ten głos, wtedy naprawdę będę budował samego siebie.
Jest takie zdanie, które kiedyś mną wstrząsnęło, też filozofa i bardzo głęboko wierzącego człowieka Gustawa Thibon, który powiedział w ten sposób i to znakomicie można zastosować zarówno do Jana Chrzciciela jak i do Jezusa:
Człowiek szlachetny pragnie żyć jak człowiek,
Człowiek zły chce żyć szczęśliwie.
Ten ostatni szuka tutaj na ziemi ludzi i spraw,
które dają mu zadowolenie.
A ten pierwszy szuka ludzi i spraw,
którym może poświęcić się w ofierze.
Niesamowite zdanie. Jeżeli ja szukam szczęścia w sensie takim, że sobie pragnę podporządkować różne rzeczy i szukam zadowolenia w sytuacjach i innych ludziach, nigdy go nie znajdę, a za sobą bardzo często pozostawię zgliszcza. Natomiast człowiek prawdziwie szlachetny dąży do tego, żeby oddać się jakiejś wielkiej sprawie w ofierze. I tu mamy prostą, krótką definicję życia Św. Jana i tak samo życia Jezusa. I pytanie do mnie: - Czy ja mam taką wielką sprawę, której mogę oddać się w ofierze? Czy ciągle gonię za jakimś małym szczęściem, którego nigdy nie znajdę? Szczęście jest czymś, co wydziela się niejako przy realizowaniu dobrego życia, dobrych wyborów. Myślę, że św. Jan Chrzciciel był człowiekiem szczęśliwym, dlatego że ofiarował swoje życie w ważnej i wielkiej sprawie. Jeżeli tak człowiek czyni, to to życie nie przepada. Ono ma głęboki sens nawet w takiej sytuacji, kiedy się siedzi w więzieniu i już nic nie można zrobić, czeka się tylko na wyrok śmierci.
W jakim stylu ja potrafię znosić to, co jest nieuchronne?
Uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP - II Niedziela adwentu
(Łk 1,26-38) Zwiastowanie
/fragm./
Anioł, który przychodzi do Maryi mówi: - Pan z Tobą. Bóg jest z Tobą. Warto zwrócić na to uwagę: jeżeli Pan Bóg wkracza w nasze życie, to On nie puka do naszych drzwi, nie prosi o posłuchanie, tylko wchodzi bez pukania. Po tym możemy rozpoznać działanie Pana Boga- zawsze będziemy zaskoczeni. Maryja boi się, anioł mówi: Nie bój się, Maryjo! I naszą reakcją jest trwoga, ponieważ jeśli Pan Bóg wchodzi w nasze życie, to nieuchronnie musimy to życie zmienić. Porzucić wszelkie swoje plany dotyczące przyszłości. To jest wielka rewolucja w życiu człowieka i tego się boimy. Dlatego że lubimy działać według schematów, każdy ma mniej lub więcej utkane plany swojego życia i nie chce, aby ktoś te plany splątał. Natomiast Pan Bóg zawsze wchodzi gwałtownie i jest niespodziewany. Zwróćmy uwagę, ile razy Jezus powtarza, że dzień pański przyjdzie jak złodziej. Nagle, z zaskoczenia. Dlatego czuwanie i gotowość na zaskoczenie jest jedną z najważniejszych rzeczy w życiu chrześcijanina.
Anioł zwraca się do Maryi po imieniu i oznajmia, że urodzi Syna. To jest sygnał – powołanie każdego człowieka jest ściśle indywidualne. To my żyjemy w kulturze powielania: powiela się samochody w milionach egzemplarzy, powiela się sytuacje, schematy, w swoim życiu stosujemy kalki. A Pan Bóg nieustannie improwizuje. Linie papilarne naszych palców każdy człowiek ma inne, każdy liść na drzewie ma inaczej poprowadzone żyłki. I powołanie każdego człowieka jest ściśle indywidualne. Warto odrzucić te schematy, aby odczytać w sobie to, co jest charakterystyczne tylko dla nas. Człowiek tylko wtedy może być szczęśliwy, jeżeli odczyta swoje powołanie indywidualne, to które tylko i wyłącznie jemu zostało dane.
Po tym poznajemy, że Pan Bóg działa w naszym życiu, że daje nam zadania w stosunku do których truchlejemy, bo tak bardzo przekraczają one nasze możliwości. Dlatego, żebyśmy Mu zaufali, a On sam to zrobi. Chodzi w gruncie rzeczy o nasze „tak”, o przyzwolenie, o zgodę na zmianę swojego życia i o ingerencję Pana Boga. Jest takie piękne zdanie Wilfrieda Stinissena: ”Zostałeś powołany nie dlatego, że coś potrafisz, tylko coś potrafisz, dlatego, że zostałeś powołany”. Jeżeli ja z otwartym sercem i otwartym umysłem przyjmę to działanie Pana Boga, wtedy tak naprawdę zaczną się dziać cuda w moim życiu.
Warto sobie odczytać tę Ewangelię o Zwiastowaniu w kontekście naszych własnych, indywidualnych życiorysów i zobaczyć jak bardzo często unikamy otwartości na Pana Boga, ponieważ paraliżuje nas nasza chudziutka wyobraźnia, że nie potrafimy czegoś zrobić. Jeżeli Pan Bóg daje zadania, zawsze robi to za nas, ale wymaga mojej zgody, mojego ”tak”. Na moim ”tak” zawiśnie Jego działanie. Ja mam taką okrutną moc, że mogę Go odrzucić.
I niedziela Adwentu
(Mt 24,37-44) "Jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki"
Kościół wprowadza nas w czas Adwentu przy pomocy trzech czytań, z których każde niesie w sobie nośną metaforę. W proroctwie Izajasza mamy metaforę wstępowania na górę. Adwent, intensywne oczekiwanie na przyjście Pana Jezusa jest wstępowaniem na górę. Jeśli ktoś kiedyś był w górach i wszedł na jakiś szczyt, to wie, jaki się rozciąga widok: miasteczka u podnóża są jak główki szpilek. Cienkie nitki dróg. Wszystko nabiera znamienia półistnienia, do wszystkiego mamy dystans. Później, gdy zejdziemy na dół i znowu zanurzymy się w życie, w jakiś sposób tęsknimy za tym widokiem, za tym dystansem, za tym oderwaniem. I to jest metafora życia ludzkiego – nieustanne wchodzenie na górę. Wchodzenie na górę i te perspektywy, które się roztaczają przed naszymi oczyma, jeśli to jest góra Pana Boga, powodują bardzo ciekawe rzeczy: mianowicie Pan Bóg staje się rozjemcą w wojnie, którą ja toczę z samym sobą, a co za tym idzie, również i z drugim człowiekiem. Co więcej, powoduje, że śmiercionośne narzędzia, które noszę w swoich rękach, a skierowane są do mojego serca i serca drugiego człowieka, stają się narzędziami przynoszącymi życie. „Miecze przekują na lemiesze, włócznie na sierpy”. To wszystko będzie się działo o tyle, o ile ja w ciągu swojego życia będę wstępował na górę Pana. Będę nabierał dystansu do spraw codziennych – co nie znaczy wcale, że one nie są ważne, ale mają w sobie taką tajemniczą moc, że gdy pogrążę się tylko w nich, zamykają mnie. Zamykają mnie w tym świecie, który jak się okazuje, pozostaje bez nadziei.
Nie da się utkać sensu życia ze spraw tego świata. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że synteza życia ludzkiego nie pochodzi z Ziemi. Ona pochodzi z Nieba od Boga. I to jak intensywnie na Niego oczekuję, to nadaje sens wszystkim poszczególnym małym sprawom w moim życiu, Jeżeli nie ma we mnie tego oczekiwania, to wszystko staje się miałkie i bez znaczenia.
Zawsze na coś czekamy. Dziecko czeka na to, żeby być młodym człowiekiem, młody człowiek czeka na to, żeby być dorosłym i odnieść pierwszy, drugi i trzeci sukces. Ale w końcu, kiedy nasycimy się życiem i albo ono będzie pełne sukcesów, albo będzie pełne porażek – niezależnie od tego jakie będzie – stwierdzamy, że nasze nadzieje były zbyt małe, że nic nie jest w stanie wypełnić pustki naszego serca, że pokładaliśmy nadzieje w rzeczach, które z racji tego, że są tylko rzeczami, nie potrafią przynieść nam sensu. I bardzo często człowiek ocknie się w środku swojego życia i widzi, że to wszystko nie ma sensu. To nie znaczy, że stracił ten czas – to znaczy, że warto zacząć nowe wspinanie się na górę Pana Boga.
Święty Paweł z kolei daje nam inną metaforę – metaforę snu. Tak też czasem wygląda nasze życie, że żyjemy jak w letargu, przechodzimy od jednej czynności do drugiej i jakby wszystko znowu nie miało sensu, było miałkie i naznaczone jest takim automatyzmem dnia codziennego. I coraz rzadziej dostrzegamy sens.
I wreszcie Jezus, który nam daje przykład Noego. To bardzo ciekawa postać, przy czym warto zaznaczyć, że gdy w Księdze Rodzaju jest mowa o Noe, to Pan Bóg mówi, że mieszkańcy ziemi popełniali wielkie nieprawości, tylko Noe był człowiekiem sprawiedliwym. Natomiast Jezus w ogóle o tym nie mówi, jakby nie kładł nacisku na grzech. Mówi, że: „jedli, pili, za mąż wychodzili” czyli normalne ludzkie życie. I ani się spostrzegli, gdy przyszedł potop. Chrystusowi chodzi właśnie o to zamykanie się nasze w ramach dnia codziennego, które powoduje całkowite odcięcie tego sensu, który może przyjść tylko z wysoka.
Tradycja hagadyczna mówi, że Noe budował swoją arkę 120 lat, usprawiedliwiając się przed Panem Bogiem, że najpierw musi zasadzić cedry, z których zrobi tą łódź. Wyobraźmy sobie tą sytuację: Noe pewnie żył w jakiejś wspólnocie i nagle jego sąsiedzi widzą, że robi coś dziwnego: ściąga drzewo na swoje podwórko, coraz więcej jest tego drzewa i wszyscy sobie zadają pytanie. Noe pewnie prowadził również normalne życie, utrzymywał swoją rodzinę, pracował, ale cały czas coś budował. Sąsiedzi jeszcze nie wiedzą co. To był kraj pustynny i nagle ku ich zdumieniu okazuje się, że ten człowiek stawia łódź na pustyni. Jego przyjaciele być może przychodzą do niego pytając, co robi, a on odpowiada, że Pan Bóg mu kazał - co jeszcze bardziej utwierdza ich w przekonaniu, że po prostu stary Noe zwariował. Czy nie jest tak, że bardzo często osądzamy w ten sposób ludzi, którzy są do bólu uczciwi, którzy starają się godnie przejść przez to życie, że ten świat wymaga innych reguł – wymaga twardych łokci, wymaga rozpychania się, wymaga układów? I pukamy się w głowę, że jest ktoś jeszcze taki, kto pielęgnuje tego typu wartości.
Nadszedł czas, kiedy Noe zatrzasnął drzwi za sobą i odpłynął, a wszyscy inni się potopili. To jest obraz, który zawsze działa na moją wyobraźnię. I zawsze mi zadaje pytania: czy ja buduję arkę? Codziennie, mozolnie, niezależnie od tego, czy ktoś się puka w głowę, czy też nie. Jakby dystansuję się, bo każde drzewo, które Noe ściągał na swoje podwórko, każdy cios siekiery, którym ociosywał te drwa, był jakimś tworzeniem dystansu między otaczającym światem, który już na nic nie oczekiwał, a jego światem, światem budowania nadziei.
Jak jest z naszym życiem, czy przejmujemy się tak bardzo regułami tego świata, że wcielamy je w życie nie bacząc na to, że sens od nich nie może przyjść? Warto zapamiętać sobie ten Jezusowy przykład i pamiętać o tym, że nie możemy zasklepiać się tylko i wyłącznie w dążeniach tego świata – one są ważne, one są istotne, żeby podtrzymać i pielęgnować nasze życie. Ale sensu z nich nie uzyskamy.
Uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata
(Łk 23,35-43) Dobry i zły łotr.
/fragm./
Zdumiewający kontrast między czytaniem z Listu św. Pawła do Kolosan, i Ewangelią. Z jednej strony Bóg - Stwórca światów ducha i materii, Geometra planet, a z drugiej strony okrutna kaźń trzech ludzi, Jezusa i dwóch łotrów. Niesamowity kontrast w kontekście święta Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata. Widocznie Ewangelia chce nam przekazać pewien aspekt tego Królestwa, który kłóci się z naszym wyobrażeniem. My tego aspektu nie chcemy dostrzec. A propos dostrzegania - „Lud stał i patrzył” ; były setki ludzi, którzy widzieli to, co się działo. Stali i patrzyli, ale tak naprawdę nic nie zobaczyli. Jeden jedyny człowiek zobaczył to, co trzeba. Ewangelista nawet nie zapamiętał jego imienia, tylko określa go mianem dobrego łotra. Święty Augustyn napisał taki przejmujący passus, gdzie pyta dobrego łotra: - Jak to się stało, że w kontekście jego życia, którym zasłużył sobie na taką straszną śmierć, rozpoznał w drugim człowieku ukrzyżowanym obok niego, zbroczonym krwią i z koroną cierniową ... Króla Wszechświata? Jakim wzrokiem dysponował, jak to się stało? Warto o to zapytać w kontekście tego, że my unikamy takich sytuacji. Dobrze jest dziękować Panu Bogu, kiedy wszystko idzie wspaniale, kiedy świat i życie się do nas uśmiecha, kiedy jesteśmy otoczeni gronem przyjaciół, natomiast strasznie trudno dziękować w momencie, kiedy umieramy na łóżku szpitalnym. Ja nie wiem jak to jest – nie umierałem na łóżku szpitalnym, ale tak wnioskuję po tych ludziach, którym starałem się towarzyszyć. Jak dostrzec w takich sytuacjach, kiedy wszyscy tylko stoją i patrzą, Króla Wszechświata w ukrzyżowanym Jezusie?
Jest to niezmiernie ważne pytanie, szczególnie w takich sytuacjach, w które jesteśmy niejako wrzuceni, bez naszej woli, kiedy osacza nagle nasze życie, ściąga w dół, kiedy otaczają nas wyłącznie ciemności i człowiek chce krzyczeć. Jak w tym momencie rozpoznać twarz Pana Jezusa? Jak rozpoznać Królestwo Boże w momencie, kiedy życie zdaje się nas osaczać i jesteśmy w sytuacji bez wyjścia? I to niezależnie, czy sami doprowadziliśmy do tej sytuacji (jak dobry łotr) czy też zostaliśmy w nią wrzuceni, a jesteśmy względnie niewinni. To jest aspekt Królestwa Boga, myślę, że bardzo bliski życiu i bardzo życiowy.
Nieraz staniemy, a może już stanęliśmy, wobec takiej sytuacji, kiedy pozostaje nam tylko skupiona uwaga, która w nieszczęściu pozwala odcyfrować za tym nieszczęściem twarz Jezusa Chrystusa.
To jest niezmiernie ważna umiejętność wnikania niejako pod podszewkę wydarzeń, które nas otaczają, bo tam jest zbawienie, tam jest Królestwo, tam jest obecny Pan Jezus. To jest trudny aspekt dzisiejszego święta, ale wydaje mi się, że każdy z nas powinien się z nim zmierzyć.
Pierwszym człowiekiem, który został zbawiony był nie kto inny, tylko dobry łotr. Może właśnie tropienie swoich słabości jest jakąś drogą do Pana Boga, jest szukaniem Jego Królestwa. Zobaczenie w mgnieniu oka swojej nieprawości i jednocześnie wielkiej łaski, która mnie może spotkać od Ukrzyżowanego.
XXXIII niedziela zwykła
(Łk 21,5-19) ”Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie,
nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony”.
/fragm./
Dzisiejsza Ewangelia zaczyna się od rozmowy Jezusa z ludźmi, którzy chwalą świątynię, podziwiają ją, pokładają nadzieję. Żydzi mieli jedną jedyną świątynię, w niej lokowali wszystkie swoje nadzieje, tam przebywał jedyny prawdziwy Bóg. Słowa Jezusa, że przyjdzie czas iż ”kamień na kamieniu z niej nie zostanie” są słowami obrazoburczymi. To jest prowokacja, uderzenie w samo serce wiary pobożnego Żyda. Można by stwierdzić ironicznie, że Jezus nie jest konserwatorem zabytków, nie zależy mu na tym. W naszym życiu niestety każdy z nas jest konserwatorem zabytków – chcemy zatrzymać pewne chwile w naszym życiu, chcemy powrócić do dzieciństwa, bardzo się denerwujemy, gdy nie potrafimy powtórzyć sytuacji które przyniosły nam ( w naszym mniemaniu oczywiście) szczęście, a były zanurzone w przeszłości. Chcemy zatrzymać to, co trwa. A tymczasem to są wszystko nasze iluzje. Wokół nas wszystko krzyczy, że przemija. Nie da się zatrzymać rzeczy, można wyłącznie podążać za Chrystusem i ocalać to, co jest najistotniejsze.
My bardzo często hodujemy iluzje i potem bardzo jesteśmy zrozpaczeni, kiedy życie w okrutny sposób je weryfikuje. I oczywiście oskarżamy o to życie, tak jak uczeń oskarża nauczyciela, oskarża rozwiązywany test, że jest nierozwiązywalny. Najbardziej człowiek cierpi wtedy, kiedy rozlatują się jego iluzje, coś co budował latami, a okazało się, że to jest słoma, która została spalona przez płomień życia. Życiowe tsunami zmiotło z powierzchni ziemi te nasze iluzje. Niestety, jeżeli ja pokładam nadzieję w rzeczach, w drugim człowieku, to jest trochę tak jak w psalmie czterdziestym dziewiątym - bardzo mocne słowa: „człowiek żyjący bezmyślnie w dostatku jest równy bydlętom, które giną”. Bardzo mocne słowa, ale Biblia nigdy nas nie rozpieszcza. Dlaczego? Dlatego, żebym przylgnął do życia prawdziwego, a nie iluzorycznego. I wtedy dopiero ja naprawdę mogę poczuć się bezpiecznie wśród zawieruch tego świata.
XXXII niedziela zwykła
(Łk 20,27-38) Saduceusze i bajeczka o żonie siedmiu braci.
/fragm./
„Nie znacie Pisma ani mocy Bożej.”
Saduceusze przychodzą z wyimaginowanymi problemami. Co znaczy, że nie czytają Pisma Świętego? To znaczy, że czytają, ale tak naprawdę nie chcą przeczytać go do końca, chcą za wszelką cenę „ożenić” to, co sami myślą i jak rozpoznają świat, z tym, co jest napisane w Piśmie Świętym. Otóż nie, albo ja czytam i przyjmuję w całości bez żadnego „ale”, bez moich przypisów, albo nie czytam pomimo, że moje oczy ślizgają się po literach i nawet niektóre zdania rozumiem.
Druga rzecz – nie znają mocy Bożej. To, co napisane jest w Ewangelii, ujawnia się tylko wtedy, kiedy ja zacznę działać. To jest tak jak z pływaniem. Ja mogę na sucho opanować do perfekcji ruchy pływaka, mogę ściągnąć komputerowe animacje ruszania rękami i nogami, mogę te ruchy wykonywać poprawnie, a jednak będę teoretykiem pływania. Dopóki nie zdecyduję się zanurzyć w wodzie, zamoczyć uszy, napić się wody... nic z tego nie będzie – będę takim jednonogim teoretykiem trójskoku. Taka jest Ewangelia, to nie są tylko rozmowy i dywagacje, to jest konkretny czyn. Jeżeli zdecyduję się na taki skok i zanurzenie, to sama ta decyzja i to, co z niej wyniknie, zacznie budować moją wiarę. To nie będzie już tylko teoria, ale konkretne sprawy. Nie da się przekazać komuś, co to jest wiara. Ja muszę tego doświadczyć na własnej skórze. Nieodzowny jest ten skok na głęboką wodę i ryzyko. I wtedy okazuje się, że każda taka decyzja rozpościera przede mną horyzonty, o których w ogóle nie miałem pojęcia.
Iluzja jest rośliną cieplarnianą. Żeby dojść do prawdy, trzeba rozbić szklarnię i podjąć pierwsze czyny.
XXXI niedziela zwykła
(Łk 19, 1-10) Celnik Zacheusz
Jezus przychodzi do Jerycha. To było specyficzne miasto, uzdrowisko wówczas bardzo modne. Jerycho znaczyło „pachnące’, ale bynajmniej nie pachniało tam cnotą. Miasto rozrywki, modnych poglądów i modnych ludzi – jakby to powiedzieli dzisiaj młodzi ludzi: tam wszystko było „trendi” i na czasie. Do takiego miasta wchodzi Jezus, oczywiście jest to sensacja, tłumy oczekują, rozglądają się i biorą na języki.
Zacheusz – zwierzchnik celników, a więc postać poważna. Niskiego wzrostu zajmujący wysokie stanowisko. Prawdopodobnie to już było przyczyną śmiechu innych ludzi, ale oczywiście śmiali się w ten sposób, żeby on tego nie widział, ponieważ jako człowiek wpływowy mógł zaszkodzić. O zgrozo, Zacheusz znaczyło „czysty”. Jego profesja i życie wcale nie było czyste.
Jezus wchodzi do Jerycha i Zacheusz robi rzecz dziwną. Człowiek ważny, narażony na śmieszność z powodu swojego małego wzrostu i przy tym piastujący ważny urząd, biegnie, wyprzedza tłum i wspina się na sykomorę. Wyobraźmy sobie ile śmiechu prawdopodobnie wywołała ta sytuacja w obserwatorach. I tutaj mamy kilka bardzo ważnych rzeczy a propos nawrócenia. Mianowicie, Ojcowie Kościoła mówią w ten sposób: przed nawróceniem powstrzymują człowieka nie tyle trudności związane z przezwyciężeniem zła z którym jesteśmy jakoś oswojeni, co strach przed śmiechem i szyderstwem innych ludzi. Jeżeli człowiek chce się nawrócić, to musi niestety wypaść z pewnych elit i z pewnych mądrych poglądów. I Zacheusz to robi. Pierwsze: wychodzi z tłumu, a tłum przytłumia. My mamy taką tendencję w sobie, że ponieważ chcemy nie odstawać za bardzo od rzeczywistości, to przyjmujemy nieraz najbardziej głupie mody i idiotyczne poglądy, po to, żeby być na topie. Żeby się nie narazić na taki zarzut: - Ty, który czytasz modne periodyki i modne książki, nagle hołdujesz jakimś przestarzałym ideom???! Tego się najbardziej boimy. Strach współczesnego człowieka to jest strach przed ośmieszeniem, strach przed tym, że zostanę zaliczony do ciemnogrodu, w poczet ciemnogrodzian. I niestety, po omacku szukamy modnych poglądów tych ludzi, którzy będą stali za naszymi plecami i pewnych grupek nacisku i tak dalej.
Jezus dostrzega to, że Zacheusz pokonał niesamowitą drogę po to, żeby Go zobaczyć. Wspina się na sykomorę. To dzika figa, a więc drzewo, które rodzi owoce zdziczałe, nie nadające się do jedzenia. To pewien symbol – dotychczas życie Zacheusza było takie zdziczałe, ale widocznie postanowił to zmienić. Chrystus dostrzega to wszystko i zwróćmy uwagę na Jego postępowanie. Jezus nie wygłasza jakiejś „filipiki” przeciwko Zacheuszowi, nie grozi mu palcem i nie mówi:- Słuchaj, ty się nawróć, zrezygnuj ze swojego bogactwa, podziel się! To następuje później. Jezus po prostu mówi: Zacheuszu, zejdź prędko, bo dzisiaj muszę ucztować u ciebie. On jest tak zafascynowany tą sytuacją, tym bliskim spotkaniem, tym, że sam Jezus wprosił się w progi Zacheusza, że niezachęcany, nieprzynaglany, sam uznaje swój grzech, swój błąd i dzieli się z innymi tym, co posiadał, a może i tym co ukradł także. I to jest sposób podejścia godny naśladowania, jeśli chodzi o innych ludzi. A my na ogół wyjmujemy kartę z listę błędów naszego bliźniego i go punktujemy. I wtedy już absolutnie tracimy tego człowieka. Natomiast Jezus podchodząc do człowieka raczej stara się budować na tych resztkach dobra, które w tym człowieku jeszcze zostały. To jest genialna wskazówka, jeśli chodzi o podejście do drugiego człowieka. Zanim zaczniemy wyliczać jego błędy, zobaczmy może jego dobre strony. A później wydarzenia potoczą się niejako automatycznie. Jeżeli ja jestem w stanie wyłuskać z drugiego człowieka to dobro, które się w nim jeszcze tli, to zdobyłem go, mam go. I później naprawdę nie muszę mu wypominać ani wygłaszać mów umoralniających, tylko wydarzenia potoczą się automatycznie za sprawą łaski Bożej.
Kilka ważnych spraw godnych zapamiętania:
1. Ja muszę umieć narazić się na śmieszność, muszę umieć wyjść z tłumu i pozbyć się modnych opinii, a otworzyć swoje serce na to, co mi Pan Jezus podaruje.
2. Jeżeli zwracam się do drugiego człowieka, to warto odnaleźć w nim ten diament, który jeszcze nie uległ skażeniu. A w każdym człowieku tak jest i Jezus potrafi to dostrzec.
Pytanie: czy my to robimy? Jak dalece w naszym życiu kierujemy się modą i strachem przed ośmieszeniem i nie byciem na topie?
1 listopada - Uroczystość Wszystkich Świętych
(Mt 5,1-12a) Osiem błogosławieństw
/fragm./
Dzisiejsza uroczystość Wszystkich Świętych jest ilustracją krótkiego tekstu w Credo: ”Wierzę w świętych obcowanie”. Co to znaczy, że ja, chrześcijanin, wierzę w świętych obcowanie?
Kościół to nie są tylko ci, którzy pielgrzymują do Pana Boga i przechodzą tam przez bramę śmierci. Kościół to jest także rzesza tych ludzi, którzy już są u Boga, którzy już są zbawieni, którzy już są po tej drugiej niewidzialnej stronie ołtarza. Niebo i Królestwo Boże to nie jest gdzieś tam w przestrzeni. To jest wymiar rzeczywistości, który jest obecny obok nas – niedostępny w tej chwili, będzie dostępny kiedyś. A więc wspólnie razem ze świętymi stanowimy jeden Kościół. I to jest, przynajmniej dla mnie, wielka pociecha, bo gdy patrzę w przeszłość Kościoła i widzę tę olbrzymią galerię ikon Boga – tak należałoby chyba tych ludzi nazwać – to naprawdę napełnia mnie głęboka otucha. Znajduję tam ludzi prostych jak Jan Maria Vianney, którego nie chciano wyświęcić, dlatego, że biedak nie umiał się nauczyć łaciny, a mimo to został świętym; jest Boży gwałtownik święty Franciszek; jest cała galeria świętych intelektualistów: święty Tomasz z Akwinu, święty Grzegorz z Nazjanzu, Grzegorz z Nysy. Są ludzie, którzy nigdy nie wyściubili nosa poza klasztor klauzurowy jak święta Mała Tereska; są wielcy reformatorzy. Cała galeria ikon Pana Boga! Każdy z nich różny, ale każdy podobny – podobny, ponieważ stał się ikoną Pana Boga i to nie przez własny wysiłek, ale przez to, że otworzył się na Jego działanie, Jego światło. Dlaczego mnie to raduje? Przede wszystkim napawa mnie otuchą z tego powodu, że ci ludzie są tak różni, że Pan Bóg nie chce „urawniłowki”. Święci to jest galeria tak różnych typów ludzkich i to nie są ludzie, którzy tylko dzierżyli w ręku różaniec i zaniedbywali sprawy tego świata. Świętość to nie jest jakaś odległa idee fixe, ale jest to zadanie dla każdego z nas.
Jak to zrobić?
Każdy z tych świętych – tak mi się wydaje – błogosławił to, że żyje tu i teraz i nie narzekał na swoje czasy – przejął się tym, że Pan Bóg może z niego wydobyć jego prawdziwe oblicze tu i teraz. A więc żyjmy teraźniejszością i starajmy się stosować te osiem zasad Bożej chemii, bo tak bym nazwał osiem błogosławieństw. (...)
XXX niedziela zwykła
(Łk 18, 9-14) - modlitwa faryzeusza i celnika.
Warto zwrócić uwagę, kto jest adresatem Jezusowej przypowieści o faryzeuszu i celniku: ” Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść...” Ufali, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili... Czyż każdy z nas, w jakimś tam okresie swojego życia nie może się pod tym podpisać? Ja się podpisuję! Czy nie jest tak, że uważamy się na ogół za ludzi sprawiedliwych, za ludzi dobrych? Bardzo często spotykam się z takim oto przedstawieniem sprawy w konfesjonale: - Ja w zasadzie to nie mam grzechów. Nikogo nie zabiłem, nikomu nic nie ukradłem, niczego złego nie zrobiłem! Naprawdę trzeba być jak faryzeusz, żeby w taki sposób zacząć swoją spowiedź.
Dzisiejsza Ewangelia to nie jest tylko kwestia modlitwy. Faryzeusz i celnik przedstawiają swoje życie, jak oni żyją. I warto zająć się tymi dwoma osobami, ażeby wytropić w sobie szczególnie faryzeusza. Proszę zwrócić uwagę ,w jaki sposób wchodzi do świątyni ten człowiek – wchodzi pochwalić się przed Panem Bogiem tym, co uczynił, a jednocześnie porównać z innymi ludźmi. Czy czasem nie jest tak w naszym życiu, że ciągle się z kimś porównujemy? Szukamy kogoś, kto by był gorszy od nas i zawsze mamy go na podorędziu, aby usprawiedliwić samego siebie, gdy ktoś nam stawia zarzut, że przecież są jeszcze gorsi ode mnie...
A może jest tak, że nawet podziwiamy niektórych za to kim są i co robią, natomiast w momencie kiedy takiemu człowiekowi podwinie się noga... to właśnie, jakie uczucie w nas dominuje? Załóżmy, że znamy kogoś, komu jesteśmy niechętni, a jednocześnie go w jakiś tam sposób podziwiamy – jeśli jestem świadkiem jego klęski, co najpierw ze mnie wychodzi? Czy nie jakaś ciemna zła satysfakcja, że oto ten człowiek tak się pysznił, tak wszystko mu wychodziło... i nagle, proszę: Kara Boża bezpośrednia! Każdy z nas chyba ma w swoim sercu takie odruchy i te odruchy nieustannie trzeba unicestwiać.
Porównywanie się z drugimi ludźmi może być dobre, a może być złe. Jeżeli ja porównuję się z drugim człowiekiem po to, żeby zyskać, żeby zakryć swoje nieprawości, wtedy nic dobrego nie robię. Natomiast mogę się porównywać w tym sensie, że podziwiam, jak Pan Bóg działa w drugim człowieku. My nieustannie mamy takie złudzenie, że to my produkujemy wartości, a to odwrotnie jest: one się we mnie urzeczywistniają, jeżeli ja na to pozwolę. Natomiast jeżeli ja zagarniam je dla siebie, nie jestem twórcą dobra, prawdy i piękna. Święty Paweł Apostoł posunął się w swoich listach aż do takiego stwierdzenia, że Pan Bóg przygotował nam dobre uczynki po to, żebyśmy je wzięli i wypełniali. Tu kłania się przypowieść o talentach, o tych wszystkich ludziach, którzy są świadomi tego, że wszystko co mają i kim są, dostali od Boga i mają za zadanie je pomnożyć. Wspólnym mianownikiem postępowania takich ludzi jest zawołanie: Słudzy nieużyteczni jesteśmy. Skromność i pokora. Natomiast ten jeden, który schował ten talent i postępował tak jak chciał, zasłużył na odrzucenie i potępienie.
Celnik – człowiek, który jest zupełnie świadomy tego, że jest człowiekiem pustym. To nie znaczy, że bezwartościowym, to człowiek, który robi miejsce po to, żeby Pan Bóg w nim działał. Warto czytać listy świętego Pawła, ponieważ on łączył ze sobą i faryzeusza i celnika. W pierwszej fazie swojego życia był takim faryzeuszem – uważał, że prawda należy do niego i rozdawał ciosy innym ludziom w imię przestrzegania prawa. Musiał zostać mocno pokiereszowany przez Pana Boga, żeby dojść do wniosku, że wszystko jest łaską. I ten człowiek nadal pozostał gwałtownikiem, nadal, gdy czyta się jego listy, widać jego niesłychany temperament, ale jednocześnie zmienił się główny nurt jego życia - teraz już wie, że wszystko zawdzięcza Panu Bogu.
Ile jest w nas celnika, ile faryzeusza? Każdy powinien odpowiedzieć sobie na to pytanie, ile jest takich sytuacji, że cieszy mnie to, że inni ludzie poniosą klęskę. To jest ostatni dzwonek, aby zająć się swoim wnętrzem, aby rzeczywiście zobaczyć, że wszystko co mam i kim jestem, zawdzięczam Jemu. Nawet zbawienia nie mogę sobie wysłużyć uczynkami. Moje zbawienie jest zależne od wiary w Pana Boga i dopiero stąd mają wypływać moje uczynki. A nie tak jak faryzeusz, który w pewnym sensie kupczy: Pan Bóg jest mu potrzebny jako widz jego tragifarsy jednego aktora. Czy czasem nasze życie nie jest tragifarsą jednego aktora, gdzie rozdajemy nalepki innym ludziom, gdzie chwalimy się nieustannie tym, kim jesteśmy... a tak naprawdę jest to zasłona tej pustki, która każdy w nas posiada?
.
XXVIII niedziela zwykła
(2 Krl 5,14-17) Wdzięczność wodza syryjskiego Naamana uzdrowionego z trądu
(Łk 17,11-19) Wdzięczność Samarytanina uzdrowionego z trądu. "Czy nie dziesięciu
zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? Żaden się nie znalazł, który by wrócił
i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec."
/fragmenty/
Kim jestem i jak jest z moją wdzięcznością? Czy jestem zakorzeniony płytko w sprawach tego świata i wydaje mi się, że sam na wszystko zapracowałem? Czy też mam głęboką świadomość wdzięczności i umiem Panu Bogu w każdej chwili dziękować, nawet za trudne rzeczy?
Istnieje takie zakorzenienie, takie poczucie bycia u siebie, które nas wykorzenia. I często wydaje nam się, że siedzimy w tym naszym życiu rozwaleni jak w fotelu, toczymy wzrokiem dookoła i wszystko to jest nasze, sami sobie zawdzięczamy wszystko, co otrzymaliśmy, kim jesteśmy. A tymczasem zbawienną myślą jest ta, że każdy z nas jest cudzoziemcem na tej ziemi. Dopiero wtedy mogę dostrzec cuda Boże, kiedy ja zyskam dystans do tego wszystkiego, co mnie otacza. Zupełnie tak jak ten cudzoziemiec Naaaman i cudzoziemiec Samarytanin, którzy dostrzegli to, co Pan Bóg dla nich uczynił. Podstawą wdzięczności jest to, że ja zakorzeniam się w Niebie u Boga, a nie tutaj na ziemi. Ja wtedy nie widzę cudów Bożych, kiedy popadam w rutynę, kiedy wszystko to, co jest dookoła mnie, staje się oczywiste. I dopiero musi nastąpić jakieś wydarzenie, które mnie wytrąci z tego, które da mi świeże spojrzenie. Najczęściej jest to, niestety, wydarzenie trudne do przyjęcia.
Jeżeli ja pamiętam przez całe życie, że jestem cudzoziemcem, że wszystko zawdzięczam Panu Bogu, łącznie z każdym oddechem, to bezpiecznie i twórczo będę przyjmował te trudne sprawy, które przyjdą na mnie w ciągu mojego życia. Natomiast kiedy przyzwyczaję się, oswoję wszystko i według podszeptu szatana będę człowiekiem, który sobie wszystko zawdzięcza, to niechybnie czeka mnie tragedia. Pan Jezus miał świadomość daru od Ojca i tę świadomość chce nam zaszczepić. Wtedy będziemy wdzięczni, wtedy będziemy umieli mówić każdej chwili i każdemu człowiekowi: „dziękuję!” i będziemy umieli dostrzegać, że są wokół nas ludzie wspaniali – kiedy poczujemy się cudzoziemcami na tej ziemi, kiedy będziemy obywatelami Nieba. Wtedy następuje niesamowita jedność miedzy mną, a Panem Bogiem.
.
XXVII niedziela zwykła
(Łk 17,5-10) "Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać."
/fragmenty/
Dlaczego jest w nas czasem taka niechęć do zgłębiania Pisma Świętego? Myślę, że jest tak dlatego, że całe Pismo Święte jest niewygodne, uwierające, zadające mi pytania – to jest tekst, który nieustannie weryfikuje moje życie, który może zburzyć moje dobre samopoczucie. I tak rzeczywiście jest. My gdzieś intuicyjnie czujemy, że gdy zaczniemy czytać, że gdy przebrniemy trudności, to może się okazać, że nasze życie stanie pod wielkim znakiem zapytania. A tego nie chcemy, mamy utarte ścieżki i jest nam z tym dobrze. Nie łudźmy się, prędzej czy później nasze wnętrze, nasza dusza zada nam trudne pytania. Takim okresem przełomowym na ogół jest kiedy człowiek wchodzi w „smugę cienia”, kiedy mija czterdziestka, patrzy na swoje życie i samo wnętrze podsuwa mu trudne pytania. To dusza upomina się o to, co dotychczas zaniedbywał. I dzisiejsza Ewangelia jest dokładnie taka sama, gdy przeczytamy ten tekst: „Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniami i przesadź w morze! - a byłaby wam posłuszna.” Ja czytając to zadanie dochodzę do wniosku, że ja nawet listkowi na tej morwie nie mogę powiedzieć, żeby opadł i on mnie posłucha. Moja wiara jest słabiutka, byle co może tą wiarą zachwiać. Dlatego Apostołowie mówią: „Panie, przymnóż nam wiary!”
W dzisiejszej Ewangelii ujawniają się prawdziwe proporcje między nami, a Panem Bogiem. Nasza wiara nic Bogu nie dodaje. To po co wierzyć? W sukurs przychodzi nam zdanie z prefacji - nasze hymny pochwalne (czyli wszystko co robimy dla Boga) nic Ci nie dodają, Panie, ale służą naszemu uświęceniu. I tak jest – jeżeli ja jestem sługą wiernym i mam świadomość, że jestem nieużyteczny, to nie tyle oddaję cześć Panu Bogu, co pracuję nad swoim wnętrzem i to jest dla mnie korzystne. Panu Bogu nie przynosi to ujmy ani hańby, jeżeli się od Niego odwracam, albo jeśli ścieżka mojego życia pełna jest nieprawości. Dzisiejsza Ewangelia mówi nam, żebyśmy z całą świadomością, bez fałszywej skromności powiedzieli, że sługami nieużytecznymi jesteśmy. Nie nadszarpniemy reputacji Boga, jeżeli się od Niego odwrócimy, to są tylko nasze złudzenia. Wszystko co mamy, zostało nam dane. Warto to sobie nieustannie przypominać, kiedy rozpiera mnie duma z jakiegoś tam powodu, że odniosłem sukces. Jako słudzy nieużyteczni mamy dokładnie wypełniać swoje powołanie bez pretensji do tego, że jesteśmy niedoceniani. Jest to trudne.
Czas jest najlepszym weryfikatorem. Zwróćmy uwagę na taką dziedzinę jak sztuka. Ileż to razy się zdarzało, że autorzy naprawdę wielkich, ponadczasowych dzieł podczas swojego życia przymierali głodem. I wielkość ich sztuki okazała się dopiero po śmierci. Tak było z Vincentem van Goghiem – nic nie sprzedał, a dzisiaj jego obrazy osiągają zawrotne ceny. I może tak jest trochę z życiem ludzkim. Mamy być sługami nieużytecznymi – tak jak Van Gogh w dziedzinie sztuki – wypełniać swoje powołanie, nie licząc na to, że kiedyś zostaniemy przez ludzi docenieni. Najważniejsze jest to, żeby nasze imię było zapisane w Księdze Pana Boga. Słudzy nieużyteczni jesteśmy. Jakże mała jest nasza wiara, Panie, przymnóż nam wiary.
XXVI niedziela zwykła
(Łk 16,19-31) Przypowieść o bogaczu i Łazarzu.
Zacznę może od stwierdzenia o bardzo dużym stopniu ogólności. Mianowicie Wszechświat, wszystko to co nas otacza jest harmonią ze sobą połączoną - jeden element pracuje dla drugiego. Gustave Thibon, taki francuski filozof nieznany w Polsce powiedział bardzo piękne zdanie: „Od atomu, do anioła, od wiązań molekularnych do wspólnoty świętych, wszystko żyje dla siebie”. Kto ma styczność z nauką wie, że fizycy poszukują takiej jednej formuły dla wyjaśnienia wszystkiego. Jest w fizyce tęsknota za jednością. Tęsknota za jednością jest w sercu człowieka. One są jakby komplementarne. Bóg nie stwarza inaczej jak tylko jednocząc. Natomiast tragedią człowieka jest podział - to, że czujemy się oddzieleni jedni od drugich.
A co to ma wspólnego z dzisiejszą Ewangelią o bogaczu i Łazarzu? Otóż ma! Ta Ewangelia jest nie tyle o bogactwie, ile o oddzieleniu. Zwróćmy uwagę na tę parę ludzi: bogacza i Łazarza. Bogacz znał Łazarza, widywał go, znał go nawet z imienia. Prawdopodobnie zasięgnął języka, kto to taki. Znał go, widział, a jednak nie zauważał...
Bogacz to nie oznacza, że ten człowiek miał dużo pieniędzy – bogatym można być we wszystko: w idee, w marzenia, w wiarę, w relacje międzyludzkie. To bogactwo wtedy staje się tragedią, kiedy mnie oddziela od innych. Tu nie chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. Zwróćmy uwagę, że ta przepaść, która oddzielała bogacza i Łazarza za życia, kiedy jeszcze serce poruszało krew w ich żyłach, dokładnie została przeniesiona na życie pozagrobowe. Mało tego, bogacz w ogóle żadnych wniosków z tego nie wyciągnął – zwróćmy uwagę na formę w jakiej zwraca się po śmierci do Łazarza. On nie zwraca się bezpośrednio, tylko jako bogacz zwraca się przez Abrahama, żeby powiedział Łazarzowi. Nic go to nie nauczyło, nadal bogactwo, czy te relacje, które się utrwaliły tutaj na ziemi, są w jego sercu. I na tym polega chyba największa tragedia człowieka, że ja tak często pracuję nad oddzieleniem siebie od innych ludzi, poszukując swojej indywidualności, że w momencie śmierci to oddzielenie się utrwala - tak jak kiedyś się utrwalało papier fotograficzny w utrwalaczu i już nic nie można było zmienić. W naszym życiu, dopóki istniejemy, dopóki żyjemy, możemy jeszcze coś zmienić.
Tym bogactwem, które mnie oddziela od innych ludzi, paradoksalnie może być też moja wiara. Jeżeli traktuję na przykład wszystkich niewierzących, albo ludzi, którzy nie postępują według Ewangelii, jako oddzielonych ode mnie, to popadam dokładnie pod ten sam schemat z Ewangelii. Moja wiara, moje bogactwo, oddziela mnie od drugiego człowieka i to przestaje już być wiarą, a staje się takim wulgarnym bogactwem.
Niestety, tak jest w naszym życiu, że wszystko może się tym stać. Jeżeli ja jakikolwiek dar, który posiadam, wszystko, co mam - cokolwiek – uznaję, że to mnie separuje od innych ludzi, a co więcej, uznaję, że sam go sobie zawdzięczam, czyli nie widzę łączności między tym, kim jestem, a Dawcą, wtedy nieuchronnie to mnie oddziela. Nieuchronnie zaczyna – jak mówi Ewangelia – zionąć przepaść między mną, a drugim człowiekiem. Być może, że sytuację z tej Ewangelii można odwrócić: może to ja, człowiek wierzący, jestem dany bogaczowi jako zbawienie? A ja go omijam, ja go separuję i odrzucam.
Okazuje się, że można bardzo płytko odczytać tę Ewangelię jako pewnego rodzaju pamflet przeciwko ludziom zamożnym. Ale jednocześnie, jeżeli spojrzymy głębiej to okazuje się, że każdy z nas w jakimś punkcie swojego życia jest takim właśnie bogaczem. Oby to się nie utrwaliło, obyśmy umieli tropić tego typu rzeczy, które nas oddzielają od drugiego człowieka. Pan Bóg chce jedności – oczywiście nie jedności za wszelką cenę, Jezus też tworzył podziały, ale te podziały były ukierunkowane do tego, aby zbawić, żeby zjednoczyć wszystko w jeden współgrający ze sobą, pełen harmonii organizm. Zobaczmy do kogo skierowana jest ta Ewangelia: nie do bogatych. Jezus powiedział do faryzeuszów. To niekoniecznie byli bogaci, to byli ludzie, którzy z drobiazgowością przestrzegali pewnych przepisów, ale te przepisy oddzielały ich od innych. To wszystko, co pielęgnowali w swoim życiu, służyło podziałom, a nie jedności. Bogatym można być nawet wtedy, kiedy człowiek klepie biedę i nie za bardzo potrafi koniec z końcem związać. Wtedy jesteśmy bogaczami, kiedy jesteśmy oddzieleni od innych ludzi poprzez to, co - jak mniemamy - posiadamy.
Warto zastanowić się, jak to jest w moim życiu: czy ja dążę do jedności, czy też dążę do podziału? Bo to jest takie złudne ujednostkowienie siebie, taka próba indywidualizacji siebie samego poprzez to, że oddzielam się. Wtedy dopiero nabieram prawdziwego oblicza, kiedy funkcjonuję w we wspólnocie. Poza wspólnotą jestem po prostu nikim, oddzielonym, a między mną i innymi będzie zionęła przepaść, która kiedyś się utrwali.
XXV niedziela zwykła
(Łk 16,1-13) "Synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi
sobie niż synowie światłości. "
Gdybyśmy się tak przyjrzeli, kogo Jezus czyni naszymi nauczycielami, to człowieka powierzchownie pobożnego, dreszcz grozy może objąć całkowicie. Miłosierdzia i spostrzegania drugiego człowieka i bliźniego uczy nas wrogi Żydom Smarytanin. Przyjęcia przebaczenia i nawrócenia uczą nas w Ewangelii prostytutki. Celnik – synonim kombinatora i złodzieja – uczy nas jak odpowiadać na powołanie. Zawsze kiedy Jezus przywołuje takich niedyplomowanych nauczycieli, zawsze ma nam coś ważnego do powiedzenia. Może dlatego, by wstrząsnąć słuchaczami. O dziwo, przykładem wcale nie są licencjonowani nauczyciele czyli kapłani i lewici, tylko ludzie, którzy w tamtejszym społeczeństwie byli na marginesie i to często na grubym marginesie.
Dzisiaj stawia nam za przykład kombinatora, złodzieja i cwaniaka. I chwali go! To naprawdę może bulwersować – szczególnie człowieka, który stara się przestrzegać przykazań, żyć dobrze. Czego nas uczy? Konkluzja jest zawarta w ostatnim zdaniu: „ Pan pochwalił nieuczciwego rządcę, że roztropnie postąpił, bo synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie, niż synowie światła.”
Wyobraźmy sobie taką sytuację – czasem się zdarza – że komplet kluczyków zamknęliśmy w samochodzie. Trzeba by wyważać zamek... ale można zaprosić złodzieja, albo policjanta, który się specjalizuje w tego typu rzeczach i on pokaże swoje umiejętności, otwierając nam bezboleśnie samochód, nawet nie piśnie alarm.
Do czego zmierzam? Inteligencja, pewna umiejętność analizy, rozważania sytuacji jest niezbędna w życiu chrześcijańskim. Dobro trzeba umieć robić inteligentnie, bo można go robić głupio. Kiedy sam słucham niektórych nauk, albo czytam różnego rodzaju gazety katolickie, to wydaje mi się, że gdybym nie był księdzem, tylko człowiekiem, który się waha, to bym czym prędzej wyrzucił tą „moralinę” na śmietnik. Nudno przedstawione tezy, fatalne, trącące myszką, anachroniczne argumenty, które tak naprawdę absolutnie nie pobudzają do myślenia, tylko do jakiejś dogmatycznej drzemki. Wydaje się, że warto zwrócić uwagę na te sytuacje i te nauki Jezusowe, które nas drażnią i irytują, których nie rozumiemy, które uderzają w nas i są boleśnie niezrozumiałe. Dlatego, że Chrystus każe nam się uczyć od wszystkich, natomiast jedyną rzeczą której nie znosi, jest ewidentna głupota. Głupota, bo ją też można kultywować, wykonując pozorne dobro. Jeżeli chcemy z kimś porozmawiać i sączymy mu taki „miód” dogmatyczny, natomiast on ma poważne problemy, to tylko zniechęcimy tego człowieka.
Jest ciekawe zdanie w proroctwie Izajasza, gdy opisuje czasu ostateczne, eschatologiczne, tą wielką jedność ludzi, zwierząt, przyrody, harmonię wewnętrzną, to dodaje na końcu takie zdanie: „I głupi nie będzie się tam wałęsał”. Tak dowcipne stwierdzenie jak i ta dzisiejsza konkluzja Jezusa „synowie światłości”. Bardzo często chrześcijanie, czy księża uważają się za takich synów światłości. Chodzą jak synowie światłości, przemawiają jak synowie światłości, zachowują się jak synowie światłości, jedzą jak synowie światłości... tylko w tym wszystkim jest jakaś dojmująca nuda i głupota. Obyśmy – jak mówi Apokalipsa – byli albo zimni, albo gorący, ale nigdy letni, bez wyrazu.
Jezus każe nam dzisiaj się uczyć przebiegłości od złodzieja. Jeżeli ktoś wykonuje jakiś finezyjny skok, albo włamuje się do pilnie strzeżonego komputera, to trzeba mieć wiedzę, trzeba mieć zapał, trzeba mieć fantazję i trzeba poświęcić mnóstwo czasu na to. Pytanie: - Czy ja poświęcam tyle czasu dobrym rzeczom, czy moja głowa pracuje, jeśli chodzi o dobro? Czy po prostu powtarzam do znudzenia pewne schematy, które już mnie nudzą, a na pewno nudzą moich słuchaczy?
XXIV niedziela zwykła
(Łk 15,1-3.11-32) Przypowieść o synu marnotrawnym
/fragmenty/
W przypowieści o synu marnotrawnym najważniejszy jest portret ojca – Boga Ojca, którego bardzo często się boimy i ze strachu robimy wiele rzeczy. Natomiast z tej Ewangelii wygląda ktoś, kto jest czystą miłością i nie ma w nim absolutnie żadnej pretensji. I jeszcze bardzo ważna sprawa: każdy z nas identyfikuje się albo z młodszym zbuntowanym bratem, który zabiera swoją część i odchodzi, po czym gdzieś w połowie życia refleksja podpowiada mu, że dużo życia roztrwonił, albo ze starszym zgorzkniałym bratem, który jest i wypełnia obowiązki. Pamiętajmy jednak, że każdy z nas ma być ojcem. Te odejścia i powroty, albo przezwyciężenie zgorzknienia, mają nas prowadzić do ojcostwa. Gdy mówię o ojcu, myślę także o matce, dlatego że Bóg nie ma płci. W Starym Testamencie (Iz) mówi o sobie często jak o kobiecie: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swoim synu, owocu swego łona?” Gdy używam słowa „ojcostwo” mam także na myśli słowo „macierzyństwo”, bycie matką. I do tego mamy dorosnąć, stać się ojcem, stać się matką.
Jakie są cechy ojcostwa? Ojciec pozwala odejść bez żadnego wyrzutu, nie przekonuje młodszego syna, by został. A gdy on powraca, wysłuchuje wprawdzie części usprawiedliwienia syna, ale nie komentuje żadnym słowem. Tak wielka miłość, która pozwala odejść bez wyrzutów i pozwala powrócić też bez wyrzutów. Ja mam dorosnąć do takiego przebaczenia. To się wydaje niemożliwe, ale w psalmie śpiewamy: „Skosztujcie i zobaczcie jak dobry jest Pan”, to znaczy przynajmniej zróbmy wysiłek w tym kierunku. Niestety, gdy my przebaczamy, to chcemy, aby to przebaczenie było przynajmniej przez kogoś zauważone. Mało tego, pragniemy, by ten któremu przebaczyliśmy, do końca życia się tłumaczył z tego, że tak postąpił. Musimy się uczyć przebaczenia z serca.
Zwróćmy uwagę na radość ojca. Można powiedzieć: - Ale jakże się radować we współczesnym świecie, kiedy wokół tyle nieszczęścia? Owszem, człowiek, który 90 procent swojego czasu łyka śmietnik medialny, w którym jest zbrodnia, zboczenia itd. niewątpliwie w ten sposób będzie patrzył na rzeczywistość. Natomiast Bóg się raduje z detalu, Bóg jest niepoprawnym detalistą. My jesteśmy hurtownikami, chcielibyśmy żeby wszystko było załatwione od razu, w całości za jednym zamachem. To jest druga cecha ojca: radość z tego, że ten jeden syn powrócił. W przypowieści o pasterzu, Jezus raduje się z tej jednej owcy, którą przygarnął i przyniósł do stada. To jest cecha ojca – potrafi dostrzec małe radości, które są w naszym życiu, ale są przesłaniane przez medialny śmietnik, którym przy śniadaniu, obiedzie i kolacji się karmimy. Przebaczenie i radość z detalu, z małych rzeczy, nie wielkich, globalnych.
Ojciec jest także smutny, gdy syn odchodzi, smutny, gdy ten drugi syn odszedł duchowo, choć był fizycznie w domu. Ale jest to smutek, który nie sądzi, nie robi wyrzutów, nie napełnia serca ojca zgorzknieniem. To też jest cecha, do której ja powinienem dorastać. Smutek - wywołany tym, że jestem niedoceniony, ktoś mnie zdradził, ktoś w kim pokładałem nadzieję, odszedł – ale bez zgorzknienia. Bez rekompensowania sobie prostymi, siermiężnymi wytłumaczeniami, dlaczego akurat to zaszło. Wspaniałomyślność ojca. On jest wspaniałomyślny. Błogosławi jednemu i drugiemu bratu. Źródłosłów słowa „błogosławieństwo”: benedicere to po łacinie „mówić tylko dobrze”. To następna cecha ojca.
Warto się skonfrontować z tymi cechami: z wybaczeniem, z tym smutkiem, który nie zamienia się w rozgoryczenie. Czy ja jestem taki? Oczywiście, o własnych siłach jest niemożliwe, aby człowiek doszedł do takiego poziomu. Ale ten szereg powrotów młodszego syna we mnie i starszego syna we mnie, powinien mnie prowadzić do Ojca. Jezus mówi w Ewangelii św. Łukasza: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny”, a w oryginale jest „Stawajcie się miłosierni”, a więc jest to swojego rodzaju proces. Prawdopodobnie nigdy nie dojdziemy do takiej sytuacji, żebyśmy w czymś tam nie opuszczali domu Ojca, ale przynajmniej musimy starać się dojrzeć do ojcostwa i macierzyństwa – takiego pełnego smutku, bez rozgoryczenia, ale i radości z małych rzeczy, wspaniałomyślności i błogosławieństwa.
(Łk 14,25-33) "Któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw,
a nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie?"
/fragm./
W dzisiejszej Ewangelii Jezus akcentuje, że w królestwie tego świata obowiązuje taka zwykła kalkulacja. Liczymy się z tym, jak inni zareagują, ważne dla nas jest czy nasze postępowanie zakończy się sukcesem. e dwa obrazy o wieży i o królu mówią o takiej zwykłej ludzkiej kalkulacji i na dodatek, co inni by o tym powiedzieli. Natomiast ten drugi świat, świat Królestwa Bożego, absolutnie odrzuca wszelką kalkulację. W teologii już od pierwszych wieków istnieje takie sformułowanie jak ”skandal krzyża”. W konfrontacji tych dwóch światów wychodzi ten ”skandal krzyża”, a więc brak absolutnie jakiejkolwiek kalkulacji, nieprzejmowanie się tym, że być może zacząłem rzecz, której skończyć mi się nie uda, ale najistotniejsze są intencje. Nie jest ważny koniec, czy poniosę fiasko, czy moje przedsięwzięcie, które było zgodne i harmonizowało z Ewangelią i z tym co odczuwałem, że Duch Święty pragnie, przedsięwzięcie, które przyniesie tutaj na świecie jakiś konkretny wymiar i ludzie będą mi klaskali, kłaniali się i mówili: ”Świetnie to zrobiłeś!”, czy też będzie to zupełnie klapą.
To jest zupełnie obojętne i najpełniej to wyraża życie Jezusa – te trzydzieści trzy lata, w tym trzy lata życia zaangażowanego w ten świat i w zasadzie nie zostawił po sobie nic... Nic nie napisał, zostawił po sobie tylko dwunastu Apostołów pogrążonych w strachu, z których jeden Go zdradził. Przedsięwzięcie Jezusa skończyło się absolutną klapą. Natomiast później, co powstało z tego zasiewu, to każdy z nas wie. I ta sytuacja wynika z tego, że Jezus nigdy nie kalkulował, On po prostu był posłuszny swojemu Ojcu, a Jego życiem kierowała jedynie miłość. Obca Mu była kalkulacja typu, jak ludzie Go będą postrzegali, czy zdoła nawrócić państwa, czy będzie Mesjaszem dla całego świata... Zaczął do małych rzeczy i nie zdążył ich skończyć, a mimo to nadal To trwa i się rozwija.
Ważne jest, abyśmy ciągle powracali do tego obrazu, że warto czasem być orędownikiem spraw przegranych, jeżeli te sprawy przegrane są w harmonii z Ewangelią i z tym, co chce od nas Jezus. I nie liczyć na to, czy inni nas pogłaszczą, czy też nie, bo nie robimy tego dla drugiego człowieka, tylko przede wszystkim dla Boga. Paradoksalnie okazuje się, że jeżeli Pan Bóg jest moim vis a vis, to tak naprawdę pracuję dla drugiego człowieka... pomimo, że na razie efektów nie widać.
.
XXII niedziela zwykła
(Łk 14,1.7-14) O zajmowaniu miejsc przy stole.
Dzisiejsze czytania mówią o niezmiernie trudnej rzeczy - o pokorze. Nawet nie sposób jasno zdefiniować, co to jest. Mało tego, nie sposób do niej dążyć, bo gdy dążę do tego, by być pokornym, to już w pewnym sensie zaprzeczam istocie pokory. Nie sposób się w niej ćwiczyć, bo to świadczy o tym, że chcę być kimś, albo coś mieć i to też zaprzecza istocie pokory. Czy więc jest owa największa z cnót chrześcijańskich? Najprostszą definicją byłoby pokazać Pana Jezusa: - oto Człowiek pokorny, naśladujmy Go.
Wydaje mi się, że pokora jest świadomym uznaniem swojego losu, swojego życiorysu, a to świadome uznanie już w pewnym sensie jest uznaniem Pana Boga. Kardynał Journet powiedział takie fenomenalne zdanie: ”Pokora w najgłębszej swojej głębi ma wiele wspólnego z adoracją”. Pokora to adoracja. Ale jaka adoracja - to jest pytanie: czy ja adoruję swoim życiem Boga w swoim sercu i wtedy staję się coraz bardziej pokorny, chociaż nawet tego nie jestem świadom, bo to jest pewnego rodzaju proces, czy też adoruję samego siebie? To jest rozstrzygające pytanie.
Wydaje się, że gdy patrzymy nieraz na nasze życie, to my tak naprawdę większość czasu spędzamy na adoracji samego siebie. Te wszystkie nasze obawy o to, czy będziemy, czy nie będziemy zaakceptowani, o to jacy jesteśmy, o to jak wypadniemy i tak dalej, to jest nic innego jak adoracja samego siebie. W momencie kiedy moim tętnem jest adoracja Pana Boga, wtedy moja osoba schodzi niejako na drugi plan. Wtedy staję się coraz bardziej zdrowy wewnętrznie. Zwróćcie uwagę, moi drodzy, że Jezus uzdrawiając ludzi nie robił nic innego, tylko konfrontował ich ze swoim życiem – zachęcał, inspirował i godził ich z historią swojego życia, bo wiedział, że dopóki ja nie zaakceptuję tego kim jestem, jaki jestem, jakie są moje możliwości, jakie mam talenty, to nigdy nie będę człowiekiem pokornym. Nigdy nie będzie we mnie trwała adoracja Pana Boga. Do tego nas zachęcają te opowiadania z Ewangelii Św. Łukasza.
Pytanie jeszcze: z czego wynika pokora? Pokora wynika z tego – jak pisze św. Paweł: „Wy natomiast przystąpiliście do Góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów na uroczyste zebranie”. „Przystąpiliście” czyli teraz jesteście. Jeżeli ja teraz rzeczywiście przystępuję swoim życiem do Pana Boga, do tej uczty, na którą jestem zaproszony, to nieuchronnie będzie we mnie dojrzewała adoracja Jego.
Warto zapytać siebie: - Na jakich fundamentach ja buduję akceptację? Czy na akceptacji innych ludzi tego świata? Bo wtedy efekt jest taki sam:
- albo będę pajacem, który podryguje na sznureczkach trzymanych przez innych,
- albo będę frustratem - popadnę w głęboką depresję, bo w moim odczuciu świat się ode mnie odwrócił,
- albo będę terrorystą, to znaczy będę zmuszał ten świat do tego, żeby zaakceptował mnie takim, jakim jestem.
To jest finał adoracji samego siebie. Natomiast jeśli ja adoruję Pana Boga, wtedy zgadzam się na to, co na mnie przychodzi, ale bynajmniej nie jest to zgoda bierna. Jak to wzywa w Księdze Syracydesa mędrzec: „Synu, z łagodnością wykonuj swe sprawy”. Łagodność to nie jest bezradność. Łagodność charakteryzuje ludzi naprawdę mocnych. Jezus był Człowiekiem łagodnym, a jednocześnie był mocarzem ducha. Zawsze za łagodnością, za nienarzucaniem swojej osoby kryje się moc żelaza. Ciekawe, że pierwsi chrześcijanie doceniali łagodność i taką pozorną bezradność, za którą się kryła głęboka akceptacja swojego życia, która wychodzi z perspektywy tylko i wyłącznie tej ziemi i sięga Pana Boga. Jak więc jest z nami?
Jeszcze jest jedno zupełnie przedziwne wezwanie w dzisiejszej Ewangelii - wezwanie do tego abyśmy, jeżeli robimy przyjęcie, zaprosili ubogich, ślepych, pokrzywdzonych przez życie i tak dalej. Tu nie chodzi o konkretne przyjęcie, tu chodzi o umiejętność nieoddalania od siebie wszelkiej ludzkiej nędzy. My bardzo często załatwiamy ludzi, których życiorys może zburzyć nasz spokój wewnętrzny, tak od niechcenia rzuconą monetą, żeby jak najszybciej zapomnieć o tym, że są wokół nas tacy ludzie. Jak dalece ja się potrafię otworzyć na nich, poświęcić czas człowiekowi, który być może będzie mnie zanudzał, być może jego życie wydaje mi się banalne. To jest owo zaproszenie na ucztę. A więc nie uciekajmy w hermetyczny krąg ludzi, który nam się podoba, ale spróbujmy zobaczyć wokół siebie tych ludzi, którzy w naszym mniemaniu są mało atrakcyjnie, nieciekawi, którzy snują swoje nudne, oczywiście według nas, opowieści. I wtedy okaże się, że być może zobaczymy skarby wokół siebie, zobaczymy, że ci ludzie nie będą się mieli czym nam odwdzięczyć, a jednocześnie nasza uwaga skierowana na nich, będzie dla nich głębokim szczęściem. To wszystko zakłada adorację Pana Boga w sobie. Kogo ja adoruję: Boga, czy siebie samego?
XXI niedziela zwykła
(Łk 13,22-30) Nie znam was!
Zawsze, kiedy padają takie słowa przykre dla nas, można by powiedzieć nawet groźby, to warto pamiętać o jednej rzeczy, że całe Słowo Ewangelii, wszystko, co zostało nam dane łącznie z Chrystusem, jest po to, żeby służyć naszemu zbawieniu, żeby każdy z nas mógł rzeczywiście kiedyś oglądać Pana Boga twarzą w twarz. Niektórzy tego typu ostrzeżenia będą przyjmowali jako pogróżki z drżeniem i strachem, a dla niektórych jest to po prostu ostrzeżenie pełne miłości, które mówi, że poza Bogiem nie ma nic. Każdy z nas może znaleźć się w takiej sytuacji, że będzie poza Nim, że będzie miał życie wieczne, ale bez Niego. I to się nazywa piekło - świadomość tego, że nigdy nie spotkam Kogoś, kto był sensem mojego życia. Świadomość nie do zniesienia. Nikt mnie oczywiście tam nie wrzuca, to ja bardzo często sam siebie tam wpycham. I to jest ostrzeżenie Kogoś naprawdę miłującego, że nasze życie charakteryzuje się taką niesamowitą jednorazowością. Każda chwila przepływa i nie wraca, każdy nasz czyn umyka w przeszłość i nie wraca. Oczywiście, to wcale nie znaczy, że ja nie mogę pokutować, że nie mogę przemienić swojej przeszłości. Mogę to uczynić.
Czasem wydaje mi się, że takie ożywcze światło na Ewangelie - które słyszymy od dzieciństwa i przyzwyczailiśmy się je interpretować właśnie w taki sposób pełen lęku - rzucają słowa, które są spoza Ewangelii. Ilekroć czytam takie Ewangelie, które akcentują jednorazowość naszego życia i to, że ono może zostać zmarnowane, przypomina mi się taki wiersz króciutki Emily Dickinson:
Kto nie spotkał Boga tu na ziemi,
Ten nie spotka Go i Niebie samym.
Dom sąsiedni zamieszkują anioły,
Dokądkolwiek się przeprowadzamy.
Myślę, że nacisk w tych krótkich zdaniach jest na słowo „przeprowadzka”. Mianowicie, każda sytuacja, która nas wybija niejako z rytmu naszego życia, na którą skłonni jesteśmy narzekać, to jest właśnie taka przeprowadzka w nieznane, w obce pełne lęku i strachu. Ale bardzo pocieszające i warte zauważenia jest, że zawsze dom sąsiedni wynajmują anioły dokądkolwiek się przeprowadzamy. Anioł to jest obecność Pana Boga, symbol Jego obecności, Jego wysłannik. I myślę, że w każdej sytuacji winniśmy szukać czegoś takiego. Wtedy bezpiecznie idziemy, wtedy nie będziemy się bali tego, co na nas przychodzi, nie będziemy się napełniali lękiem.
Ciągle też powraca do mnie sposób, w jaki Jan Paweł II zaczął swój pontyfikat, mówiąc: - Nie lękajcie się! Widocznie uznał, że lęk – lęk przed drugim człowiekiem, lęk przed swoim losem, lęk przed Panem Bogiem –jest niestety dominantą naszych czasów. Trzeba się go czym prędzej wyzbyć. A wyzbywam się niosąc w sobie głęboką świadomość, że Jezus nie przyszedł mnie potępić, ale przyszedł mnie wyzwolić.
XX niedziela zwykła
(Łk 12,49-53) Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam.
/fragm./
Wszędzie, nawet w rzeczach, które wydają nam się bardzo dobre, wspaniałe, jest ukryta pułapka. Skąd się to bierze? Z nas samych, jest w nas takie pęknięcie, które Pismo Święte nazywa grzechem pierworodnym, które nie pozwala nam widzieć jasno. Chrystus uczula nas na to. Dlaczego ja mam rezygnować z racjonalnej oceny według swojego rozumu, a przyjąć ocenę Ewangelii?
W dzisiejszej Ewangelii Jezus dlatego „funduje” nam takie zdania, że przyszedł ogień rzucić na ziemię i pragnie, by on zapłonął, żeby nas obudzić z tej religijnej drzemki, w której każdy – mniej czy więcej – jest pogrążony.
Chrystus pragnie, abyśmy postępowali według przypowieści o perle i skarbie ukrytym w roli i jednocześnie nie wahali się czasem spowodować rozłamu z Jego powodu. Bo bardzo często jest tak, że gdy podejmujemy wybory zgodne z Ewangelią, chór naszych przyjaciół i nasi bliscy odradzają nam to – „bo świat jest inny” i jego reguły są inne. Jeżeli ja zdecyduję się na działanie według Ewangelii, to natychmiast rozszerza się moje poznanie – widzę, że Chrystus rzeczywiście miał rację. Skoro ma rację w jednej rzeczy, to może ma i w innych? Nie przyjmuję widzenia tak jak ten świat, tylko zaczynam powolutku przyjmować Jego widzenie i oto każdym takim moim czynem sprowadzam Królestwo Niebieskie tutaj na ziemię. Natomiast, gdy nie zdecyduję się na takie postępowanie, tylko pójdę za głosem tak zwanego „zdrowego rozsądku” czy moich przyjaciół, czy rodziców, czy bliskich, którzy podpowiadają mi rozwiązania rodem z tego świata, to wiem - gdzieś w głębi wiem - że niezależnie jak mocno bym usprawiedliwił mój czyn, niezależnie od tego jak silną logikę by wykazywało to usprawiedliwienie – wiem, że stchórzyłem. Wiem, ze straciłem okazję – być może bezpowrotną – przejścia na zupełnie inne tory. I dzisiejsza Ewangelia zachęca nas do tego żebyśmy nie bali się rozłamu, bo dopiero wtedy, gdy ja postępuję zgodnie z Ewangelią, a niejako wbrew temu światu, czy nawet wbrew moim bliskim – co znaczy mam ich w nienawiści w języku Ewangelii - to wtedy naprawdę doświadczam, czym jest Królestwo Boże, wtedy doświadczam obecności Chrystusa.
Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny
”Niepokalana Maryja Dziewica została z duszą i ciałem wzięta do Nieba.” Brzmi obco! Szczególnie dla ucha człowieka współczesnego. To słowa Piusa XII. Papież zatrzymuje się przed tajemnicą, a my dzisiaj często nie potrafimy się przed tajemnicą zatrzymać. Chcemy widzieć: jak? Jak to możliwe, że z duszą i z ciałem, jak to się odbyło, dlaczego tak, a nie inaczej? To jest biologiczno-techniczna mentalność współczesnego człowieka i w ten sposób tłumaczymy wszystko przynajmniej w pewnych kręgach biologów i filozofów - że wszystkie nasze ludzkie uczucia, nasze myślenie, ból i rozpacz, to są po prostu reakcje związków chemicznych. Tygiel pełen enzymów, genów, skomplikowanych związków - wszystko to się przewraca i łączy. Reakcje chemiczne następują, to myślimy, kochamy, nienawidzimy, wzrasta nam poziom adrenaliny i tak dalej. Potrafimy wszystko wytłumaczyć. Ale każdy chyba zdrowo myślący człowiek czuje, że to nie jest to, że jeśli w ten sposób wyjaśnimy człowieka, to pogwałciliśmy jego tajemnicę. Co oczywiście nie znaczy, że nie ma hormonów, związków chemicznych. Oczywiście, jak najbardziej są, to jest wszystko bardzo ważne. Nie mniej jednak warto zatrzymać tę tajemnicę, żeby nie wyjaśniać wszystkiego w tak, w gruncie rzeczy, banalny sposób, że jestem tylko zlepkiem związków chemicznych. Otóż nie jestem!
Co mówi nam dzisiejsze Święto Wniebowzięcia Maryi z duszą i ciałem? Przede wszystkim utrwala prawdę, która bardzo często jest chociażby w języku potocznym zapomniana, mianowicie, że zmartwychwstaniemy wraz z ciałem. To nie jest tak, jak w obiegowym języku mówimy „dusze w czyśćcu cierpiące”, czy „dusze zmarłych”. Nie, człowiek jest jednością. Ten podział to jest wpływ myśli greckiej. Żydzi zawsze uważali, że człowiek jest jednością, owszem dzielili na duszę i ciało, natomiast nigdy nie rozdzielali w ten sposób, że to ciało, które zgnije w grobie, nie jest nic warte, absolutnie nie.
Dlaczego Maryja została tak potraktowana? Przede wszystkim dlatego, że była Matką Boga. I to podpowiada nam takie zwykłe ludzkie myślenie. Zwróćmy uwagę, jak bardzo macierzyństwo przemienia kobietę. Niewiasta, która rodzi dziecko, nie jest już taka sama jak przed urodzeniem. Zwykłe ludzkie dziecko ma taki głęboki wpływ, natomiast tutaj narodził się Syn Boga. Niewątpliwie, to musiało przemienić życie Matki. I mało tego, tak samo jak później dorastające dziecko wpływa na swoją matkę, tak samo Jezus wpływa na Maryję. Można by zacytować słowa wspaniałego teologa Hansa Ursa von Balthasara, który powiedział tak: „Dom, w którym Jezus znalazł schronienie, nie zostanie nigdy przez Niego opuszczony”. Tu się otwiera również tajemnica Eucharystii, przecież domem Boga jest moje serce, to ja za chwilę będę przyjmować Ciało Jezusa Chrystusa. Maryja przyjęła Go w łonie, ja przyjmuję Go w sercu, nie mniej jednak to jest to samo Ciało. Pytanie, które się rodzi: - Jakiego schronienia Ciału Boga udziela moje ciało? To jest niesamowita nobilitacja ludzkiego ciała, a wiemy co dzisiaj, w XXI wieku, ludzie robią ze swoim ciałem. Święty Jan powie, że nasze ciało jest świątynią Ducha Świętego. A my jakbyśmy się sprzysięgli, żeby to ciało poniżyć, zbezcześcić, a ono łączy się ściśle z duszą. Zwróćmy uwagę, że my wyrażamy siebie poprzez ciało, ale także wyrażamy się w relacji do drugiego człowieka, stąd oczekiwanie na Sąd Boży. Gdy ja umrę, moje czyny żyją nadal. Gdy byłem podły w stosunku do drugiego człowieka i umarłem, to ta podłość moja, czyli to zło, nadal w nim trwa i owocuje. Gdy byłem wspaniałym człowiekiem i dobrym, pomimo mojej śmierci moja dobroć dalej owocuje. I ja muszę poczekać, żeby to wszystko zebrać w całość, żeby podsumować całe życie.
Zobaczmy, ile tajemnic odkrywa nam to dzisiejsze święto. Mało tego, to jest także nobilitacja kobiety. Proszę zwrócić uwagę, że Jezus Chrystus zmartwychwstał, ale to był Bóg i człowiek. Natomiast tutaj mamy powiedziane o zmartwychwstaniu: Maryja z duszą i ciałem wzięta do Nieba, a Ona jest tylko człowiekiem, czyli ktoś z nas. Ktoś, kto udzielił w swoim ciele takiego schronienia Synowi Bożemu, że to wszystko zostało zabrane do Nieba. To jest wielkie wyzwanie dla człowieka, nobilitacja jego ciała, tak bardzo sponiewieranego przez współczesny świat. I nobilitacja kobiety, niewiasty, bo to ona został po raz pierwszy tak potraktowana przez Pana Boga.
To święto otwiera nam tajemnice naszego życia, które, -jeśli człowiek żyje w takim błyskawicznym rytmie swojego życia - to sobie z tego nie zdaje sprawy. Pamiętajmy, że wszystko, co robimy z naszym ciałem, naprawdę się liczy. Ono jest niesłychanie potrzebne i my stanowimy jedność, nie rozdzielność duszy i ciała. Dusza wyraża się poprzez ciało. Kiedyś zabierzemy te wszystkie relacje do Pana Boga, o tym nam mówi na przykład Święto Zmarłych, tych wszystkich ludzi, których kochaliśmy i którym rzeczywiście czyniliśmy dobro. Ich kiedyś spotkamy u Pana Boga, ale spotkamy też tych, których nienawidziliśmy, na których życiu odcisnęliśmy się piętnem nienawiści i niechęci. Warto o tym pamiętać: „z duszą i ciałem został wzięta do Nieba”. My też zmartwychwstaniemy w naszym ciele, które tutaj i teraz jest świątynią Ducha Świętego.
XIX niedziela zwykła
(Łk 12,32-48) Gotowość na przyjście Pana
Każdy byt przemija, każdy jest historyczny. Historyczność jest pewnego rodzaju nieprzejrzystością i zamknięciem. Gdy badamy jakiś fakt historyczny, a nawet gdy badamy motywy naszego postępowania, to mamy poczucie, że nie jesteśmy w stanie objąć wszystkiego, że to czego dotykamy jest jedynie wierzchołek góry lodowej. Plączą się przyczyny i skutki zarówno w szerz jak i w głąb, a im człowiek starszy tym bardziej analizując swoją przeszłość dochodzi do wniosku, że niekoniecznie te motywy były tak jasne, jak kiedyś mu się wydawały - dochodzi coraz więcej danych, aż w końcu stajemy troszeczkę zrozpaczeni nad naszym życiem, bo nie potrafimy go objąć. Tak jest z historią, nie da jej się zgłębić ani w szerz ani w głąb. To jest pierwsza rzecz.
Rzecz następna, to to, że każde istnienie ma tendencje do ujawniania się wewnętrznego. Poznajemy człowieka po jego czynach, po jego zachowaniach, czasem też po jego słowach, chociaż niekoniecznie. W wypadku przyrody jest to dosyć proste, ponieważ potrafimy zgłębić prawidła, które nią kierują. Natomiast w przypadku człowieka, rzecz nabiera niesłychanego skomplikowania, ponieważ w grę wchodzi wola człowieka. Mamy takie tendencje, że gdy chcemy, to ujawniamy motywy naszych działań, a gdy nie chcemy, to potrafimy ukrywać się za maskami. W niektórych wypadkach biedne zwierzęta od nas powinny się uczyć mimikry, bo człowiek jest geniuszem w udawaniu.
I jeszcze jedna rzecz - niestety, tak jest w świecie - że wartość nie idzie w parze z mocą. Im większa wartość, tym jest słabsza. Można powiedzieć słowami (Jan Hyjek – Cóż z tego) piosenki, że im wyżej ja patrzę, tym niżej na ziemi stoją moje akcje. To wyraźnie widać w życiu Chrystusa – największa Wartość w tym świecie została przez nas unicestwiona i wcale się nie broniła. Tak niestety jest i to w bajkach tylko, które czytamy naszym dzieciom, dobro jest na tyle silne, że potrafi się przeciwstawić złu tu na tym świecie i osiąga zwycięstwo.
Zwróćmy uwagę, że te wszystkie rzeczy, które wyakcentowałem świadczą o tym, że historia nie potrafi wyjaśnić się sama. Bardzo ładnie ujął to święty Paweł: - „stworzenie aż dotąd wzdycha i jęczy w bólach rodzenia, oczekując objawienia się synów Bożych.” To znaczy Pan Bóg może dopełnić i wyjaśnić historię. My tego nie potrafimy. Często nie potrafimy wyjaśnić nawet naszego życia, ślizgamy się tylko po powierzchni, albo zadowalamy się jakimiś tłumaczeniami o których wiemy, że nie trzymają się mocno.
W każdym człowieku jest pragnienie sprawiedliwości. Nie znam człowieka, który w pewnym momencie swojego życia nie narzekałby na brak tej sprawiedliwości w świecie, który nas otacza. Wiemy, że jeśli coś kupujemy, to ze sprawiedliwości należy nam się rzecz, którą nabyliśmy. Jeżeli zostaliśmy skrzywdzeni, to sprawiedliwość nakazuje, ażeby wyrównać te krzywdy. Ale człowiek pragnie także sprawiedliwości samej dla siebie, a to jest ciekawe, że łączy się to z sądem nad nim samym. Jeżeli pragnę sprawiedliwości, a z drugiej strony mam świadomość tego, że jestem człowiekiem ułomnym popełniającym nieprawości, to w gruncie rzeczy pragnę sądu również nad sobą. To czego pragnę, jest wymierzone we mnie.
Dzisiejsza Ewangelia - mówiąca o sądzie, mówiąca o tym, że trzeba czuwać mając biodra opasane, czyli być przygotowanym do drogi w każdej chwili i trzymając w ręku pochodnię - pochodnię nie tylko umysłu i serca, ale także pochodnię Ewangelii. Dzisiejsza Ewangelia mówi, że dobrem, które dopełnia wszystko jest Chrystus. Dobrem, którego pragnie człowiek nie jest jakieś abstrakcyjne dobro, jest nim osoba, konkretna osoba Jezusa Chrystusa. Jeszcze jaśniej mówi o tym 25 rozdział Św. Mateusza, gdy Chrystus mówi: „Byłem głodny, a daliście mi jeść, byłem spragniony, a daliście mi pić, byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie”. Czyli wszystko odnosi się do Jego osoby i to niezależnie, czy człowiek zna Chrystusa, czy Go nie zna. On będzie sędzią, ale jednocześnie pamiętajmy, że jest On sędzią sprawiedliwym i miłosiernym. Tę sprawiedliwość i miłość podkreśla sytuacja, że gdy przyjdzie Chrystus i zastanie sługi swoje czuwające, to wtedy sam się przepasze i będzie im usługiwał... Zupełne odwrócenie! To sługa zasiądzie, a sam Bóg będzie mu usługiwał!
Warto zastanowić się wobec tego, że sama historia domaga się sądu: - gdzie jest mój prawdziwy skarb tutaj na Ziemi? Czy on jest taki zniszczalny, że go pochłonie rdza czy skleroza... czy jest niezniszczalny, bo gromadzę go w miejscu, w którym zniszczony być nie może?
XVII niedziela zwykła
(Rdz 18,20-32) - targ Abrahama z Bogiem
(Łk 11,1-13) Ojcze nasz, natrętny przyjaciel i wytrwałość w modlitwie
Uwaga, to , co słychać w tle, to deszcz.
Dzisiejsze czytania są o modlitwie. Pierwsze czytanie to znany targ Abrahama z Panem Bogiem, w którym okazuje się, że świat istnieje – tak wierzyli Żydzi od samego początku i tak też jest w Księdze Rodzaju – na barkach sprawiedliwych. Żydzi wierzyli, że na trzech rzeczach opiera się bardzo chybotliwe i otoczone chaosem zewsząd istnienie świata: mianowicie na prawie Bożym, na czynach dobrych i na modlitwie sprawiedliwego. I tutaj Pan Bóg daje Abrahamowi ewidentny dowód, że wystarczy kilku sprawiedliwych – nikt nie wie kto to jest, ale wiadomo, że są tacy i Żydzi święcie w to wierzą.
Ewangelia mówi o natrętnej modlitwie, ale chciałbym tutaj przywołać tekst, który nam umyka, a od czasu do czasu przewija się przez prefację. Jest tam napisane w ten sposób: nasze modlitwy i hymny pochwalne niczego Tobie (czyli Bogu) nie dodają, ale przyczyniają się do naszego uświęcenia. My bardzo często mniemamy, że składamy jakąś daninę Panu Bogu, że nasza modlitwa się podoba Bogu, a sytuacja jest zupełnie odwrotna – to my się uświęcamy. To, że my Go chwalimy, to absolutnie nic Jemu nie dodaje. Natomiast samo przebywanie z Nim nas przemienia – i o to tutaj chodzi. Widać jak ta modlitwa przemienia Apostołów. Niedawno było takie czytanie o tym jak to dwóch Apostołów Jan i Jakub przyszli do Jezusa i chcieli zrobić kariery w Jego królestwie – to też jest pewnego rodzaju forma modlitwy, modlitwy niedojrzałej, gdzie Pan Bóg ma nam pomagać w rzeczach materialnych, w sprawach tego świata, żeby były lepsze układy, lepsza sytuacja w naszym życiu czy życiu naszych bliźnich. Natomiast tak naprawdę chodzi o zdrowie duszy, o to żebyśmy byli wewnętrznie zdrowi, no bo cóż mi pomoże, jeżeli będę fizycznie zdrowym człowiekiem, czy będę żył w świecie pełnym wygód, jeżeli poniosę szkodę na duszy... Modlitwa natrętna, stała przynosi korzyść przede wszystkim mojej duszy. Ona ma mnie przemieniać, to nie jest jakaś danina składana Panu Bogu, to nie jest łaska, którą wyświadczam Panu Bogu, tylko to jest moc, która mnie przemienia.
Jezus kończy tę dzisiejszą przypowieść, że jeżeli będziemy prosili Pana Boga, to On nam da Ducha Świętego. Jeżeli będziemy mieli Ducha Świętego w sobie, to następuje w nas przewartościowanie wszystkich wartości – świat się nie zmieni, ludzie wokół nas się nie zmienią, to my ich inaczej widzimy, o wiele głębiej, o wiele bardziej po Bożemu. I temu służy modlitwa – nie zmianie jakiś okoliczności, ale zmianie mojego widzenia świata, ludzi i różnych relacji. Ja po prostu nabywam spojrzenia Pana Jezusa, bo Jego mam naśladować i Jego oczami patrzeć na drugiego człowieka.
XVI niedziela zwykła (Łk 10,38-42) Marto, Marto, martwisz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego.
Można odnieść mylne wrażenie, jakoby Marta została przez Pana Jezusa źle potraktowana, czy może upomniana. Nie chodzi o to, tylko chodzi o pewną równowagę. Każdy z nas spotkał się z taką sytuacją, że gdy przychodzimy do kogoś w gościnę, to ten ktoś tak bardzo się stara o te – potrzebne owszem, ale drugorzędne – sprawy, aby nas napoić, nakarmić, że nie ma już czasu na rozmowę. Wystarczy nie tyle wysiłku włożonego w przygotowanie, co właśnie obecność – a to jest najtrudniejsze. O wiele łatwiej jest przygotować coś i otoczyć człowieka taką troską, jeśli chodzi o rzeczy materialne, a o wiele trudniej jest być sam na sam z nim i rozmawiać o rzeczach ważnych. Zresztą to widać jak bardzo często unikamy rozmów, które mogłyby ewentualnie pobudzić nas do myślenia, albo nasze sumienie do działania czy refleksji nad sobą... Wolimy się starać o tę codzienność, co wcale nie znaczy, że to jest złe, ale trzeba znaleźć jakąś równowagę.
Słuchanie Pana Jezusa, tak jak to pokazała Maria – była tylko przy Nim i słuchała tego, co ma do powiedzenia – jest niezbędną komponentą do tego, abyśmy rzeczywiście żyli w równowadze. Tak jako to powiedziałem, to wcale nie znaczy, że te małe czynnością są nieważne – są ważne – co więcej, miłość się właśnie przez nie wyraża. Ale jednocześnie ja muszę mieć tę równowagę między słuchaniem słów, a czynami. Jeżeli jednego albo drugiego zabraknie, to zawsze nasza wiara, nasze chrześcijaństwo będzie kulało i utykało. Nie zaniedbując usługiwania – jak w liście św. Jana jest napisane, że nasza relacja do drugiego człowieka, to jest tak naprawdę miłość do Pana Boga – jednocześnie musimy znaleźć czas na sam na sam z Jezusem, tak jak znalazła go Maria.
XV niedziela zwykła (Łk 10,25-37)Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan, zobaczył go i minął...
„Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan, zobaczył go i minął.”
Można by określić to w ten sposób: cóż mi po otwartych oczach, które widzą, skoro moje serce jest ślepe. Ślepota serca w Piśmie Świętym; Żydzi nazywali to zatwardziałością serca i uważali, że jest ewidentną głupotą i bierze się z braku bojaźni Bożej. Przeciwieństwem głupoty jest mądrość, a początkiem mądrości - według psalmu - jest właśnie bojaźń Boża. Bojaźń to wcale nie znaczy strach. Można z tego wnioskować, że bojaźń jest pewnym narzędziem poznawczym – przy pomocy bojaźni ja poznaję tak, jak poznaje Pan Bóg, mianowicie przyjmuję Jego wizję, Jego perspektywę. Proszę zwrócić uwagę, jak my postrzegamy świat. Oczy nasze nie mogą na przykład zobaczyć domu, który widzimy ze wszystkich stron – musimy szereg „wglądów” uczynić dookoła - a co dopiero zobaczyć kogoś tak skomplikowanego jak człowieka.
Bojaźń Boża, czyli spojrzenie Boga każe mi patrzeć na człowieka w całości. Bardzo często jest tak, że my patrzymy na drugiego człowieka - i szczególnie na tego, który jest najbliżej nas - tylko z jednego punktu widzenia. To jest takie wzięcie części za całość – Pars pro toto (łac). I niestety tak jest, że tego człowieka redukujemy, a każda redukcja jest poniżeniem.
Do czego jest mi potrzebna bojaźń Boża?
Mianowicie, jeżeli jest we mnie rzeczywiście bojaźń Boża, czyli jest ta otwartość serca, to wtedy wiem, że ten człowiek - który być może przez to moje spojrzenie jawi mi się jako ktoś zły, który nie czyni tak, jak bym ja chciał - jest dzieckiem Bożym i dlatego mu się należy głęboki szacunek. I być może są w nim takie sfery, które są niedostrzegalne dla moich oczu, ale które – jeżeli będę miał w sobie bojaźń Bożą, czyli będę adorował i podziwiał Boga w stworzeniu - to także zobaczę.
Myślę, że z tych wszystkich ludzi, którzy przechodzili, tylko jeden z nich miał oczy, które widziały i serce, które widziało. Ci dwaj mieli wprawdzie oczy, które widziały, ale serce ich było ślepe. I warto zapytać samego siebie, jak to jest ze mną? Czy czasem nie patrzę na drugiego człowieka i widzę tylko z jednej perspektywy? Jeżeli kurczowo trzymam się mojej wizji, to świadczy o mojej głębokiej ślepocie serca, jeżeli nie dostrzegam w nim dziecka Bożego, nawet wbrew temu, co mi podpowiada moje spojrzenie.
Jeżeli pielęgnuję w sobie bojaźń Bożą, to ta bojaźń Boża jest zaraźliwa. Samarytanin to oznacza „ten inny”. Pan Bóg też jest inny, świętość to jest inność (Kadosh – hebr. jedno z imion Boga w judaizmie -Święty, inny). Ten „inny” może mnie wiele nauczyć. Proszę zwrócić uwagę, że gdy Samarytanin, zawiózł tego rannego do gospody, pielęgnował go, dał pieniądze i obiecał, że gdyby ten karczmarz, co więcej wydał, to on jak będzie wracał, to mu zwróci. I ten karczmarz w ogóle się nie upomina o pieniądze, a przecież on prowadził biznes! Jakby ta bojaźń Boża i miłosierdzie tego Samarytanina były zaraźliwe w stosunku do tego, który prowadził ten zajazd, tak, że zgodził się na ryzyko opłacania, a przecież ten Samarytanin mógł go oszukać. Otóż jeżeli on widział miłosierdzie u tego człowieka, to natychmiast rodzi się zaufanie!
Warto ciągle pytać samego siebie: czy ja może tylko postrzegam moich bliźnich - szczególnie tych najbliższych - z jednej perspektywy, mojej perspektywy. Warto pamiętać, że być może to ja jestem też tym pobitym, który potrzebuje natychmiastowej pomocy innych.
XIV niedziela zwykła (Łk 10,1-12.17-20) Posłanie Apostołów
Pozornie nieważna informacja w tej dzisiejszej Ewangelii się przewija, mianowicie, że Pan Jezus wysyła Apostołów po dwóch. Dlaczego akurat po dwóch?
Gdy sięgniemy do Księgi Rodzaju, to Pan Bóg mówi, że niedobrze, żeby człowiek był sam i stwarza mu drugiego człowieka. W sercu każdego z nas istotną rzeczą jest relacja, relacja do drugiego człowieka. Wystarczy rozejrzeć się uważnie, by zauważyć, że człowiek bez drugiego człowieka, w którym przegląda się i w którym może korygować swoje postępowanie, usycha, jego wnętrze usycha. Począwszy już od małych dzieci, które pozbawione bliskich relacji z mamą czy tatą, usychają wewnętrznie, coś się z nimi niedobrego dzieje. I dokładnie tak samo jest z nami – jeżeli nie mamy drugiego człowieka, w którego oczach, sercu i umyśle będziemy się mogli przeglądać, to tak naprawdę wewnętrznie usychamy. Człowiek musi mieć kogoś, kto będzie korygował jego błędy – nikt nie jest dobrym sędzią w swojej własnej sprawie.
To jest niezwykle ważna sprawa, żebyśmy mieli przynajmniej jednego takiego przyjaciela, z którego ust będziemy mogli przyjąć nawet gorzkie słowa, ale one są zbawienne. To nic, że gorycz może napełnić w pierwszej chwili nasze umysły i serca, ale taki ktoś jest niezbędny, dlatego, że jeżeli nie mamy kogoś takiego tracimy punkty odniesienia.
I jeszcze jedna bardzo istotna sprawa, mianowicie Jezus posyła Apostołów jak owce między wilki. Każdy z doświadczenia swojego wie, ze jeżeli znajdzie się w sytuacji, w której inni podważają jego poglądy, to nagle te poglądy zaczynają się rozmywać, nagle one zaczynają być chwiejne i człowiek przestaje być pewny tego, za co jeszcze dziesięć minut temu dałby sobie głowę uciąć. I dlatego jest mi potrzebny drugi człowiek, który będzie myślał podobnie jak ja, który będzie służył tym samym wartościom – żeby umieć oprzeć się takim sytuacjom i znaleźć pomocną dłoń, pomocny umysł i serce w drugim człowieku, który jest posłany razem ze mną.
XIII niedziela zwykła
(Łk 9,51-62) ”Lisy mają nory i ptaki powietrzne gniazda,
lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł skłonić”.
Warto sobie tak bardzo głęboko uświadomić bezdomność Boga na ziemi. Na Jego ziemi, na tym wszystkim, co stworzył. „Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić”. Bardzo ciekawe jest to, że w greckim oryginale Ewangelista używa słowa κλίνειν „klinein”, zresztą od tego słowa pochodzi polskie słowo „klinika”. Jest jeszcze jeden moment, kiedy to samo słowo pada: w momencie, kiedy Jezus skłania głowę na krzyżu.
Można by zaryzykować takie stwierdzenie, że ponieważ los Jezusa na ziemi jest tak naprawdę naszym losem, to pewna bezdomność musi być obecna w naszym życiu. Nie da się tutaj zadomowić. A my pomimo wszystko, pomimo ostrzeżeń Jezusa usiłujemy znaleźć tu i teraz bezpieczeństwo. To jest po prostu niemożliwe. Im bardziej będę pragnął tego bezpieczeństwa, tym więcej będę cierpiał. Jeżeli rzeczywiście przyjmę, że wszystko przemija, ale jednocześnie będę zakorzeniony w Panu Bogu, to będę takim bezdomnym bezdomnością Chrystusa. I to jest chyba jedyne wyjście. Jest to paradoks w życiu człowieka – paradoks, który polega na tym, że z jednej strony cierpię, a z drugiej strony w tym samym momencie mogę doznawać głębokiej radości. I wydaje mi się, że to było udziałem Chrystusa. Jedno i drugie jest konieczne. Połączenie tych dwóch rzeczy, umiejętność znalezienia radości – tej radości głębokiej – i bezpieczeństwa w Panu Bogu nawet w najtrudniejszych okolicznościach życia, to jest chyba jedna z tajemnic dobrego życia ludzkiego. I wtedy ja nie będę się cofał przed różnego rodzaju trudnymi sprawami, które daje mi Pan Bóg, dlatego, że pomimo tego, że być może będą mnie one drogo kosztowały, to jednak gdzieś tam w głębi będę odczuwał radość i pokój z tego, że bezpieczeństwo zapewni mi Pan Bóg. To nie jest bezpieczeństwo, które może zapewnić mi ochroniarz, to jest takie bezpieczeństwo egzystencjalne w najgłębszej głębi mojego serca. Myślę, że męczennicy i ludzie, którzy ofiarowali swoje życie, to pomimo cierpień odczuwali taką głębię, zresztą sami o tym przed męczeństwem mówili.
XII niedziela zwykła
(Łk 9,18-24) ”A wy, za kogo Mnie uważacie ?”. Piotr odpowiedział: ”Za Mesjasza Bożego”.
Fenomenalna scena z Ewangelii św. Łukasza, która mówi o najistotniejszym pytaniu: - Kim dla mnie jest Pan Jezus? Warto zaznaczyć tutaj jedną rzecz: wprawdzie Szymon Piotr udziela odpowiedzi prawdziwej, ale on nie wie o czym mówi. Został natchniony przez Pana Boga, jak stwierdził sam Jezus, ale to jest pojęcie, które w jego życiu dopiero będzie się wypełniało treścią. Wniosek z tego jest następujący: - w naszym życiu są pytania absolutne, ale nigdy nie ma absolutnych odpowiedzi, co wcale nie znaczy, że będę od czasu do czasu dokonywał w swoim życiu wolt, które w ogóle nie będą miały ze sobą żadnego połączenia. Nie, Szymon Piotr udzielił prawdziwej odpowiedzi, ale wypełnianie treścią zajmie mu całe życie. On prawdopodobnie pod tymi słowami|: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego” zebrał i wtłoczył tam te treści, które wynikały z jego religii, a było kilka wyobrażeń Mesjasza, jak Mejsasz polityczny.
Nie ma absolutnych odpowiedzi. Dokąd będę podążał ścieżkami mojego życia, te odpowiedzi będą ewoluowały. To nic, że dałem prawdziwą, ale ona musi się wypełniać treścią, która będzie zsynchronizowana z moim życiem i z Ewangelią, którą na każdym etapie życia człowiek odbiera w innych odcieniach. Nie ma absolutnych odpowiedzi, są tylko absolutne pytania. Co się dzieje, kiedy człowiek udziela odpowiedzi absolutnej, której nie może udzielić z racji tego, że jest rozwijającym się procesem? Wtedy popada albo w fanatyzm i kurczowo trzyma się tej odpowiedzi, a życie tymczasem płynie, albo staje się ideologiem. Ideolodzy albo dogmatycy też – ale nie w sensie kościelnym oczywiście, tylko ci ludzie, którzy już wiedzą i nie słuchają, w związku z tym ich uszy się zamknęły na cokolwiek, również na rzeczywistość – oni zatrzymają się i mało tego, przy pomocy tych dogmatycznych stwierdzeń i kategorycznej frazeologii, ale też czynów, będą niszczyli innych ludzi. Udzielanie absolutnych odpowiedzi bardzo często owocuje albo fanatyzmem, albo ideologią, a przykład tego mamy w Ewangelii. Gdybyśmy przeczytali fragmencik dalej, okazuje się, że Szymon Piotr, który bardzo wbił się w dumę z tego powodu, że udzielił trafnej odpowiedzi, ośmiela się tego, kogo nazwał Mesjaszem, pouczać, co On ma robić. Tak samo jest z nami.
Ta elastyczność, jeżeli ja wiem, że nie mam odpowiedzi całkowitych i absolutnych, powoduje, że coraz głębiej wchodzę w miąższ rzeczywistości i miąższ mojego życia, a jednocześnie mam coraz głębszy kontakt z Panem Bogiem i nie boję się porzucić pewnych rzeczy, które kiedyś myślałem, że są prawdziwe. Okazuje się, że następne etapy mojego życia i Ewangelia nadały temu wszystkiemu korekty. Jest takie brutalne powiedzenie, ale myślę, że trafne – tylko krowa nie zmienia poglądów. Nie chodzi tu o wolty, ale o to, że nieustannie będziemy szlifowali odpowiedzi na te zasadnicze pytania naszego życia i dopiero po śmierci, gdy staniemy twarzą w twarz, to wtedy i tak będziemy nieustannie przez wieczność zgłębiali tą odpowiedz, którą jest Pan Bóg.
Uroczystość Bożego Ciała (Łk 9,11b-17)- Jedli i nasycili się wszyscy, i zebrano jeszcze dwanaście koszów ułomków
/fragm./
Na początku i na końcu Pisma Świętego jest uczta. Grzech pierworodny też jest ucztą, ale nie chodzi tu o owoc, ani o konkretne drzewo – tu chodzi o sposób podejścia do rzeczywistości. O taki sposób, który jest pozbawiony błogosławieństwa Pana Boga, gdy człowiek sam siebie kreuje i czyni Bogiem. Jak skomentował szatan: Gdy skosztujecie – czyli będziecie postępowali w taki sposób, jak wam się podoba (tu nie chodzi o konkretny owoc) - to wtedy otworzą się wam oczy i będziecie znali dobro i zło. I od tego czasu znamy dobro i zło, my sami go nazywamy ku wiecznej rozpaczy świata. Grzech pierworodny Adama i Ewy jest zrezygnowaniem z błogosławieństwa Bożego. W scenie rozmnożenia chleba Jezus przywraca ład Edenu. Bierze chleby, ryby, błogosławi i daje Apostołom, a oni rozdają. Wszystko, co syci, musi najpierw przejść przez ręce Pana Boga. Święty Paweł powie:„ W każdym położeniu dziękujcie” – czyli czyńcie eucharystię. Dziękczynienie to jest właśnie eucharystia po grecku. W każdym położeniu - jak Jezus w Wieczerniku na jeden dzień przed śmiercią brał i dzięki czynił, niejako sugerując nam, że tylko to ma sens, co jest ofiarowane Panu Bogu - nawet jeśli to jest taki horror jak śmierć krzyżowa Jezusa.
Wszystko będzie miało sens i będę przerabiał ten świat na eucharystię wtedy, kiedy każdy mój czyn będzie najpierw wzięty w ręce Chrystusa, pobłogosławiony, dany mi, a później ja go przekażę dalej. W momencie, kiedy kładę łapę, tak jak Adam i Ewa na tym owocu, to jest początek nieszczęścia.
Eucharystia to nie jest tylko symbol, to jest realna rzeczywistość. Jezus mówi, żebym się karmił Jego Ciałem, nieustannie przyjmował Jego łaskę, coraz więcej sfer w moim życiu oddawał pod Jego działanie, Jego błogosławieństwo. Dopiero wtedy będę szczęśliwym człowiekiem. Mój głód, moje pragnienie, moje nienasycenie dozna głębokiego zaspokojenia.
Uroczystość Najświętszej Trójcy ((J 16,12-15) Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy.
/fragm./
W Apokalipsie świętego Jana Apostoła jest zagadkowe określenie przeciwnika Boga, Bestii. W trzynastym rozdziale Jan w swojej wizji mówi, że Bestia nie ma imienia. Ma tylko numer i podaje ten numer: 666. Przeciwnik Boga nie ma oblicza, tylko jest numerem. Dla nas jest to bardzo nośne i jasne przesłanie. Obozy koncentracyjne to nie jest tylko przeszłość II wojny światowej. Również obecnie ludzie w obozach są tylko i wyłącznie numerami. Nie mają twarzy, nie mają osobowości, nie mają powiązań z innymi ludźmi, są tylko i wyłącznie numerem, wpisanym gdzieś w komputer lub jak było dawniej wytatuowanym na ręce. Nasz świat też powoli zamienia się w świat numerów. Dla niektórych jestem tylko numerem NIP-u, dla bankomatu jestem PIN-em, żeby umieścić mnie w jakiejś statystyce komputer musi mieć mój numer. To wszystko prowadzi do obozu koncentracyjnego, gdzie człowiek traci twarz, a zaczyna być numerem. To zaczyna być bardzo niebezpieczne. Liczy się numer, liczba, funkcja i statystyka. Wszystko inne jakby gdzieś zostało odsunięte do tego stopnia, że są takie wizje człowieka, gdzie miłość ludzka to jest tylko chemia i mikrowyładowania elektryczne w moim mózgu, nic poza tym. To są konsekwencje numerologii. Nie mówię tego, ponieważ chcę potępić współczesny świat za robienie z ludzi numerów – nie da się zrezygnować z komputerów i statystyk. Mówię to dlatego, żebyśmy pamiętali, że nie jesteśmy numerami.
Dzisiaj obchodzimy uroczystość Trójcy Świętej, czyli prawdy o tym, że nasz Bóg jest osobą, a raczej wspólnotą osób. Bóg nie nazywa mnie numerem, tylko mówi mi po imieniu. On czyni ze mnie osobę. Mało tego, istotą świata, istotą tego wszystkiego, co powstało, jest miłość między Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Ja nieustannie muszę to mieć w pamięci, żeby nie ulec tyranii liczb, numerów, funkcji i znaczeń. Kiedy rano człowiek z pełną świadomością robi znak krzyża na swoim ciele, powinien pamiętać, że w tym momencie Bóg mówi do niego: „Jesteś osobą, nie jesteś numerem. Nie czyń z innych numerów”.
Ciekawe jest takie zdarzenie z Ewangelii, kiedy Jezus wyrzuca złego ducha i pyta go o imię, ten odpowiada: - nazywam się legion, bo jest nas wielu. On nie ma twarzy, jest tylko masą, ilością. Zobaczmy tą naszą współczesną „masówę”, gdzie człowiek traci swoje ludzkie oblicze i zobaczmy, jak bardzo praktyczny wymiar ma ta abstrakcyjna tajemnica Trójcy Świętej. Mówi mi, że jestem poczęty z miłości, niezależnie od tego, czy moi rodzice kochali się, czy też nie, to Pan Bóg mnie chciał. Nie jestem numerem. Istotą świata, wbrew temu, co nam podsuwa współczesność, jest Miłość. Wychodzimy od tej Miłości i do tej Miłości zdążamy.
Niedziela Zesłania Ducha Św. (Dz 2,1-11) I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym
/fragm./
„Owocem zaś Ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie.” Warto poszukać w sobie, czy mogę w ten sposób siebie zdefiniować. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie te rzeczy nie są dla mojego indywidualnego użytkowania, tylko to są sprawy, które łączą mnie z drugim człowiekiem. My bardzo często popełniamy taki błąd – a później się dziwimy, że nasze modlitwy nie zostały wysłuchane – mianowicie często modlimy się o dary tylko i wyłącznie dla siebie. Duch Święty nie jest chłopcem na posyłki, który ma kreować moją osobowość, aby wyrastała ponad tłum i wspólnotę. To jest Ktoś, kto powoduje, że ja miłuję nie samego siebie wyłącznie, ale drugiego człowieka, że jest we mnie radość – ale zwróćmy uwagę, że radość też jest przeznaczona i promieniuje dla innych ludzi, jest we mnie pokój – ale nie jest tak zwanym świętym spokojem, że wszystko mi jest obojętne i nic nie jest w stanie mnie ruszyć, tylko to jest pokój, który promieniuje na innych ludzi. Taki człowiek pełen pokoju nic nie musi mówić, samą swoją obecnością już w pewien sposób kreuje otoczenie, tworzy więzy.
Człowiek odkrywa samego siebie w relacji do drugiego człowieka. To wszystko są dary pełne dynamizmu, które tworzą wspólnotę. Można by nawet zaryzykować takie stwierdzenie, że to wszystko, co oddziela mnie od wspólnoty, absolutnie nie jest darem Ducha Świętego, tylko innego ducha – ducha tego świata, ducha szatana, który mnie separuje od innych ludzi. Duch Święty jest mi po to dany, żeby łączyć i budować wspólnotę.
Niedziela Wniebowstąpienia Pańskiego (Dz 1,1-11) Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? (Łk 24,46-53) Wniebowstąpienie.
/fragm./
Zwróćmy uwagę na tę scenę z Dziejów Apostolskich, bo Apostołowie mieli chyba taką samą pokusę jak my, to znaczy wpatrywania się w Niebo i nic nierobienia. W momencie, kiedy Jezus został od nich zabrany, wpatrywali się z żalem. Pojawili się dwaj Aniołowie i zapytali: Dlaczego wpatrujecie się w Niebo? Dlaczego stoicie bezczynnie? Ten Jezus, który został wzięty, przyjdzie. Czyli innymi słowy, On jest pośród nas cały czas w Duchu Świętym. To wszystko są zdania trudne do przełożenia na język współczesny i myślę, że warto sobie zapamiętać jedną rzecz – Niebo jest osobą, Jezusem Chrystusem, a ja jestem powołany do jedności z Nim. A ta jedność już - w pewien ułomny rzecz jasna sposób, ponieważ każdy z nas jest naznaczony znamieniem grzechu pierworodnego – ta jedność jest dostępna już tutaj, konkretnie.
Lewis, pisarz anglikański, mówi w ten sposób: Od czasu kiedy chrześcijanie przestali tęsknić za Niebem, stali się zupełnie nieskuteczni tutaj na ziemi. To znaczy, jeśli moim pragnieniem jest zdobycie Nieba, czyli bycie w jedności z Jezusem Chrystusem, to posiądę i Niebo i ziemię. Natomiast jeżeli moim celem jest ziemia, to utracę i Niebo i utracę ziemię. I podaje taki plastyczny przykład – mówi o paradoksie, że zdrowie jest błogosławieństwem, ale kiedy moje życie zaczyna się kręcić tylko wokół mojego zdrowia, to staję się hipochondrykiem a zdrowie staje się centrum. Natomiast kiedy żyję, pracuję, wypoczywam, umiem się radować, wtedy ty zdrowie jakoś jest obecne. Kiedy tylko skupię na nim uwagę, zaraz staję się hipochondrykiem. Taki sam paradoks jest też w miłości, w przyjaźni, w szczęściu. Kiedy dążę do szczęścia, to nigdy go nie osiągnę.
VI niedziela wielkanocna (J 14, 23-29) - Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję.
/fragm./
Nigdy nie będę mógł zaprowadzić pokoju w otoczeniu, jeżeli go nie będzie we mnie samym, jeżeli nie będzie we mnie solidnego fundamentu w postaci zasad przekazanych mi przez Chrystusa. Jeśli we mnie będzie pokój serca, wtedy będę mógł oddziaływać na innych ludzi. Pokój wewnętrzny jest takim zaakceptowaniem w miłosierdziu każdej cząstki mnie samego, nawet tych złych stron i oddania tego wszystkiego Panu Bogu. Jeżeli ja czegoś nie akceptuję i wyrzucam z siebie, ta cząstka natychmiast wciela się w ludzi z mojego otoczenia i wtedy to, co w sobie nienawidzę, będę też nienawidził w innych ludziach. Ale jest to tylko moja projekcja.
Szukajmy pokoju przede wszystkim naszego wnętrza. Jeżeli w nas będzie harmonia, ona będzie się rozlewała na cały świat. Każdy z nas ma chyba takie doświadczenie, że spotyka ludzi w aurze których chce przebywać, którzy tchną pokojem. Ale są takie jednostki, które gdy się zjawią w otoczeniu, natychmiast wprowadzają zamęt i polaryzują opinie.
V niedziela wielkanocna (Ap 21, 1-5a) - Rzekł Zasiadający na tronie: "Oto czynię wszystko nowe".
/fragm./
Oto wszystko czynię nowe.
Umiejętność życia w teraźniejszości i otwartość na chwilę, która przychodzi. Życie Jezusa było otwartością i cierpliwością, niepoganianiem czasu. Trzydzieści lat w ukryciu i trzy lata nauczania. On się nie spieszył, umiał czekać. Powierzył się Bogu całkowicie. Apostołowie też nie mieli własnych koncepcji na dalsze życie, tylko przyjmowali to, co im Pan Bóg dał. Otwieranie się na łaskę Boga, umiejętność przyjmowania i zobaczenia, że Bóg obdarza mnie coraz to nowymi rzeczami. Jeśli będę żył według moich schematów, według moich wieloletnich doświadczeń, to z mego życia będzie wiało nudą, pustką i bezsensem.
Czas naszego życia nie ma tylko i wyłącznie liniowego charakteru, przeszłość-teraźniejszość-przyszłość, to nie jest tylko czas horyzontalny. Pan Bóg każdą chwilę naszego życia stwarza od nowa, a więc nasz czas ma wymiar wertykalny i widać to w Jezusie, On przyjmuję każdą chwilę życia w sposób otwarty. Ja w każdym momencie mojego życia mam szansę bycia sam na sam z Panem Bogiem i doświadczenia wyjątkowości tej chwili bycia stwarzanym na nowo. Obyśmy się otworzyli na to i zobaczyli, że Pan Bóg wszystko czyni nowe, że dzisiaj jest pierwszy, zupełnie nowy i niepowtarzalny dzień reszty naszego życia. Jeżeli tego jeszcze nie widzę, to znaczy, że nie jestem jeszcze przesiąknięty Ewangelią.
Bóg tak umiłował człowieka, że zechciał dzielić z nim swój los do tego stopnia, że w pewnym momencie w Jezusie została zerwana miłosna więź między Nim a Ojcem: „Boże mój, Boże, czemuś Mnie opuścił?” Z tej wizji wypływa zupełnie inna wizja człowieka: - człowieka, który niezależnie od tego czy wierzy w Jezusa, czy nie wierzy, niezależnie od tego jak blisko, czy jak daleko jest od Kościoła, człowieka za którego Bóg położył swoje życie. I to leczy pewną niechęć mnie do samego siebie, ten wstręt i obrzydzenie - ja jestem tak cenny, że aż warty życia Pana Boga! To nie kwestia moich grzechów, tylko właśnie ceny za którą zostałem wykupiony. Warto w ten sposób popatrzeć na siebie w momencie, kiedy czuję do siebie wstręt, kiedy coś mi nie wychodzi, kiedy nie zyskuję poklasku, kiedy nie mam sukcesów na swoim koncie. Z Bożego punktu widzenia to jest mało istotne. Istotne jest to, abym uwierzył, że jestem naprawdę kochany i akceptowany.
My bardzo często zachowujemy się jako owce z tej Łukaszowej wersji przypowieści o dobrym pasterzu: owca, która odchodzi, szuka na własny rachunek i przepiękny motyw tam jest, że pasterz idzie za tą owcą. On jej nie ściga, on towarzyszy jej poszukiwaniom krok w krok. Pan Bóg zechciał mieć takiego przyjaciela w postaci człowieka, któremu dał wolną rękę, który może odejść, który nie siedzi w zamkniętym ogrodzeniu, tylko w każdej chwili może odejść i szukać tych pastwisk, o których sobie wyobraża, że dadzą mu szczęście. Ale jednocześnie może być pewny, że zawsze Pasterz za nim podąża.
Niejednokrotnie w naszym życiu jest tak, że Pan Bóg daje nam do tego stopnia wolną rękę, że czeka, nie chcąc nas na siłę przygarnąć do swojego pastwiska. Czeka, aż wreszcie wyeksploatujemy nasze poszukiwania, wreszcie siądziemy bezsilni, zaczniemy rozpaczać nad naszą ludzką kondycją i nie będziemy mieli siły, aby udać się na dalsze poszukiwania. Może dopiero wtedy weźmie nas na ramiona i przyniesie do stada. Może to będzie na łożu śmierci? Bóg potrafi czekać, On się nie spieszy i nie jest to czekanie z wyrachowaniem, to jest czekanie przesycone miłością i szacunkiem dla wolności człowieka.
.
III Niedziela Wielkanocna
(J 21,1-19) Połów ryb po Zmartwychwstaniu, Piotr otrzymuje władzę pasterską
/fragment/
Ten połów, który okazuje się totalnym fiaskiem, jest darem. To jest wskazówka, że nasza wiara będzie obfitowała w momenty daremności, kiedy to w pewnym sensie wyrzucamy Panu Bogu, że staramy się być Mu wierni i obserwujemy, że niewiele nam wychodzi w tym życiu. Widzimy, że są ludzie którzy w ogóle się nie przejmują Panem Bogiem, którzy rozpychają się łokciami, depczą innych ludzi i jakby wszystko im genialnie wychodzi. Taka świadomość bezradności, jeżeli ona się pogłębia, jeżeli uświadomimy sobie, że Pan Jezus stał na brzegu i obserwował te daremne wysiłki uczniów – ta świadomość może być pocieszająca, że w momencie kiedy miotamy się w naszym życiu, kiedy naprawdę nic nam nie wychodzi, kiedy ten nocny połów jest zupełnie bezowocny i kończy się fiaskiem ... to Pan Bóg i tak jest z nami, On stoi na brzegu, patrzy, ale liczy się z naszą naturą – gdy wszystko nam genialnie zaczyna wychodzić, to popadamy w pychę i uzurpujemy sobie stanowisko Pana Boga w naszym życiu. Każdy z nas ma takie pokusy.
Czy my rozpoznajemy Boga tylko wtedy, gdy nam się coś udaje, czy także potrafimy rozpoznać Go wtedy, gdy nasze wysiłki są daremne, kiedy wszystko nam się w rękach kruszy, sypie, zamienia się w pył i popiół? Warto sobie w takich momentach powtarzać to, co Jan powiedział, gdy zobaczył obfitość połowu, że mimo wszystko to jest Boże. Mimo tego, że doświadczam fiaska swojego życia, fiaska swoich pragnień, to jednak jest w tym palec Boży. Sensu być może teraz nie dostrzegam, ale bądźmy cierpliwi, ja go dostrzegę.
II niedziela wielkanocna, czyli Miłosierdzia Bożego (J 20,19-31)Zmartwychwstały ukazuje się Apostołom
/fragm./
Sinusoida Bożej obecności
Ci, którzy byli z Jezusem, na pierwszy rzut oka Go nie rozpoznają, poznają może po niektórych słowach, po gestach. Jezus pojawia się i nagle znika. Przychodzi i odchodzi. Czemu to wszystko ma służyć? Wydaje mi się, że to ma służyć rozerwaniu pewnych schematów, którymi my posługujemy się w życiu oraz przyzwyczajeniu nas do tego, że Chrystus tak samo będzie się objawiał tu i teraz w naszym życiu, że będzie przychodził i odchodził, będziemy mieli okresy bliskości Pana Boga, ale jednocześnie oddalenia. Będziemy szli razem z Nim i poznamy Go dopiero po chwili, nie od razu, może w twarzy drugiego człowieka, może w twarzy mojego dziecka.
Obraz Boga to nie puzzle z jedynym rozwiązaniem
Zasadniczą rzeczą jest to, żebyśmy nie usiłowali stworzyć sobie jakiegoś stałego obrazu Pana Jezusa, bo takiego obrazu nie ma, rzeczywistość Boża ma wiele twarzy i Chrystus objawia się w wieloraki sposób. Dzisiaj widzimy Go wchodzącego pomimo drzwi zamkniętych, a w Apokalipsie św. Jana obraz Jezusa jest pełen grozy: Alfa i Omega, Początek i Koniec – Ten, który dzierży losy świata i każdego poszczególnego ludzkiego istnienia. To jest ten sam Jezus, na którego piersi spoczywała głowa Jana i ten sam Jan, który teraz opisuje widzenie, jakie miał na wysypie Patmos. A więc widzimy różnorakość obrazów, żaden z nich nie jest stały. One się mienią i nie możemy sobie wybierać jakiegoś obrazu Jezusa, który nam aktualnie pasuje do układanki, naszej koncepcji.
Wciskanie w schematy
Bardzo ważna sprawa: my postępujemy często tak z drugim człowiekiem, że usiłujemy wcisnąć go w schematy; nie podoba nam się jego zachowanie i nie dlatego, żeby akurat czynił rzeczy złe, tylko my byśmy to zrobili inaczej! Bardzo często tłamsimy drugiego człowieka, który żyje we wspólnocie z nami, doprowadzamy do tego, że on dla świętego spokoju już stara się wpisać w te kategorie, które my mu narzucamy. A później, gdy już się to stanie, odrzucamy tego człowieka, bo jest nieciekawy, bo jest schematyczny - a sami to uczyniliśmy.
Nasze spodziewania się
Podobna sytuacja może być z Panem Bogiem. Jeżeli ja sobie ”wypracuję” Jego obraz ”na wieki wieków amen”, że tak powiem, to po pewnym czasie odrzucę ten obraz, bo on nie będzie kompletnie przystawał do rzeczywistości. Jezusowi chodzi o to, żebyśmy byli elastyczni, abyśmy umieli elastycznie reagować. I stąd te Jego objawiania się i to za każdym razem troszeczkę inaczej, stąd to przychodzenie i odchodzenie, abyśmy nie zasklepili się w schematach, nie zamknęli tak jak Apostołowie, bo to strach i lęk spowodował - runęły wszystkie ich koncepcje, spodziewania. To, co wyrazili uczniowie idący do Emaus: - A myśmy się spodziewali... Ile to razy powtarzamy tego typu zdania, stosując je do drugiego człowieka: - A ja się spodziewałem, że on tak zareaguje, a zareagował inaczej.. A ja się spodziewałem, że on taki będzie, a jest inny...
Zabijanie rzeczywistości
Usiłujemy schematyzować i zawsze wtedy petryfikujemy, zabijamy rzeczywistość i drugiego człowieka. A Jezus wszystko czyni nowe, ja każdego dnia muszę być otwarty na to. Czy my mamy świadomość wstając rano, że każda chwila, której wyjdziemy na spotkanie, ona przeminie i ona jest niepowtarzalna? Schematy są w naszej głowie; jeżeli weźmiemy dwa liście z tego samego drzewa, one są inne, inaczej układają się żyłki, a co dopiero rzeczywistość, która nas otacza, co dopiero drugi człowiek. Jeżeli widzimy go schematycznie, to znaczy, że sami wtłoczyliśmy go w te schematy. Chrystus chce nas otworzyć, chce żebyśmy byli elastyczni.
Poniedziałek w oktawie Wielkanocy (Dz 2,14.22-32) Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci. (Mt 28,8-15)
/fragm./
Wydarzenia śmierci i Zmartwychwstania Jezusa są na pozór odległe, ale to są historie, które tu i teraz zachodzą w naszych sercach. Jeżeli w życiu przydarzy nam się cos złego – przynajmniej my tak to oceniamy – albo jakieś fiasko, nie chcemy konfrontować się z niepowodzeniami w naszym życiu. Uparcie uciekamy od nich, jakbyśmy budowali wokół tych spraw grób i zataczali kamień. Czas upływa, to wydarzenie coraz bardziej staje się odległe i coraz bardziej obrasta w różnego rodzaju mity i legendy, coraz straszniej oddziaływuje na moje tu i teraz. Tego typu groby fundujemy też w przyszłości - lękając się co będzie za chwilę, za tydzień, za rok, za dziesięć lat. Z takich grobów wydobywa się trupi jad, który zatruwa nasze życie rozgrywające się tu i teraz. Ewangelia podpowiada mi, żeby pójść do tego grobu i przekonać się, że tam nic nie ma. Jeśli uwierzę w Zmartwychwstanie, to zupełnie inaczej będę patrzyć w swoją przyszłość i zupełnie inaczej będę oceniał te minione wydarzenia, które tak bardzo poszarpały moje serce. Jedne i drugie okażą się drogą do zmartwychwstania tu i teraz. Obyśmy wszyscy tego doświadczyli tego w naszym życiu.
Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego (J 20,1-9) Ujrzał i uwierzył.
/fragm./
Fascynujące jest patrzenie, co się dzieje z ludźmi, których spotykam, a którzy w swoim życiu doświadczyli przejścia od martwej wiary, odziedziczonej po rodzicach, czy może powodowanej strachem przed Panem Bogiem, do prawdziwego doświadczenia Zmartwychwstania Chrystusa. Żeby coś takiego przeżyć, to ja muszę mieć bardzo osobisty kontakt z Panem Jezusem, nikt nie może mi tego przekazać. Inni ludzie obok mnie mogą mi pomagać, liturgia może mnie nasycać wspaniałymi tekstami, ale ja muszę sam doświadczyć, inaczej moja wiara będzie martwa. Niby będę wierzył, może będę chodził nawet do kościoła, może nawet będę przystępował do Komunii, ale to wszystko będzie takie nie moje, zupełnie jakby ktoś włożył mi pewien ciężar, który nie potrafię zrzucić z ramion, bo może się boję, może to jest presja otoczenia, w którym żyję.
Jedyną metodą doświadczenia osobistego wiary, jest zaufać Temu, co jest napisane w Piśmie Świętym bardziej niż temu, co mi mówi współczesny świat, co mi podpowiadają ludzie. Wiara mówi mi tak: - jeżeli spotyka Cię jakieś doświadczenie i zastosujesz do tego doświadczenia – niejako odrzucając to, co ci podpowiada świat – to, co mówi Jezus, będzie twoim udziałem moment śmierci, bo może się okazać, że nagle wszystko ci się zawali na głowę, ale poprzez ten moment śmierci dojdziesz do Zmartwychwstania. I po nawet najmniejszym doświadczeniu takiego minimalnego zmartwychwstania, ja dostrzegam, że historia mojego życia nagle zaczyna przybierać inne kształty. Coś, z czym sobie nie potrafiłem poradzić, coś co było dla mnie nie do ogarnięcia, nagle okazuje się, że jest pełne sensu, że moje życie może być tym sensem napełnione. I wtedy coraz odważniej wchodzę w takie mikro-śmierci i mikro-zmartwychwstania. Ale tego muszę doświadczyć, nikt mnie do tego nie namówi, nikt mnie do tego nie przekona, nikt mnie do tego nie zmusi.
Ja sam!
Niedziela Palmowa czyli Męki Pańskiej (Łk 22,14-23.56) Męka Jezusa Chrystusa
/fragm./
To jest ciekawe, że tak zwany „dobry łotr”, który był ukrzyżowany po prawej stronie Jezusa, to jedyny człowiek w historii chrześcijaństwa, który był osobiście kanonizowany przez Jezusa, nikt inny tego zaszczytu nie dostąpił: - „Jeszcze dziś będziesz ze Mną w raju”.
Jak to się stało, że ten człowiek - który cierpiał podobne męki fizyczne jak Jezus, widział Boga ukrzyżowanego, który był nikim, był wyrzucony poza obręb świadomości - dostrzegł w Nim Boga?
Nietrudno to dostrzec w czasie Jego triumfu, kiedy uzdrawiał, leczył, przemawiał, ale w momencie kiedy Jezus był bezsilny, to naprawdę była wielka sztuka. Mało tego, ten człowiek także cierpiał, on miał świadomość, że sam sobie zgotował taki los, ale jednocześnie potrafił dostrzec w takiej sytuacji Boga obok, podczas gdy drugi łotr obok był ślepy.
Jak to się stało? - to jest pytanie, które mnie od dawna nurtuje. Można by powiedzieć: - Święty łotrze, naucz mnie w ten sposób patrzeć na moje życie, żebym w momencie, kiedy widzę, że coś naprawdę zniszczyłem, kiedy jestem wyrzucony na margines życia, umiał dostrzec w moich trudnych sytuacjach Chrystusa ukrzyżowanego i umęczonego.
Uczmy się od niego dostrzegać obecność Chrystusa w naszych wszystkich trudnych sytuacjach.
V niedziela Wielkiego Postu (J 8,1-11) Jezus i prostytutka
Standardy jazzowe czyli jak Padre zapraszał prostytutkę do klasztoru w Poznaniu
- fragment I rekolekcji jazzowych z roku 2004
/fragmenty/
Otwórzmy drzwi do Palestyny i zobaczmy Pana Jezusa, który siedzi przed świątynią. Gromadzą się ludzie i nagle w oddali widać kurz wzbijający się – zbliża się gromada ludzi, wloką ze sobą kobietę lekkich obyczajów przyłapaną na gorącym uczynku. Wejdźmy w sytuację tej kobiety. Ona jest zaszczuta. Jako Żydówka dokładnie wie, co się za chwilę stanie – każdy z tych ludzi ma kamienie w ręku – wie na czym polega kamienowanie, jest to powolna śmierć. Było nawet określone jakimi kamieniami uderzać, żeby nie od razu zabić, trzeba było zabijać powoli. Wczujmy się w stan tej niewiasty, w jej zwierzęcy lęk. I również w zwierzęcy triumf ludzi, którzy ją wloką. Przychodzą do Pana Jezusa, rzucają ją przed Nim i jeden z nich wychodzi do przodu i mówi w ten sposób: - „Nauczycielu, w Prawie kazali nam takie kamienować... A Ty, Nauczycielu, co Ty nam powiesz?” Cisza się robi, każdy oczekuje odpowiedzi i wtedy Jezus wypowiada jedno jedyne zdanie: „Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”. I rzeczywiście słychać łomot kamieni, ale upuszczanych. Odchodzą powolutku, najpierw starsi, bo oni zawsze wysyłają młodych do przodu, ażeby reagowali, a sami dyskretnie są z tyłu, poza tym wiedzą, czym grozi starcie z Jezusem. Odchodzą i zostaje tylko ta kobieta i Pan Jezus. Ona nie wie co się dzieje, przed chwilą miała zginąć, teraz ci ludzie, którzy mieli ją zabić, odeszli. Jest kupa kamieni, jakiś człowiek, który przed chwilą pisał palcem po ziemi i ona. Podnosi głowę i spotyka spojrzenie Pana Jezusa. Po raz pierwszy w życiu ktoś na nią spojrzał jak na człowieka z pełną akceptacją. Ani nie pożądał, ani niczego nie chciał - popatrzył tak, jak Stwórca patrzy na swoje stworzenie, z miłością i miłosierdziem. Ona wtedy dopiero zaczęła żyć. Jezus mówi jedno zdanie: - Gdzie oni są, nikt cię nie potępił? Nikt, Panie! To nie znaczy, że Jezus nie widzi jej grzechu - widzi oczywiście i mówi: Idź i nie grzesz więcej - ale potrafi w ten sposób podejść do niej, że ona nie czuje się zmięta, nie czuje się nikim, nie czuję się śmieciem. Jezus odgrzebał w niej to, co zostało dawno zasypane: obraz dziecka Bożego.
IV niedziela Wielkiego Postu (Łk 15,1-3.11-32) Przypowieść o synu marnotrawnym.
Ta przypowieść Jezusowa z Ewangelii św. Łukasza zawsze działa na moje serce jak balsam. Mam nadzieję, że na serca innych ludzi również działa. To jest niezwykle wnikliwy i prawdziwy opis o naszych odejściach, o powrotach i o trwaniu – o Bogu, ojcu, który nieustannie trwa i nigdy nie robi wyrzutów. To nasza wyobraźnia podpowiada nam to, że Pan Bóg będzie nas karał, że będzie nam robił wyrzuty. Spójrzmy na zachowanie ojca w stosunku do syna. To syn uważa się za nicość, ten młodszy, który trzasnął drzwiami i zażądał połowy majątku, odszedł, roztrwonił go i teraz, jak zszedł na samo dno, to powraca. To on sam siebie osądził bezlitośnie. Chce zostać najemnikiem, jednym ze sług. Natomiast w oczach ojca nigdy nie utracił swojego synostwa. Jeżeli nasze sumienie, nasza przeszłość nas oskarża do tego stopnia, że już nie wiemy jak żyć i nie potrafimy spleść wątków naszego życia, to warto sobie przypomnieć tego ojca, kładącego ręce na usta swojemu synowi, który chce wykrzyczeć całą niechęć do siebie. Wybacza mu bez żadnego upominania, bez moralizowania. Zaprasza go do ponownego odnalezienia synostwa. W oczach ojca nigdy nie przestał być synem – przestał być synem w swojej własnej głowie. I my potrafimy być tacy bezlitośni w stosunku do samego siebie.
To jest niezwykle istotny punkt w naszym życiu, żebyśmy wreszcie spróbowali na nasze życie – nie wiem jak pokręcone – spojrzeć oczami Pana Boga. To nie chodzi o usprawiedliwienie, zło jest złem, draństwo jest draństwem i tak je trzeba nazywać. Ale jednocześnie wydaje mi się, że warto mówić za świętym Pawłem, który wspomina, że on nawet sam siebie nie osadza, wszystko oddał w ręce Pana Boga. A jak sprawdzić, że to się w nas dzieje? Myślę, że takim sprawdzianem, papierkiem lakmusowym jest to, jak się zachowujemy w stosunku do innych ludzi. Czy my też potrafimy w ten sposób przebaczać? Jeżeli człowiek potrafi wybaczać nawet największe zniewagi bez zachowywania ich w sercu – a to jest łaska Boża – to znaczy, że nie osądza sam siebie.
Jest jeszcze drugi syn, który też dostał połowę majątku. Nigdy fizycznie nie opuścił domu ojca, ale duchowo i sercem był bardzo daleko. To ktoś, kto miał nieustannie tłumione pretensje. I nigdy nie wiadomo, skąd jest dalej: czy z dalekiej krainy, gdzie się roztrwoni wszystko, czy z domu ojca, w którym się siedzi, ponieważ człowiek odczuwa strach, nawet przed tym, żeby trzasnąć drzwiami i uciec. On gnębi samego siebie, tłamsi te wszystkie swoje niechęci, aż w momencie kiedy widzi ojcowskie przebaczenie – wszystko to z niego wypływa. Wypływa niechęć do brata i do ojca. A wyglądał na człowieka dobrego, pobożnego, tego który nigdy nie przekroczył – jak sam powiada o sobie, a pewnie ma o sobie dobre mniemanie, jak wynika z tej tyrady – nigdy nie przekroczył zakazu ojca, a mimo tego był o wiele dalej, niż ten syn, który odszedł.
Myślę, że tu nie chodzi o potępianie. Sam ojciec nie potępia. Tu chodzi o to, abyśmy – bo każdy człowiek ma prawo do błędów, błądzimy, bylebyśmy tego nie robili z premedytacją – abyśmy pamiętali, że naszym powołaniem jest właśnie bycie ojcem. Dojście na swojej drodze życia do takiej sytuacji – zresztą sam Jezus mówi, żebyśmy byli świętymi, jak Ojciec jest święty – przyjęcie tego, że Pan Bóg przebacza wszystkim. Jeżeli przestaję się oburzać, jeżeli przyjmuję ludzi wtedy, kiedy przychodzą i nie usiłuję ich zatrzymać, gdy odchodzą, jeżeli przestaję osądzać, to znaczy, że już blisko jestem tej postawy. Warto zapytać samego siebie, ile w moim sercu jest takiego gniewu, niechęci, zawiści, nienawiści, a ile jest takiego trwania – tak jak Pan Bóg – trwania i czekania na powroty tych ludzi, na których powrotach mi zależy i tych wszystkich, którzy są w orbicie mojej odpowiedzialności.
III niedziela Wielkiego Postu (Łk13,1-9) - przypowieść o nieurodzajnym drzewie figowym
Ogrodnik.
Może nie dostrzegamy w naszym życiu tych wszystkich ludzi, którzy są takimi dobrymi ogrodnikami, którzy nieustannie obkładają nas nawozem, po to, żebyśmy wreszcie dojrzeli i żebyśmy wreszcie wydali owoc. A my jesteśmy głusi i ślepi na to! Być może kiedyś, kiedy spotkamy Pana Boga twarzą w twarz, przewinie się w naszym umyśle film z tymi wszystkimi dobrymi ogrodnikami, którzy pragnęli naszego wzrostu, a myśmy ich odtrącali...
I wreszcie ten pan, który ulega perswazji ogrodnika i zwleka z wycięciem drzewa, to jest oczywiście Pan Bóg. On dał nam cały czas naszego życia, to nie jest tylko kwestia jednego roku, jako w przypadku tego drzewa. My mamy wydawać owoce i się nawrócić.
II niedziela Wielkiego Postu (Łk 9, 28b-36) – Przemienienie na górze Tabor
/fragm./
Kiedy w moim życiu pojawiają się takie rzeczy, w które nie potrafię uwierzyć, które mienią się i snem i rzeczywistością, a z drugiej strony towarzyszy im lęk, to jest specyficzne objawienie się Pana Boga. Tak się dzieje w momentach tragicznych w życiu człowieka. Prawdopodobnie tak mniej więcej przebiega pierwszy zawał – wczoraj byłem na nartach, a dzisiaj dostałem lekkiego zawału i nie mogę w to uwierzyć! Nie wiadomo, czy to sen, czy rzeczywistość, budzę się na intensywnej terapii i nie wiem. I lęk towarzyszący. Jest to specyficzne objawienie się Pana Boga. Wielka miłość, czy przyjaźń, która przychodzi na człowieka także: nie mogę w to uwierzyć, wymyka się to opisom, wymyka się pojęciowaniu. A jednocześnie towarzyszy też temu uczucie lęku. I wniosek z tego następujący, żebyśmy nie pomijali takich momentów w naszym życiu, ponieważ w tych właśnie momentach jest to być może objawienie się Pana Boga i umieli zbadać te momenty, czy rzeczywiście tak jest. Pan Bóg w ten sposób chce wtargnąć w nasze ułomne i słabe życie.
Po fragmencie o Przemienieniu w Ewangelii następuje druga zapowiedź męki Jezusa i to jest wydarzenie centralne. Warto zastanowić się nad dwoma słowami, których używa święty Jan na określenie męki - że to jest ”godzina uwielbienia”. Jeżeli mówimy, że jakiś człowiek ma swoją godzinę, to na ogół określamy tym godzinę sukcesu, godzinę, kiedy odnosi jakiś triumf. A uwielbienie to jest aprobata połączona z zachwytem, a więc okazuje się, że krzyż z punktu widzenia Boga jest taką godziną uwielbienia. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że nasze krzyże są także godziną uwielbienia, ale my niestety bardzo często omijamy to, nie potrafimy spojrzeć na te wypadki z punktu widzenia Pisma Świętego, z punktu widzenia tego, że nasza ojczyzna jest w Niebie, tylko zamykamy się w tym tragizmie czysto ludzkim, nie potrafimy rozświetlić tego słowami Pana Boga, rozświetlić tego nadzieją, którą On nam daje. A jest to konieczne. Przeżywamy tragedię nie dlatego, że nam coś nie wyszło, nie dlatego że ponieśliśmy fiasko, tylko dlatego ta tragedia jest taka zamykająca, że pokładamy nadzieję w rzeczach, w których nie powinniśmy nadziei pokładać. Że zbyt małą miarą mierzymy samego siebie. Jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na nasze życie, to okaże się, że naprawdę bardzo często pomijamy te objawienia Pana Boga, którymi On tak mocno wtargnął w nasze życie.
.
I niedziela Wielkiego Postu (Łk 4,1-13) – kuszenie na pustyni
/fragm./
Podczas kuszenia na pustyni Szatan posługuje się słowami Starego Testamentu i Jezus też odpowiada mu słowami Starego Testamentu. Papież Benedykt XVI, kiedy jeszcze był kardynałem Ratzingerem, skomentował to w bardzo ciekawy sposób. Mianowicie powiedział, że czytanie Starego Testamentu - Szatan posługuje się słowami Starego Testamentu - bez świadomości tego, że on prowadzi do Jezusa jest czytaniem Antychrysta. I jeszcze jedna rzecz – zwróćmy uwagę, że Szatan wcale nie kusi Jezusa do zła, bo zło jest tak odrażające w swojej czystej postaci, że nikt by na to nie poszedł. Szatan jest czystą inteligencją pozbawioną miłości i dlatego usiłuje nas zmylić nie w bardzo prosty i prymitywny sposób, tylko w sposób inteligentny.
Wszystkim tym trzem kuszeniom wspólna jest jedna rzecz - wybiera się cząstkę prawdziwą, po czym absolutyzuje się ją i podaje się za czystą prawdę. Każda rzeczywistość - jeżeli ja wyławiam z niej jedną cząstkę i przez pryzmat tej cząstki patrzę – fałszuje. Tak jest ze wszystkimi sprawami w naszym życiu. Jeżeli wyłowię jakąś część, na przykład jeżeli patrzę na człowieka tylko i wyłącznie z punktu widzenia jego płciowości - płciowość jest integralną częścią człowieka i jest dobrą, bo stworzoną przez Pana Boga, ale jeżeli ja ją absolutyzuję, to nie trzeba chyba dopowiadać co się z człowiekiem dzieje. Jeżeli oceniam człowieka tylko i wyłącznie z powodu sukcesu, jaki odniósł i to absolutyzuję, dokładnie dochodzi do takiej samej sytuacji. I dlatego Jezus mówi, że nie samym chlebem żyje człowiek.
VII niedziela zwykła (Łk 6, 27-38) Miłujcie waszych nieprzyjaciół.
/Fragm./
Jezus mówi: Miłujcie waszych nieprzyjaciół, wybaczajcie, bądźcie miłosierni, nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni. Trzeba sobie to wziąć głęboko do serca. Nie mam innego wyjścia: albo będę się posługiwał pełną zazdrości i nienawiści logiką tego życia i w momencie, kiedy zostanie mi dana okazja, żeby się zrewanżować, to zrobię to z zimną krwią, albo wybiegnę poza logikę tego świata i zacznę się posługiwać Ewangelią i przebaczeniem. Nie myślmy, że to jest takie łatwe, że w momencie kiedy wybaczam swoim wrogom i puszczam mimo uszu to, co oni mówią, kiedy nienawiścią we mnie godzą, a ja próbuję w jakiś sposób żyć według Ewangelii, wtedy ci wrogowie podadzą mi rękę. Nie, czasem będę się z tym borykał do końca życia. A mimo wszystko Jezus mówi, żebyśmy się wyrwali z tego koła nienawiści.
Święty Paweł Apostoł mówi dziś, że są dwa rodzaje ludzi: jest ten ziemski Adam i ten niebieski, drugi Adam, Jezus Chrystus. Tak samo w moim sercu walczą dwaj ludzie, jeden ziemski krwiożerczy, pełny zazdrości Adam, który będzie dochodził swoich praw i drugi, ten przebaczający, który w bólach się rodzi w moim sercu. Którego ja wybiorę, to jest też kwestia mojej woli. Oczywiście, że tu jest potrzebna naprawdę potężna łaska Pana Boga, bez Niego nic nie jesteśmy w stanie uczynić. Ale gdy wejdziemy w zamknięty krąg nienawiści, to będziemy na uwięzi – to znany schemat i każdy z nas chyba to odczuwa. Jeżeli odczuwamy niechęć do jakiegoś człowieka, jeżeli nastąpił nam na odcisk, to wystarczy, że pojawi się w naszej wyobraźni i już nam rzeczy z rąk wypadają. Wystarczy, że go widzimy i od razu tracimy pokój ducha. Zobaczmy, jak nienawiść trzyma nas żelazną ręką za gardło. Nie ma innego wyjścia, niż przebaczenie, bo inaczej, jeżeli w swoim sercu będziemy żywili niechęć do drugiego człowieka, to będziemy tą niechęcią częstowali naszych najbliższych. Nie potrafimy sobie z tą walką poradzić. Jedyny ratunek jest w przebaczeniu i w łasce Jezusa Chrystusa.
VI niedziela zwykła (Łk 6, 17. 20-26) Błogosławieni...
/Fragm./
Błogosławieństwa, które odwracają do góry słowa szczęście, nieszczęście, płacz, smutek, są bardzo trudnym tekstem, ale nie ze względu na zrozumienie, tylko ze względu na wymagania, które się za tymi błogosławieństwami kryją. Klucz do tych błogosławieństw i do tych Jezusowych „Biada wam!” jest w jednym zdaniu z dzisiejszego czytania Listu św. Pawła do Koryntian: „Jeżeli tylko w tym życiu nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od innych ludzi godni politowania”. Jeżeli ja pokładam w Panu Bogu ufność tylko w tym życiu, że On mi zapewni względne bezpieczeństwo tu i teraz, to jestem godniejszy pożałowania od innych ludzi. Moja wiara musi wykraczać poza moje życie. W błogosławieństwach chodzi o projekt swojego życia. Czy ja projektuję swoje życie na lat sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, czy też pamiętam nieustannie, że projekt mojego życia opiewa na wieczność? Ono się zaczyna, ale się nie kończy.
W nas jest taka pokusa, żeby sobie wszystko poukładać, żebyśmy mieli zabezpieczone i przewidziane przynajmniej dwa, trzy, cztery lata, a najlepiej do końca życia i jeden dzień dłużej, żebyśmy się obwarowali takimi zabezpieczeniami, które nie dopuszczą nieszczęścia, płaczu, tragedii, nie dopuszczą tego, co rozrywa nasze serce. W ten sposób chcemy układać swoje życie. Jeżeli już to życie w ten sposób zaprojektuję, to gdzie w nim jest miejsce na Pana Boga...? Ja jestem bogiem, ja zaprojektowałem, jest moje, nie dopuszczam innej możliwości. . Nie da się zabezpieczyć w tym życiu. Bogu – Jezusowi Chrystusowi – udało się żyć na tej ziemi bezpiecznie 33 lata, trzy ostatnie był nieustannie zaszczuwany. A my chcemy żeglować do końca naszego życia, chcemy się zabezpieczyć. To jest po prostu niemożliwe, takie istnienie ludzkie umiera, takiego człowieka nie ma. Jego świat jest sztuczny, jego szczęście jest fikcją i mirażem. Warto się zastanowić do czego my aspirujemy? Chcemy bezpiecznie przejść przez to życie, ... a Bogu się to nie udało!
V niedziela zwykła (Łk 5,1-11) – powołanie rybaków na Apostołów.
/Fragm./
/fragm./
Każde powołanie bazuje na głębokiej świadomości ograniczoności człowieka. Niezmiernie ważna jest sprawa tej dysproporcji między moją przemijalnością i kruchością, a Panem Bogiem. Dopiero wtedy, gdy widzę jak bardzo mało zależy ode mnie, a jednocześnie z drugiej strony wiele, dopiero wtedy mogę się otworzyć na łaskę Pana Boga. Warto to, co wyczytaliśmy z tej Ewangelii skonfrontować z własnym życiem i własnym powołaniem. Jak my reagujemy na to, co mówi do nas Pan Bóg? Pan Bóg chce z reguły wtargnąć w nasze życie w momencie jak najmniej odpowiednim. Jak najmniej odpowiedni był ten moment, kiedy rybacy płukali swoje sieci po nieudanym połowie – właśnie wtedy, kiedy mi się coś nie udało, kiedy mam świadomość swojej małości. To jest bardzo często moment, w którym interweniuje Pan Bóg, a my bardzo często niestety omijamy tę Jego interwencję i trzymamy Go z dystansu.