"Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" Ten wstęp jest ciekawy, młodzieniec mówi Jezusowi "Nauczycielu dobry". To jest takie - dawniej się na to mówiło "zagajenie" rozmowy. W pewnym sensie usiłował może Jezusa nastawić pozytywnie do siebie, po prostu przyszedł z Jezusem podyskutować. I Jezus od razu go zbija z pantałyku i mówi: - "Nie nazywaj Mnie dobrym, tylko Bóg jest dobry". Dlaczego akurat tak? Dlatego prawdopodobnie, że Chrystus widzi, że ten człowiek przyszedł sobie podyskutować. My w ten sposób dyskutujemy, mamy dylematy moralne i rozstrzygamy je przez mnóstwo czasu, ciągle się bijemy z myślami i przychodzimy do Pana Boga podyskutować sobie. A z Bogiem nie ma dyskusji. Albo ja wsłuchuję się w to, co On chce mi powiedzieć, albo nie żartujmy i nie uważajmy, że jesteśmy ludźmi wierzącymi, ponieważ ciągle potrzebujemy nawrócenia.
To jest bardzo trudne, to co mówię, bo proszę pamiętać, że dylemat moralny zrodził się w Raju i to w momencie, kiedy wąż poddał w wątpliwość słowa Pana Boga - to jest początek dylematów moralnych. To nie znaczy, że one są złe. Stają się złe w momencie, kiedy ja je skierowuję przeciwko przykazaniom i przeciwko Panu Bogu. Kiedy przychodzę do Pana Boga i chcę sobie z Nim podyskutować. My możemy sobie dyskutować na różnego rodzaju tematy i ja wcale nie bagatelizuję spraw dotyczących pewnych dylematów moralnych, natomiast broń Boże, żebym ja je użył przeciwko Panu Bogu, żebym kwestionował przykazania Boże, bo to mnie doprowadzi donikąd.
Ciąg dalszy tej dyskusji - młodzieniec się czuje troszeczkę taki skonfundowany tym, że Pan Jezus go tak od razu uciął. Chrystus mówi: - Znasz przykazania? Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie mów fałszywego świadectwa i tak dalej... I wtedy młody człowiek mówi, że od samego początku tego przestrzegał. Jezus patrzy na niego i proszę zwrócić uwagę, że ciężar dyskusji z takich dylematów moralnych przenosi się na tę osobę. Tak jest z nami, my wolimy uciekać w pewnego rodzaju rozważania dotyczące jak mamy postępować, mamy tysiące problemów, natomiast tak naprawdę nie chcemy słuchać tego, co mówi Chrystus, to znaczy przede wszystkim iść za Nim, bo co innego rozmowa na temat przykazań, an temat dylematów, a co innego twarde "Pójdź za mną!".
Chrystus patrzy na niego i mówi: - "Jednego Ci brakuje. Idź sprzedaj wszystko, co masz i chodź za Mną". I młodzieniec odchodzi zasmucony. To nie dlatego, że on był skąpcem, nie, tylko dlatego, że przyszedł z całym bagażem swoich koncepcji do Jezusa i Chrystus miał mu pobłogosławić, ewentualnie delikatnie naprawić błędy. Jeżeli w ten sposób podchodzę, to chcę, żeby Pan Bóg pobłogosławił coś, co ja sam sobie wymyśliłem. A tymczasem On mnie chce stwarzać na nowo, wymyślać na nowo, a ja ciągle się bronię i chowam za koncepcjami, schematami, dylematami. Mnożę tego mnóstwo, zamiast pójść i spytać, o co Ci tak naprawdę, Panie Boże, chodzi? Czego ja mam się pozbyć? A tak naprawdę, mam się pozbyć wszystkiego, bo wszystko się może stać bogactwem - moje idee, moje niezmącone przekonania, które prezentuję wszystkim i strasznie się denerwuję, gdy ktoś je podważa. To wszystko jest to bogactwo, które ja mam zostawić. Skończyły się dylematy moralne, skończyły się dyskusje - jeżeli chcę iść za Nim, muszę zostawić wszystko, co mam. To nie chodzi o sprawy materialne.
Chrystus mówi: chodź za Mną, zostaw te wszystkie dywagacje, przekonania itd. Chodź i czyń! Przejdź wreszcie od dylematów, od filozofii, od zastanawiania się po tysiąckroć nad tym samym problemem... do konkretnych czynów. Jest takie słowo, które szczególnie w Wielkim Poście jest ważne, mianowicie μετάνοια metanoia, które tłumaczymy jako przemianę, ale można to tłumaczyć jeszcze inaczej. Metanoia to jest poza umysłem - to znaczy koniec rozmyślań, należy przejść do czynów.
Jezus mówi tak: musisz coś takiego zrobić, żeby wejść w zupełnie nową sytuację egzystencjalną. Dlatego każe temu młodemu człowiekowi spalić mosty za sobą. Jeżeli rzeczywiście chcę postępować za Chrystusem, to muszę doprowadzić do takiej sytuacji, że nie będzie powrotu. To ma być na serio. Jeżeli to będzie takie zabezpieczanie się, że zawsze się mogę wycofać, to nie jest godne Pana Boga. A my tak robimy, ciągle zostawiamy z tyłu jakąś furteczkę, gdyby nam ewentualnie nie wyszło. Proszę zwrócić uwagę, że Jezus przyszedł tutaj na ziemię i był doskonale posłuszny swojemu Ojcu, niezależnie od tego, co Pan Bóg od Niego żądał. I w gruncie rzeczy, to jest taka najprostsza recepta na pozbycie się wszelkich moich cierpień, które powstają przez ciągłe rozważanie tych samych rzeczy i ciągłe wałkowanie różnego rodzaju problemów, które w konfrontacji z tym, co chce ode mnie Jezus są zwyczajnie pseudo-problemami. Proszę zwrócić uwagę, ile każdy z nas ma takich pseudo-problemów, które podgryzają go, tylko dlatego, że nie pasujemy do środowiska, w którym żyjemy, albo nasze postępowanie jest inne, albo ktoś nam nagle wrzucił do głowy jakąś myśl, która kompletnie wywraca do góry nogami to, co myśleliśmy. Jezus mówi: - Zostaw to wszystko! Sprzedaj wszystkie swoje przekonania, a wtedy dopiero tak naprawdę zobaczysz rzeczywistość taką, jaką jest, bo teraz ją widzisz poprzez to, co Ci przekazali rodzice, co Ci przekazali znajomi, co wyczytałeś w książkach i tak dalej. Ale postępuj, a nie rozważaj, czyli zrób pierwszy krok, żeby wejść w zupełnie nową sytuację egzystencjalną i żeby ona była tak mocna, że można powiedzieć: - palę za sobą mosty.
To jest strasznie trudne wymaganie, a my ciągle dyskutujemy z Ewangelią. Nie da się dyskutować z Panem Bogiem. Dopóki ja nie padnę przed Nim na kolana i powiem, że autentycznie masz rację, ja owszem mam dylematy, mam problemy z wcieleniem w życie Twoich przykazań, ale bardzo chcę iść za Tobą i w związku z tym zrób coś z moim życiem takiego, żebym rzeczywiście zdecydował się. Dopóki tego nie postanowię, to będę udawał. I może dlatego nasze życie jest takie miałkie, że my udajemy, że idziemy za Panem Bogiem. Zawsze sobie zostawimy jakąś tam furtkę, gdyby nam nie wyszło.
XXVII niedziela zwykła (Rdz 2,18-24)To mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem. (Mk 10,2-16) ) Chcąc Go wystawić na próbę, pytali Go, czy wolno mężowi oddalić żonę.
Dwa dzisiejsze czytania, z Księgi Rodzaju i z Ewangelii mówią o sprawach niezmiernie istotnych w życiu człowieka: o małżeństwie, o miłości, ale także o rozwodzie. Mówią o tym, że związek dwojga ludzi może być źródłem piękna, może promieniować na innych, ale także może być źródłem destrukcji i rozkładu. I nie trzeba chyba o tym nikomu przypominać, wystarczy sięgnąć do wiadomości, które są tak bulwersujące, o znęcaniu się rodziców nad swoimi dziećmi, o tym jak bardzo ludzie potrafią sobie dokuczać w czymś tak świętym jak małżeństwo. Dzisiaj wszyscy biją na alarm: socjologowie, psychologowie, politycy.
Sięgnijmy do Ewangelii: Żydzi przychodzą do Jezusa i pytają Go, czy wolno wręczyć żonie list rozwodowy. Zwróćmy uwagę, że nie mówią: - czy żona może wręczyć list rozwodowy? – dlatego, że żona nie mogła tego uczynić... Mąż mógł bezkarnie wręczyć żonie list rozwodowy i po sprawie, natomiast niewiasta nie. Jezus odpowiada w ten sposób: - Na początku tak nie było. To znaczy, że zamiar Boga był zupełnie inny. Co więcej, Jezus mówi, że gdy mężczyzna oddala swoją żonę i łączy się z inną – cudzołoży. I tak samo, gdy żona oddala swojego męża. A więc nie ma już tego, co u Żydów, że tylko mąż mógł oddalić – Jezus również bierze pod uwagę kobietę i zrównuje. Zresztą, tak było od początku: równość niewiasty i mężczyzny w równości powołań. Słyszeliśmy w Księdze Rodzaju, Pan Bóg ustanowił mężczyznę i kobietę – ustanowił tę dialektykę, to wszystko co dokonuje się między nimi. Adam był sam, ustanowił Pan Bóg drugiego człowieka – niewiastę – po to, żeby wyrwać Adama ze swojej samotności. Każdy z nas ma chyba naturalne pragnienie bliskości drugiego człowieka, jest to zupełnie normalne. Mężczyzna dopiero w niewieście odnalazł samego siebie. To jest lustro, w którym się przeglądnął. Wydaje się, że te słowa Jezusa o nierozerwalności małżeństwa są kategoryczne i nie ma tutaj żadnych przypisów w sensie: można oddalić, chyba że w takiej albo innej sytuacji. Nie można!
Twarde, mocne słowa, bo tak było na początku. Ale wiemy, że rzeczywistość jest inna, przebogata. Mianowicie, są tacy ludzie, którzy rozwodzą się, nie rozrywając małżeństwa. Teologowie niektórzy mówią, że jest to tak zwany rozwód serca. Żyją razem pod jednym dachem, a tak naprawdę są osobno. Nie są już jednym ciałem, jednym duchem, jednym umysłem, jednym pragnieniem. Mnóstwo jest takich małżeństw dookoła nas. Znam, wiem, chodzę po kolędzie i czasem wystarczy jeden rzut oka, żeby widzieć, jak bardzo ci ludzie oddalili się od siebie. Mąż który, gdy tylko wróci z pracy, siedzi przed telewizorem i żona, która wykonuje czynności domowe, kompletnie się do siebie nie odzywają. Czy to nie jest rozwód? W pewnym sensie jest to rozwód serca, ci ludzie przestali dbać o siebie. Ktoś może powiedzieć: - No, dobrze, ale czy nie lepiej, żeby oni się rozeszli?! Zamiast się męczyć i męczyć swoje dzieci, dawać zły przykład innym ludziom? Sądzę, że nie! Dlaczego? Dlatego, że nie wiemy, co nas spotka w następnym dniu. Nie wiemy, jakie może być nasze doświadczenie. Może być tak dramatyczne, że rozbije twardość serca jednego ze współmałżonków i zawsze jest szansa, że oni wrócą do siebie. Natomiast, kiedy zrezygnują, kiedy definitywnie zatrzasną drzwi za sobą... tak naprawdę nie ma powrotu!
Jezus niejako sugeruje nam też taką sytuację, żebyśmy się zajęli sytuacją małżeństw chrześcijańskich, które nie są sakramentalne. Istnieje tutaj takie krzywdzące uproszczenie, które czasem można słyszeć z ust ludzi Kościoła, którzy wrzucają wszystkie małżeństwa niesakramentalne do jednego worka. Nie można w ten sposób czynić! Bo rzeczą zgoła inna jest, jeżeli ktoś w prymitywny sposób rozbija małżeństwo z takim zamiarem i zakłada nowe, a czymś innym jest, jeżeli - na przykład – ktoś w niesprawiedliwy sposób został opuszczony przez swojego małżonka i zakłada nowe małżeństwo - oczywiście niesakramentalne, bo Kościół ślubu nie udzieli, rozgrzeszenia ten człowiek nie dostanie. Ale jednocześnie znam takie małżeństwa, które niosą ze sobą ten dramat: wychowują dzieci po katolicku, starają się naprawdę żyć w sposób godny i prawy, są dobrym małżeństwem; elementarna sprawiedliwość nakazuje im pozostanie z tym małżonkiem, z którym nie mogą wziąć ślubu sakramentalnego, bo nie chcą rozbijać tego gniazda, które powtórnie założyli. I zupełnie inaczej należy podchodzić do takich ludzi!
Ja myślę, że w tym dramacie i tęsknocie za jednością z Panem Bogiem, za Eucharystią, za tym, żeby w pełni uczestniczyć we Mszy Świętej, w tęsknocie za tym, żeby wyspowiadać się ze swoich grzechów, już jest zawarta łaska Pana Boga. Kościół nie jest dysponentem łaski, on nie rozdaje jej. Pan Bóg rozdaje łaskę. Ale jednocześnie słowa Jezusa są twarde – tacy ludzie nie będą dopuszczeni do Stołu Pańskiego. Jest to niewątpliwie kara, ale należy na takich ludzi spojrzeć z głębokim miłosierdziem i w jakiś sposób wykazać zrozumienie dla nich. Dlatego, że życie każdego z nas obfituje w grzechy, każdy ma jakieś tam zakręcone sprawy w swoim życiu, węzły, które strasznie trudno rozwiązać. Sądzę, że Pan Bóg z miłosierdziem będzie patrzył na takich ludzi, którzy niosą w swoim życiu ten dramat, pragną Pana Boga, a jednocześnie nie mogą przystąpić do Stołu Pańskiego.
Z drugiej strony, jak mówiłem, są tacy, którzy z premedytacją rozbijają inne małżeństwa i prawdopodobnie Pan Bóg zupełnie inaczej na nich patrzy. Co więcej, znam takie małżeństwa, które wręcz nie są związkami sakramentalnymi i pomagają innym ludziom, którzy mają pokusy do tego, żeby rozbić swoje małżeństwo. Pomagają w tym sensie, że mówią o swojej tragedii w sposób otwarty, głęboko przyznając się do tego, że popełnili w swoim życiu błąd. Można powiedzieć, że błądzić jest rzeczą ludzką. Owszem, ale także pokutować za ten błąd jest rzeczą ludzką. Sądzę, że to też jest funkcja tych małżeństw.
Jeszcze rysuje się jedna sprawa: mianowicie, zapytajmy samych siebie, jak my radzimy innym ludziom, których małżeństwa się rozsypują? Bowiem ja mogę w pewnym sensie wręczać list rozwodowy, pchać tych ludzi, żeby rozbili swoje małżeństwa: „Co się będziesz z nią albo z nim męczyć?” Jak ja reaguję, czy po chrześcijańsku? Czy wręcz jestem złym doradcą, może dlatego, że moje małżeństwo się rozpada i chcę mieć sojuszników w rozpadającym się innym małżeństwie? Nie wiem, to są tylko sugestie, ale wydaje się, że Pan Bóg patrzy z miłosierdziem na to, co my czynimy. Właśnie, ale jak czynimy? Czy rzeczywiście jest w nas głębokie pragnienie pojednania się z Panem Bogiem, czy raczej mamy tylko i wyłącznie pretensje? Bądźmy szczerzy, to Pan Bóg ustanowił małżeństwo i On wyznaczył tutaj reguły gry. Myślę, że głupią rzeczą jest domagać się tego, żeby Pan Bóg naginał Ewangelię do stylu mojego życia. Jesteśmy ludźmi grzesznymi i warto popatrzeć na samych siebie również z tego punktu widzenia, że ta Ewangelia wzywa także do scementowania naszego małżeństwa. Jak ja przyczyniam się do cementowania mojego małżeństwa, czy do cementowania małżeństw, które znam? Czy czasem człowiek, ten trzeci człowiek, nie jest również ziarnem rozpadu? To są wszystko bardzo trudne i delikatne sprawy i nie można stworzyć tutaj jednej, jedynej reguły. Każda sytuacja dramatu ludzkiego domaga się pochylenia nad nim i współczucia, ale jednocześnie są takie sytuacje, gdzie ludzie z premedytacją niszczą samych siebie, innych ludzi i jeszcze domagają się usankcjonowania tej sytuacji przez Ewangelię, przez Pana Boga. Na początku było inaczej – mówi Jezus. A On chce naprawić to nasze błędne, ludzkie postępowanie, wyprostować te wszystkie krzywe ścieżki, po których, niestety, każdy z nas ma tendencje do chodzenia
XXVI niedziela zwykła (Mk 9,38-43.45.47-48) ) Nie zabraniajcie mu (...),
kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami.
Chciałbym się skupić na jednym epizodzie z dzisiejszej Ewangelii, który pomoże nam w oglądaniu spraw, które dzieją się tutaj, dzisiaj, obok nas, a które są bardzo często trudne, przez massmedia zagmatwane i nie wiemy, jak odczytywać te rzeczy. Sytuacja jest taka, że przychodzi do Jezusa Apostoł Jan, bo zobaczył żydowskiego egzorcystę, nieautoryzowanego przez Pana Jezusa, który w imię Jezusa wypędza złe duchy. I Jan mówi: - Zabroń mu! A Jezus mówi, żeby nie zabraniać: „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”.
Dlaczego uważam, że ta scena może być pomocna w rozstrzyganiu wielu spraw? Otóż w naszym życiu społecznym są ludzie, którzy wzbudzają kontrowersje, ale jednocześnie ci ludzie robią dużo dobra. I wydaje mi się, że to jest rozstrzygające. Zobaczmy jaka jest niesamowita szerokość i wolność spojrzenia Jezusa, głęboka tolerancja, a jednocześnie głęboka ksenofobia Apostołów. Są w Kościele tacy ludzie, którzy bardzo podobnie się zachowują – że to, co nie jest ochrzczone, to od razu jest z gruntu rzeczy złe. Nieprawda! Bóg jest autorem dobra, niezależnie czy to dobro robi chrześcijanin, czy ateista, buddysta, czy muzułmanin, i tak dalej. I teraz powracając do tego, co się dzieje w Polsce: bardzo często ze słowami krytyki spotykają się ludzie, którzy robią dużo dobra. Fakt, że czasem głoszą głupie hasła – bo „Róbta, co chceta” jest głupim hasłem – ale jednocześnie chyba tylko człowiek naprawdę ślepy nie dostrzeże, ile dobra przez ręce tego człowieka przechodzi... Jeżeli ktoś potępia go w czambuł, niech to zrobi w stosunku do matki, której dziecka życie uratowało urządzenie zafundowane przez tą akcję. I wydaje mi się, że bardzo ważne jest tutaj rozróżnienie. Owszem, Jezus mówi, żeby nasza mowa była tak-tak, nie-nie – że rozstrzygnięcia moralne powinny być jednoznaczne, ale nigdy nie stosuje tego do konkretnych osób, tylko do konkretnych czynów tych osób. A my mamy bardzo często takie tendencje do potępiania drugiego człowieka, ponieważ coś złego zrobił, a nie chodzi z nami...
Spójrzmy na tą szerokość spojrzenia Pana Jezusa, dostrzeżmy dobro także wśród tych ludzi, którzy nie są chrześcijanami. Co więcej, Jezus wyraźnie wskazuje Apostołowi Janowi, żeby się uczył od tych ludzi. To jest sztuka, to jest pokora chrześcijanina, który potrafi się uczyć dobrych działań od ludzi, którzy nie są związani z Panem Jezusem. Jezus wyraźnie mówi, że w tych ludziach jest już jakiś zalążek życia Bożego. Bo jeżeli rozdziera nas zazdrość, która jest maskowana przez rzekomą wierność zasadom, to bardzo często jest ona przykrywką dla inercji. Łatwo jest przy herbacie krytykować kogoś... natomiast zróbmy to dobro – powtórzmy, powielmy – które ten człowiek właśnie robi.
Jest takie twierdzenie w Ewangelii świętego Mateusza, które pozornie brzmi sprzecznie do tego, które usłyszeliśmy. Jezus w dzisiejszej Ewangelii mówi: - „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, jest z nami”. W Ewangelii Mateusza ujmuje to troszeczkę inaczej: - „Kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. Kto jest przeciwko Mnie, ten jest przeciwko Królestwu Bożemu.” Co to znaczy, czyżby sprzeczność? Otóż nie! To pierwsze zdanie tyczy się ludzi, którzy są poza Kościołem. Jezus mówi: „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, jest z nami”. To drugie zaś tyczy się ludzi, którzy są w Kościele, którzy mienią się być chrześcijanami. Święty Augustyn podsumował to wszystko fantastycznym stwierdzeniem: ""Kościół ma swoich przyjaciół pośród swoich wrogów i swoich wrogów pośród swoich przyjaciół"."
Oby nie było tak z nami, że rozdając ciosy innym ludziom, którzy być może są kontrowersyjni, ale robią dużo dobra, jednocześnie sami nic nie robimy, pozostając w inercji, a nasze chrześcijaństwo wyraża się tylko tym, że się jakoś tam identyfikujemy z Kościołem. Wiara to nie jest tylko wyznawanie Jezusa Chrystusa, ale także konkretne uczynki.
XXV niedziela zwykła (Mk 9,30-37) ) "Jeśli ktoś chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich".
/fragm./
Chciałbym parę słów powiedzieć o dzisiejszej niewesołej Ewangelii i rzucić ją na szerszy kontekst. Gdybyśmy sięgnęli do tego dziewiątego rozdziału Ewangelii świętego Marka, to okazałoby się, że ta scena jest umieszczona bezpośrednio po tym, jak Apostołowie zeszli z Panem Jezusem z góry Tabor, gdzie widzieli Go przemienionego, gdzie pokazał się jako Bóg. Zeszli na dół, otoczyli ich ludzie, Jezus uzdrawiał i chciał im powiedzieć, co ich czeka – to była tak zwana druga zapowiedź Męki - co będzie z Nim, Synem Bożym, ich Mistrzem, któremu zaufali. I ofiaruje im tę tajemnicę – zwróćmy uwagę, że idą sami, nikt im nie towarzyszy, Jezus zawierza im największą tajemnicę, a oni ... rozprawiają o tym, kto z nich jest największy... Z ludzkiego punktu widzenia porażająca klęska.
Jezus mówi wtedy, że jeżeli ktoś z nas chce być największy, to niech będzie sługą. Niech pozbawi sam siebie tych żądz, które nim targają – żeby być pierwszym, najlepszym – niech przestanie uczestniczyć w tym wyścigu szczurów, który nam serwują dookoła. I to jest najprostsza recepta na szczęście człowieka. Przywołuje dziecko i mówi, że do takich należy Królestwo Niebieskie. Nie chodzi tutaj, rzecz jasna o zdziecinnienie i infantylizm, chodzi o to, żeby stać się jak dziecko, a nie powrócić do swojego dzieciństwa. A dziecko żyje bez maski - zwróćmy uwagę, jak bardzo często dziecięce spojrzenie wprowadza człowieka dorosłego w zakłopotanie. Dlatego, że jest w nim czysta szczerość, tam nie ma podstępu – przynajmniej u tych dzieci, które jeszcze nie odebrały nauki, jak się rozpychać w tym świecie – nauki, która niestety bardzo często płynie od swoich rodziców.
Jezus mówi o tym, żebyśmy żyli bez maski. Wydaje nam się to we współczesnym świecie potwornie trudne i rzeczywiście jest trudne. I znowu, jest to jedyna recepta, ażeby uratować swoje człowieczeństwo, aby nie skarłowacieć w sensie moralnym i duchowym, bo niestety, coraz więcej we współczesnym świecie jest takich ludzkich kadłubków duchowych, którzy wędrują przez ten świat zalęknieni w mrowisku różnych koterii. Natomiast Jezus namawia nas do tego, żebyśmy się odważyli. I oczywiście, że ta droga wiedzie w pewnym sensie na krzyż, ale krzyż nie kończy się śmiercią, tylko Zmartwychwstaniem.
XXIV niedziela zwykła (Mk 8, 27-35) - Zgromił Piotra słowami: "Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku”.
Dlaczego św. Piotr zasłużył na taką reprymendę: - ”Zejdź mi z oczu, szatanie”? Myślę, że można wymienić przynajmniej kilka spraw.
Pierwsza rzecz, ewidentna, to jest to, że odrzuca krzyż, że poucza Jezusa o tym, że krzyż jest niepotrzebny, że cierpienie jest niepotrzebne. Wydaje się, że w każdym z nas jest taka tendencja maksymalnego oczyszczania swojego życia ze wszystkich trudności, ale okazuje się, że one mogą być inspirujące, że cierpienie jest komponentem miłości i nie da się go od miłości odłączyć. To jest zupełnie naturalne - jeżeli kogoś pokocham, to jestem w stanie złożyć ze swojego życia, albo z jakiejś części swojego życia, ofiarę. A ta ofiara nieuchronnie łączy się z cierpieniem. Miłość i cierpienie idą w parze i to jest zupełnie naturalne. Natomiast ta tendencja, która jest u świętego Piotra, jest także w sercu każdego człowieka i to chyba świadczy też o naszym braku przemiany, o tym, że jeszcze nie doświadczyliśmy śmierci i Zmartwychwstania.
Druga rzecz – wydaje się, że święty Piotr zachłysnął się pochwałą Jezusa, że nagle uwierzył w to, że ponieważ trafnie odpowiedział, to może odpowiadać na następne pytanie i teraz w zasadzie wszystko będzie trafne. Zachłysnął się sukcesem. To też jest niezwykle niebezpieczne. Jeżeli człowiek odnosi sukces, czy zyskuje pochwałę z ust na przykład jak w tym wypadku Jezusa, to jest to w stanie zawrócić mu w głowie. Tacy jesteśmy słabi. I wydaje nam się, że jesteśmy ekspertami od wszystkiego. Niestety życie boleśnie pokazuje, że tak nie jest.
I wreszcie trzecia sprawa, też niezwykle istotna. Wydaje się, że święty Piotr nagle poczuł, że jego wiara jest lepsza od wiary innych Apostołów. A świadczy o tym chociażby ta scena z ostatniej wieczerzy, kiedy tak mocno uwierzył, że kocha Chrystusa i jest w stanie złożyć za Niego ofiarę, że mówi: - ”Chociażby Cię wszyscy opuścili, to ja Cię nie opuszczę!” I wtedy dostaje od Jezusa te trudne, przykre, ale prawdziwe słowa, że trzy razy się Go zaprze i tak się też dzieje.
Te wszystkie rzeczy, które wymieniłem, są obecne w naszym życiu. I warto pamiętać o tym, że są takie sprawy, w których nigdy nie będziemy mocni i zawsze się będziemy musieli doskonalić i zawsze będziemy musieli pamiętać o naszej słabości, żeby nam sukces nie zawrócił w głowie. Warto o tym pamiętać, dlatego, że słowa Ewangelii są niezwykle bliskie życiu, mimo, że w pierwszym odczytaniu mogą się wydawać takie abstrakcyjne.
XXIII niedziela zwykła (Mk 7, 31-37) )Westchnął i rzekł do niego: "Effatha", to znaczy: Otwórz się..
Jest takie zdanie w Listach Św. Pawła, które w bardzo głęboki sposób określa powołanie każdego chrześcijanina bez wyjątku. Święty Paweł wprawdzie mówi o sobie, ale jest to zadanie dla każdego z nas. Zdanie to brzmi w ten sposób: - ""Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus". Powołaniem każdego z nas jest naśladowanie Jezusa Chrystusa - powrót do źródła, z którego wyszliśmy, w tym źródle możemy odnaleźć prawdziwe swoje oblicze bez masek, bez zakamuflowań i bez zahamowań itd. Można by spytać: - Co to znaczy naśladować Pana Jezusa? Myślę, że dosyć prostą drogą jest pamięć o rożnego rodzaju perykopach ewangelicznych, które słyszymy i próba przeszczepienia ich do swojego życia.
Dzisiaj mamy Ewangelię o uzdrowieniu człowieka głuchoniemego. Spróbujmy właśnie podążyć tym śladem i zobaczyć jak ja mogę naśladować poszczególne postacie z tego wydarzenia. Najpierw garść faktów historycznych, otóż Jezus przemierza Dekapol, to była północna Palestyna, związek dziesięciu miast-kolonii greckich. Grecy na ogół zakładali kolonie, nie mieli takich pretensji do zakładania olbrzymiego państwa, jak Rzymianie - kolonizowali i na tym poprzestawali. A więc był to kraj z punktu widzenia Żydów pogański. Jezus już raz gościł w Gerazie i tam uzdrowił chorego, opętanego człowieka, złe duchy poszły w świnie, a świnie uciekły nad urwisty brzeg i się potopiły. Tamtejsi mieszkańcy wyprosili Jezusa z granic miasta - bali się następnych strat, gdy być może Jezus zechce następnego człowieka uzdrawiać w tak kosztowny dla nich sposób.
Dzisiaj Jezus przebywa wśród tych samych ludzi. Zaczepiają Go inni przyprowadzając głuchoniemego człowieka. Przede wszystkim Jezus jest rabinem żydowskim, a przystęp do rabbiego był bardzo trudny. W związku z tym, skoro z taką łatwością ci ludzi podeszli, to znaczy, że w Jezusie było coś, co zachęcało, żeby przyjść, zapytać, porozmawiać. I oto pierwsze moje zadanie - czy we mnie jest coś takiego? Czy raczej nie jest tak, że ludzie, gdy mnie widzą, obchodzą mnie dużym łukiem? Oczywiście, ja broniąc siebie, mogę powiedzieć, że świat jest podły, zły, trzeba się dystansować od innych i tak dalej i tak dalej. A może... to ja jestem taki?! Że wzbudzam lęk, niechęć u innych ludzi? I to jest pierwsza rzecz w naśladowaniu Chrystusa - spróbować być otwartym, otwartym na innych ludzi, nie tworzyć sztucznych dystansów, takich, jak to św. Jakub opowiada w swoim Liście - mianowicie inaczej zupełnie podchodzi się do człowieka zamożnego, a inaczej do biedaka. I wstyd przyznać, ale każdy z nas ma takie wydarzenia w swoim życiu, że zupełnie inaczej traktuje nędzarza, który natrętnie narzuca się swoją nędzą od człowieka, który jest zamożny. A więc otwartość.
Dalej, zwróćmy uwagę, że ten głuchoniemy został przyprowadzony przez innych ludzi - a więc przyjaźń. Dawniej nie było opieki społecznej, człowiek mógł liczyć tylko na przyjaciół. A tu było kalectwo. Kalectwo, to jest zerwanie pewnych więzów ze światem, utrata dróg komunikacyjnych. Tacy ludzie byli z reguły ludźmi z marginesu, o ile nie mieli przyjaciół. Pytanie znowu do mnie: - Czy ja mam takich przyjaciół? Czy mam przyjaciół, którzy są przy mnie w biedzie? Czy te moje przyjaźnie - nazywane tak przeze mnie szumnie - opierają się po prostu zwyczajnie na wspólnych interesach finansowych, czy innych...? Czy rzeczywiście mam takich ludzi? Bo skoro nie mam, to znowu, może przyczyna być we mnie.
Jezus bierze tego człowieka i oddziela od tłumu, wykonuje szereg gestów, w wyniku czego ten człowiek odzyskuje słuch i mowę. Otóż, tu jest następna wskazówka dla nas. My bardzo często oceniamy ludzi jako dziwnych i nie potrafimy ich zrozumieć. A czy zadaliśmy sobie tyle trudu, co Jezus, żeby skomunikować się z nimi na tym poziomie, na którym ta komunikacja jest możliwa? Zwróćmy uwagę, ten człowiek jest głuchoniemy i dlatego Jezus stosuje dotyk. Przede wszystkim trzeba go wyłowić z tłumu, a w nas jest lęk przed takimi ludźmi. Lęk przed ludźmi dziwnymi, przez nas niezrozumiałymi i w związku z tym budujemy bariery - po to, żeby tak zbyt blisko nie przychodzili, zapominając o tym, że być może, wysiłek włożony w zrozumienie sytuacji takiego człowieka kiedyś zaowocuje w naszym życiu. Przecież prędzej, czy później, będziemy ludźmi starymi, a więc troszeczkę zejdziemy na margines. I co wtedy? Ludzie, którzy bronili dostępu do samego siebie, a teraz są starzy, dokładnie pamiętają to, co robili z innymi ludźmi. I zamykają się jeszcze bardziej w sobie. Może starość jest tak nieznośna poprzez to, że to ja się zamykam na innych, ponieważ pamiętam, co robiłem, gdy byłem jeszcze w pełni sił...
Jak jest z nami? Czy ja potrafię wejść na tą płaszczyznę komunikacji, do której zdolny jest mój bliźni, dokładnie tak samo jak Jezus? I wtedy, jeżeli to potrafię, dokonuję cudów. Sam Chrystus powiedział, że jeżeli będziemy tego pragnęli i jeżeli będzie w nas Duch Święty, będziemy mogli dokonywać takich rzeczy, jak On dokonuje. Ile we mnie jest postawy Chrystusowej? Może warto sobie pozdawać to pytanie. Czy jest we mnie otwartość? Czy każdy człowiek bez lęku może do mnie podejść? Czy umiem znaleźć drogę do tych wszystkich dziwnych ludzi, którzy mnie otaczają? A może to ja jestem dziwak i dlatego mnie unikają? To jest to naśladowanie Chrystusa, że ja biorę tą perykopę ewangeliczną, ona staje się integralną częścią mnie i zaczyna we mnie żyć. Zaczyna zadawać, no niestety, krępujące pytania, na które szczerze muszę sobie odpowiedzieć.
XXII niedziela zwykła (Mk 7, 1-8a. 14-15. 21-23) ) Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota.
Dzisiejsza Ewangelia jest niezmiernie ważna, szczególnie w takich sytuacjach, kiedy w obronie naszej grzeszności wytaczamy argumenty typu: że inni tak robią, że naciski z zewnątrz powodują, że tak, a nie inaczej zachowaliśmy się. Otóż Jezus brutalnie wytrąca nam tę broń z ręki, mówi w ten sposób: z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże ... i tak dalej - tutaj wymienia trzynaście takich paskudnych owoców wnętrza ludzkiego, z ludzkiego serca.
I dodaje, że nic co z zewnątrz przychodzi na człowieka, a więc ani żadna presja, ani sytuacja, ani to, że inni tak postępują absolutnie mnie nie rozgrzesza. My kochamy tego typu usprawiedliwienia, mówimy: - No, na moim miejscu pewnie tak samo byś postąpił... owszem, Ewangelia piękne rzeczy proponuje, ale życie, kochany, jest życiem”. Jezus wyraźnie mówi, że nic nas nie usprawiedliwia. Ktoś może ripostować, że człowiek jest grzeszny... Odpowiadam: - Tak, ale Bóg jest lekarstwem na grzech.
Mamy dwie drogi wyboru: albo będziemy się posługiwali takim bezbożnym, grzesznym auto-rozgrzeszeniem naszych ciemnych stron, ciemnych decyzji, albo udamy się do Pana Boga, do Lekarza, żeby nas wyleczył. Można zaryzykować paradoksalne twierdzenie, że grzech indywidualny każdego człowieka jest szansą do głębokiego spotkania z Panem Bogiem. To jest tajemnica poliszynela, że teologia moralna mówi, iż każdy grzech odpowiada pewnej cnocie, każda cnota odpowiada pewnemu grzechowi. One są umieszczone na antypodach. Czyli innymi słowy, z największej grzeszności w moim życiu, ja przy pomocy Jezusa mogę być wyciągnięty, gdy tylko zechcę nawiązać z Nim kontakt. Gdy będę korzystał z auto-rozgrzeszenia - z takiej duchowej autoterapii - wtedy będę się coraz głębiej zasklepiał w samym sobie i nie ma dla mnie ratunku.
Co więcej, moja grzeszność jest szansą na zobaczenie swojego indywidualnego oblicza. W momencie kiedy posługuję się usprawiedliwieniami, takimi jak że to inni ludzie, że to sytuacja, że to sytuacja w kraju, że to inni mnie do tego zmusili, że taki jestem słabiutki - sytuuję się w tej beztwarzowej magmie ludzkiej, która krzyczy tylko usprawiedliwienia. Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli: ja absolutnie nie potępiam tych ludzi, nie mam do tego żadnego prawa, sam też się niejednokrotnie zaliczam do takich, którzy usprawiedliwiają samego siebie. Ale pamiętajmy, że tylko przyjrzenie się swojemu grzechowi i wyciągnięcie ręki do Pana Boga nadaje mojej twarzy indywidualność. Pan Bóg przez to dociera do mnie. Gdybym tylko zechciał nie ukrywać się i nie usprawiedliwiać, lecz pokazać się.
I jeszcze jedna rzecz, nie wszyscy mamy takie predyspozycje, dlatego Jezus na innym miejscu mówi: - “Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie”. Jeżeli ja jestem zdolny do refleksji nad swoim postępowaniem, jeżeli Pan Bóg obdarzył mnie inteligencją i mogę zgłębić te pokrętne ścieżki moich usprawiedliwień - ale nie chcę - to jestem właśnie w sytuacji człowieka, któremu wiele dano, ale też wiele od niego wymagać się będzie.
Warto zapamiętać, żebyśmy tropili w sobie i odrzucali tego typu usprawiedliwienia: ”inni”, “sytuacja”,”zmuszono mnie”, ”sytuacja w kraju”, bo to nieprawda- nic, co przychodzi z zewnątrz mnie nie zanieczyszcza, ale to, co wychodzi z mojego serca. Jeżeli otworzę się na Pana Boga w swojej grzeszności, wtedy On mi nada prawdziwe oblicze, wtedy będę naprawdę wiedział, jaki jestem. A jest to trudna droga, jeżeli ją zacznę, niejednokrotnie będę zmuszony do tego, żeby iść pod prąd. Pod prąd opinii ludzkiej, pod prąd modom, które obowiązują i tak dalej, ale jest to jedyna droga do odnalezienia samego siebie. W innym wypadku będę- jak to powiedział ksiądz Tischner: “człowiekiem z kryjówki”, zasklepionym w samym sobie, który kryje się jak zwierzątka w norkach i zanim wydobędzie się na powierzchnię, to nerwowo się rozgląda.
XXI niedziela zwykła (Joz 24,1-2a.15-17.18b) Rozstrzygnijcie dziś, komu służyć chcecie. (J 6,54.60-69) ) Czyż i wy chcecie odejść? Odpowiedział Mu Szymon Piotr:
Panie, do kogóż pójdziemy?
Od trzech tygodni czytamy kluczowy rozdział z Ewangelii świętego Jana mówiący o Eucharystii – Jezus mówi, że nie ma zbawienia poza spożywaniem Jego Ciała i piciem Jego Krwi. Uczniowie i inni ludzie, którzy wnikliwie Go słuchają, odchodzą ponieważ nie rozumieją. Zostaje tylko garstka uczniów, a Jezus zadaje tym dwunastu pytanie: ”Czyż i wy chcecie odejść?” w takim sensie, że jeżeli naprawdę chcecie ... to możecie odejść. Święty Piotr zabiera głos: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego, a myśmy uwierzyli i poznali.” W tym wyznaniu Piotra jest pewna nuta takiego smutku i niezrozumienia. On też nic nie pojmuje. Można by to przetłumaczyć na takie słowa: - Panie, ja wierzę w to, co mówisz, wierzę, że mi chcesz objawić prawdę, ale sensu tego nie dotykam, on jest poza mną, ale pomimo wszystko wierzę ze względu na Twój autorytet. Mamy tu dwie rzeczy: zawierzenie i autorytet.
Są w naszym życiu takie punkty węzłowe, poza którymi nie ma już nic do wytłumaczenia i Jezus powołuje się na taki punkt - swoją mękę i śmierć. Zwróćmy uwagę, że Chrystus podczas męki przestał z kimkolwiek dialogować. Nie miał już nic do powiedzenia i do wyjaśniania. I to nie jest tylko kwestia Ewangelii i tej konkretnej chwili. To jest sytuacja, która dotyka nas tutaj i teraz obecnie. Święty Tomasz z Akwinu świetnie to ujął w taką łacińską sentencję: A posse ad esse non valet illatio – to znaczy: nie ma płynnego i bezpiecznego przejścia od myślenia, od rozstrzygnięcia, do rzeczywistości. Między myśleniem, a rzeczywistością jest czyn, jest podjęcie decyzji. A ten czyn zawsze zanurzony jest w ciemności. Chociaż byśmy nie wiem jak rozważali różnego rodzaju sytuacje, analizowali istotne egzystencjonalne przypadki różnych ludzi, to i tak decyzję będziemy podejmowali sami, w ciemności i będzie ona zanurzona wyłącznie w naszej wierze i oparta na autorytecie - czy tego chcemy, czy nie chcemy.
Znam bardzo wielu inteligentnych ludzi, których każda rozmowa obraca się wokół Ewangelii, a nie potrafią oni podjąć decyzji, ponieważ łudzą się, że kiedyś zajdzie taka sytuacja, że będą mieli wszelkie dane ku temu, żeby tę decyzję podjąć. Otóż nie, ta sytuacja nigdy nie zajdzie! A Jezus dzisiaj zrywa tą maskę złudzenia i mówi, że jest zgorszeniem dla ludzi, także dla chrześcijan. Ponieważ ja muszę podejmować decyzję w ciemności, ja muszę się opowiedzieć nie mając wystarczającej liczby danych - to ode mnie zależy. I prędzej czy później trafimy w naszym życiu na takie rzeczy i nie chodzi tu tylko i wyłącznie o teologię i wiarę, ale także chodzi o wybory etyczne: gdy nie będę pewien, ale będę wiedział, kiedy skrewię, kiedy się wycofam, kiedy zdezerteruję.
Warto się przygotować na takie sytuacje i warto pamiętać, że jest taka ciemność, poza którą jest prawdziwe światło, ale jest też takie fałszywe światło, poza którym jest prawdziwa ciemność. My często stajemy wobec takich sytuacji, obyśmy ich nie przegapili i w nieskończoność nie odkładali momentu decyzji, bo może on później nie nadejść. Są tacy ludzie, którzy w nieskończoność odkładają spowiedź – jeszcze będą mieli czas, w nieskończoność odkładają decyzję o swoim nawróceniu, czy decyzje dotyczące jakiś spraw etycznych. Otóż będą odkładali do końca życia, jeżeli nie potrafią się - jak Piotr dzisiaj - rzucić w ciemność. To o tym mówi nam dzisiejsza Ewangelia. Nie ma płynnego przejścia od naszego myślenia, od naszej konstrukcji myślowej do rzeczywistości. Tu musi być decyzja, która jest podejmowana bez jasności, w ciemności – oparta jedynie na autorytecie Jezusa. Obyśmy nie przegapili w naszym życiu takich momentów, gdy nadejdzie ten dzień, kiedy już nic nie będzie można wytłumaczyć, ale trzeba będzie koniecznie podjąć decyzję. A jeżeli się jej nie podejmie, to się opowie także przeciwko Bogu.
XX niedziela zwykła (J 6,51-58) - "Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba.
Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki."
Każdy z nas jest wyspą. Tomasz Merton zatytułował swoją książkę „Nikt nie jest samotną wyspą” ... ale jednak jest wyspą - nie będziemy mieli zupełnej, totalnej integracji z drugim człowiekiem. Możemy ją mieć tu na ziemi tylko z Bogiem. A że jest to tajemnica i Pan Bóg nic nie wyjaśnia, to widzieliśmy w dzisiejszym czytaniu z Ewangelii świętego Jana. Ten radykalizm, z którym Jezus mówi o spożywaniu swojego Ciała - i dokładnie nic nie wyjaśnia, nie daje żadnego wyjaśnienia, mówi o konsumpcji, o zjadaniu – powoduje, że większość odchodzi.
I to jest próba naszej wiary. Albo wierzymy, że Słowo stało się Ciałem i ja Je spożywam tutaj podczas Komunii, w wyniku czego Bóg ogarnia mnie sobą, albo będzie to dla mnie śmieszne, dziwne, jakaś dziwna mitologia i magia. Musimy odłożyć na bok nasz rozum i przyjąć to całym sercem, to co wyraził święty Piotr: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali”.
Jeżeli odrzucamy Pana Boga, to jest tak, jak z każdym historycznym odrzuceniem. Im bardziej znika Sacrum ze świata, tym bardziej wszystko tym sacrum – z małej litery – może się stać. Rewolucja francuska odrzuciła Pana Boga i natychmiast bogiem stał się rozum, a jego najlepszym narzędziem gilotyna. Do czego doprowadza, jeżeli odrzucamy Pana Boga? Umysł staje się bogiem, albo potęga staje się bogiem, albo moja dominacja nad drugim człowiekiem.
Alternatywa jest taka: albo ja będę spożywał Ciało Syna Człowieczego, albo będziemy pożerali siebie nawzajem.
XIX niedziela zwykła (1 Krl 19,4-8))”Eliasz mocą tego pożywienia szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy aż do Bożej góry Horeb.” (J 6,41-51) „Jezus rzekł im w odpowiedzi: Nie szemrajcie między sobą!”
Chciałbym skupić się na jednym słowie z dzisiejszej Ewangelii. Słowo to brzmi: ”szemrać”.
Jezus mówi do Żydów, którzy powątpiewali w to, że jest Chlebem, który zstąpił z Nieba: - „Nie szemrajcie między sobą!” Co to znaczy szemranie? To oznacza wyrażanie swoich wątpliwości w stosunku do Pana Boga. Każdy człowiek ma takie tendencje, żeby zawrzeć rzeczywistość w swoim umyśle – nie lubimy tajemnicy, chcemy ją oswoić, wszystko wyjaśnić i dopiero wtedy będziemy działali, dopiero wtedy będziemy podejmowali decyzje, kiedy jasna droga będzie wynikiem tego rozumowania. Ale z drugiej strony wiemy, że w życiu tak nie jest, że często musimy – albo powinniśmy – podejmować decyzję w oparciu o bardzo kruchutkie przesłanki. I można by porównać tych Żydów, którzy szemrali przeciwko Panu Jezusowi – mimo, że widzieli cuda, które dokonał, dzień wcześniej rozmnożył chleb dla iluś tam tysięcy ludzi, to nadal mu nie wierzyli. Możemy porównać tą sytuację z sytuacją proroka Eliasza. To był też człowiek, który na swojej własnej skórze doświadczył cudów, był jedynym wiernym wówczas prorokiem w Izraelu, stoczył krwawy bój z innymi prorokami, był ścigany przez krwiożerczą niewiastę, królową Jezebel, która zagięła parol na jego życie.
Dzisiaj widzimy go w sytuacji dołka psychicznego... co tam dołka, on jest a granicy rozpaczy. Wyszedł jeden dzień drogi na pustynię i mówi do Boga, że chce umrzeć, że ma dosyć tego wszystkiego. Wprawdzie widział cuda Boże, ale naprawdę to już przekracza jego ludzkie siły. Eliasz zasypia. To jest charakterystyczne, często jak mamy problemy, uciekamy w sen – jeżeli życie nas osacza, uciekamy od naszych problemów. Anioł go szturchnął, obudził i powiedział, żeby się posilił. Jedzenie to podpłomyk i dzban wody. Eliasz zjadł i znowu popadł w sen. Po chwili Anioł znowu go budzi i mówi: - Idź do świętej Góry Horeb. To jest czterdzieści dni i czterdzieści nocy drogi. Pożywienia nie ma, bo to jest pustynia. I teraz wyobraźmy sobie Eliasza, który szemrze, a ma ku temu wszelkie dane. Wydaje mu się, że Pan Bóg go opuścił, jest rozbity psychicznie, na granicy rozpaczy, ścigają go ludzie i dybią na jego życie, ma dosyć tej funkcji prorockiej. Do jakichkolwiek drzwi by się nie udał, to okazuje się, że za tymi drzwiami jest czeluść... Ale Eliasz nie szemrze. A mógłby tak usiąść i powiedzieć: - Aniele Boży, czego ty ode mnie wymagasz? O tym mizernym śniadanku, składającym się z podpłomyka i wody, ja mam iść czterdzieści dni i czterdzieści nocy? Przecież nawet gdybym tutaj przeleżał, oszczędzając energię, to i tak bym umarł! A Eliasz mimo wszystko idzie...
Do czego zmierzam? Mianowicie, że nigdy nie mamy takiej luksusowej sytuacji, żebyśmy podejmowali decyzje, dotyczące wiary, dotyczące ważnych spraw egzystencjalnych, w oparciu o stuprocentowo pewne dane. To niestety w życiu się nie zdarza. Jak powiedział mój znajomy, psychiatra: - Tylko psychopata ma stuprocentową pewność! I tak rzeczywiście jest, osobowość psychopatyczna wszystko wie, natomiast normalny człowiek ma wątpliwości i nigdy tych wątpliwości nie rozstrzygnie. Nawet jeżeli odpowiemy sobie na jedno, drugie, trzecie czy czwarte pytanie, to i tak te pytania zrodzą sto następnych. Co więc mamy czynić? A rób to, co ci Pan Bóg mówi. Przekrocz tę barierę od myślenia, od deliberowania, roztrząsania, filozofowania na temat zdolności, czy ich braku, na temat ludzi, czy spraw, które cię osaczają i przejdź do działania. Zaryzykuj, tak jak Eliasz. Nie szemrz, bo to do prowadzi tylko i wyłącznie do zwątpienia.
Ostatnio mam ciągle w głowie parę ludzi, których spotkałem niedawno. On, emerytowany inżynier, lat około sześćdziesięciu, żona – nie wiem, co robi. Mogliby zażywać wywczasów - zasłużona emerytura, prawdopodobnie dobrze zarabiali. A założyli rodzinny dom dziecka. Mają już filię tego domu. Tak sobie wyobrażam ten impuls, który był wewnątrz nich, który kazał im to zrobić. Czy oni nie mieli wątpliwości? Czy mieli jakieś olbrzymie dary Boże, zasoby finansowe? Okazuje się, że nie. Gdy opowiadali mi o problemach, które mieli ze swoimi dziećmi, to okazuje się, że życie naprawdę bywa bogatsze od niejednego horroru filmowego. A mimo wszystko ci ludzie podjęli to zadanie – nie szemrali! Anioł ich „szturchnął”, mieli wewnętrzny impuls i prawdopodobnie nie rozważali, czy starczy im środków, czy spotkają wspaniałych ludzi na swojej drodze... tylko poszli i to zrobili. I tak jest z nami. Jeżeli będziemy siedzieli i rozpaczali i szemrali i rozstrzygali i deliberowali, to naprawdę nic nie zrobimy. Każdy człowiek, który stoi przed jakimś zadaniem, zna to uczucie strachu i lęku, że ma za mało sił. I wie, że musi zrobić pierwszy krok. Jeżeli rzeczywiście z sercem do tego podejdzie, to na pewno mu to wyjdzie. Natomiast jeżeli będzie czekał, aż zdobędzie stuprocentową pewność, to nic z tego nie wyjdzie. I my możemy tak czekać, aż do śmierci. Są tacy ludzie, którzy właśnie w ten sposób rozstrzygają sprawy i wątpliwości w swojej wierze. Ciągle zadają sobie pytania i nigdy nie potrafią zrobić tego kroku w ciemność. A to jest oczywiste, że musimy to uczynić.
Kiedyś z tego miejsca cytowałem jeden wiersz, który wspaniale opisuje tą dzisiejszą sytuację. Pozwolę sobie go jeszcze raz przypomnieć. Robię to dlatego, że ten wiersz ujmuje to, co chce nam powiedzieć Ewangelia i Eliasz w takich bardzo syntetycznych i wspaniałych zdaniach. Autorka, Emily Dickinson mówi tak:
Nie znamy własnej wysokości,
Póki nie każą nam powstać
Wówczas, gdy wiernie plan spełniamy,
Nieba sięgamy wzrostem.
Heroizm w pieśniach sławiony
Byłby naszą normalną naturą,
Gdybyśmy miar nie wypaczali
Z lęku przed królewską posturą.
Bóg każe nam powstać, my sami z siebie nie mamy sił i musimy iść w ciemność, wiernie wypełniać plan. Wtedy naprawdę doświadczymy, że postura gatunku Homo sapiens może być posturą królewską. Ale musimy zrobić ten krok, to należy wyłącznie do nas. Pan Bóg nas nie będzie pchał. I jest to często krok w ciemność.
XVIII niedziela zwykła (Wj 16,2-4.12-15) - To jest chleb, który daje wam Pan na pokarm.” . (J 6,24-35) - „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął;
a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie.”
Czytania dzisiejsze można ująć w kilka słów: nienasycenie, pragnienie, głód. Nie tylko czytania, ale w ten sposób można zdefiniować życie każdego człowieka. Jesteśmy wiecznie nienasyceni, i to jest normalne i zupełnie naturalne. Natomiast Jezus przestrzega nas przed tym, żeby to nasze ludzkie nienasycenie nie zdominowało całkowicie naszego życia. Ciągłe łaknienie i nienasycenie to sytuacja normalna, ale ja mogę doprowadzić ją do nienormalności. Dzisiejsi bohaterowie, Izraelici na pustyni, także łaknęli. Pan Bóg zesłał im mannę, a oni śnili o garnkach pełnych mięsa i cebuli, o nasyceniu, jakie mieli w Egipcie. Manna na pustyni szybko im się znudziła i już pragnęli czegoś innego. Wieczne niezadowolenie towarzyszy nienasyceniu – ciągle nie mam pełnej satysfakcji: z drugiego człowieka, z rzeczy, które posiadam, z sytuacji, które mnie spotykają, z pracy nie mam satysfakcji, bez pracy też nie mam satysfakcji.
Nie ma rzeczy i sytuacji bez przyczyny. Skoro jest w nas takie łaknienie, to znaczy, że gdzieś musi nastąpić zaspokojenie. I Jezus właśnie o tym dzisiaj mówi, że jest chlebem, pokarmem, który zaspokoi nasze pragnienia. Może nie tak, jak to sobie wyobrażamy, ale dzięki spożywaniu tego pokarmu - tego chleba, który zaraz tu na ołtarzu stanie się Ciałem Jezusa Chrystusa – będziemy kiedyś nasyceni. Nie obiecuje nam przedłużania naszego szczęścia i naszego wieku w nieskończoność, ale obiecuje nam to finalne nasycenie.
Jednocześnie przestrzega nas, żebyśmy w tym życiu nie kierowali się wyłącznie pragnieniem zaspokojenia naszych potrzeb, bo to nas doprowadzi na manowce. Jest taka niesamowita scena w Starym Testamencie, a bohaterami jej są Abraham i Lot, jego bratanek. Gdy ich pasterze zaczęli się kłócić, Abraham podejmuje dwie decyzje. Pierwszą decyzję - o rozstaniu. Drugą – każe Lotowi wybrać w którym kierunku pójdzie. Abraham jest ojcem zawierzenia, ojcem wiary i zaufania do Pana Boga. Lot, rozejrzawszy się wybiera żyzną krainę – on ocenia wyłącznie przez pryzmat ludzkiego zaspokojenia i nasycenia – wybiera okolice Sodomy i Gomory. Wiemy jaki jest tego finał: to, co jego oczom wydawało się nasyceniem, okazało się tragedią, bo trafił w miejsce, w którym ludzi z nasycenia mieli coraz bardziej idiotyczne pomysły. Abraham zaś kierując się regułami Pana Boga poszedł na pustynię, ufając Bogu, że to, co zostało mu dane, rzeczywiście rozkwitnie.
Dzisiaj Jezus nam mówi: - szukajcie przede wszystkim tego nasycenia, które Ja wam chcę dać. Jeżeli nie będzie to dominowało w naszym życiu, to nieustannie będziemy zgorzkniali, nieustannie będziemy narzekali na to nienasycenie, którego nie sposób zdobyć w tym życiu. Jeżeli będziemy się sycili tym Chlebem z Nieba i nieustannie odnawiali siebie, nieustannie – jak mówi święty Paweł - zzuwali z siebie starego człowieka ( a każda sytuacja życiowa jest do tego dobra), wtedy naprawdę osiągniemy pokój i nasycenie. Nie całkowicie, ale częściowo, może to być moim udziałem już tego życia tu na ziemi. Jeżeli zaś będziemy się posiłkowali tylko i wyłącznie naszymi kalkulacjami, to nieustannie będziemy nienasyceni i w nienasyceniu będziemy niszczyli także innych ludzi, a w konsekwencji również swoje własne życie.
XV niedziela zwykła (Mk 6, 7-13) Posłanie Apostołów
Pozornie nieważna informacja w tej dzisiejszej Ewangelii się przewija, mianowicie, że Pan Jezus wysyła Apostołów po dwóch. Dlaczego akurat po dwóch?
Gdy sięgniemy do Księgi Rodzaju, to Pan Bóg mówi, że niedobrze, żeby człowiek był sam i stwarza mu drugiego człowieka. W sercu każdego z nas istotną rzeczą jest relacja, relacja do drugiego człowieka. Wystarczy rozejrzeć się uważnie, by zauważyć, że człowiek bez drugiego człowieka, w którym przegląda się i w którym może korygować swoje postępowanie, usycha, jego wnętrze usycha. Począwszy już od małych dzieci, które pozbawione bliskich relacji z mamą czy tatą, usychają wewnętrznie, coś się z nimi niedobrego dzieje. I dokładnie tak samo jest z nami – jeżeli nie mamy drugiego człowieka, w którego oczach, sercu i umyśle będziemy się mogli przeglądać, to tak naprawdę wewnętrznie usychamy. Człowiek musi mieć kogoś, kto będzie korygował jego błędy – nikt nie jest dobrym sędzią w swojej własnej sprawie.
To jest niezwykle ważna sprawa, żebyśmy mieli przynajmniej jednego takiego przyjaciela, z którego ust będziemy mogli przyjąć nawet gorzkie słowa, ale one są zbawienne. To nic, że gorycz może napełnić w pierwszej chwili nasze umysły i serca, ale taki ktoś jest niezbędny, dlatego, że jeżeli nie mamy kogoś takiego tracimy punkty odniesienia.
I jeszcze jedna bardzo istotna sprawa, mianowicie Jezus posyła Apostołów jak owce między wilki. Każdy z doświadczenia swojego wie, ze jeżeli znajdzie się w sytuacji, w której inni podważają jego poglądy, to nagle te poglądy zaczynają się rozmywać, nagle one zaczynają być chwiejne i człowiek przestaje być pewny tego, za co jeszcze dziesięć minut temu dałby sobie głowę uciąć. I dlatego jest mi potrzebny drugi człowiek, który będzie myślał podobnie jak ja, który będzie służył tym samym wartościom – żeby umieć oprzeć się takim sytuacjom i znaleźć pomocną dłoń, pomocny umysł i serce w drugim człowieku, który jest posłany razem ze mną.
XIV niedziela zwykła (Ez 2,2-5) - To ludzie o bezczelnych twarzach i zatwardziałych sercach; posyłam cię do nich. (2 Kor 12,7-10) - Moc bowiem w słabości się doskonali. (2 Kor 12,7-10) - Skąd On to ma?... Czy nie jest to cieśla, syn Maryi?
W dzisiejszych czytaniach mamy bezcenne rady płynące z Pisma Świętego, a więc od samego Pana Boga, a dotyczące postępowania: z sobą, z ludźmi i naszej relacji do Pana Boga.
Ezechiel dostaje zadanie od Pana Boga, ma mówić prawdę ludziom – jak to ujmuje Pismo Święte – o bezczelnych twarzach i zatwardziałych sercach. Z takimi ludźmi się spotykamy a jednocześnie – niestety – sami takimi jesteśmy. Ezechiel ma iść i głosić. Nie dbać o to, czy ktoś przyjmie, czy nie przyjmie. Prawda obroni się sama. Jak mówi Pismo Święte: „ oni czy posłuchają, czy też nie - są bowiem ludem opornym - przecież będą wiedzieli, że prorok jest wśród nich.” Jeżeli mówimy do drugiego człowieka, zakładając oczywiście, że są to słowa prawdy, a on ignoruje, to bardzo często prawdę neutralizujemy przez to, że usiłujemy jeszcze raz, następny raz i następny „wwiercić” się w mózg tego człowieka i serce. Tak do znudzenia powtarzamy, że ten człowiek staje się zupełnie odporny... Powiedz swoje i daj spokój! Jeżeli to są słowa prawdy, to one zapadną głęboko w serce. Nawet jeżeli nie będą zrealizowane natychmiast, to będzie to słowo, które nieustannie będzie drażniło tego drugiego człowieka. Tak samo jest z nami. Jezus bardzo często porównuje słowo do ziarna. Wyobraźmy sobie takiego rolnika, który zasiał ziarno i co chwilę rozkopuje ziemię, żeby sprawdzić, czy ono wzrasta. Efekty tego typu działania byłyby opłakane. I my w ten sposób postępujemy w stosunku do innych ludzi – zamęczamy drugiego człowieka. Zostawmy to! Powiedz swoje i daj spokój, Pan Bóg będzie działał. Nie do nas często należy zbieranie owocu tego, co zasialiśmy. Ale pod jednym warunkiem – że moje słowa będą płynęły z głębokiego milczenia, które jest nasycaniem się obecnością Pana Boga i Jego Słowami. A jeżeli to będzie tylko erupcja mojego egoizmu, to nic z tego nie będzie, ponieważ ja będę głosił siebie, a nie prawdę. Jak jest z nami? Czy zanudzamy i zadręczamy naszych bliskich ciągle usiłując przede wszystkim zobaczyć efekty naszych działań? Zostawmy, jeżeli to jest Prawda i słowa płynące z naszego kontaktu z Bogiem, na pewno będą owocowały.
W drugim czytaniu Apostoł Paweł mówi, że będzie się chlubił ze swoich słabości. Została mu zostawiona przez Pana Boga – pomimo jego próśb – jakaś słabość, która nieustannie go dręczy. Dlaczego to jest takie ważne? Otóż, jeżeli ja będę miał świadomość swoich słabości, tak jak święty Paweł, co więcej, będę miał również świadomość tego, że Pan Bóg pomimo tych wszystkich moich słabości akceptuje mnie do końca, to będę tak samo postępował z innymi ludźmi. Natomiast, jeżeli będę się uważał za nieskazitelnego, za „krynicę prawdy”, to niestety będę ślepy. Warto doświadczyć swoich słabości i doświadczyć, że Pan Bóg akceptuje mnie i całkowicie mi przebacza. Im głębiej wchodzę w swoje wnętrze i widzę swoją nędzę, a jednocześnie widzę ogrom przebaczenia Bożego, tym bardziej będę tak postępował w stosunku do innych ludzi: bez pośpiechu, z dużą cierpliwością. Dokładnie to, czego doświadczyłem będę prezentował innym ludziom. Tylko ten, kto jest kochany i akceptowany, potrafi kochać i akceptować. Ten, który został obdarzony przyjaźnią, potrafi też przyjaźnią obdarzać. Jeżeli autentycznie chcę widzieć drugiego człowieka, to przede wszystkim muszę widzieć swoje słabości. I wtedy będzie we mnie na tyle dużo akceptacji, że będę mógł trafić do jego serca.
Ewangelia pokazuje nam bardzo ważną rzecz, mianowicie ambiwalencję ludzkich doświadczeń. Z jednej strony doświadczenia są bardzo cenne, potrafimy wyciągać z nich błędy – nie zawsze, ale może od czasu do czasu nam się to zdarza. Bez doświadczenia nie sposób poruszać się w tym świecie. Ale z drugiej strony warto pamiętać również, ze doświadczenie ma inną twarz, twarz skostnienia. Bardzo często, ponieważ mamy takie doświadczenie, zamykamy się na drugiego człowieka. I to jest to, co zdarzyło się w Nazarecie. Ci ludzie jeszcze niedawno widzieli Jezusa pracującego w warsztacie, który przechodził przez rynek niosąc belkę drewna na swoim ramieniu, ich meble pochodziły może z warsztatu Józefa, pracowali narzędziami, które były wystrugane przez Jezusa ... i nagle ten ktoś okazuje się człowiekiem bardzo mądrym. Co więcej, sam mówi o sobie, że jest Mesjaszem. I to ich skostnienie powoduje, że oni Go odrzucają. My bardzo często też robimy tego typu rzeczy z innymi ludźmi. Nasze negatywne doświadczenie, albo czepianie się drugorzędnych, trzeciorzędnych czy n-rzędnych spraw, powoduje, że zamykamy swoje oczy na autentyczną wielkość tego człowieka i na cuda, które się dzieją. To znamienne, że Jezus nie uczynił tam żadnego cudu, ponieważ nie było w tych ludziach wiary. Można by zapytać w ten sposób: - A czy w naszym życiu, kto z nas ostatnio doświadczył cudu? Być może, ponieważ nie doświadczamy cudu, to jest w nas zbyt mało wiary...
XIII niedziela zwykła (Mk 5,21-43) - Jezus uzdrawia kobietę cierpiącą na krwotok i wskrzesza córkę Jaira.
Ta Ewangelia jest niezmiernie ważna, mimo, że na pozór pokazuje kolejny z cudów Jezusa, wskrzeszenie córki Jaira i uzdrowienie kobiety cierpiącej na krwotok. Te dwa uzdrowienia wiążą się ze sobą. Można czytając tą Ewangelię tylko zarejestrować cuda Jezusa, ale chodzi tu o coś o wiele głębszego - chodzi o status kobiety w społeczności żydowskiej i oto, w jaki sposób Jezus wyzwala niewiastę. Kościół zawsze był posądzany o takie odsuwanie kobiety na drugi plan. I rzeczywiście, w Starym Testamencie można wyciągnąć takie wnioski - kobieta z powodu tabu krwi była co pewien czas izolowana ze społeczności, wyrzucana na margines, aż do oczyszczenia. Zresztą proszę zwrócić uwagę, że w naszym rzekomo oświeconym XXI wieku to tabu również przetrwało i to nie tylko w umysłach, że tak powiem, ludowych, ale także w nas. Zwróćmy uwagę chociażby na chaotyczne ruchy feministyczne, czy one nie są zakorzenione w tym tabu? Albo, niestety z bólem muszę przyznać, niewybredne dowcipy, czy uwagi większości mężczyzn a propos niewiast. To wszystko gdzieś jest bardzo głęboko zakorzenione, wyłania z ciemnej historii człowieka.
Jezus właśnie w tym cudzie uzdrowienia kobiety cierpiącej na krwotok zupełnie to wszystko przekreśla, zresztą nie tylko w tym miejscu. Uzdrawia niewiastę z owego tabu krwi. Poza tym absolutnie zakazuje Żydom dawać list rozwodowy, czyli neguje tą jednostronność prawa żydowskiego, bo kobieta mogła być oddalona od męża, wystarczyłoby znaleźć jakiś minimalny powód. I wreszcie zwraca tą równość co do godności.
Zerknijmy na to dzisiejsze uzdrowienie. Olbrzymi tłum i niewiasta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, dotyka się Jezusa i zostaje uzdrowiona. Ta kobieta dokładnie sobie zdawała sprawę z tego co robi. Wiedziała, że w społeczności żydowskiej jej czyn jest odrażający, była nieczysta. Co więcej, tego którego dotknęła, ten również zaciągał nieczystość. I mimo wszystko Jezus odwraca się i mówi, że jest uzdrowiona. Neguje zupełnie to tabu krwi, które było obecne wtedy i jest jakoś tam w odpryskach obecne w naszej świadomości.
I to drugie wskrzeszenie, one się obydwa ze sobą łączą. Zwróćmy uwagę, że to nie było dziecko, to była dwunastoletnia dziewczyna, a więc moment, kiedy traci się niewinność dziecka, a w żydowskiej świadomości zaciąga nieczystość krwi. To też wskazuje na to, że Chrystus absolutnie przekreśla te nasze wszystkie zabobony, które gdzieś tam błąkają się nawet we współczesnych umysłach.
Może warto prześledzić tą Ewangelię i przypomnieć sobie o roli niewiasty, naprawdę nie trzeba ruchów feministycznych - wystarczy wejść na tą duchową drogę Jezusa Chrystusa. Właśnie niewiasty były obecne w najważniejszych momentach życia Chrystusa. To w łonie Maryi Jezus utkał swoje ciało, ona pierwsza dowiedziała się o tym, że Bóg zamierzył taki plan, Jego Syn będzie miał ciało i będzie jednym z nas. To niewiasty jako pierwsze dowiedziały się o zmartwychwstaniu Chrystusa, one widziały aniołów przy grobie.
Chrystus przywraca godność kobiety. Ta Ewangelia jest niesłychanie głęboka i można by wyciągnąć jeszcze inne treści, ale warto się nad nią zastanawiać, szczególnie wtedy, kiedy przychodzi nam do głowy taka dzika opętańcza walka o różnego rodzaju prawa, albo słowa poniżenia skierowane do kobiety z powodu obecności w nas tego tabu krwi.
XII niedziela zwykła (Mk 4, 35-41) Jezus ucisza burzę na jeziorze.
Wstępem do dzisiejszej Ewangelii jest czytanie z Księgi Hioba - pewnie każdy zna historię człowieka miłego Panu Bogu, który doświadczył wielkiej tragedii, zginęła cała jego rodzina, a nadto on sam został dotknięty trądem. Warto odczytać tą historię kiedyś, kiedy będziemy mieli czas, bo ona jest zapisem wielkich wątpliwości człowieka i wadzenia się człowieka z Panem Bogiem w momencie, kiedy dotyka go nieszczęście. Wytrwałość wiary Hioba była niesamowita, nawet wbrew temu, co podpowiadali mu jego przyjaciele, którzy go nie opuścili, ale usiłowali wmówić mu jakąś winę. I nagle wszystko pryska w momencie, w którym Pan Bóg objawia się Hiobowi. To spotkanie z Panem Bogiem, którego fragment przeczytaliśmy, zupełnie wycisza tego człowieka, tak bardzo dotkniętego nieszczęściem. Jest taki zabawny fragment, że Pan Bóg nakłada pieluchy morzu - pokazuje dysproporcje między żywiołami, a panowaniem Pana Boga. Nam się wydaje i życie często niesie takie sytuacje, że Pana Boga nie ma, że gdzieś śpi we wnętrzu naszej łodzi.
Ta dzisiejsza Ewangelia jest taką metaforą tych wszystkich rzeczy, których doświadczamy i one tak bardzo podrywają nasze zaufanie do Pana Boga, że gotowi jesteśmy myśleć, że Go w ogóle nie ma. Ale pamiętajmy, że to tylko nasza wyobraźnia, bo Jezus zawsze jest w łodzi naszego życia. Łódź jest symbolem - symbolem albo naszego ego, albo wspólnoty, w której żyjemy, w której żeglujemy przez ten świat. Bardzo często jest tak, że zarówno pokładanie nadziei w sobie rozkrusza się jak i pokładanie nadziei w drugim człowieku. Są takie terminy, które przychodzą na nas i tak naprawdę może tę sytuację, która przyszła uspokoić tylko Pan Bóg. Tylko jedna rzecz: - ja muszę, tak jak Apostołowie, zbudzić Go, zbudzić Go ze snu. To jest dosyć ryzykowne, bo wtedy, kiedy zbudzę Pana Boga, może się okazać, że On mi powie to, co Apostołom: że małej wiary jesteście, dlaczego w was tak mało zaufania...
Przyczyną wszystkich naszych lęków - to mówi też Pismo Święte, ale i mówi współczesna psychologia - jest ziarno śmierci, które w nas jest. Czy chcemy, czy nie chcemy, nawet w momencie, kiedy doświadczamy naprawdę wielkiego szczęścia w naszym życiu, gdzieś ta świadomość przemijania jest. I ona jest korzeniem i źródłem wszystkich lęków. Jeżeli ja tego nie okiełznam - a nie potrafię tego zrobić swoim siłami, bo wiem, że umrę, tak jak umrą moi najbliżsi - jeżeli tego nie okiełznam, wtedy większość sytuacji, która nie będzie po mojej myśli, będzie mnie napełniała takim lękiem, który mnie będzie paraliżował. A ten lęk powoduje, że przestaję być zdolny do czegokolwiek. Mimo, że mam energię, to jednak ona zostaje zneutralizowana.
Co zrobić? Myślę, że jedynym wyjściem jest zaufanie Panu Bogu, który śmierć pokonał. Przecież On jest Tym, który przeszedł przez śmierć, zmartwychwstał i chce także nas, dosłownie tak jak mama za rękę bierze dziecko, przeprowadzić przez tą barierę. Jeżeli to będzie w nas uspokojone, to wtedy naprawdę przez wszystkie burzliwe sprawy w naszym życiu, oczywiście przejdziemy może nie bezstresowo, ale bezpiecznie.
Jest taka jeszcze jedna scena w Ewangelii (świętego Mateusza), bardzo podobna, kiedy Jezusa wprawdzie w łodzi nie ma, kiedy dopada Apostołów burza i Jezus wtedy idzie po jeziorze. Najpierw myślą oni, że On jest zjawą, a później kiedy Jezus mówi: - Odwagi, to Ja jestem! Piotr prosi Go, żeby wyszedł do Niego i szedł po falach. I rzeczywiście idzie... dopóki nie zwątpił, póki nie rozejrzał się i nie przeraził się tym żywiołem, który huczał wokół niego. Wtedy zaczął tonąć, krzyknął do Jezusa, aby go ratował, a On wyciągnął rękę. Wątpliwości są tym, co powoduje, że toniemy. Człowiek, który doświadcza wątpliwości jest jak człowiek, który patrzy w dwóch kierunkach na raz.
I pytanie: - W którym kierunku ja patrzę? Szczególnie w tych momentach, kiedy wydaje mi się, że moje życie pogrąża się w wirach. Otóż ja mogę patrzyć albo na te wiry dookoła mnie - wtedy jestem zgubiony i napełniony lękiem, rozglądać się dookoła i tak jak Piotr, z jednej strony patrzeć na Jezusa, ale z drugiej strony przerazić się tym, co jest wokół mnie... albo patrzeć tylko i wyłącznie na Niego. Tutaj walczą w człowieku dwa realizmy, że tak powiem. Pierwszy to jest obecność Pana Boga i świadomość tego, że ja jestem Jego dzieckiem. A drugi, który wdziera się, to jest realizm tego świata, gdzie rzeczywiście doświadczam tego, że tonę, że nikt mi nie może pomóc, że jestem istotą kruchą i śmiertelną. I teraz, jeżeli ja nie będę karmił tego realizmu, który każe mi uznać Pana Boga za mojego Ojca, do którego mogę mówić "Abba Ojcze" - a czym się karmi ten realizm? modlitwą, spowiedzią, Eucharystią, doświadczaniem nieustannej obecności Pana Boga w moim życiu - jeżeli nie będę tego czynił, to nic dziwnego, że presja tego świata weźmie górę, opanują mnie lęki i rzeczywiście zacznę tonąć.
Może warto sobie zadać pytanie, które zadawali sobie Apostołowie: - "Kim właściwie On jest?" Właśnie, kim On jest dla mnie? Czy jest wiarą, która się kruszy za każdym meandrem mojego życia, czy ja rzeczywiście pokładam w Nim zaufanie nawet wtedy, kiedy z ludzkiego punktu widzenia nic mi nie podpowiada, żebym ufał Panu Bogu? To tak naprawdę ode mnie zależy ten moment zaufania. Czy ja budzę Jezusa w tych momentach, kiedy doświadczam chaosu w swoim życiu? Jak to jest ze mną?
XI niedziela zwykła (Mk 4, 26-34) Królestwo Boże jak ziarnko gorczycy
Jezus mówi o rolniku w ten sposób: "Czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy, nasienie kiełkuje i rośnie, sam nie wie jak". Biorąc pod uwagę to zdanie, można podzielić ludzkie poznanie na dwa rodzaje. Pierwsze to takie jak w szkole - kiedy bierzemy mikroskop, albo na stole sekcyjnym rozkładamy na części pierwsze roślinkę, czy żabę, pani pokazuje, gdzie co jest umieszczone, jak działa. Oczywiście nie da się tego skleić, ożywić. To jest poznanie analityczne, co nie znaczy, że ono jest złe, ale grozi pewnego rodzaju pychą - jeżeli wnikamy w tajniki świata i posiadamy olbrzymią wiedzę jakiś temat na przykład anatomii ludzkiej, czy procesów wzrostu ziarna, to wydaje nam się, że wyczerpaliśmy całą tajemnicę, że wiemy o wszystkim. Odkładamy do szuflady z napisem: "Zakończono poszukiwania". Podobnie tak się dzieje z drugim człowiekiem - z naszą oceną drugiego człowieka. Bardzo łatwo potrafimy podsumować drugiego i nie dać mu żadnych szans dla rozwoju.
Natomiast to zdanie zacytowane z Ewangelii dzisiejszej, a zwłaszcza to o rolniku: "on sam nie wie jak" - to jest umiejętność poznawania przez zachwyt. Oprócz tego, że biolog pewnie by wytłumaczył procesy, które zachodzą w ziarnie, to jednak również powinienem pamiętać o tym, że ten cały dynamizm jest niezgłębiony, że te wszystkie dary pochodzą od Pana Boga, że ja tylko mogę dowiedzieć się jak, ale nie mogę się dowiedzieć dlaczego. To jest wielka tajemnica. I myślę, że zachwyt nad światem, nad drugim człowiekiem - nad bliźnim, nieraz nad sobą samym, jest takim bardzo dobrym procesem poznania. Jeżeli o tym zapomnimy, rychło wbijemy się w pychę. Te dzisiejsze przypowieści przywracają pewne proporcje - "Znaj proporcjum, mocium panie". My, ponieważ jesteśmy zamknięci niejako w sobie, w swoim ciele, to wszystko oceniamy z punktu widzenia naszego i bardzo często wkrada się w tę ocenę egoizm. Żyjemy te siedemdziesiąt, czy osiemdziesiąt lat i wydaje nam się, że to jest właśnie ten najwspanialszy czas, reszta to była historia, a o przyszłość nie za bardzo dbamy, przynajmniej o tą daleką.
Pan Bóg przywraca nam pewne proporcje. Po pierwsze: wszystko jest darem. Po drugie: jesteśmy mgnieniem w tym świecie, co nie znaczy, że nie mamy wartości, co nie znaczy, że nie ma w nas godności - ale jest to godność dana nam przez Pana Boga. A my bardzo często chcemy wszystko sobie zawdzięczać. Może warto się"zarazić" tą odrobiną pokory? Bo niezależnie od tego, czy rolnik by sobie rozbił namiot na polu i codziennie czuwał przy tym ziarnie, czy ono wzrasta i mierzył, ile wzrosło, i niezależnie czy by w tym czasie spał w domu, to ono i tak będzie rosło... Są pewne dynamizmy, które może na szczęście są niezależne od nas. I tak jest z Królestwem Bożym. Oczywiście nasza rola też jest niebagatelna, ale nie łudźmy się - jeżeli się nie zaangażujemy, nic się nie stanie, Królestwo Boże nie dozna uszczerbku - to my możemy doznać uszczerbku, to my możemy się zamknąć na Pana Boga.
I ta druga przypowieść - ta dysproporcja między skromnym początkiem ziarna gorczycy, a później wspaniałym finałem - wspaniałym drzewem, w którym jak mówi Jezus, gnieżdżą się ptaki powietrzne. Współczesny świat ceni takie wielkie spektakularne wydarzenia, ale mnie się wydaje, że to, co najpiękniejsze i najsubtelniejsze, dzieje się w mikroskali – w tym co zachodzi między ludźmi, w tych małych ludzkich sprawach. Jeżeli będziemy ścigali te wszystkie wielkie procesy, zachwycali się nimi i usiłowali je dogonić, sklasyfikować i zmieścić w swojej głowie, to nie zrozumiemy nic. To jest najistotniejsze, co skromne. I życie Jezusa było właśnie takie. Dwa tysiące lat temu, gdzieś w Palestynie, w dziurze zabitej dechami pojawił się Jezus z Nazaretu – Syn Boży. Przeżył 33 lata, w tym trzy lata z Apostołami, żył, umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Taki skromny początek, a jak Królestwo Boże się rozrosło. I wydaje mi się, że warto skupić się na takich małych rzeczach. Tutaj jest tajemnica naszego życia i tutaj możemy doznać wspaniałego zachwytu, przez pryzmat którego będziemy się zbliżali do tej tajemnicy Królestwa Bożego.
Na te dwie przypowieści rzuca światło takie wydarzenie, kiedy to Jezus siedział przy świątyni i obserwował ludzi, który wrzucali pieniążki do skarbony. Była tam wdowa, która wrzuciła bardzo małą ilość pieniędzy, ale było to wszystko, co miała. Jej datek był niczym. W stosunku do datku tej wdowy, inni wrzucali mnóstwo pieniędzy. A jednak na nią Jezus zwrócił uwagę, dlatego, że dała wszystko. I tak jest w naszym życiu. Nie liczy się ile damy, liczy się to, czy damy wszystko. Jak powiedział Hans Urs Von Balthasar, wspaniały nieżyjący już teolog: - Pan Bóg jest podobny do tej ubogiej wdowy, bo On do skarbony świata wrzucił wszystko, co miał – Swojego Syna.
X niedziela zwykła (Mk 3, 20-35) - Jak może szatan wyrzucać szatana? Jeśli jakieś królestwo wewnętrznie jest skłócone, takie królestwo nie może się ostać.
Chrystus chce tym epizodem nas przygotować na wszelkiego rodzaju fałszywe oskarżenia. Bardzo często dziwimy się, jeśli uczynimy coś dobrego, sympatycznego w stosunku do drugiego człowieka to spotykamy się z czarną niewdzięcznością, popadamy często w rozpacz albo kwestionujemy, że życie nie ma sensu. Nic podobnego! Zobaczmy, że przy takim zarzucie w stosunku do Jezusa - który jest Synem Bożym, Bogiem samym - że jest szatanem, a więc kimś zupełnie przeciwnym ... Jezus nawet się nie zirytował, w Ewangelii nie ma nawet krzty zdenerwowania!
A co jest?
Najpierw jest logiczne uzasadnianie. I to jest wskazówka dla nas: jeżeli spotykają nas zarzuty, które są po prostu zwyczajnie głupie, należy użyć najpierw swojego rozumu. Jezus tłumaczy tym ludziom, że nie może szatan występować przeciwko szatanowi, bo taki dom jest skłócony i on się nie ostanie. To jest czysta logika i to jest wskazówka dla nas. Zamiast się oburzać, spróbujmy zrozumieć, jakie motywy stoją za ludzkimi działaniami. Warto by sięgnąć do swojego serca i zobaczyć, jakie motywy stoją za moimi działaniami.
I druga rzecz, dopiero później Jezus mówi, że każdy grzech zostanie odpuszczony, oprócz grzechu przeciwko Duchowi Świętemu. A więc nie broni siebie, broni Ducha, w imieniu którego działa. I to jest też bardzo ważna wskazówka – w momencie, kiedy zaczynam bronić siebie, staję się bardzo często niesprawiedliwy, ponieważ tutaj następuje erupcja mojego egoizmu i siebie samego bronię, a nie Fundamentu, na którym jestem usytuowany. To jest niezwykle istotne, że ja mam bronić tego Fundamentu, czyli Pana Boga we mnie. Jeżeli moje życie będzie ufundowane na takim Fundamencie, to wcale nie będę się irytował głupimi, idiotycznymi zarzutami.
Trzeba jednak pilnie badać - ponieważ ja nie jestem Jezusem, ani nikt z nas nie jest Jezusem – czy czasem źródłem naszych filipik, naszych obron, nie jest egoizm - a nie obrona Pana Boga, który jest w naszym wnętrzu.
A więc przede wszystkim, trzeba umieć zrozumieć, to zrozumienie bardzo często wystarczy. Ono przeciwdziała wzburzeniu, oburzeniu i jest świetnym lekarstwem na egoizm.
IX niedziela zwykła (Mk 2, 23 – 3, 6) - Uzdrowienie człowieka z uschłą ręką "Wtedy spojrzawszy po wszystkich w koło z gniewem, zasmucony z powodu zatwardziałości ich serca..."
"Wtedy spojrzawszy po wszystkich w koło z gniewem, zasmucony z powodu zatwardziałości ich serca..."
Rzadko widzimy Jezusa zagniewanego. Jest jeden epizod z wyrzuceniem przekupniów ze świątyni, a drugi właśnie ten, kiedy patrzy z gniewem na innych ludzi. Dlaczego patrzy z gniewem? Bo tak naprawdę to wie, co się będzie działo. Jeżeli uzdrowi tego człowieka w szabat, to włoży kij w mrowisko. I patrzy z gniewem na tych ludzi, dlatego, że oni nigdy nic nie robią, tylko obserwują, kalkulują, szufladkują - natomiast nie chcą pomóc.
Wydaje mi się, że ta Ewangelia mówi o jednej rzeczy, że jeżeli zdecydujemy się wyjść z szeregu tych milczących osób, którzy tylko i wyłącznie patrzą na nieszczęście drugiego człowieka i wyciągnąć do niego rękę... to pamiętajmy o jednym - w większości przypadków zasłużymy na potępienie. Na potępienie, które jest spowodowane bardzo często zwykłą zazdrością, że ktoś się wychylił, że ktoś to zrobił pierwszy, że ja mogłem, a nie zrobiłem, bo się bałem milczącego tłumu. I zawsze jest jakiś motyw do wytykania palcami takiego człowieka, który usiłuje wyjść przed szereg i po prostu zwyczajnie po ludzku pomóc. O wiele łatwiej, prościej i stadniej (że tak powiem) siedzieć cicho w kupie i tylko obserwować. Niestety, bardzo często jest w nas taka inercja, która każe nam się nie angażować ze strachu, obawy, czy też może gdzieś tam jest w świadomości, że jeżeli się wychylę, to niestety, ale zasłużę na rzut kamieniem ze strony tej milczącej społeczności, która będzie na mnie patrzyła, albo co najmniej na ostracyzm.
Natomiast Chrystus wyraźnie mówi, że tylko taka postawa jest ludzka, tylko taka postawa jest godna człowieka - nieoglądanie się na tych, którzy palcem w bucie nigdy nie kiwną, ale zawsze będą gotowi do tego, żeby potępić, tylko po prostu iść za natchnieniem bez względu na to, co się stanie, co o mnie pomyślą, jak mnie nazwą - robić to, co powinienem robić. To jest trudne i myślę, że jeżeli jestem na to przygotowany, że nie znajdę poklasku, że nikt mnie po głowie za to nie pogłaska, a wręcz mogę dostać po tej głowie, to wtedy spokojnie bez obaw będę robił to, co do mnie należy. Natomiast, jeśli ciągle nerwowo będę się oglądał, co robi tłum, co robią inni, badał statystykę, jak się zachowują ludzie w takich wypadkach i dbał o to, żeby ani na krok od tej statystyki odstąpić, to będę w tłumie zwolenników Heroda, zwolenników Sanhedrynu, którzy zawsze będą mieli na podorędziu gotowe recepty, ale nigdy się nie zaangażują.
Uroczystość Bożego Ciała (Mk 14, 12-16. 22-26)„Bierzcie, to jest Ciało moje.”
Każda uroczystość, każde święto chrześcijańskie obliguje nas do tego, abyśmy zweryfikowali swoją wiarę. Dzisiaj fundamentem wiary w obecność eucharystyczną Jezusa Chrystusa jest wiara w życie wieczne. Czy to coś dla mnie znaczy w konkrecie mojego życia?
Co to znaczy, gdy ja wyznaję wiarę w życie wieczne? Niestety, bardzo często jest to taka bardzo mglista wiara, że jak mówi poeta: - Nie wszystek umrę. Ale żadnych konkretów. Na przykład wyobrażamy sobie czasem, że wystarczy dobrze przeżyć życie, aby ono było pełne dobrych uczynków i wtedy niejako automatycznie życie wieczne mi się należy! Otóż nic z tych rzeczy. To nie jest tak, jak ze studentem, który uczciwie przejdzie wszystkie egzaminy, napisze pracę dyplomową i należy mu się magisterka. Otóż nie, życie wieczne jest darem. Darem od Pana Boga. I w tej perspektywie należy je rozpatrywać. Jeżeli inaczej to pojmujemy, nic nie zrozumiemy z Eucharystii. Oczywiście jest to rzeczywistość, która przekracza nasze zrozumienie. Dla mnie jest to zdumiewające – a przecież obcuję z Eucharystią na co dzień – że odbywa się to wszystko w taki bardzo prosty sposób. Tak jak to dzisiejsze czytanie z Ewangelii św. Marka, kiedy Jezus zaprosił do spożycia Paschy swoich uczniów. Prostym gestem wziął chleb i powiedział, że to JEST Jego Ciało i dał im do spożycia. I to samo uczynił z winem.
Myślę, że nacisk należałoby położyć na słowo JEST. Autentycznie tutaj mamy do czynienia z obecnością osoby Jezusa Chrystusa. Nie tylko osoby, a całej historii, bo w Eucharystii jak w soczewce jest cała historia przygody Boga z człowiekiem. I to nie tylko obecność Chrystusa, obecność Ojca i Ducha Świętego, ale także więź między Nimi. To wszystko jest nam darowane.
Pytanie do mnie: - Jaką ja mam świadomość, spożywając Ciało i Krew Jezusa Chrystusa? Czy jest to może tylko rytuał, który pozostał mi po rodzicach, ponieważ mnie tak wychowali? Jak na co dzień wygląda to pogłębianie wiary?
To święto Bożego Ciała jest złączone z procesją, która mówi nam, że nie wystarczy tylko obecność tu i teraz i spożywanie Ciała Jezusa, ale trzeba Go także wynieść na zewnątrz. Każde moje wyjście z kościoła po niedzielnej mszy świętej - zakładając, że ja przystępuję do Komunii Świętej - jest procesją eucharystyczną, a ja jestem obecnością Chrystusa. Na ile daję Mu się przemienić? Na ile rzeczywiście żyję Nim, a na ile jest to tylko mgnienie - ta godzina w tygodniu obecności na Mszy świętej. Bo to także ode mnie zależy, od mojej pracy. Chrystus zrobił wszystko, co miał do zrobienia. Teraz moja rola. Jakie wnioski ja wyprowadzam z tego, że jestem żywą monstrancją, mało tego - ten człowiek obok mnie także jest stworzony na obraz i podobieństwo Boga i w jego żyłach płynie Boża Krew. Czy to coś dla mnie znaczy w konkrecie mojego życia?
Jeżeli nie wysnuwam żadnych wniosków i jeżeli coniedzielna Eucharystia mnie nie przemienia, to znaczy, że jestem hermetyczny na łaskę Pana Boga. Można by zrobić taką wycieczkę w historię swojego chrześcijaństwa i zobaczyć, jakie uczyniłem postępy od momentu, kiedy to po raz pierwszy przyjąłem Ciało Chrystusa. Czy rzeczywiście coś drgnęło we mnie? Czy też jest to po prostu zwykły coniedzielny rytuał? Co to znaczy, że ja spożywam ten kawałek chleba, który JEST Jezusem Chrystusem w moim życiu? Czy to ma jakieś znaczenie?
Uroczystość Najświętszej Trójcy (Mt 28, 16-20)„Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem.
A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata.”
Dosyć znany jest sen św. Augustyna, który gdy próbował wyjaśnić tajemnicę Trójcy Świętej - śnił o tym, że
jest dzieckiem, które przy pomocy muszli usiłuje przelać wodę z morza. Oczywiście, to wcale nie świadczy o tym, że nie powinniśmy się pochylać się nad tą tajemnicą - zresztą fundamentalną tajemnicą naszej wiary. Można powiedzieć, że Boże narodzenie, życie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, wniebowstąpienie i zesłanie Ducha Świętego, to są takie kolorowe światła, które przechodzą przez pryzmat Trójcy Świętej.
Jeden z teologów powiedział: - "Pokaż mi swojego boga, a powiem Ci jakim jesteś człowiekiem." Wszyscy działamy - zakładając, że myślimy, że nasze działanie nie jest automatyczne i bezmyślne - w oparciu o jakieś idee, przynajmniej tak powinno być z założenia, że człowiek komponuje swoje życie w oparciu o jakieś przekonania, które kształtują się przez cały okres jego życia. I pytanie dzisiaj skierowane do nas podczas tego święta: - Co to znaczy, że centralną tajemnicą mojej wiary jest tajemnica Trójcy Świętej? Każde zresztą święto, można by powiedzieć, jest obchodzeniem takiej uroczystość Boga z nami. I jeżeli tego słówka "z" nie ma w Bogu, to w takim razie nie będzie także wśród nas. "Z" w sensie łączności. Proszę zwrócić uwagę, że już na płaszczyźnie czysto naturalnej jest oczywistością dla każdego człowieka, że pragnie jedności z drugim człowiekiem. Rodzimy się ze wspólnoty dwojga ludzi, cały czas żyjemy we wspólnocie, co więcej, jeżeli człowiek zaczyna się w ciągu swojego życia wycofywać z tej wspólnoty, jeśli ubrda sobie w głowie, że sam może wykreować siebie i niepotrzebny mu drugi człowiek i świat, to zaczyna się pogrążać w chorobę psychiczną. Im bardziej oddalamy się od drugiego człowieka, tym bardziej tworzymy swój własny hermetyczny świat i zamykamy się w nim. Z założenia, z natury jesteśmy nakierowani na drugiego człowieka, on jest pewnego rodzaju lustrem, a jednocześnie przekazuje nam wszystko, co nam do życia potrzebne.
Czyli już z założenia człowiek nie jest istotą samotną, jest stworzony do wspólnoty. Stworzony przez swojego Stwórcę, a jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Pana Boga, w związku z tym następna myśl - Bóg też jest wspólnotą. Jeden z filozofów powiedział, że jesteśmy istotami dialogowymi, to znaczy nieustannie prowadzimy dialog, z sobą, z drugim człowiekiem, ze światem. Ja bym powiedział i to wynika z tajemnicy Trójcy Świętej, z tej tajemniczej jedności trojga Osób: Ojca, Syna i Ducha Świętego, tej niesamowitej łączności, z których każdy oddaje siebie drugiemu w miłości, a tą miłością jest Osoba, czyli Duch Święty - że z tej tajemnicy wynika także pewnego rodzaju zadanie dla nas - będziemy ludźmi głęboko nieszczęśliwymi, jeżeli będziemy uważali, że sami sobie wystarczymy.
Sensem życia człowieka jest utrata siebie na rzecz drugiego, a w naszych ziemskich warunkach skażonych grzechem, to oczywiście owocuje cierpieniem. Ale proszę zwrócić uwagę, że to jest także nieobce Trójcy Świętej, ponieważ druga osoba Trójcy Świętej, Jezus Chrystus, przyszedł tutaj, żeby zająć miejsce między ludźmi. Przyszedł na ziemię i dokładnie dzielił los każdego człowieka, żeby nam pokazać, że w naszych warunkach razem z miłością idzie zawsze zranienie. A więc tajemnica Trójcy Świętej nie jest tylko jakąś czystą abstrakcją. Jest odwieczną niewyrażalną tęsknotą duszy ludzkiej do całkowitej jedności. Można by powiedzieć, że człowiek nie jest istotą dialogową, tylko raczej trialogową, bo jeżeli przyjmiemy, że ten dialog, czyli miłość między dwojgiem ludzi jest rzeczą istotną, to jednocześnie trzeba pamiętać, że on łatwo niestety wyradza się w taki wzajemny egoizm, w takie narcystyczne przeglądanie się w drugiej osobie i używanie drugiego człowieka jako pewnego rodzaju narzędzia, żeby patrzeć na siebie.
Natomiast prawdziwa miłość - o czym znowu uczy niejako natura człowieka - prawdziwa miłość dąży do tego, żeby to, co istnieje między dwoma osobami przelało się niejako. Ażeby negatywnie spojrzeć na tę rzeczywistość można by przytoczyć tragedię małżeństwa, które naprawdę kocha się, pragnie mieć dzieci, a nie może. To pragnienie posiadanie potomstwa, to nie jest tylko jakiś motyw biologiczny, to jest także pragnienie dzielenia się tym, co najistotniejsze w ich życiu, to znaczy miłością. I jednocześnie głębokie cierpienie z powodu tego, że ja nie mogę tego uczynić, ponieważ nie ma takich naturalnych możliwości. I znowu to zdradza tą głęboką tajemnicę, która już jest gdzieś w nas wszczepiona.
W dzisiejszej Ewangelii Jezus posyła swoich uczniów i mówi, żeby chrzcili wszystkich i nauczali. To nauczanie jest warunkiem tego, że On będzie z nami aż do skończenia świata. To znaczy, jeśli ja zbliżyłem się do tej tajemnicy, że jestem istotą, która potrzebuje drugiego człowieka, dlatego że jestem stworzony na obraz i podobieństwo Trójcy Świętej, to ja będę to głosił – i wtedy Chrystus będzie ze mną. Jeżeli nie będę głosił tej prawdy w postaci delikatności, miłości, pochylenia się nad drugim człowiekiem, to wtedy Chrystusa nie będzie w moim życiu.
Cudowny cytat z Listu świętego Pawła do Rzymian:
Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście Ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: “Abba, Ojcze!”
Otóż jesteśmy adoptowanymi dziećmi Pana Boga. A po czym to poznać, że ta adopcja przyjmuje realne kształty w moim życiu? Mianowicie po tym, że w moim życiu coraz bardziej zostaje usunięty lęk. Im głębiej będę mówił do Pana Boga “Ojcze!”, tym mniej będzie we mnie lęku, a co za tym idzie więcej będzie otwartości w stosunku do drugiego człowieka. Lęk przed drugim człowiekiem, przed prawdą o mnie samym, powoduje, że ja się zamykam, że w człowieku następuje taki psychiczny kolaps.
W pewnym sensie można by powiedzieć, że to odwieczne paranoidalne pragnienie człowieka bycia Bogiem zamienia się w totalną samotność, tak jak to w Fauście Goethego szatan mówi o sobie: - Ja jestem zawsze sam! Droga niektórych ludzi wiedzie ku takiej totalnej samotności, a my z założenia jesteśmy powołani do czegoś zupełnie innego – do wspólnoty miłości na wzór Ojca, Syna i Ducha Świętego.
Według jakiej idei żyję, takim się staję.
Konferencja o Duchu Świętym w wigilię Uroczystości Zesłania Ducha Świętego (J 16,15-20)„On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z Mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec jest Moje, dlatego powiedziałem, że z Mojego weźmie i wam objawi.”
Co to znaczy, że Duch Święty „z Mojego weźmie i wam objawi”?
Pierwszy obraz: weźmy Apostołów i próbujmy wczuć się w to, co było przed Zesłaniem Ducha Świętego. Oni przez trzy lata chodzili z Panem Jezusem i trzeba sobie uświadomić jedną rzecz: w starożytności, zarówno w Grecji, jak i w Izraelu, jeżeli mistrz miał swoich wybranych uczniów, to oni żyli razem z nim, porzucali swój dom i w każdej chwili byli z nim. Więzy pomiędzy mistrzem, a uczniami były silniejsze od więzów rodzinnych, to jest niesamowite! My sobie tego nie potrafimy dzisiaj wyobrazić. Taka relacja była przez trzy lata pomiędzy Jezusem, a Apostołami, On brał swoich uczniów ze sobą tam, gdzie był zapraszany, widzieli Go w przeróżnych sytuacjach, w kontaktach w innymi ludźmi. Wtedy, kiedy nauczał, inni odchodzili po nauce, a Apostołowie zostawali. Mieli okazję pytać Go o każdy szczegół i to robili. Jeżeli blisko obcujemy z drugim człowiekiem, to znamy jego gesty. Zanim pojawi się słowo na jego języku, już mniej więcej wiemy, co on chce powiedzieć, znamy mimikę jego twarzy. I tak było pomiędzy Apostołami, a Jezusem. A mimo wszystko, gdy się czyta Ewangelię, to odnosi się wrażenie, że przed zesłaniem Ducha Świętego oni w ogóle Go nie rozumieją i dochodzi do absurdalnych nieporozumień. To nie chodzi o to, że Apostołowie byli zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć, a to, co reprezentował Jezus było zbyt wielkie – chociażby sto lat chodzili z Nim, to i tak by się w ten sposób zachowywali, dlatego, że nie mieli w sobie Ducha Świętego.
Drugi obraz, który przedstawia Piotra przed domem Marka w momencie zesłania Ducha Świętego. To jest zupełnie inny człowiek! To jest ktoś, kto nie przemawia od siebie, tylko przemawia w imieniu Jezusa.
Teraz powrócę do tego tekstu z szesnastego rozdziału Ewangelii Świętego Jana . Jezus mówi tak: „On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z Mojego weźmie i wam objawi”. To znaczy właśnie ta dysproporcja pomiędzy tą sytuacją, kiedy Apostołowie byli z Jezusem, a tą sytuacją po Zmartwychwstaniu i zesłaniu Ducha Świętego, kiedy Apostołowie świadczyli o Jezusie – to znaczy: „z Mojego weźmie i wam objawi”. To jest rola Ducha Świętego, tego nie można sobie dać, ani nie można tego wypracować. Co więcej, my ten dar już mamy od momentu chrztu świętego! Jak wygląda poznanie ludzkie? Poznanie ludzkie to nie jest coś, co leży na ulicy, można się schylić, podnieść - i mam! To jest coś takiego: ten rozumie muzykę, kto ma muzykę w sobie. Człowiek, który nie ma muzyki w sobie, może dużo wiedzieć na temat kompozytorów, na temat harmonii i tak dalej, ale ... on nie będzie tego czuł. Ten czuje głębię egzystencji, kto ma przynajmniej pragnienie pogłębiania swojej egzystencji, ale są ludzie, którym zupełnie wystarczy ta codzienność. Otóż, trzeba mieć coś – że tak powiem - żeby poznać jeszcze więcej. Trzeba mieć Ducha Świętego, żeby naprawdę poznać Chrystusa, nie da się tego inaczej zrobić. I to nie jest nasza zasługa, to mamy dane w momencie chrztu, bierzmowania, w momencie, kiedy się spowiadamy i kiedy przyjmujemy Eucharystię. To jest coś, co nie pochodzi z nas. Jezus mówi: - „Kto się nie narodzi z wody i z Ducha Świętego, nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego”.
Dlaczego w nas panuje taka ciemność i dlaczego proces poznawania Chrystusa jest trochę odwrotny niż w Ewangelii? W Ewangelii najpierw Apostołowie chodzili z Jezusem, byli blisko Niego a później został im dany Duch Święty. A my mamy odwrotnie: u nas Duch Święty został dany w momencie przyjęcia chrztu świętego, bierzmowania i cały proces wtajemniczenia chrześcijańskiego. Naszą rolą jest nieustanne pogłębianie i obcowanie z Jezusem, tak, jak Apostołowie.
Co powinien powodować w nas Duch Święty, jak rozpoznać czy ja jestem blisko, czy On jest we mnie, czy nie? On przede wszystkim uczy mnie mentalności Chrystusa, to znaczy, że ja powinienem patrzeć na wszystko i odczuwać tak, jak Pan Jezus. Chrystus staje się wręcz częścią mnie – tak jak w Eucharystii przyjmujemy Chrystusa, łykamy Go, trawimy ten opłatek – dokładnie tak samo On jest w nas. To jest kwestia wiary, ja muszę w to uwierzyć, że naprawdę mam Ducha Świętego, On prostuje we mnie obraz Pana Boga. To znaczy, że ja mogę zwracać się w taki czuły sposób - jak Jezus - do Ojca: - Abba, Ojcze!
Zwróćmy uwagę, że my bardzo często pragniemy w życiu bezpieczeństwa i pewności takiej powierzchownej. Bezpieczeństwa takiego, że nic mi się nie stanie, jak wyjdę z domu, to nie zwichnę nogi, że moje dzieci całe i zdrowe wrócą z wakacji i tak dalej. Natomiast Duch Święty daje takie bezpieczeństwo trudne. Bezpieczeństwo trudne, które można wyrazić na przykład w obrazie Jezusa modlącego się w Ogrójcu: - „Boże, oddal ode Mnie ten kielich, ale nie Moja, ale Twoja wola niech się stanie”. To nie chodzi o to bezpieczeństwo psychologiczne, chodzi o bezpieczeństwo o wiele głębsze. To, co się wyraża, gdy Jezus kona na krzyżu: „;Boże, w Twoje ręce oddaję Mojego Ducha”. Nigdy nie będziemy mieli tego bezpieczeństwa psychologicznego, jeżeli chcemy rzeczywiście pójść za Jezusem. Jest to dobitnie wyrażone w scenie, kiedy ośmiodniowy Jezus został przyniesiony przez swoją Mamę do świątyni i spotkali tam starca Symeona, który powiedział: „Ten przyszedł po to, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu, a Twoją duszę miecz przeniknie”. Tak będzie z nami. Jeżeli Chrystus będzie rzeczywiście we mnie, to moją duszę miecz przeniknie, a przez mnie – będę mówił w imieniu Chrystusa - na jaw wyjdą zamysły serc wielu, przy tym również mojego serca. A więc Duch Święty jest kimś, kto daje mi takie bardzo głębokie zaufanie – nie to bezpieczeństwo na co dzień, typu polisy PZU – takie zaufanie, które może wyrazić się krzykiem w momencie, kiedy naprawdę cierpię: Boże, w Twoje ręce oddaję mojego ducha!
Duch Święty uzdrawia relację między mną, a moim Ojcem, ale również prostuje relacje między mną, a drugim człowiekiem, że ja jestem w stanie przyjąć najgorszego człowieka i dostrzec w nim dziecko Boże. Tego absolutnie nie jestem w stanie zrobić o własnych siłach, ja mogę siebie przekonywać, argumentować i nic z tego nie wyjdzie, ale w momencie, kiedy naprawdę zacznę się modlić, to nawet w tym, który sprawia mi przykrości na co dzień i odciska się negatywnie w moim życiu, będę widział pomimo wszystko dziecko Boże. To jest przeszczepiona przez Ducha Świętego mentalność Chrystusa. Przypomnijmy sobie ten fragment Ewangelii, kiedy ukrzyżowany Chrystus mówi: - „Boże, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”! Przecież on dokładnie wiedział, co się dzieje, odczuwał potworny ból, a mimo wszystko w tych ludziach, którzy wbijali gwoździe w Jego ręce, dostrzegał dzieci Boże. To jest niesamowite! I ja mogę to mieć. Tylko my się często boimy tych darów Ducha Świętego, boimy się otworzyć na Niego, ponieważ ta mentalność Chrystusa – którą On chce nam dać – może naprawdę zburzyć mój świat i wywrócić wszystko do góry nogami. I wreszcie Duch Święty daje nam odpowiednią relację do rzeczy. Każdy z nas ma takie odczucia, że czuje się bezpieczny w momencie, kiedy wszystkie rzeczy, które są mu potrzebne do życia, ma na wyciągniecie ręki. I nie daj, Boże, żeby coś stracił, bo od razu dostaje migotania przedsionków! Duch Święty nam daje dystans do tego, że ja – owszem mam pragnienia i to jest normalne, naturalne i one nie są złe – ale skoro nie zdołałem ich zaspokoić, to w pewnym sensie ten brak, który jest w nich, odczuwam jako moją drogę.
Otwierając się na dary Ducha Świętego bardzo często nie wiemy, o co prosimy, bo On może całkowicie rozwalić nasze bezpieczne życie. On powoduje, że zaczynamy żyć niebezpiecznie, ale zaczynamy nieustannie pogłębiać to nasze bezpieczeństwo ontologiczne, metafizyczne, nie to bezpieczeństwo psychiczne. Jeżeli prosimy o Jego dary, musimy wiedzieć, na co się decydujemy, bo to jest wszczepienie mentalności Chrystusa w nasze serca tak, żebym mógł powiedzieć za świętym Pawłem – to chyba jedno z najgłębszych zdań, jakie wypowiedział człowiek pod natchnieniem Ducha Świętego o tym, co się w nim dzieje – żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus. I wtedy dopiero odzyskuję prawdziwą tożsamość, a zwróćmy uwagę, jako bardzo ludzie tęsknią za swoją tożsamością, jako bardzo często małpujemy, naśladujemy innych ludzi i zazdrościmy. Jeśli ja utożsamię się z Jezusem, to naprawdę odnajdę swoją właściwą tożsamość. I to są dzieła Ducha Świętego, Jego nie da się określić, Jego poznaje się po działaniu.
Obyśmy się na Niego otworzyli.
III Niedziela WIelkanocy (Łk 24, 35-48) - Zatrwożonym i wylękłym zdawało się, że widzą ducha.
Chciałbym zwrócić uwagę na reakcję uczniów – oni zobaczywszy Jezusa, pomimo tego, że już mieli pierwsze świadectwa tego, że zmartwychwstał, jednak traktowali Go jako ducha, jako zjawę. Jak można to przełożyć na nasze relacje? W relacjach międzyludzkich jest bardzo często tak, że drugiego człowieka zaczynamy traktować jako zjawę, ducha. Jak Jezus leczy z tego uczniów? Na trzy sposoby:
Po pierwsze mówi do nich i to jest wskazówka dla naszych relacji z drugim człowiekiem. Jeżeli przestajemy mówić do drugiego człowieka, to bardzo często nasze milczenie powoduje, że zaczynamy go postrzegać jako ducha.
Dalej Jezus pokazuje swoim apostołom rany i tu też jest wskazówka do relacji między osobami. Mianowicie, ja dopiero wtedy tak naprawdę zaczynam współodczuwać z drugim człowiekiem, kiedy wiem, co leży głęboko na jego sercu, co go przebija, co go rani, niszczy. I ten człowiek potrafi mi o tym opowiedzieć i również ja potrafię mu opowiedzieć o tym, co mnie niszczy. Oczywiście nie jest to w takiej konwencji, jak to śpiewali w Kabarecie Starszych Panów: „trzaska koszula, tu popatrz kula, tam szwabska blizna” - oczywiście podlane alkoholem, bo wtedy bardzo często jesteśmy skłonni do obnażania swoich ran, tylko chodzi o rzeczowe i konkretne pokazywanie swojego wnętrza drugiemu człowiekowi. To umacnia bliskość.
I trzecia rzecz – Jezus wspólnie spożywa z nimi posiłek. Dzisiaj bardzo często zapominamy o roli posiłku, o roli dzielenia się, w dobie fast-foodów, kiedy wpadamy gdzieś na szybkiego hamburgera popijając pół litrem coca-coli i lecimy dalej nie dzieląc się z innymi. To wydarzenie jakim jest spotkanie i wspólny posiłek jakoś zatraciło dzisiaj swój sens.
A więc trzy rzeczy, które nas zbliżają i otwierają na siebie. Rozmowa - głęboka rozmowa, która bardzo często dotyka naszych ran, przedstawianie drugiemu człowiekowi tego, co nas boli, ale nie w formie pretensji czy wymachiwania swoimi ranami, tylko rzeczowego zastanowienia się. I wreszcie wspólne dzielenie się. Te trzy rzeczy są niezmiernie istotne. W dzisiejszej Ewangelii Jezus kładzie nacisk na trzy rzeczy i tym przekonuje swoich uczniów po Zmartwychwstaniu. To zbliża nas także między sobą.
Niedziela Miłosierdzia Bożego (J20,19-31) – Niewierny Tomasz
(fragm.)
„Pokój Wam!”
Pokój Chrystusa to jest Jego dar – to po pierwsze. A po drugie – On przychodzi poprzez unicestwienie w sobie nienawiści. Dlatego pokazuje rany, które Mu zadaliśmy. I teraz ja uzyskuję pokój nie poprzez to, że walczę z innymi na śmierć i życie („Chcesz pokoju – szykuj się do wojny”) tylko poprzez to, że unicestwiam w sobie - wzorem Chrystusa i Jego mocą - tę całą nienawiść, która jest wokół mnie. Jeżeli w ten sposób będziemy podchodzili, to mimo różnego rodzaju dyskomfortu, zagości w naszym sercu pokój, ale pokój nie ten spreparowany przez nas własnymi rękami, tylko ten, który On nam dał.
Z dzisiejszej Ewangelii płynie to przesłanie, że Miłosierdzie Boże to jest to, że Pan Bóg potrafi pisać prosto po krzywych liniach naszego życia – jeżeli tylko jest w nas ta odrobina dobrej woli.
Pocieszające jest to, że Jezus przychodzi pomimo drzwi zamkniętych. Pomimo, że czasem ryglujemy drzwi naszego serca przed Nim, to jeżeli jest w nas odrobina dobrej woli, jeżeli jest coś o co Pan Bóg może się „zahaczyć”, to na pewno przejdzie przez te drzwi. Ale jest tutaj ostrzeżenie, bo Chrystus przychodzi do swoich Apostołów pomimo, że oni haniebnie Go opuścili, natomiast nie przychodzi do Annasza, Kajfasza, Piłata i innych ludzi, którzy mieli udział w zabijaniu, ale nie ma w nich dobrej woli. Natomiast przychodzi do Szawła, – rzecz zdumiewająca - którego trudno posądzić o sympatię do chrześcijan, ponieważ ich zabijał. Ale widocznie w tym człowieku była dobra wola. Tak samo przychodzi dzisiaj do Tomasza i spełnia jego żądanie z zupełnym spokojem.
Warto siebie zapytać: - Czy jest we mnie odrobina tej dobrej woli, o którą Pan Bóg może się „zahaczyć”, żeby naprawdę przemienić moje życie?
.
Niedziela Wielkanocy (J 20,1-9)Ujrzał i uwierzył...
Zacząłem tę Liturgię niezbyt pocieszającym tekstem świętego Pawła, który mówi o takim doświadczeniu wiary, która może być martwa. Możemy doświadczać martwoty naszej wiary, jeżeli sami nie przejdziemy przez ten proces umierania i zmartwychwstawania, tutaj i teraz. Fascynujące jest patrzenie co się dzieje z ludźmi, których dzisiaj spotykam, którzy w swoim życiu doświadczyli przejścia od takiej martwej wiary, odziedziczonej po rodzicach, czy może powodowanej strachem przed Panem Bogiem, do prawdziwego doświadczenia Zmartwychwstania Chrystusa. Żeby coś takiego przeżyć, to ja muszę mieć bardzo osobisty kontakt z Panem Jezusem. Jak to uczynić? Jest takie powiedzenie świętego Pawła, że wiara rodzi się ze słuchania. W dzisiejszej Ewangelii, w momencie kiedy Jan wchodzi do grobu, ogarnia spojrzeniem te chusty i całun, to sam o sobie pisze: - Ujrzał i uwierzył. To jest klucz do wiary, która prowadzi przez śmierć do zmartwychwstania już tu i teraz – ujrzeć i uwierzyć. Żeby coś ujrzeć, ja muszę mieć osobiste doświadczenie, nikt nie może mi tego przekazać. Nikt z nas nie może drugiemu człowiekowi przekazać doświadczenia wiary, może tylko spowodować, że ten człowiek, który będzie patrzył na mnie wyzwolonego, zostanie zainspirowany tym.
Co zrobić? Moim zdaniem, jedyną metodą doświadczenia osobistego wiary, jest zaufać Temu, co jest napisane w Piśmie Świętym bardziej niż temu, co mi mówi współczesny świat, co mi podpowiadają ludzie, nawet niejednokrotnie nawet podpowiadają moi rodzice – oczywiście w trosce o to, żebym przeszedł bezpiecznie przez ten świat. Bezpiecznie to znaczy kontrolując wszystko, chodząc utartymi ścieżkami, podążając tymi drożynami, którymi podążali oni, korzystając z ich doświadczenia – żadnego ryzyka! Otóż wiara mówi mi tak: - jeżeli spotyka Cię jakieś doświadczenie i zastosujesz do tego doświadczenia – niejako odrzucając to, co ci podpowiada świat – to, co mówi Jezus, będzie twoim udziałem moment śmierci – bo może się okazać, że nagle wszystko ci się zawali na głowę – ale poprzez ten moment śmierci dojdziesz do Zmartwychwstania. I nasze życie składa się z takich cząstkowych zaufań Panu Bogu, że to, co On mówi to nie jest jakaś piękna legenda, baśń, czy mit, tylko to jest jedyna rzeczywistość, której ja mogę doświadczyć tylko wtedy, kiedy Mu zaufam i zrealizuję, wcielę w życie to, co On mi powiedział. Nie ma innej możliwości doświadczenia niż osobiste. Inni ludzie obok mnie mogą mi pomagać, liturgia może mnie nasycać wspaniałymi tekstami, ale ja muszę sam doświadczyć, inaczej moja wiara będzie martwa. Niby będę wierzył, może będę chodził nawet do kościoła, może nawet będę przystępował do Komunii, ale to wszystko będzie takie nie moje, zupełnie jakby ktoś włożył mi pewien ciężar, który nie potrafię zrzucić z ramion, bo może się boję, może to jest presja otoczenia, w którym żyję.
Jedyną możliwością jest doświadczenie osobiste i do tego nas zachęca liturgia, do tego nas zachęcają ludzie, którzy to przeżyli i wreszcie do tego zachęca sam Jezus. Zobacz, musisz ujrzeć. I po takim nawet najmniejszym doświadczeniu takiego minimalnego zmartwychwstania, ja dostrzegam, że całe moje życie, historia mojego życia nagle zaczyna przybierać inne kształty. Coś, z czym sobie nie potrafiłem poradzić, coś co było dla mnie nie do ogarnięcia, nagle okazuje się, że jest pełne sensu, że moje życie może być tym sensem napełnione. I wtedy coraz odważniej wchodzę w takie mikro-śmierci i mikro-zmartwychwstania. Ale tego muszę doświadczyć, nikt mnie do tego nie namówi, nikt mnie do tego nie przekona, nikt mnie do tego nie zmusi. Ja sam!
Niedziela Palmowa czyli Męki Pańskiej Mk 14,1-15,47 - Po co to marnowanie olejku? Wszak można było olejek ten sprzedać drożej
niż za trzysta denarów i rozdać ubogim...
Jest taki fragmencik, praktycznie niezauważalny, epizod zaledwie, okruch, który jest w tej Ewangelii, a w którym jak w soczewce widać to, co jest, co było i co będzie. To epizod zupełnie nic nie znaczący na pierwszy rzut oka, w domu Szymona Trędowatego, ten który rozpoczął tą Ewangelię. Podczas uczty jedna z kobiet, Maria, wzięła szlachetny olejek nardowy, wart naprawdę dużo pieniędzy, rozbiła go i namaściła Go. Reakcją było oburzenie. Ta krótka scena zawiera całe nasze życie. Jest skonstruowana na planie trójkąta, dokładnie tak samo jak Sąd Ostateczny Hansa Memlinga, czy Giotta czy Fra Angelica.
U szczytu Jezus, po jednej stronie ta kobieta, a po przeciwnej stronie ci ludzie, którzy się oburzyli na ten gest. I można by powiedzieć, że to jest schemat naszego życia. Ta scena mówi mi, że są takie rzeczy, które powinienem zrobić, a które w oczach innych ludzi nie mają żadnego znaczenia, albo są zwyczajnym marnotrawstwem. Ta scena mówi, że w życiu naszym liczą się rzeczy, które wykraczają poza schematy zamykające się w dwóch słowach: opłaca się – nie opłaca się, wykraczają poza wszelkiego rodzaju kalkulacje.
Zobaczmy, kto się oburzył? Według świętego Jana najbardziej oburzył się Judasz, ten który Go zdradził. Przedziwne, że człowiek nie rozumie takich gestów, ale nie rozumie wtedy, kiedy się zamyka tylko i wyłącznie w przestrzeni tego życia, kiedy nie ma w naszym życiu powiewu wieczności.
Ta scena dokładnie odpowiada scenie ukrzyżowania, tam też tylko nieliczni zostali przy Jezusie. Reszta odeszła, uważała, że Jezus zmarnował swoje życie. Warto chyba zapytać samego siebie: - jak to jest z moim życiem? Czy jestem zdolny do takich gestów, które być może będą niezrozumiałe, wyśmiane, a które są naprawdę ofiarne. Ten olejek dużo kosztował. I tak samo tego typu gesty, które przebijają czas i sięgają wieczności, kosztują nas bardzo dużo. Kosztują również to, że zostaniemy wyrzuceni na margines, kosztują pewnego rodzaju ostracyzm. Natomiast mają one jedną bardzo ważną zaletę: Chrystus identyfikuje się z tymi uczynkami, mówi do tych ludzi, którzy zaatakowali tę kobietę - Zostawcie ją! Do końca, kiedy ta Ewangelia będzie głoszona, będzie o niej wspomniane. Namaściła Mnie na moją śmierć.
Być może takie właśnie uczynki, którym obca z gruntu jest kalkulacja, które sytuują nas po stronie Jezusa, a jednocześnie powodują, że w jakiś sposób zostajemy wyrzuceni na margines, one sięgają wieczności. I tak oto zakreślamy koło i znowu wracamy do Sądu Hansa Memlinga, Fra Angelica: Chrystus u szczytu, jedni po jednej stronie, drudzy po drugiej. To trwa przez cały czas, każdy wybór w naszym życiu można wpisać w ten trójkąt. Amen.
V niedziela Wielkiego Postu Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze,
zostanie tylko samo,
ale jeżeli obumrze,
przynosi plon obfity. (J 12, 20-33)
Gdybyśmy tak z zewnątrz popatrzyli na życiorys świętego Wojciecha, to okazuje się, że patronem Polski jest jakiś nieudacznik – człowiek, który dwa razy był wyrzucany z biskupiej stolicy, schronił się do klasztoru. Zaczął misje w Prusach i na początku dał się zabić. Ale zupełnie inaczej to wygląda, gdy uprzytomnimy sobie, że równie podobnie można popatrzeć na młodego Żyda z Nazaretu - też nieudacznik. Trzy lata nauczania, zostawił dwunastu Apostołów, nic tak naprawdę nie zrobił. Ukrzyżowany pod Poncjuszem Piłatem.
Widocznie nie chodzi tutaj o jakiś spektakularny sukces, ale chodzi raczej o rozwój naszego wnętrza, o to jak patrzy na nas Pan Bóg, a nie jak nas oceniają ludzie. Dzisiaj trudno nam to może zrozumieć, dlatego, że nasze czasy są czasami sukcesu. Nawet jeśli go nie odniosę, to przynajmniej powinienem się tak zachowywać, jakbym go odnosił.
Natomiast w życiu według Ewangelii chodzi o sukces zupełnie inny – chodzi o jedność człowieka z samym sobą i z Bogiem, a niestety bardzo często jest tak, że aby odzyskać tę jedność ze sobą samym, ja muszę uchodzić w oczach innych ludzi za kogoś, kto jest nieudacznikiem, kogoś komu nie wyszło. I takie są konsekwencje wcielania w życie przykazań Bożych, bycie wiernym do końca, nawet jeśli pokpiwają ze mnie, czy mają to za nic. To nie jest istotne.
Ewangelia jest o tyle trudna, że gdy ja ją stosuję w życiu, ona mnie - można by powiedzieć - wyłuskuje ze stada ludzkiego (przepraszam, że tak dość pogardliwie to brzmi) i czyni mnie nieznośnie indywidualnym. To znaczy, ja odzyskuję swoje prawdziwe oblicze i nie muszę już definiować siebie w oparciu o tło, którym jest społeczeństwo, czy grupa, czy nawet rodzina. Przecież to Jezus powiedział: - Kto nie ma w nienawiści ojca, matkę, brata, siostrę a nawet i siebie samego, nie jest Mnie godzien. A dzisiaj padają bardzo podobne słowa, mianowicie o umieraniu:
Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze,
zostanie tylko samo,
ale jeżeli obumrze,
przynosi plon obfity.
Tak naprawdę życie nasze jest po to, żeby je zasiać, żeby obumarło i wydało plon. A na pewno nie wyda tego plonu, jeśli będę umizgiwał się do mód tego świata kosztem Ewangelii.
Zwróćmy uwagę, co mówi święty Paweł w liście do Filipian o sobie: - „Z dwóch stron doznaję nalegania”. Z jednej strony chce umrzeć (bo wtedy będzie blisko Chrystusa i nie jest to bynajmniej dezercja czy rejterada, jest to po prostu pragnienie miłości), a z drugiej strony doznaje innego nalegania, chce zostać, bo to jest korzystnie – jak pisze do Filipian – dla was (i tu mamy zapomnienie o samym sobie). To nieistotne jak on wypadnie, istotne jest to, co go ożywia, jaki wewnętrzny motor porusza jego życiem, szczególnie jego życiem duchowym.
Warto się głęboko zastanowić i odpowiedzieć sobie na pytanie: - Komu ja naprawdę służę? Bo sukcesy tego świata szczęścia ze sobą nie niosą. Natomiast bliskość Pana Boga, ten wewnętrzny pokój, który On może dać, to jest na pewno głębokie szczęście. Kto przynajmniej w minimalnej cząstce tego doświadczył, ten będzie wiedział o co chodzi. Obyśmy wszyscy doznali takiego głębokiego pokoju związanego z tym, że idziemy śladem Jezusa Chrystusa i niekoniecznie musimy odnosić spektakularne sukcesy. Ważne, żeby nas ożywiała miłość i żebyśmy coraz bardziej odnajdywali siebie samego, swoje prawdziwe oblicze, nie to fikcyjne na pokaz dla innych ludzi, dla społeczeństwa, tylko dla Pana.
IV niedziela Wielkiego Postu (J 3,14-21) Rozmowa Jezusa z Nikodemem.
Warto sięgnąć do całej rozmowy Jezusa z Nikodemem w III rozdziale Ewangelii św. Jana Apostoła. Dlaczego? Dlatego, że ta rozmowa pokazuje przede wszystkim głęboką pokorę Nikodema. To był człowiek z establishmentu żydowskiego, wysoko postawiony, członek Sanhedrynu i stronnictwa faryzeuszy. Przychodzi do Jezusa nocą. Dlaczego nocą? Niektórzy mówią: - dlatego, że się bał, chciał być dyskretny, ale jest też inne tłumaczenie, mianowicie takie, że rabini uważali noc za bardzo sprzyjającą studiowaniu Pisma Świętego i rozmowom na jego temat.
Nikodem przychodzi i tak jak człowiek wykształcony, który spędził lata na medytacji nad Pismem Świętym, ma on w sobie trochę taką wyższość - przychodzi i zaczyna prawić komplementy Jezusowi. Mówi: "Nauczycielu, wiem, że od Boga przyszedłeś, bo nikt nie mógłby czynić takich znaków. Jezus - nie tak, jak z Apostołami, ludźmi prostymi, nie mówi do niego w przypowieściach - tylko od razu rzuca Nikodema na głęboką wodę. Wydaje się, że tak jakby w ogóle nie odpowiedział, jakby w ogóle nie usłyszał tego, co Nikodem do Niego mówi. I zaczyna: - "Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeżeli się powtórnie nie narodzicie, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego". Nikodem oczywiście tego nie rozumie, ale już wie, że to nie jest wymiana poglądów, to nie jest wymiana interpretacji Pisma Świętego z jednej, czy z drugiej strony, tylko że rzeczywiście spotkał Kogoś, od Kogo trzeba się uczyć i przy Którym trzeba zamilknąć. I wydaje mi się, że to jest niezmiernie ważne w naszej relacji z Panem Bogiem. Bo my czasem zachowujemy się trochę jak dzieci, mianowicie przychodzimy do rodziców z gotowymi pomysłami i tak naprawdę chcemy, że ci rodzice nam przyklasnęli. Natomiast jeżeli mówią - Nie, synu, tak nie będzie! - to jesteśmy wtedy bardzo poirytowani. I każdy z nas jest dzieckiem, wydaje mi się, że jeżeli wglądniemy w to jak bardzo nieraz jesteśmy zagubieni, to jest to zagubienie dziecięce, tylko że kształt mamy dorosłych ludzi.
Wydaje się, że jeżeli zwracam się do Pana Boga z jakąkolwiek prośbą, to ja muszę zawiesić wszelkie wyobrażenia na ten temat, bo inaczej będę nieustannie rozczarowany, ponieważ nie odpowie mi, zachowa się tak, jakby w ogóle mnie nie słuchał. Ale to jest tak, jak rodzice, oni wiedzą, że pewne rzeczy są być może jeszcze dla mnie niepotrzebne, albo może już niepotrzebne.
Trzeba od Nikodema uczyć się pokory. Człowiek, który naprawdę znaczył wiele w świecie żydowskim, nagle staje się takim dzieckiem, jeśli chodzi o Jezusa, chłonie to wszystko, co Jezus mówi. Zadaje pytania, czasem naiwne, ale bardzo szybko się z nich wycofuje i bardzo szybko zamienia się w słuch. A Jezus mówi rzeczy, które dla Żyda były wręcz nie do przyjęcia i które kłóciły się całkowicie z jego doświadczeniem, z tradycją - mówi o sobie bezpośrednio, w żaden zawoalowany sposób, ani w przypowieściach, tylko, że przyszedł z Nieba po to, aby nam objawić to, co jest od Ojca. Dla Żyda to było bluźnierstwo. Natomiast Nikodem był na tyle człowiekiem elastycznym i na tyle człowiekiem pokornym - można by powiedzieć tak jak śpiewaliśmy w psalmie: "Biedak zawołał, a Pan go wysłuchał" - pomimo całego potencjału intelektualnego, on naprawdę odnalazł w sobie biedaka, który potrzebuje pokierowania. To naprawdę jest wielka sztuka, to wymaga autentycznej pokory. I tego warto od Nikodema się uczyć.
Nikodem jeszcze dwa razy pojawia się na kartach Ewangelii Janowej, mianowicie wtedy, kiedy bierze w obronę Pana Jezusa przed całym Sanhedrynem, jakby ta jego wiara dojrzała. I wtedy, kiedy przynosi kilkadziesiąt funtów olejków i pachnideł do namaszczenia Jezusa po śmierci. A więc widzimy, jak bardzo ten człowiek, taki skromy, oczywiście świadomy swojej wiedzy, potrafi ustąpić, zostawić wszystkie schematy, zostawić to, czego się nauczył, a otworzyć się na to, co wydaje mu się nieprawdopodobne i jest kompletnie sprzeczne z jego przekonaniami. I to jest droga wiary i droga naprawdę głębokiego poznania Boga - ja jestem nieustannie w sytuacji ucznia, prostego człowieka, biedaka, który woła. I jeżeli będę wołał ze swojej biedy, nie usiłując nic Panu Bogu narzucić, to naprawdę wtedy otrzymuję odpowiedzi, które być może trudno mi będzie przyjąć, ale zbawienne dla mnie.
III niedziela Wielkiego Postu (J 2, 13-25) – wypędzenie kupców ze świątyni.
Okres Wielkiego Postu na ogół postrzegamy jako baczniejszą uwagę w przyglądaniu się sobie, ale ja bym położył nacisk na coś innego. Zresztą, jak się później okaże, są to dwie strony tego samego medalu. Warto by położyć nacisk, na to zresztą kładą nacisk dzisiejsze czytania, na obraz Pana Boga, jaki ja noszę w swoim sercu. "Działam tak, jaki jestem, jaka jest moja istota" - jak mówi święty Tomasz. Wsłuchując się w Ewangelię, otwierając się na ten obraz Boga, który płynie z Ewangelii, ja mogę modyfikować swoje działanie. My bardzo często zaczynamy od drugiego końca - wysilamy się, żeby wyplenić jakąś wadę, natomiast zapominamy, że Pan Bóg wzywa nas do nieustannego odnawiania swojego obrazu w naszym sercu, a ten proces nigdy nie będzie miał końca, a my byśmy tak chcieli stworzyć obraz Pana Boga, ukończyć go wreszcie, usiąść i kontemplować. Nic podobnego! Życie jest dynamizmem, nieustannie się zmienia i ten obraz też powinien się zmieniać.
Chesterton w godnej polecenia książce "Ortodoksja" zwraca uwagę, że my bardzo często oceniamy rzeczywistość w oparciu o naszą ludzką logikę i często nas ona zaskakuje, bo wyskakują rzeczy nieprzewidywalne. Logika ma swoje słabości i ograniczenia. Chesterton zabawnie mówi, że jeżeli logik chce włożyć Niebo do swojej głowy, to to, co przy tym pęka, to jest właśnie głowa logika. On podaje taki przykład: wyobraźmy sobie istotę pozaziemską, która chce zbadać gatunek Homo sapiens. Bierze człowieka i dostrzega niewątpliwie symetrię - para uszu po dwóch stronach głowy, podwójne oczy, dwie dziurki w nozdrzach, usta też da się symetrycznie ustawić, dwie ręce, po dwóch stronach ciała, każda zakończona pięcioma wypustkami, to samo dwie nogi - no więc symetryczny! Przecina człowieka na pół i okazuje się, że dwie symetryczne półkule mózgowe. Idzie dalej, znajduje serce po lewej stronie, ale po prawej już nie znajduje, a logika wskazywałaby, że powinno być jeszcze drugie po prawej, to samo można by powiedzieć o wątrobie. A więc są jakieś anomalie.
Ewangelia pokazuje nam życie jednocześnie od strony logicznej, ale uwzględniając te anomalia. Zwróćmy uwagę na Pana Jezusa - nie da się Go zakwalifikować i stworzyć obraz, który by był cały czas aktualny w moim sercu. Jezus zawsze wymyka się schematom. Nie narodził się tak jak chcieli rabini, tylko gdzieś tam w dziurze zabitej dechami w stajni - a przecież Mesjasz powinien przyjść zupełnie inaczej... Był wprawdzie cichym dzieckiem, ale jednocześnie pozwolił sobie na trzydniową ucieczkę z domu, co w czasach patriarchalnych było w ogóle nie do pomyślenia... Gdy zaczął swoją działalność jego krewni i bliscy przyszli Go powstrzymać, ponieważ mówili "odszedł od zmysłów" (...) Czyli nie był to grzeczny Pan Jezus. Nie da się Go zakwalifikować; to tak jakby chcieć złapać w butelkę burzę lub okiełzać wiatr. My coś takiego robimy, próbujemy ograniczyć działanie Pana Boga do naszych schematów, do naszej głowy.
Dzisiejsza Ewangelia też nam o tym mówi. Chrystus przychodzi i robi taki brutalny porządek w świątyni, wywraca stoły bankierów i mówi:- "Weźcie to stąd"! I trochę tak robi z naszym wnętrzem, zakładając, że na to się godzimy, a nie zamykamy w swojej logice i pieczętujemy tę logikę swoimi własnymi obrazkami Pana Boga, które namalowaliśmy swoją własną ręką. To jest tandeta i kicz, to nie jest prawdziwy Pan Bóg - petryfikujemy obraz Pana Boga.
Musimy się otworzyć na Niego. To jest zdumiewające, że Chrystus patrzył z miłosierdziem na tych, którzy z ludzkiego punktu widzenia powinni być potępieni - celników, nierządnice, a z drugiej strony, tam gdzie ludzie gotowi byli na kompromis i usprawiedliwić pewne czyny - z całą konsekwencją piętnował. Musimy się uczyć Jego logiki, a nie naszej. I czas Wielkiego Postu jest właśnie po to, żebyśmy nie zasklepiali się tylko w schematach - a kochamy schematy i klisze, kochamy chodzić po tych samych dróżkach, mamy dużo wspólnego ze zwierzętami, one też zaznaczają swój teren, znają go dokładnie i krążą tymi samymi ścieżkami. Jest w człowieku taka pokusa. A tymczasem Chrystus był bezdomny i nigdzie nie miał miejsca, On nas również wzywa do pewnego rodzaju bezdomności - to ciekawe, Ten który nie ma miejsca, tak naprawdę paradoksalnie ma miejsce wszędzie - żebyśmy się nie zasklepiali w naszych schematach, ciągle podważali i burzyli, otwierali się na działanie Pana Boga, bo inaczej nasze życie będzie wyglądało w sposób żałosny, a nasze chrześcijaństwo będzie takie uczesane, przewidywalne, ale jednocześnie zmurszałe, przeżarte przez korniki i pachnące, niestety, naftaliną. Natomiast nic wspólnego z naftaliną nie ma Duch Święty, który jest wiatrem i wieje tam, gdzie chce. Albo się otworzę, albo zamknę na schematy - to do mnie należy, to jest moja decyzja. Jaką podejmę, takie będzie moje życie.
II Niedziela Wielkiego Postu (Mk 9,2-10) - Przemienienie Pańskie na Górze Tabor
Często teksty Pisma Świętego są hermetyczne dla nas, ponieważ nie potrafimy ich przełożyć na język codzienności. To nie chodzi o oswajanie, czy odzieranie z tajemnicy, ale próbę wyczucia, o co tak naprawdę tutaj chodzi.
Dzisiaj mamy tekst o przemienieniu na górze Tabor. Jezus zabiera ze sobą Piotra, Jakuba i Jana - zawsze tych trzech apostołów zabiera w kluczowych momentach, w Ogrójcu też są przy Nim - i przemienia się. Opisuje to św. Marek, który to zna z relacji św. Piotra. W gruncie rzeczy to jest doświadczenie, które nam jest dostępne w relacjach międzyludzkich - znamy kogoś z widzenia, później się zapoznajemy bliżej, bywamy u siebie i nagle podczas którejś tam wizyty rozmowa zaczyna być tak głęboka, że ten człowiek objawia mi swoje wnętrze. W zależności od tego, czy to, o czym mówi jest wspaniałe i ma pokrycie w rzeczywistości, czy jest to podłe - to i to i to jest jakimś objawieniem. I w takim kontekście trzeba by popatrzeć na objawienie.
Nieudolnym językiem Marek mówi o tym, co się stało na górze Tabor. Pokazuje, że Chrystus w tym momencie objawia im kim jest. Są takie dwa momenty w życiu Pana Jezusa, kiedy Duch Święty, Pan Bóg mówi, kim Jezus jest. Pierwszy to jest chrzest, kiedy kończy się okres życia ukrytego i podczas chrztu słychać słowa: "To jest Syn Mój umiłowany, w którym mam upodobanie". I dzisiaj też jest kluczowy moment, mianowicie życie Jezusa chyli się już ku męce. I tak samo Pan Bóg pieczętuje to stwierdzeniem: "To jest Syn Mój umiłowany, Jego słuchajcie". To jedna taka uwaga.
Druga - wydaje mi się, że jest niesamowite podobieństwo - to ojcowie Kościoła już powiedzieli - pomiędzy tym opisem ofiary Abrahama, też się odbywało na górze, tak samo jak Przemienienie na górze Tabor. Te dwa opisy są bardzo podobne do siebie. Tu był syn i ojciec, i tu jest Syn i Ojciec. Tam wprawdzie nie było ofiary, ale tutaj ofiara będzie. Pan Bóg przemawia do Abrahama i autor Księgi Rodzaju mówi, że wystawił Abrahama na próbę. W naszym życiu często tak jest i my też tak mówimy, że Pan Bóg wystawia nas na próbę. Jeżeli spotykają nas jakieś rzeczy niespodziewane, albo te, które nas zaskakują, ewentualnie te, które tak naprawdę pokazują, kim jesteśmy - mówimy, że zostaliśmy wystawieni na próbę. Myślę, że ostrożnie! Zawsze, jeżeli przeżywam jakieś cierpienie, jakiś ból, należałoby zapytać samego siebie, czy to Pan Bóg mnie wystawia na próbę, czy też ja sam wystawiam siebie na próbę. Bardzo często jest tak w naszym życiu, że tak komplikujemy sobie sprawy swojego życia, że w momencie, kiedy przychodzi cierpienie, na które wytrwale i usilnie pracowaliśmy przez nasze głupie wybory, wszystko zwalamy na Pana Boga, albo na drugiego człowieka i mówimy, że wystawiono nas na próbę. Nic podobnego! To ja sam siebie wystawiłem na próbę. Wiele cierpień ściągamy sobie na głowę z powodu złych wyborów w naszym życiu.
Powróćmy jeszcze do ofiary Abrahama. Nie chcę rozważać, co czuł Abraham, co czuł jego syn, odsyłam do tekstów Kierkegaarda, który w drobiazgowy sposób analizuje psychologię ojca i syna w kilku wariantach. Natomiast wydaje się, że najistotniejszą rzeczą w tym tekście jest to, co Pan Bóg chce powiedzieć Izraelowi, mianowicie trzeba pamiętać,że Izrael żył wśród ludzi, którzy składali ofiary z ludzi dla przebłagania Pana Boga. I teraz Pan Bóg poprzez to, że najpierw wystawia Abrahama na próbę, a później wstrzymuje jego rękę, mówi: - Nie, Abrahamie, w ten sposób nie dojdziemy do Pana Boga! Ale mówi także do nas, że nikt nigdy przy pomocy własnych wysiłków nie jest w stanie przerzucić mostu nad nieskończonością. Dopiero musi przyjść ktoś, taki jak Syn Boży, umrzeć za nas, żeby nastąpiło małżeństwo Nieba z ziemią. O własnych siłach nie jesteśmy w stanie tego uczynić. I te dwa opisy są bardzo podobne do siebie - ofiara Abrahama i góra Tabor. Na górze Tabor Pan Bóg mówi, że tylko w Jezusie Chrystusie możemy uzyskać zbawienie.
Jeszcze jest takie piękne zdanie z czytaniu z Listu świętego Pawła Apostoła do Rzymian. Zaczyna się ono w ten sposób: - "Jeżeli Bóg z nami, któż przeciw nam"?! Brzmi dosyć wojowniczo, ale w poczet tego "któż" należałoby także zaliczyć samego siebie. Ja sam mogę być przeciwko sobie. I jeżeli zbadamy swoje życiorysy, to widzimy, jak bardzo często tak jest, że sami występujemy przeciwko sobie - właśnie przez te głupie wybory, przez niesłuchanie Słowa Bożego. I jeżeli Pan Bóg jest tak naprawdę ze mną, jeżeli ja wiem, że o własnych siłach nie sięgnę do Pana Boga, jeżeli przyjmuję, tak jak Jezus, te próby, które na moje barki składa Pan Bóg - zaznaczając, że są to Boże próby, a nie moja głupota - to wtedy nikt nie może wystąpić przeciwko mnie. Pośród tego morza cierpienia jednak gdzieś tam w głębi mnie jest pokój. Pokój wynikający z tego, że zaufałem.
Do tego przygotowuje dzisiaj w tym Przemienieniu Jezus swoich apostołów Piotra, Jakuba i Jana. I do tego chce także przygotować każdego z nas. Po pierwsze, żebyśmy dokładnie zbadali, czy w tym cierpieniu, którego akurat doświadczamy, czasem nie maczaliśmy palców i sami nie spuściliśmy sobie na ciemię. Po drugie, żebyśmy umieli przyjąć to, co naprawdę pochodzi od Pana Boga, bo jak mówi taka Żydówka Simone Weil, filozofka z gruntu chrześcijańska, choć nigdy nie przyjęła chrztu: - Jezus nie niweczy cierpienia (nie jest tak, jak w innych religiach, które usiłują oswoić cierpienie poprzez wyłączenie się całkowite z tego świata, niejako je unieważnić), Jezus nadaje mu perspektywę. I naprawdę jest to obecne w życiu bardzo wielu ludzi, którzy niosą krzyż - zakładając, że ten krzyż jest oczywiście dany przez Pana Boga, chociaż nigdy nie można tutaj jakiejś ostrej cezury postawić, zawsze jest tak jakoś, że my też maczamy w tym palce. Ofiara Jezusa daje perspektywę naszemu cierpieniu. I jeżeli ja potrafię się na to zgodzić, potrafię zaufać Panu Bogu, potrafię dostrzec to, że moje życie jest utkane jednocześnie i z radości i z cierpienia, nie odrzucać ani jednego, ani drugiego, to naprawdę bezpiecznie będę przechodził przez ten świat.
I Niedziela Wielkiego Postu (Mk 1,12-15) - Czterdzieści dni przebył na pustyni, kuszony przez szatana.
żył tam wśród zwierząt, aniołowie zaś usługiwali Mu.
W Ewangelii św. Marka czytamy o kuszeniu Pana Jezusa. Marek robi to w sposób bardzo syntetyczny, nie wymienia – tak jak Mateusz i Łukasz – trzech pokus, którym podlegał Chrystus, tylko przedstawia to wszystko w dwóch krótkich zdaniach, które na pierwszy rzut oka stoją w opozycji w stosunku do siebie: “Czterdzieści dni był na pustyni, kuszony przez Szatana. Żył tam wśród dzikich zwierząt, aniołowie zaś Mu usługiwali.”
Z jednej strony kuszenie, a z drugiej strony harmonia. Marek pokazuje nam, którędy prowadzi droga powrotu do Pana Boga. Z jednej strony, jeżeli ja chcę wrócić do Niego, to muszę wyjść na pustynię. Pustynia jest miejscem podstępnym, tam człowiek traci orientację ponieważ nie ma punktów odniesienia. W związku z tym pozbawiony bodźców kieruje pytania do samego siebie. I to jest kwintesencja Wielkiego Postu – pozbawić się różnego rodzaju bodźców, którym podlegamy na co dzień w ciągu rytmu naszego życia, po to, żeby skierować uwagę do swojego serca.
“Żył tam wśród dzikich zwierząt, aniołowie zaś Mu usługiwali.” To jest krótki opis Raju. Marek sugeruje nam taką prawdę o życiu codziennym, że musi być współistnienie pustyni z różnymi rodzaju zagrożeniami i pokusami, a jednocześnie istnieje także Raj obok. Nie ma innego powrotu do ogrodu harmonii wewnątrz nas, niż przez pustynię. Natomiast my byśmy chcieli bardzo często iść drogą Szatana, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Szatan nie jest prymitywny, on nas nie kusi bezpośrednio do zła – on nas kusi łatwą i prostą drogą. Gdy przeczytamy te wszystkie trzy kuszenia umieszczone w Ewangelii Mateusza i Łukasza, to jest takie właśnie pójście na łatwiznę. Przecież możesz uczynić z kamienia chleb... jeżeli jesteś Synem Bożym. To jest dokładnie ta pokusa, którą wyraził jeden ze świadków ukrzyżowania: - “Jeśli jesteś Synem Bożym, to zejdź z krzyża...” “Rzuć się ze świątyni, przecież Pan Bóg ma Cię w opiece...”
Jezus mówi zupełnie co innego, że nie ma powrotu do harmonii z sobą, jak zanurzenie się w piekło swoich pokręconych dróg. (...) Nie te wszystkie łatwe drogi, którymi usiłujemy zapanować nad światem narzucając mu swoje reguły. Bardzo często intencje są wspaniałe, wizje cudowne, ale kończy się tylko na wizjach, bo rzeczywistość jak zwykle skrzeczy. Chrystus mówi, że jeżeli, człowieku, chcesz coś sensownego zrobić, to nieustannie zaczynaj od siebie. Życie twoje będzie się toczyło w ten sposób, że w każdym momencie będą się przypominały różne rzeczy z przeszłości, w które musisz się zanurzyć i je uzdrawiać. Każda inna droga jest po prostu łatwizną.
Jezus jest archetypem i musimy nieustannie porównywać się z Nim i z tym, co On przechodził, po to, żeby powracać do Raju, po to, żeby zrealizować to pragnienie, które każdy z nas ma. To kwintesencja Wielkiego Postu – zostawić cześć bodźców, które nas ciągle atakują, niejako wyjść na pustynię i spróbować zaczynać od samego siebie. Okazuje się, że jest to niezmiernie trudna rzecz, bo jeżeli ktoś próbował przebywać ze sobą sam na sam bez środków masowego przekazu, bez innych ludzi, to dojdzie do wniosku, że wyłania się z jego wnętrza bardzo wiele karykatur i potworów. Ale to jest jedyna droga – powracamy do Raju poprzez zanurzenie się w piekło naszej historii, przez zstąpienie do Piekieł. Inaczej będziemy nieustannie podlegali tym diabelskim pokusom, żeby za pomocą szybkich, prostych, prymitywnych środków zapanować nad wszystkim. I ciągle będziemy odchodzili smutni, ciągle będziemy ponosili porażkę.
Dwie drogi prowadzą do Raju, z tym, że jedna jest drogą iluzji. Te proste szybkie środki, które proponuje Szatan, to jest wyłącznie droga do iluzji Raju. Natomiast to, co proponuje Chrystus, jest drogą trudną, ale prowadzi do Raju prawdziwego.
VI Niedziela zwykła - Uzdrowienie trędowatego (Mk 1,40-45) - " Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić...
Wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: Chcę, bądź oczyszczony!"
Czy współczesnym trędowatym nie jest Rumun żebrzący, czy takim współczesnym trędowatym nie jest człowiek, którego dotknęło nieszczęście, albo rodzina alkoholików? Obchodzimy ich dużym łukiem, żeby tylko się z nimi nie zetknąć. To są współcześni trędowaci, wprawdzie ciało im nie odpada, ale cierpią podobnie. Oczywiście, można powiedzieć, że nie zaradzimy nieszczęściu tego świata... ale przy odrobinie dobrej woli możemy coś zrobić. Czy człowiek, na którego się obraziłem, nie staje się trędowaty? - nie pozwalam mu się do siebie zbliżyć, odsuwam go, nie chcę wchodzić z nim w kontakt.
Zobaczmy jak Jezus się zachowuje. Pierwsza sprawa – ten człowiek naprawdę chciał być uzdrowiony, przełamał pewnego rodzaju tabu. Mógł zostać ukamienowany w momencie, kiedy zbliżał się do Jezusa. Takie były przepisy prawa, a jednak pokonał ten strach. Ten człowiek podchodzi do Jezusa i mówi: „Jeżeli chcesz, to uzdrów mnie”. Jezus odparł: „Chcę, bądź uzdrowiony” i dotknął go. To jest ważny gest, bo trędowatych nie można było dotykać, Jezus też łamie pewne tabu.
My również mamy wstręt do takich ludzi, których uważamy za współczesnych trędowatych. I może tym przełamaniem będzie dotknięcie, zbliżenie się, zamienienie paru słów, ten początkowy krok. Może my się tak bardzo boimy, ponieważ sądzimy, że jeżeli coś do tego człowieka powiemy, jeżeli skiniemy głową, jeżeli się uśmiechniemy, to od razu na nas spłyną obowiązki opiekowania się? Być może będzie to dla nas wezwanie życiowe, nie wiem. Ale ten pierwszy gest wymaga wielkiej odwagi. Jezus to zrobił i ten człowiek został uzdrowiony. My chyba nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo nasz dotyk, nasza bliskość, jest lecząca, jak bardzo człowiek, który jest opuszczony przez innych, może się czuć samotny. Na łóżku szpitalnym, czy izolowany, ponieważ należy do społeczności nietykalnych, którą trzeba z dystansu traktować. Wystarczy słowo, wystarczy zainteresowanie, wystarczy zwykle porozmawianie o naszych codziennych sprawach i zupełnie inaczej ten człowiek się czuje. A może to będzie początek naszej drogi i my będziemy go uzdrawiali? Jezus dał nam taką moc uzdrawiania. Może nie doceniamy tych małych prostych gestów?
Warto zapamiętać, że trąd jest grzechem, on mnie izoluje od innych ludzi, a jednocześnie deformuje mi twarz, napełnia mnie także lękiem i żeby się go pozbyć – czyli pójść do konfesjonału i wyznać swoje grzechy, gdy inni patrzą – to potrzeba też dużej odwagi. Bardzo wiele zabiegów robimy, gdy dotknie nas choroba naszego ciała, chodzimy od lekarza do lekarza, pijemy różne uzdrawiające mikstury i eliksiry, natomiast bardzo często na trąd choruje nasza dusza i jakoś niespieszno nam, żeby się oczyścić, żeby podejść do Jezusa, który mnie dotknie i może mnie uzdrowić..
V Niedziela zwykła (Mk 1,29-39) - "On podszedł do niej i podniósł ją ująwszy za rękę, gorączka ją opuściła. A ona im usługiwała."
Osobiście nie mam żadnych trudności z uwierzeniem w to, że Pan Jezus leczył choroby, że wskrzeszał umarłych, ale my bardzo często zatrzymujemy się na poziomie choroby dotyczącej ciała. Natomiast Jezus w każdym uzdrowieniu mówi o tym, że jest to przede wszystkim uzdrowienie naszej duszy. To żadna tajemnica, że nasze choroby, te które ujawniają się w ciele, mają tak naprawdę podłoże duchowe. Mówimy o psychosomatycznych schorzeniach. Jeden z wielkich psychiatrów i psychologów, Karol Gustaw Jung, mówił, że 90 procent jego pacjentów tak naprawdę miało problemy egzystencjalne, religijne, problemy z wiarą, z Panem Bogiem. Warto pamiętać, że u podłoża wielu naszych chorób, które pojawiają się także w naszym ciele, leży ta największa choroba, choroba naszej duszy. /.../
Jakie są symptomy uzdrowienia człowieka? W dzisiejszej Ewangelii mamy coś takiego: teściowa Szymona Piotra leżała w gorączce, Jezus ją uzdrowił i ona od razu, bez żadnego czasu na rekonwalescencję wstała i pomagała innym. Na tym polega Boże uzdrowienie. Ale zwróćmy uwagę, że w tej Ewangelii byli także inni ludzie, którzy odeszli z kwitkiem, bo Jezus poszedł do innego miasta. Dlaczego akurat tak postąpił? Sądzę, że oni jeszcze nie byli gotowi na uzdrowienie. I my także często nie jesteśmy na nie gotowi. Dopóki uciekamy się do takich dwóch sposobów radzenia sobie z cierpieniem, to znaczy trzymania fasonu pomimo, że nam się wszystko rozlatuje albo epatowania swoim cierpieniem - to znaczy, że nie jesteśmy jeszcze gotowi. Nie potrafimy przyjść do Pana Boga, pokazać Mu, gdzie jest nasza choroba i liczyć na Jego interwencję, a nie na nasze „majsterkowanie” przy swoim zdrowiu duchowym.
To, co zrobiła teściowa Szymona Piotra jest symptomem uzdrowienia: ona natychmiast wstała i usługiwała innym. Zwróćmy uwagę, że nie cieszyła się specjalnie - tam nie ma wybuchu radości i skoncentrowania się na tym, że wreszcie jest zdrowa - tylko zaczyna służyć. Można by powiedzieć, że biednego zrozumie tylko ten, kto jest biedny, że najlepszy wpływ na ludzi, którzy borykają się z problemami alkoholowymi mają alkoholicy, którzy już nie piją. Ci ludzie, którzy zostali uzdrowieni, oni odczuwają jakiś głęboki przymus dzielenia się radością ze swojego uzdrowienia. Jeżeli ja nie potrafię w gronie rodzinnym dzielić się swoją wiarą, swoją radością z tego, że zostałem uzdrowiony, to znaczy, że to uzdrowienie jednak nie nastąpiło. Ja mogę chodzić do kościoła, przyjmować Pana Jezusa, ale ciągle chcę sam coś pomajsterkować przy swoim wnętrzu, żebym jakoś tam sam zasłużył na swoje zdrowie. Nic podobnego, ja muszę być gotowy, całkowicie otworzyć się na Pana Boga.
Jezus uzdrawiał różne choroby. Zwróćmy uwagę, że te choroby, które uzdrawiał, one określają także naszą psychikę. Paraliż, czy nie jest to także paraliż naszej woli? Ta uschła ręka, czy to nie jest zablokowanie wewnętrzne? Ludzie opętani, czyli spętani jakimiś problemami, jakimiś pożądaniami. Wreszcie wskrzeszenie umarłych ... otóż w naszym wnętrzu są trupy niezałatwionych spraw i one oddziaływują, czy tego chcemy czy nie, na nasze relacje z każdym człowiekiem. A więc tylko On potrafi nas uzdrowić, pytanie tylko: - czy jesteśmy gotowi? Bo jeżeli nie potrafimy się dzielić tym uzdrowieniem z innymi, to znaczy, że jesteśmy jeszcze ślepi, że jeszcze chorujemy. Może warto zapytać się samego siebie: - Czy ja w swoim życiu nie robię takich dwóch ucieczek: w postaci życia pełnego sukcesu, a za fasadą kryje się rozbicie wewnętrzne, albo takie obnoszenie się ze swoimi trudnościami, cierpieniami itd. Jeżeli tak, to są po prostu uniki, ja nie chcę przyjść do Pana Boga, nie jestem jeszcze gotowy.
Symptomem naszej choroby jest powtarzanie tych samych grzechów u spowiedzi. Jeżeli ciągle przydarza mi się coś, co powtarzam nieustannie, to znaczy, że nie doszedłem jeszcze do jądra mojej grzeszności, że nie wiem, co się tam kryje, że gdzieś tam gnije jakiś trup, którego nie chcę dotknąć i obchodzę go dużym łukiem. Gdybym rzeczywiście zabrał się za swoje wnętrze, to byłbym uzdrowiony. Oczywiście, jesteśmy słabi niewątpliwie – do końca życia będziemy się spowiadali – ale warto się zastanowić, czy my nie uciekamy raczej z naszymi problemami przed Panem Bogiem, a chcemy być uleczeni? Bo może nam wygodnie? Może urządziliśmy się w tej naszej chorobie, może wcale nie jest to takie złe? Może jest takie ciepełko, wprawdzie czasem to nam doskwiera, ale w gruncie rzeczy „jakoś leci”?
IV Niedziela zwykła (Mk 1,21-28) - "Jezus rozkazał mu surowo: Milcz i wyjdź z niego. Wtedy duch nieczysty zaczął go targać i z głośnym krzykiem wyszedł z niego."
Jak mozolnie uczniowie - ci, którzy byli najbliżej Pana Jezusa - dochodzili do tej prawdy, że On jest autentycznym, prawdziwym Bogiem i człowiekiem. Nie docierało to jakoś do elity Izraela, do członków Sanhedrynu, do faryzeuszów, do saduceuszów. Rzadko zdarzali się wśród elity ludzie, którym Jezus zasiał swoją nauką, postawą i autorytetem, ziarno niepokoju – do nich należał Nikodem oraz Józef z Arymatei. Ten proces dochodzenia do tego, że Chrystus jest Mesjaszem, jest trudny i bolesny u uczniów. Jedyną postacią w Nowym Testamencie, która nigdy nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Jezus jest Bogiem ... jest szatan, diabeł. On ma stuprocentową pewność. Dlaczego Jezus każe mu milczeć? Każe mu milczeć, kiedy ten wychodzi z krzykiem i oznajmia, wręcz głosi: - Wiem kim jesteś, Synem Bożym, Jezusie Nazarejczyku! Przyszedłeś nas zgubić! Dlatego, że to nie jest prawda. Prawda nie polega tylko na wiedzy czy wierze, ale także na wcielaniu jej w życie. Szatan jest oddzielony od Pana Boga, wiem kim On jest, ugruntował się w swojej postawie i dlatego to, co mówi, jest nieprawdą, bo on nigdy się nie nawróci.
Warto zwrócić uwagę, na tą sprawę, że prawdziwie ludzka postawa człowieka, który dąży do wiary, to jest postawa, która nieustannie kwestionuje samą siebie, nieustannie zadaje pytania, nieustannie się waha. Pewność stuprocentowa ma jakieś szatańskie piętno w sobie - ja nie mówię tutaj o prostych rachunkach matematycznych, co do których mogę mieć pewność, chodzi mi o sytuację egzystencjalną człowieka. Zawsze kiedy spotykamy człowieka, który z niewzruszoną pewnością coś ""Wie Naprawdę"", to na ogół jest to terror i narzucanie swojego zdania. I jest tam jakiś pierwiastek szatański - nawet jeżeli by głosił Pana Boga. Taki człowiek zamiast łączyć, niestety, ale dzieli innych ludzi. Podział jest sygnaturą szatana.
Warto zwrócić uwagę na to, że szatan wychodzi z tego człowieka z krzykiem. Jest takie powiedzenie, że ten, kto krzyczy, wydaje się nie mieć racji. Ta prawda o krzyku - można by powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju teologia krzyku – dotarła do mnie we Włoszech w Orvieto, kiedy zwiedzałem cudowną katedrę, wszystkim polecam, żeby wysupłali parę euro i weszli do bocznej kaplicy i oglądnęli freski Luca Signorellego z Sądu Ostatecznego. Tam do mnie dotarło, że wszyscy ludzie, którzy są tam przedstawieni, strącani do Piekła, mają twarze w grymasie krzyku. I to nie jest krzyk bólu, to jest krzyk wściekłości i rozpaczy nad tym, że coś się stało w sposób nieodwracalny, że już nie ma drogi powrotnej.
Wtedy sobie uświadomiłem to, że gdy ja krzyczę na innych ludzi, mam dokładnie taki sam wyraz twarzy, jak ci ludzie potępieni z fresku Signorellego. Niesamowita jest intuicja artystów, którzy malowali Sądy Ostateczne - ludzka twarz, wykrzywiona krzykiem. Diabeł, wychodzący z człowieka z krzykiem. Zawsze, kiedy krzyczę na innych ludzi, kiedy w rozpaczy, wściekłości i bezsilności usiłuję wywrzeć na nich presję, jest we mnie jakiś pierwiastek szatański. Zobaczmy na przykład w Księdze Izajasza, w pieśni, która – na pięć wieków przed Chrystusem mówi o Nim - jest napisane: - „On nie da słyszeć swojego podniesionego głosu, ani krzyku na dworze”. Nie będzie krzyczał! Jedno z błogosławieństw mówi: - błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię. Do ludzi cichych należy ziemia. Ci wszyscy, którzy krzyczą, zdają się nie mieć racji. Krzyk pokazuje, że jestem wewnętrznie rozdarty.
Jeszcze jedna rzecz, duch nieczysty wychodząc z tego człowieka, raz mówi o sobie w liczbie pojedynczej, a raz w liczbie mnogiej. Pan Bóg zawsze jest jednością, szatan zawsze jest rozbiciem. Krzyk i rozbicie wewnętrzne to jest sygnatura szatana.
Zobaczmy jak bardzo ta Ewangelia jest aktualna dzisiaj, w stosunku do nas. Warto prześledzić, zobaczyć grymas swojej twarzy wtedy, kiedy krzyczę. Na pewno jest tam jakiś pierwiastek wewnętrznego rozbicia, rozdarcia. To nie jest Boże. Bóg charakteryzuje się milczeniem, ciszą, autorytetem, który nie jest wywieraniem presji, tylko tak jak w synagodze w Kafarnaum – ludzie zdumiewali się Jego nauką, bo uczył jak ten, który ma moc.
III niedziela zwykła (Jon 3,1-5.10) - powołanie Jonasza (1 Kor 7,29-31) Mówię, bracia, czas jest krótki. (Mk 1,14-20) - powołanie rybaków.
Jest taka ciekawa książka amerykańskiego psychiatry Rolo Maya zatytułowana „Błaganie o mit”, która mówi o tym, że każda kultura bazuje na opowieści. Jest w pewnym sensie odzwierciedleniem opowieści, a jednocześnie sama ta kultura tworzy różnego rodzaju mity i opowieści. Iliada, Odyseja, mity i tragedie greckie, Biblia – to są wszystko wielkie opowieści, na których powstawały kultury. Ale są także opowieści karłowate, beznadziejnie złe. (…) Warto by dzisiaj zapytać samego siebie: - Czym ja się karmię? Gdy Grek oglądał tragedię, to przeżywał katharsis – oczyszczenie. Utożsamiał się z bohaterami, ale nie chodziło tylko o utożsamienie. Chodziło o głęboki wstrząs wewnętrzny i przemianę. Czy ja oglądając dzisiejsze seriale i filmy, czytając modne książki, mogę przeżyć katharsis?
Dzisiaj mamy do czynienia z fragmentem takiej opowieści, która jest zamieszczona w Piśmie Świętym – o proroku Jonaszu, warto ją przeczytać, to są dwie strony w Biblii. Nie jest to ściśle księga prorocka, jest to midrasz – opowieść, która została skomponowana, abyśmy snuli refleksje na swój własny temat. Był taki prorok Jonasz, który dostał zadanie od Pana Boga, miał iść i głosić nawrócenie Niniwitom, ale zbuntował się i zaczął uciekać przed swoim powołaniem. Wsiadł na okręt do Tarszisz, wypłynęli i dopadła ich straszna burza. Marynarze walczyli z żywiołem, wyrzucili wszystko ze statku, ale burza nie ustawała, statkowi groziło zatopienie i rzucili losy. Wyszło na to, że przyczyną całego zamieszania jest Jonasz. Spytali go: Co takiego zrobiłeś? Jonasz odparł, że ucieka przed Bożym powołaniem. Miał na tyle odpowiedzialności, chciał uratować tych ludzi, więc kazał wyrzucić siebie do morza. Tak też zrobili. Jonasza łyknęła ryba i był trzy dni we wnętrzu ryby. Oczywiście jest to opowiadanie. Tam modlił się do Pana Boga. Przebłagał Go, ryba wyrzuciła Jonasza na ląd.
Poszedł nawracać Niniwitów. Szedł przez Niniwę, głosił nawrócenie i ten fragment słyszeliśmy. O dziwo, wbrew temu co przypuszczał, a liczył pewnie na jakieś Boże fajerwerki, że wreszcie to miasto zgnilizny zostanie zniszczone – ci ludzie rzeczywiście zaczęli się nawracać. Uwierzyli w słowa proroka i Pana Boga. Jonasz zdegustowany brakiem zniszczenia i gniewu Bożego, poszedł poza miasto, zbudował sobie szałas, siadł i czekał. Zdenerwował się na Pana Boga, wręcz czynił Mu wyrzuty. Pan Bóg, aby go pocieszyć, spowodował, że obok niego wyrósł krzew rycynusowy, który dawał cień w gorącej porze. Później Bóg zesłał robaczka, który krzew podgryzł i krzew usechł. Wzburzenie Jonasza nie miało granic. Wtedy Pan Bóg tak mu powiedział: - Jonaszu, litujesz się nad rośliną, która dziś jest, jutro jej nie ma… a nie miałeś litości nad tymi ludźmi, którzy mogli być zniszczeni. Na tym się kończy opowieść.
Dlaczego ja to opowiadam? Ponieważ ta opowieść jest niezmiernie mądra i rzuca światło na dalsze czytania. Jeżeli ja uciekam przed swoim powołaniem – powołaniem, które każdy z nas ma indywidualne – to nie ściągam nieszczęścia tylko na siebie, ale także na innych ludzi – tak jak Jonasz na tych niewinnych marynarzy.
Bardzo często tak bywa, że jeżeli ja nawet usiłuję iść drogą Pana Boga, to narzucam Mu, jakimi rozwiązaniami powinien mnie obdarzyć. Tak samo jak Jonasz. Mam pewne wyobrażenia na temat mojego powołania, na temat realizacji tego powołania. Jeżeli rzeczywistość jest inna, to bardzo często oburzam się przeciwko Panu Bogu. Jeżeli się głębiej zastanowimy nad tym tekstem, to okazuje się, że on może nieść jakąś przemianę w moim życiu.
Teraz sięgnijmy do Listu św. Pawła Apostoła, który mówi takie naprawdę bardzo dziwne słowa: „Czas jest krótki.Trzeba więc, aby ci co mają żony, tak żyli jakby byli nieżonaci, a ci, co płaczą, tak jakby nie płakali, co co radują się, tak jakby się nie radowali. Ci co nabywają, tak jakby nie nabywali”. O co św. Pawłowi chodzi? O to, że każdy z nas ma o wiele głębsze powołanie, niż tylko powołanie do nabywania i sprzedawania, do zakładania rodziny, nawet do bycia kapłanem. Naszym powołaniem jest bycie jedno z Panem Bogiem. I jeżeli wezmę i uczynię na przykład swoją żonę , czy swojego męża, swoją rodzinę, swoje nabywanie i sprzedawanie, czy swoje kapłaństwo – uczynię je Bogiem, to wtedy zdradzam swoje powołanie.
Jezus, który dziś mówi: - Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię. Czyli innymi słowy: - Słuchajcie prawdziwej Opowieści, tej, która naprawdę was może przemienić. Oczywiście, proszę mnie tylko źle nie zrozumieć, ja wcale nie jestem przeciwny czytaniu, czy słuchaniu innych opowieści, tylko „czas jest krótki”. I czy warto ten czas marnować na bzdury, na to co tylko zaludnia moją wyobraźnię, a nie przynosi przemienienia, nawrócenia, metanoi? Przemienienie, nawrócenie jest jednoznaczne z realizacją mojego powołania. Ja mogę przed nim uciekać, ale ściągam wtedy nieszczęście na siebie i na innych. I także strzeżmy się tego, żebyśmy nie narzucali Panu Bogu, jak ma wyglądać nasze życie. On chyba najlepiej wie, czego nam tak naprawdę potrzeba...
II niedziela zwykła (1 Sm 3,3b-10.19) - powołanie Samuela (J 1,35-42) - powołanie Apostołów
/fragment/
Jezus zapytał apostołów: „Czego szukajcie?” Czego ja tak naprawdę szukam? Nie chodzi o poszukiwania, którym oddajemy się w codzienności – szukamy pracy, pieniędzy, przyjaźni, protekcji, kontaktów z innymi ludźmi i tak dalej. Chodzi o poszukiwanie ogólne: czego ja szukam w swoim życiu? Jeżeli będę się wymigiwał od tej odpowiedzi, to okazuje się, że bardzo często pod koniec swojego życia, patrząc z perspektywy na to, co przeminęło, to wszystko nie będzie miało żadnego sensu. To jedno z największych cierpień ludzkich, kiedy człowiek patrzy u schyłku swojego życia i widzi, że to wszystko było takie miałkie, że tak naprawdę jego życiu nie przyświecał żaden wielki cel, tylko jakieś małe partykularne cele – nie mówię, że one są złe, nasze życie niesie takie sytuację, że musimy szukać rożnych rzeczy, które zaspokoją nasze codzienne pragnienia, ale także gdzieś w głównym nurcie naszego życia powinno być to wielkie pytanie: - Czego ja tak naprawdę szukam?
Zadziwiającą odpowiedź Jezus uzyskuje od apostołów, Jan i Andrzej pytają: - „Nauczycielu, gdzie mieszkasz?” Przedziwne, tak jakby zupełnie nie odpowiadali na pytanie Jezusa. Co to znaczy: Gdzie mieszkasz? Ja poznam Pana Boga wtedy, kiedy zacznę mieszkać razem z Nim. Wydaje mi się, że tutaj w naszym konkretnym życiu chodzi o modlitwę. Jeżeli w mojej codzienności nie ma modlitwy, to ja nie mieszkam u Pana Boga. Msza święta będzie wtedy owocna, kiedy będzie to zebranie modlitw z całego tygodnia, kiedy zaczynając dzień, zanurzając się w te kilkanaście godzin świadomego życia, ja jednocześnie będę zapraszał do tego Pana Boga, a wieczorem podsumowywał to wszystko. Patrzył na te minione kilkanaście godzin mojego świadomego życia z perspektywy tego pytania „Czego ja szukam?” I wtedy dopiero ta Msza święta, w której uczestniczymy będzie owocna. Ja to wszystko zbiorę i będę mógł przekazać Panu Bogu. Inaczej będzie to tylko taka kurtuazyjna wizyta u Najwyższego raz w tygodniu.
Niedziela Chrztu Pańskiego (Mk 1,6b-11) - "A z nieba odezwał się głos: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie."
Dzisiaj są zaślubiny Nieba z ziemią. Odwieczne Słowo Boże przyjęło postać człowieka i do końca przyjęło kondycję ludzką.
Jezus wszedł do Jordanu i zebrał te wszystkie ludzkie nieczystości po to, żeby je przemienić. Warto pamiętać o tym, że ponieważ On dźwiga na swoich barkach całe stworzenie i chce je przemienić, to my nie mamy autonomii. Człowiek żyje i pielęgnuje w sobie takie złudzenia, że ma autonomię etyczną i ontologiczną. Otóż nic podobnego, to są tylko nasze miraże. Jesteśmy zależni od Pana Boga. Gdyby pokusić się o baśniowy obraz, można by powiedzieć, że czasem wyglądamy jak drzewo, które bierze siekierę i odcina się od korzeni. Ono przez jakiś czas – zakładając, że mu się to uda :) – pozostaje jeszcze zielone, ale niechybnie zmierza ku uschnięciu. I tak też jest z nami. Co innego jeśli ja uznaję, że nie jestem jednostką autonomiczną, że mam swoje Źródło i w oderwaniu od Źródła jestem po prostu nicością, a jednocześnie jestem naznaczony słabością ludzką – to jest jedna fundamentalna opcja. A druga, że ja sam kreuję siebie i wspaniałomyślnie daję Panu Bogu wejść w niektóre sfery swojego życia. Ja, Człowiek-Kreator!
Warto zastanowić się: z którą opcją w życiu ja się utożsamiam?
Wydaję mi się, że w tej Ewangelii bardzo ważne jest słówko „Ten”. „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!”
Poza Nim nie ma nic, Jezus jest jednym wielkim posłuszeństwem, jest dokładnie przezroczysty na swojego Ojca. Mnie – jako chrześcijaninowi – nie pozostaje nic innego jak naśladować, być posłusznym. To jest chyba jedno z najbardziej znienawidzonych dzisiaj słów, bo posłuszeństwo nam się na ogół kojarzy ze słabością: jest posłuszny ten, który nie ma w sobie mocy, aby decydować sam o sobie. Ale zupełnie co innego jest bycie posłusznym człowiekowi, a zupełnie czym innym jest bycie posłusznym Panu Bogu. Jeżeli ja nie odnowię w sobie tego posłuszeństwa, to właśnie będę takim auto-kreatorem. To jest optyka, która została w pewnym sensie wybrana już w raju – Adam z Ewą nie chcieli służyć Panu Bogu – a jeszcze wcześniej przez diabła: Non serviam! Nie będę służył!
Kim ja jestem i jak wykorzystuję łaskę Bożą? Czy tym, który uznaje, że nie jest autonomiczny, czy też jestem człowiekiem, który sam uważa, że kreuje samego siebie? Co ja zrobiłem ze swoim chrztem, czy ja naprawdę żyję tą wielką łaską, która mi została dana, czy gdzieś ją zostawiłem na boku i jestem takim biednym autokreatorem, który nawet z sobą samym nie potrafi sobie poradzić.
Uroczystość Objawienia Pańskiego Mt (2,1- 12) - "I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary:
złoto, kadzidło i mirrę "
(...)
Można spekulować,
co znaczyły dary,
które przynieśli trzej mędrcy.
Niektórzy mówią:
mirra symbol pogrzebu Jezusa,
złoto - królestwo,
a kadzidło to modlitwy.
Istotne jest to,
co wyraża Święty Ambroży
w bardzo prostym,
ale niepokojącym zdaniu: - Pana Boga nie interesuje,
co my Mu dajemy w darze,
ale interesuje Go to,
co my zatrzymujemy
tylko i wyłącznie dla siebie.
Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, Maryi - Nowy Rok (Łk 2,16-21) - Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu.
Przez granice śmierci przeniesiemy tylko rzeczy najistotniejsze: miłość, przyjaźń i relacje.
Myślę, że każdy z nas doświadcza pewnej magii przełomu, kiedy coś się kończy i coś zaczyna. Niewątpliwie zamykamy ten rok, a jednocześnie patrzymy w perspektywę nowego roku z nadzieją. Ale jest chyba w sercu każdego człowieka, który już parę chwil przeżył na tej ziemi, pewien niepokój. Niepokój, który wiąże się z niewiadomą, owszem także, ale i z tym, że zawsze koniec i początek wskazuje nieuchronnie na upływ czasu, że strumień naszego życia - czy tego chcemy, czy nie chcemy, czy zdajemy sobie sprawę z tego, czy też nie - nieuchronnie dąży ku temu oceanowi, którym jest Pan Bóg i kiedyś się w Nim znajdzie. I może stąd oprócz magii początku jest ten lekki niepokój? W Kościele ten przełom jest po prostu zwyczajnie ósmym dniem po narodzeniu Pana naszego Jezusa Chrystusa, a patronem tego dnia jest Maryja, święta Boża Rodzicielka.
Warto by nad tym się zastanowić, dlaczego akurat Maryja jest patronką czegoś nowego. Sądzę, że warto zastanowić się nad tymi słowami z dzisiejszej Ewangelii. Święty Łukasz Ewangelista tak pisze: „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu”. To jest pewna wskazówka dla nas; co to znaczy „Zachowywać i rozważać sprawy w swoim sercu”? Myślę, że zanim zaczniemy zachowywać i rozważać, trzeba te sprawy zobaczyć, a my często patrzymy, a nie widzimy. Co nam przeszkadza widzieć rzeczy takimi, jakimi są, co nam przeszkadza przyjmować? Wydaje mi się, że takie instynktowne wartościowanie – cokolwiek na nas przyjdzie, cokolwiek nas zaskakuje w naszym życiu, albo zwykła chwila, zawsze przez nas jest natychmiast określana albo dobrze, albo źle. To instynktowne nazywanie dobrem albo złem niestety płynie z naszego egoizmu, bo coś nam pasuje i jest dla nas wygodne, albo wydaje nam się, że nie pasuje. Matka Boża uczy nas przyjmować, zanim zacznie się oceniać. I warto nad tym może zapanować, żebyśmy zbyt pochopnie nie oceniali. Zwróćmy uwagę na naszą przeszłość: ileż to razy niesłychaną wagę przykładaliśmy do wydarzeń, które kilka dni później zamieniały się w popiół i wiatr je rozmiatał. I w ogóle nie pamiętamy o tym. A te istotne sprawy niejako nam umknęły, a później okazuje się dopiero, jak wielką wagę one miały.
Maryja uczy nas tego, żebyśmy wszystko umieli przyjąć, rozważyć w swoim sercu i zobaczyć z perspektywy wieczności – bo to się tak naprawdę liczy. Liczy się to, co zostanie po przejściu z życia tego tutaj ziemskiego, do życia prawdziwego, kiedy będziemy oglądali Pana Boga twarzą w twarz. To nie znaczy, że to życie nasze jest nieprawdziwe – możemy je takim uczynić niewątpliwie – ale okazuje się, że z tej perspektywy rzeczy, do których przykładamy niesłychaną wagę tu na ziemi, nie mają żadnego znaczenia. Dostajemy życzenia, które na ogół oscylują wokół takich spraw jak sukces, zdrowie. Przecież każdy dokładnie wie, że to nie jest najistotniejsze. Najistotniejsze są te rzeczy, które przeniesiemy przez granice śmierci. Sukcesu nie przeniesiemy. Jedyną tak naprawdę rzeczą jest miłość, a wiec to co się liczy, to są przyjaźnie i relacje. Wszystko kiedyś zostawimy: nasze piękne domy, wspaniałe samochody, gadżety, a uniesiemy do Pana Boga tylko to, co powinniśmy kochać i co przejdzie przez tę granicę śmierci. Nie chciałbym oczywiście, żeby to napawało nas jakimś smutkiem, nie! Ale taka refleksja jest zbawienna, ponieważ uczy nas rozróżniać tu i teraz to, co jest istotne, od tego, co jest marginalne. Bo niestety, bardzo często potrafimy wybierać w sposób zupełnie odwrotny – niesłychaną wagę nadajemy rzeczą n-rzędnym, podczas gdy istotne ulatują gdzieś niepotrzebnie.
Matka Boża, która stoi na początku tego roku uczy nas, abyśmy dostrzegali, powstrzymywali się może od takiego instynktownego wartościowania i dopiero wtedy, kiedy rozważymy w swoim sercu z perspektywy tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi, że idziemy do domu Ojca, dopiero wtedy wybierali. Wtedy te nasze wybory będą miały szansę, że zaowocują w wieczności. Mozolnie czas naszego życia destyluje się w wieczność, ale obyśmy przykładali największą wagę do tych rzeczy najistotniejszych, bo wtedy człowiek z dużym spokojem przechodzi przez życie i nie przywiązuje wagi do rzeczy ulotnych, o których jutro już nie będzie pamiętał, a potrafi wyłuskać ze swojego życia te rzeczy najistotniejsze. I niech to będą moje życzenia dla Was, zresztą sobie też je składam, abym umiał zdystansować się, umiał przyjmować wszystko to i nie oceniać pochopnie, tylko wybierać te rzeczy, które są najistotniejsze, najważniejsze. Na tym polega mądrość, którą nam chce dzisiaj wlać w nasze serca i umysły Pan Bóg.
Niedziela Świętej Rodziny
(Syr 3,2-6.12-14), (Kol 3,12-21) ,(Łk 2,22-40).
(...) Dzisiejsza Ewangelia opisuje pewien stary obyczaj żydowski, któremu poddali się Maryja, Józef i Jezus – obyczaj przedstawienia w świątyni. Jest on nakazany przez Pana Boga w Księdze Wyjścia. I pozwolę sobie odczytać ten starożytny fragment (Wj13), ponieważ on jest potrzebny do zrozumienia Ewangelii, a także potrzebny do zrozumienia każdego z nas.
Pierworodnych ludzi z synów twych wykupisz. Gdy cię syn zapyta w przyszłości: Co to oznacza? - odpowiesz mu: Pan ręką mocną wywiódł nas z Egiptu, z domu niewoli. Gdy faraon wzbraniał się nas uwolnić, Pan wybił wszystko, co pierworodne w ziemi egipskiej, zarówno pierworodne z ludzi, jak i z bydła, dlatego ofiaruję dla Pana męskie pierwociny łona matki i wykupuję pierworodnego mego syna. Będzie to dla ciebie znakiem na ręce i ozdobą między oczami przypominając, że Pan potężną ręką wywiódł nas z Egiptu.
Cóż znaczy ten tekst? Warto zwrócić uwagę, że jest on przeznaczony przede wszystkim dla mężczyzn. Można spłycić to, mówiąc, że w Starym Testamencie obowiązuje struktura patriarchalna, czyli mężczyzna, ojciec gra pierwsze skrzypce. Ale można to tłumaczyć jeszcze głębiej, mianowicie dlatego Pan Bóg zwraca się do mężczyzny, ponieważ mężczyzna musi się uczyć pewnych rzeczy, takich, które kobieta ma już w darze – ona już w sobie nosi ofiarę, ona będzie karmiła dziecko swoim ciałem. Mężczyzna musi się pewnych rzeczy uczyć. I Pan Bóg mówi do mężczyzny, że ten obyczaj ma być na pamiątkę wyzwolenia z niewoli, a więc mężczyzna ma być człowiekiem wolnym, nie może być niewolnikiem. Ojciec, głowa rodziny, ma być kimś wolnym. Przecież niewolnik nie może nauczać o wolności, on może tylko o niej marzyć. Tylko człowiek wolny może o wolności świadczyć. I to jest chyba też przyczyna tego, że bardzo często karcenie – które jest słuszne – nie daje żadnych rezultatów, dlatego, że to niewolnik karci drugiego niewolnika. A to jest po prostu śmieszne.
A co zrobić, żeby być człowiekiem wolnym? Bóg w Księdze Wyjścia mówi do mężczyzny, żeby pamiętał o tym, że to On go uwalnia, a mężczyzna ma nieustannie starać się o to, żeby być człowiekiem wolnym. A w tym celu musi nosić dwa znaki podczas modlitwy. Żydzi wzięli to dosłownie i do dzisiaj, gdy się modlą, przyczepiają sobie do głowy między oczami fragment Pisma Świętego, który jest otulony w skórzany futerał albo drewnianą skrzyneczkę, a do prawej ręki przywiązują sobie też fragment Pisma Świętego, który jest rzemieniami przypięty do ramienia. I jak mówi Pismo w Księdze Wyjścia ten znak na ręce ma być znakiem. Ręka jest symbolem czynu, a więc mój czyn ma mówić, nie słowa. Mój czyn ma coś oznaczać. To wszystko mówi Bóg do mężczyzny. A między oczami – to głowa – moje myśli mają być piękne i dopiero piękno myśli oraz czyn powoduje, że moje życie rzeczywiście zaczyna być prawdziwe. Ale to wszystko jest dostępne dla człowieka – dla mężczyzny wolnego, a nie dla niewolnika, który wykrzykuje, denerwuje się i irytuje. Być może są to słowa bardzo mocne, ale tak mówi Pismo Święte. Ja w tej chwili nic innego nie robię, tylko odczytuje to, co mówi Pan Bóg do każdego z nas. To wszystko, co mówi Bóg mężczyźnie, jest jakoś zawarte w kobiecie. Być może, że będę posądzony o feminizm, ale dostrzegam także rożnego rodzaju patologie w życiu niewiast. Widzę to i być może z tego powodu, że kobieta ma w darze to wszystko, jeżeli ona zejdzie na drogę patologii, to ta patologia jest stokroć gorsza niż męska. Mocne słowa, ale tak naprawdę one leżą u źródła wszelkich nieszczęść, które dokonują się w rodzinie. U źródła leży to, że mężczyzna już nie jest ojcem, tylko jest jakimś niewolnikiem, a kobieta stała się jego niewolnikiem. Bardzo mocne słowa, ale chyba sięgające istoty rzeczy.
W Ewangelii mamy rodzinę: Józefa, który nic nie mówi, ale jest człowiekiem czynu – ten człowiek tylko czyni i jego czyny są znakiem, znakiem również dla młodego Jezusa. I Maryja, która jest takim jednym wielkim otwarciem i przyjęciem na to wszystko, co Pan Bóg Jej dał – w Niej nie ma żadnych przeszkód, żeby rozwijała się w Niej łaska Boża. Mamy jeszcze dwie osoby, tak pozornie na marginesie, dwoje starców: Symeon, człowiek syty życia, ale syty w tym sensie, że dotknął wreszcie To, na co oczekiwał – istoty swojego życia – i mówi, że już może w spokoju odejść, zaspokoił wszelkie swoje pragnienia, znalazł głęboki sens. I stara kobieta, które oddaje się całkowicie modlitwie, po tym jak siedem lat była małżonką, a teraz żyje we wdowieństwie. To są głęboko symboliczne postacie i myślę, że nasz umysł powinniśmy zaludniać się tego typu postawami i postaciami. One nas uczą nie wykrzykiwać, nie pouczać, tylko naśladować. A to jest zupełnie co innego.
Te dzisiejsze cudowne czytania, które w taki delikatny sposób mówią nam o tym, co jest najgłębszym pragnieniem i szczęściem człowieka, niech będą dla nas przestrogą a jednocześnie pouczeniem i także, jeżeli zachodzi tak potrzeba, wyrzutem sumienia, bo tylko sięgając do głębi, jesteśmy w stanie coś uleczyć. Natomiast wszelkiego rodzaju znieczulaczami nic nie zrobimy, tylko przedłużymy nasze cierpienia. Amen.
Święto św. Szczepana, pierwszego męczennika
(Dz 6,8-10;7,54-60), (Mt 10,17-22) "Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia.
Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony"
Można powiedzieć. że dzisiejsze święto pierwszego męczennika to taki lekki nietakt ze strony Kościoła. Burzy nam atmosferę rodzinnych, ciepłych, wspaniałych świąt. Na początku opis krwawej śmierci, a na dodatek jeszcze w Ewangelii słyszymy: "miejcie się na baczności przed ludźmi, będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować". Mało zachęcająca perspektywa jak na święta. Ale wydaje mi się, że jest głęboka mądrość w tym, że Kościół akurat umieścił święto męczennika Św. Szczepana w okolicznościach Bożego Narodzenia. Szczepan to świadek i chce nam Kościół powiedzieć, że na nic atmosfera, na nic pełne dobroci pochylenie się nad drugim człowiekiem w okresie świąt, jeżeli to wszystko ma zniknąć jak dym, a ja nie będę dawał świadectwa obecności Jezusa w moim życiu na zewnątrz, w ciągu tego zwykłego, prostego mojego dnia.
Jest takie pytanie, które bardzo często się powtarza i jest zadawane: - "Proszę księdza, no skoro Pan Bóg przyszedł na ziemię, to dlaczego jest tyle zła?" Każdy z nas pewnie zadawał sobie to pytanie. Odpowiedź jest względnie prosta, przynajmniej w warstwie słownej - Pan Jezus nie jest naprawiaczem świata, tylko zbawicielem. Naprawić to można przedmiot, ale nie człowieka. Do tego, żeby zbawić człowieka potrzebna jest jego - człowieka - wolna wola. Jezus jest zbawicielem, to znaczy, że przyszedł mnie wyzwolić z grzechów i zła. Jest zło, które ja popełniam i od tego chce mnie Jezus wyzwolić, oraz zło, którego doświadczam ze strony innych ludzi, a z tego nie jest mnie w stanie wyzwolić. Wystarczy tylko popatrzyć na finał Jego życia, żeby zrozumieć, że sam także nie uniknął śmierci. I także jest cierpienie, które ja zadaję i z tego chce mnie wyzwolić Jezus i cierpienie, które ja doświadczam ze strony innych ludzi, a z tego nie da się wyzwolić, ponieważ Jezus nie jest naprawiaczem świata. Naprawiaczy było wielu w historii, ale ich radosna twórczość jest na ogół zapisana na ciemnych kartach tejże. Pan Bóg nie sprawi, że ziemia nagle stanie się rajem i wręcz nam nigdy tego nie obiecywał, a Jego życie w sposób ewidentny o tym świadczy. On chce mnie wyzwolić z moich grzechów, chce doprowadzić do przemiany w moim konkretnym sercu - zostawmy sąsiada i innych wierzących, czy niewierzących na boku. I dlatego święto męczennika obchodzimy w drugi dzień świąt, żebyśmy nie ulegli złudzeniu, że Ewangelia jest piękną opowieścią, a życie biegnie swoim torem. To nie jest teoria, system przekonań, czy jakiś system filozoficzny. Ewangelia jest podręcznikiem praktyki życiowej i dzisiejsze święto nam o tym mówi. Wcale nie psuje atmosfery, tylko dopowiada, stawia kropkę nad "i".
Powracając do nas, otóż czy chcemy, czy nie chcemy, my dajemy świadectwo swoim życiem, nawet jeśli żyjemy w takim świecie, który wymyślił instytucję spin-doctorów, ludzi którzy podpowiadają, jak się zachować, żeby zyskać poklask innych – jaką maseczkę mam na dzisiaj założyć, żeby zdobyć większy elektorat, czy audytorium rzucić na kolana. A Ewangelia mówi nam, że prędzej czy później i tak damy świadectwo tego, co dzieje się w naszym wnętrzu. Najgorszą rzeczą, jeśli chodzi o świadectwo, jest taka sytuacja, kiedy ja daję świadectwo swojemu sumieniu o sobie samym. To są wszystkie te przypadki, kiedy przekonuję samego siebie robiąc zło, usprawiedliwiając się, że tak naprawdę musiałem, że to jest mniejsze zło. W Ewangelii nie ma mniejszego i większego zła. Jest po prostu zło, albo po prostu dobro. Można by powiedzieć, do św. Szczepana: - Człowieku, przecież mogłeś iść na kompromis! Daj spokój, nie bądź takim doktrynerem! Ale to są słowa podpowiadane nam przez ten świat. Są granice kompromisu, są granice do których mogę się posunąć ustępując, ale są takie sytuacje w których nie mogę ustąpić, nawet za cenę swojego życia. Każdy z nas o tym wie, a okrutnym świadectwem, jak może upaść człowiek, są ci wszyscy ludzie, którzy zdradzili i żyją nadal nie mogąc pogodzić się z tą zdradą.
Jezus mówi nam dzisiaj, że my dajemy świadectwo. Ale żebyśmy nie dawali świadectwa swojemu sumieniu usprawiedliwiając się, tylko abyśmy wsłuchiwali się w swoje sumienie, które o nas daje świadectwo, to jest zasadnicza różnica. Słowo "męczennik" w języku polskim przenosi akcent tylko i wyłącznie na skutki dawania świadectwa. W języku greckim "martyr" - męczennik to jest po prostu świadek. Ten, który świadczy o tym, co dzieje się w jego sercu. Jak wygląda takie świadectwo chrześcijanina na dzisiaj, przesyconego Bożym Narodzeniem? Może to wyglądać w ten sposób: - "Panie Jezu, ja naprawdę wierzę, że podciąłeś korzenie zła, że ja mogę nie paktować ze złem w dzisiejszym świecie i rzeczywiście w ten sposób czynię". Oczywiście, że to się dokonuje za sprawą łaski, ale pod jednym warunkiem, że ja dam się zbawić. To zbawienie otula mnie z zewnątrz, ale ja mogę nie dać przystępu do swojego wnętrza.
Jakie jest moje świadectwo życia, jak ja daję w konkrecie mojego dnia świadectwo o tym, że jestem chrześcijaninem i że Pan Bóg zajmuje centralne miejsce w moim życiu?
Narodzenie Pańskie (J 1,1-18) - ..."Słowo przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. "
(...) Sentymentalna atmosfera to jest za mało, jeśli chodzi o przeżywanie Świąt Bożego Narodzenia. Dokładnie wiemy, że ona za kilka dni przeminie, że przed drzwiami już czyha rzeczywistość. Po końcu święta otworzymy drzwi i wpłyniemy w nurt naszego brutalnego życia i dalej będzie to samo.
Będzie tak samo, jeżeli poprzestaniemy tylko na sentymentach. Natomiast jeżeli z roku na rok będziemy coraz głębiej starali się przeżyć te święta, to może być inaczej. A na czym to przeżycie polega? Ewangelie w dwojaki sposób opisują święta Bożego Narodzenia. przed chwilą usłyszeliśmy taki pełen trudnych zdań abstrakcyjny opis świętego Jana Apostoła. I drugi opis, który jest w Ewangeliach synoptycznych - a więc u Mateusza i Łukasza - pełen takiego ciepła, pasterze, żłóbek, Matka Boża, święty Józef.
Ale i w jednym i w drugim opisie są takie zgrzyty. Zgrzyty, które również mogą wkraść w tą naszą podróż sentymentalną, kiedy to trzeba się połamać opłatkiem z kimś, ale najpierw zanim się z nim połamię, muszę złamać samego siebie. To są takie zgrzyty Bożego Narodzenia. I takie zgrzyty są też w Ewangeliach - mianowicie wiemy, że Pan Jezus nie został przyjęty w domu, tylko musiał udać się do stajni. Możemy potępiać tych ludzi z Betlejem, że byli tak nieludzcy, że zatrzasnęli drzwi swoich domów przed brzemienną kobietą, ale my potrafimy być jeszcze bardziej wyrafinowani mianowicie potrafimy przyjąć Pana Jezusa z otwartym sercem, w domu pełnym świateł, natomiast On – takie odnoszę wrażenie - nie chce tam przebywać. On chce wejść do stajni naszego życia.
W każdym domu znajdują się takie kąty, zakamarki, gdzie wyrzucamy rzeczy niepotrzebne. Otwieramy te drzwi tylko wtedy, kiedy trzeba dorzucić do tego śmietnika następną rzecz. Taki składzik, taka stajenka znajduje się też w człowieku. Z jedną zasadniczą różnicą, mianowicie rzeczy, które tam często do tej naszej wewnętrznej stajenki wyrzucamy nie są niepotrzebne, tylko nam niewygodne. Za bardzo nam doskwierają i chcemy o nich zapomnieć, ale ... nie łudźmy się - nie da się o nich zapomnieć. Kiedyś ta nasza stajenka przypomni o sobie potwornym, szarpiącym bólem egzystencjonalnym i to w najmniej oczekiwanym momencie. Myślę, że Jezus chce się tam z premedytacją narodzić, On się nie wstydzi tych naszych zakamarków. Możemy mu udostępniać salony czy przyozdobione pokoje naszych domów, natomiast On uparcie chce tam wejść do stajni, po to, żebyśmy się rozliczyli z tymi wszystkimi sprawami, które gdzieś wyrzucamy do tego naszego wewnętrznego składziku. I jest to koniecznie potrzebne. On się nie brzydzi nami, nieraz my sami brzydzimy się sobą.
Myślę, że jeżeli w ten sposób będziemy podchodzili do każdego Bożego Narodzenia, że będziemy wpuszczali Pana Boga do zakamarków naszego życia, to rzeczywiście może nam to światło zaświecić.
Jan Tauler - jeden ze wspaniałych średniowiecznych dominikańskich mistyków - powiedział ciekawą rzecz a propos Bożego Narodzenia. Mówił w ten sposób: ”Wszystkie nasze bóle i cierpienia, których doświadczamy w ciągu naszego życia, to są bóle związane z rodzeniem Pana Boga w naszym wnętrzu”.
I niech to będą moje życzenia, że w momencie, kiedy już wrócimy ze Świąt i wejdziemy w to życie, pełne zaskakujących niespodzianek, pełne piękna i brutalności, zawsze wtedy, kiedy będziemy przeżywali ból, ten egzystencjalny wewnętrzny ludzki ból, to przypomnijmy sobie może te życzenia Jana Taulera, że jest to ból rodzenia Pana Boga w naszym sercu.
III Niedziela Adwentu (J 1,6-8.19-28) - ..."Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską "
(...)
Dzisiaj Kościół stawia nam przed oczy świętego Jana Chrzciciela, który występuje w scenerii pustyni i mówi, żebyśmy się nawrócili. Otóż nawrócić się, to znaczy zrobić miejsce dla Pana Boga, być gościem w Jego domu, wsłuchać się w Jego słowa. Ja nie będę mógł tego uczynić, jeśli przynajmniej po części nie zrezygnuję z jakiś swoich działań, jeżeli w moim życiu nie znajdę tej chwili dla Boga samego, jeżeli nadal będę w takim tempie, jak dzisiejszy świat biegnie, biegł razem z nim. To jest niezbędne - każda przyjaźń i każda miłość karmi się czasem poświęconym drugiemu człowiekowi.
Asceza właśnie na tym polega, że ja odmawiam sobie czegoś, nie po to, żeby katować siebie, tylko po to, żeby wyostrzyć swoje zmysły.
Mam takiego przyjaciela, który jest leśnikiem. Lubię czasem do niego jeździć, on wtedy bierze strzelbę i idziemy na długą przechadzkę do lasu. Jestem pełen podziwu dla uszu tego człowieka i dla umiejętności odczytywania znaków w lesie. Przebiegnie jakieś zwierzę, nie widać go, a on wie, co to za zwierzę. Tak ma wyczulony słuch. Dlaczego? Dlatego, że on życie spędził tam. Dla człowieka, który przyjeżdża z miasta to jest w ogóle nie do odróżnienia. Na tym polega asceza, na tym polega wyrzeczenie się czegoś. Ja wyrzekam się czegoś, po to, żeby wyostrzyć swoje zmysły. Po to, żebym słyszał kroki Pana Boga, który przechodzi blisko mnie, a ja - jeżeli żyję w tym hałasie i nie mam takiego czasu izolacji - to nigdy tych kroków nie usłyszę. To jest ważne, żebyśmy zrobili miejsce w tym Adwencie na Pana Boga, wtedy nie będziemy zadawali dziwnych pytań tego typu, czy ja już zgrzeszyłem, czy jeszcze nie. Wtedy dokładnie będę czuł, czego Pan Bóg ode mnie wymaga, nie będę osądzał Ewangelii, że jest nieżyciowa. Czasem ludzie tak mówią - piękna, ale nieżyciowa. Jeżeli ja tak mówię, że Ewangelia jest nieżyciowa, to być może, moje życie jest nieludzkie i dlatego ją tak oceniam. Może tak się wtopiłem w to prawo dżungli, które obowiązuje we współczesnym świecie, że to silniejszy pożera słabszego, że ja w ogóle nie czuję tego, co Jezus chce do mnie powiedzieć?
Niezmiernie ważną rzeczą jest usłyszeć dzisiaj ten głos wołającego na pustyni. Ale najpierw ja na tą pustynię muszę wejść, bo on do mnie nie dotrze. Gdy chcemy powiedzieć o daremnych nawoływaniach kogoś, to mówimy w języku polskim, że jest to ”głos wołającego na pustyni” albo ”w puszczy”. Ja się tam muszę udać, żeby go usłyszeć. A żeby się udać, muszę zrezygnować z części bodźców, które mnie nieustannie bombardują. Trzeba wyostrzyć swoje zmysły, po to żeby usłyszeć przechodzącego Boga.
II niedziela Adwentu (Mk 1,1-8) - Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym.
Sam się sobie dziwię, że po tylu latach nasiąkania tekstami Pisma Świętego ciągle ulegam pewnej pokusie. Takiej pokusie, że zmiana struktur spowoduje, że nasze życie będzie się odbywało jak w raju. I chyba dużo ludzi ulega tego typu pokusom. Wchodzimy w jakiś układ – każdy z nas jest w sieci uzależnień – idziemy do pracy, idziemy do następnego klasztoru, jak w moim przypadku, czy też żyjemy w rodzinie i ciągle nam się wydaje, że gdyby te struktury były lepsze, gdyby to lepiej działało, gdybyśmy mieli mądrzejszych przełożonych albo inteligentniejszych podwładnych... to wtedy dopiero wszystko by zafunkcjonowało i mielibyśmy raj na ziemi.
Dziwię się sobie, ponieważ Ewangelia mówi coś zupełnie innego. Zwróćmy uwagę, że Jezus ani nie przewrócił panowania rzymskiego, ani nie zaprowadził w Jerozolimie pokoju, ani nie zrealizował królestwa w takim wymiarze, w jakim my byśmy oczekiwali. Co więcej, takie gorączkowe oczekiwania na nagłe przyjście, natychmiastowe wyzwolenie i uleczenie struktur spowodowały zgubę Judasza. On chciał przymusić swoją zdradą Jezusa to natychmiastowego działania. I wydaje mi się, że nigdy dość przypominania, że droga chrześcijańska jest zupełnie inna. W momencie, kiedy ja chcę reformować innych ludzi, to na ogół ich pokiereszuję, pokaleczę, a i sam otrzymam takie ciosy, z których pewnie do końca życia się nie wyliżę. Nie tędy droga. Jezus nigdy nie miał takiego zamiaru realizowania Królestwa Bożego tu, teraz i na ziemi, bo wiedział, że każdy z nas jest pęknięty wewnętrznie. Jeżeli ktoś by chciał rzeczywiście zmieniać struktury, zaowocowałoby to albo obozem koncentracyjnym, albo łagrem sowieckim (przerabialiśmy już to w historii), albo zgorzknieniem.
Zapominamy to, o czym nawet poeci mówią, że:” Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach” (Cz. Miłosz). To znaczy, że ja mam zmieniać przede wszystkim samego siebie. Nie chodzi o to, żebyśmy nie dostrzegali głupoty i kretynizmu, które są wszędzie, ale jednocześnie trzeba pamiętać że nigdy niszcząc struktury i zastępując je nowymi, takimi jak myśmy je sobie wymyślili (bo przecież to my mamy monopol na prawdę;) nie zbawimy świata. Ani ja ani ty, drogi parafianinie, nie jesteśmy zbawicielami świata. Wszystkie postacie, które występują w Piśmie Świętym, a które są postaciami świętymi w ten sposób „konfigurują” swoje życie. Zwróćmy uwagę na Jana Chrzciciela – on jest tylko głosem – on reprezentuje Kogoś innego. Jego dążenia zupełnie idą w poprzek dążeń tego świata, gdzie świat nam podpowiada, że musisz się człowieku realizować, musisz się spełniać. Jan nie ma takich ambicji. Jego ambicją jest głoszenie przyjścia Pana Boga. Zwróćmy uwagę na Jezusa Chrystusa – nic innego nie robi tylko głosi to, co usłyszał od swojego Ojca, nic nie dodaje od siebie. To jest najprostsza recepta, żeby w tym życiu zaznać spokoju i dotknąć Królestwa Bożego. Zawsze jeżeli będziemy usiłowali siłą, przemocą - pewni i pyszni, że to my mamy receptę na zbawienie ludzi - realizować to wokół, w naszej rodzinie, w naszym klasztorze, czy w naszym państwie, to zawsze to pociągnie za sobą ofiary.
Myślę, że warto zapamiętać sobie tę prawdę ewangeliczną – to nie my jesteśmy powołani do zbawienia wszystkich ludzi, to Jezus Chrystus nas zbawia. Zbawienie niejako przychodzi z zewnątrz. Mogę zmieniać świat, zmieniając samego siebie. Niestety, jest to monotonny, długi i nigdy nie kończący się na tej ziemi proces. Natomiast, jeśli ja chcę go tu na ziemi dokończyć, to zawsze pozostawiam za sobą zgliszcza. Jak to ujął bard Jacek Kaczmarski: ”Są ludy, które dojrzały do śmierci z rąk ludów niedojrzałych do życia”. I tak jest chyba w moim indywidualnym życiu. Mam realizować, to, co mówi Jezus – dojrzewać do śmierci, odkładając miecz i walcząc przede wszystkim z sobą. I pewnie zginę od ciosów tych, co niedojrzali do życia, ale to jest droga ewangeliczna. Tą drogą kroczył nasz Zbawiciel, Jezus Chrystus. Tą drogą kroczył Jan Chrzciciel i wszyscy, którzy są naprawdę warci uwagi chrześcijanina.
I niedziela Adwentu (Mk 13,33-37)Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko,
każdemu wyznaczył zajęcie...
/fragm./
Dzisiaj jest pierwszy dzień nowego roku liturgicznego. Jesteśmy przyzwyczajeni do mierzenia naszego czasu świecką miarą, tym pulsowaniem kosmosu, mierzonym dniem i nocą, porami roku, datami. Natomiast na to wszystko, tak jak łaska nakłada się na naturę, nakłada się rok liturgiczny. Pamiętam, że kiedyś nie przeżywałem tego w ten sposób tak, jak dzisiaj. Ot po prostu Boże Narodzenie. Adwent go poprzedzający i następne okresy roku liturgicznego są przeplatane tak zwanymi okresami zwykłymi. Kiedyś, zastanawiając się nad tym, stwierdziłem, że w tym jest niesłychana mądrość Kościoła i przede wszystkim niesłychana mądrość Pana Boga.
Na początku roku liturgicznego jest Adwent - oczekiwanie. Później Boże Narodzenie, następnie Wielkanoc i Zesłanie Ducha Świętego. Takie cztery ważne punkty przeplatane okresami zwykłymi. Ktoś może powiedzieć: - No dobrze, ale cóż w tym nadzwyczajnego? Przecież znamy to... Ale zwróćmy uwagę, że te cztery punkty w gruncie rzeczy odzwierciedlają nasze życie. Mianowicie, jeżeli podejmuję jakąś decyzję, czyli robię wysiłki w jakimś kierunku, to na początku jest idea i oczekiwanie. Oczekiwanie na realizację - tak jak Adwent. Następnie wykluwa się ta idea, przybiera ciało, staje się czymś widzialnym, namacalnym. Boże Narodzenie odpowiada temu w okresie liturgicznym. Później bardzo często w życiu naszym, ludzkim, następuje rozczarowanie tym, co się stało. Bardzo często spodziewaliśmy się czegoś więcej, a tymczasem tylko takie małe... I to jest okres śmierci i zmartwychwstania w liturgii. Mianowicie to, co zrealizowałem, co się stało moim udziałem, musi przeżyć oczyszczenie - musi umrzeć, żeby zmartwychwstać. I zobaczmy - genialnie oddaje to liturgia. I później wreszcie dojrzałość, czyli Zesłanie Ducha Świętego.
Jeżeli ja mam taki schemat w głowie, wtedy nie będę zaskoczony tym, że nie wszystko idzie po mojej myśli, że często ponoszę porażki, bo musi nastąpić oczyszczenie. My jesteśmy ludźmi, czasem w naszych kalkulacjach mylimy się, czasem - powiedziałbym - stawiamy na złego konia. I musi nastąpić oczyszczenie w postaci śmierci i zmartwychwstania. I wreszcie ta dojrzałość w postaci Ducha Świętego.
Weźmy taką sytuację prostą, banalną, codzienną jak małżeństwo. Oczekiwanie, wreszcie małżeństwo. Później bardzo często, po roku, dwóch, trzech, a może po miesiącu... rozczarowanie, które często, niestety, owocuje rozpadem. Zamiast przetrwać, zamiast pozwolić, żeby część we mnie umarła, po to, żeby zmartwychwstać - ja bardzo często przekreślam i odrzucam. Angażuję się w coś innego, nowego. Nie wyszło. I rok liturgiczny mnie uczy właśnie tego, że ja muszę czekać na dojrzałość poprzez śmierć - że muszą nastąpić kryzysy ludzkie w życiu ludzkim, to jest normalne i jak najbardziej naturalne. Ale ja je muszę przyjąć, nie mogę tego ominąć, nie mogę porzucić.
W dzisiejszej Ewangelii mamy taki obraz domu: wyjeżdża właściciel i zostawia sługi. Każdy ma swoje zadania. I jednocześnie przestrzega nas Jezus, żebyśmy oczekiwali, bo może powrócić w każdej chwili. Każdy z nas żyje w jakimś domu, wszyscy żyjemy w jednym domu, który nazywa się Polską, a wszyscy żyjemy w jednym świecie, który składa się z różnych narodów. I teraz warto by zapytać samego siebie, jakie jest nasze oczekiwanie? To po pierwsze, a po drugie: - czy mamy świadomość tego, że jesteśmy sługami? Że każdy z nas, niezależnie od tego jak bardzo los się do niego uśmiechnął, czy odniósł sukces, czy też udziałem jego jest na razie porażka, jest sługą? Ta sytuacja, Adwent i nasycenie się tym, że ja jestem sługą i oczekuję, ratuje mnie przed dwoma sprawami, które często są udziałem życia człowieczego. Mianowicie, bardzo często obserwuję taką sytuację, że jeżeli los się do ludzi uśmiechnie, to niestety, ale stają się bogami. Dla innych ludzi, i sami siebie uważają za niezniszczalnych. I właśnie ta świadomość adwentowa, świadomość tego, że ja cały czas jestem sługą, nie wiem jak niewiarygodny sukces bym odniósł tu, na ziemi, ratuje mnie przed takim głupim konsumowaniem swojego sukcesu, świeceniem w oczy innych, powodowaniem zazdrości.
I z drugiej strony, to, że jestem sługą, ratuje mnie także w takiej sytuacji, kiedy odnoszę porażkę, kiedy moim udziałem jest klęska, że nie wszystko jest stracone. Że ja pomimo, że mi nie wyszło, że pomimo, że znowu staję z pustymi rękami, to jednak jestem dzieckiem Bożym. I tym głównym, wewnętrznym nurtem mojego oczekiwania ma być oczekiwanie na Pana Boga. Jeżeli jest we mnie ta świadomość - świadomość czekania i umiejętność tego czekania, oraz świadomość, tego, że ja jestem sługą, świadomość tego, że tak naprawdę pełnia szczęścia jest wtedy, kiedy powrócę do źródła, to bezpiecznie będę przechodził przez sukcesy, które strasznie są niebezpieczne - to widzimy na własne oczy, jak ludzie się zachłystują często tym, co zdobyli. Jak również bezpiecznie będę omijał rafy porażek, które są czasem moim udziałem. Będę umiał cieszyć się tym, że dobrze mi jest, ale także będę umiał się radować tym, że niestety, ale poniosę klęskę. I to i to uczy, ale i ta sytuacja i ta może mnie zmanierować, albo zniszczyć. Adwent mnie tego uczy: jestem sługą - warto z tą świadomością przejść przez ten okres liturgiczny, aby rzeczywiście Pan Bóg narodził się na nowo w moim sercu.
Uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata (Mt 25,31–46) Sąd Ostateczny.
/fragm./
Kiedy człowiek zaglądnie w swoje serce, to jest w nas taka tęsknota za sprawiedliwością już tu i teraz. Tęsknota, która, niestety, czasem przyjmuje taką formę, że ludzie obłąkańczo pragną sprawiedliwości tu na ziemi. I historia pokazuje, że na ogół takie dążenia kończą się pryzmami trupów. Ewangelia nas nie oszukuje - tutaj na ziemi nigdy nie będzie sprawiedliwości. Zawsze będą takie sytuacje, że ludzie pełni prawości i dobra będą doświadczali cierpienia, a ludzie, delikatnie mówiąc, podejrzanego autoramentu będą opływali we wszystko. Tak będzie do końca. Ale jednocześnie jest w nas takie pragnienie, żeby to wszystko zostało kiedyś naprawione. I, jak mówi Ewangelia, będzie.
Z drugiej strony możemy mieć pretensje, ale czyż można mieć pretensje do wagi, która wskazuje albo niedowagę, albo nadmiar ciężaru ciała? Czyż można mieć pretensje do wzorca metra, że pokazuje rzeczywisty stan rzeczy? I tak samo nie można mieć pretensji do Chrystusa, który jest miarą wszechrzeczy. On jest miarą wszechświata i miarą naszego człowieczeństwa. I do Niego będziemy albo przystawali, albo nie. Pan Bóg traktuje nas jako ludzi wolnych i szanuje nasze wybory, ale nieustannie musimy sobie przypominać, że każdy wybór pociąga za sobą konsekwencje.
Niesamowita jest ta dzisiejsza Ewangelia, pełna z jednej strony grozy, a z drugiej strony, gdy wnikniemy w nią, to pełna jest tak naprawdę otuchy. Dlatego, że u końca czasów, u końca dni naszego życia, każdy z nas będzie sądzony z miłości – z relacji do samego siebie i do drugiego człowieka. Proszę zwrócić uwagę, że Jezus mówi o tych wszystkich ludziach w stosunku do których wykazaliśmy współczucie, albo, niestety, okazaliśmy nieczułość i głęboki dystans – mówi w pierwszej osobie. Ja byłem głodny, ja byłem nagi, w więzieniu, spragniony, chory. I co jest ciekawe, nie czyni żadnych różnic między złymi i dobrymi – mówi: “Byłem w więzieniu”, to znaczy, że człowiek, który być może w naszych oczach jawi się jako pełen nieprawości i zasłużenie odbiera karę tutaj na ziemi siedząc w więzieniu, także podlega cierpieniu. A nasze współczucie winno obejmować także jego.
Ciekawe jest również to zaskoczenie, gdy Jezus zwraca się do ludzi dobrych, że Mu pomogli w pierwszej osobie, a oni odpowiadają: - “Kiedy widzieliśmy Cię głodnym, nagim, spragnionym, w więzieniu???” Są zdumieni tą sytuacją. Otóż Chrystus akcentuje tu, że prawdziwe dobro jest takie, które nawet nie dostrzega tego, że czyni dobro. Ktoś może spytać: -Ale jakżeż może dojść do takiej sytuacji? Ażeby zilustrować, o co mi chodzi, przedstawię pewien reportaż, który oglądałem, nie pamiętam szczegółów, o człowieku, który uratował trójkę tonących dzieci. I był z nim wywiad, gdzie był gloryfikowany, a on nieustannie się dziwił i powtarzał jak mantrę takie zdanie, że przecież każdy by to zrobił. Był tak cudownie naiwny, że wierzył w to, że to jest normalne, że człowiek rzuca się na pomoc potrzebującemu. I oto chodzi. Wydaje mi się, że ten człowiek przez swoje poszczególne wybory utkał w sobie dobro, tak że już nie tylko jego czyny były dobre, ale on sam był dobry. Przedstawiam ten przykład po to, żebyśmy dotknęli tego, co to znaczy, że ci ludzie z Ewangelii się dziwią, że nie widzieli nigdzie Jezusa - czynili dobro, nie wiedząc o tym.
I zdumiewającą rzeczą jest to, że także ci źli wykazują się równą niewiedzą. Oni także nie wiedzieli, kiedy Chrystus był głodny, spragniony... Nie dostrzegli tego. Ja poprzez swoje wybory mogę doprowadzić siebie do takiego stanu, że czynię zło i nawet nie mam świadomości tego. To wielka tragedia człowieka. Pamiętamy ludzi sądzonych w Norymberdze – większość z nich “wypełniała tylko rozkazy”. Oni nie czuli się winni.
W moim życiu są dwie drogi: albo ja doprowadzę siebie do takiej sytuacji, że dokonując poszczególnych wyborów, dobrych wyborów, nawet nie będę czuł tego, że emanuję dobrem, albo mogę doprowadzić siebie do takiej sytuacji, że niestety nie będę czuł, że emanuję złem. I na tym polega sąd. Pan Bóg bierze na serio wybory naszego życia i powiedziałbym, że to nie On nas będzie sądził, ale my sami siebie.
Człowiek podlega dwom iluzjom: zewnętrznej iluzji – na ogół przedstawiamy się inaczej na zewnątrz, a inni jesteśmy wewnątrz, jest pewna dysproporcja, a z drugiej strony nawet najgłębsze spojrzenie w głąb swoich intencji może być oszukańcze. Moja wola, moje myślenie, moje serce może preparować fałszywe alibi. I ja stając przed Panem Bogiem i widząc swoje życie w prawdzie – bo tylko On jest Drogą, Prawdą i Życiem – sam siebie osądzę. Wtedy znikną te wszystkie moje usprawiedliwienia i zobaczę jaki jestem. Oczywiście, będzie to Sąd pełen miłości, ale jednocześnie trzeba pamiętać, że on dokonuje się już tutaj na ziemi w postaci poszczególnych naszych wyborów.
I co jest jeszcze ciekawe – zwróćmy na to uwagę – że tych złych Bóg nie sądzi jakby ze złych czynów... tylko z zaniechania dobrych. Oni nie dostrzegli tego, że ktoś był w potrzebie. Tu nawet nie chodzi o złe czyny. Chodzi o to, że mogłem coś zrobić, a jednocześnie byłem tak ślepy, że nie dostrzegałem cierpienia drugiego człowieka, który był w zasięgu mojego wzroku, w polu mojej odpowiedzialności.
XXXIII niedziela zwykła (Mt 25,14-30) Przypowieść o talentach.
Dzisiejsza Ewangelia rozprawia się z kilkoma zabobonami XXI wieku. Pierwszy z tych zabobonów, który niestety przyniósł krwawe żniwo, to jest to, że każdy człowiek jest równy. Nie ma większej głupoty niż takie stwierdzenie. Wystarczy tylko spojrzeć na nasze twarze – każda jest inna. Na nasze talenty – każdy ma inne. Jesteśmy równi, ale pod jednym jedynym względem – każdy z nas jest dzieckiem Pana Boga, każdy jest tworem Jego rąk. Poza tym jesteśmy zupełnie inni. Wiedzieli już o tym starożytni Grecy. Był taki mit, który przestrzegał przed taką obłędną teorią równości ludzi, mianowicie niejaki Prokrustes stworzył ideę człowieka idealnego. Stworzył taką miarę – łoże, łapał przechodniów i przykładał ich do tej miary. I nie obyło się bez obcinania kończyn, gdy złapany nie przystawał do tego łoża, ewentualnie nie obyło się bez ”wydłużania”, gdy był zbyt mały. Ten mit przestrzegał przed tym, abyśmy traktowali każdego człowieka równo. To nie znaczy oczywiście, że mamy niektórych poniżać, a innych wywyższać, absolutnie nie! Jezus mówi wyraźnie, że każdemu dał talent według jego zdolności. To jest pierwszy zabobon, z którym Pan Bóg się rozprawia w dzisiejszej Ewangelii. Ludzie są równi tylko pod jednym jedynym względem – każdy z nas jest dzieckiem Bożym. Poza tym każdy jest indywidualnością. Niepowtarzalną indywidualnością i trzeba o tym pamiętać. A jeśli nie pamiętamy, to rodzi się zazdrość w stosunku do innych ludzi, którzy w naszym mniemaniu zostali szczodrzej obdarowani.
Drugi zabobon to jest hierarchia talentów, którą sami stworzyliśmy. Na przykład artysta, poeta, muzyk, to ktoś znacznie większy niż na przykład zwykły stolarz, który robi meble. W Ewangelii dzisiejszej Jezus mówi, że to bzdura, bo każdy z tych talentów jest jednakowy. Nie chodzi o to, jakie ja mam talenty, one nie są wartością samą w sobie. Wartością jest to, jaki ja z nich pożytek robię. Bo oto pisarz, który może wspaniale pisać, zręcznie układać zdania z bliższym i dalszym dopełnieniem ... a okazuje się, że ma duszę lokaja. Iluż takich ludzi jest! Picasso, niewątpliwie znakomity malarz, pożytkował swoje talenty, wychwalając niejakiego Józefa Stalina. Oczywiście, nie chodzi o to, aby go potępiać w czambuł, bo my bardzo często kogoś potępiamy, albo wynosimy na piedestał. Trzeba zauważyć, że swoje talenty w tym wypadku źle spożytkował. Jean Paul Sartre, znakomity, uzdolniony pisarz, twórca egzystencjalizmu, również piał peany na temat Stalina.
Zabobon ten sięga tak daleko, że jeżeli taki artysta wypowiada się na tematy zupełnie nie związane ze swoją sztuką, to jesteśmy mu w stanie uwierzyć, bo on, wielki, okrzyknięty przez media, tak powiedział. Warto pamiętać, że dla Pana Boga nie liczy się, ile talentów dostaliśmy – to On jest ich dawcą – liczy się to, jak ja je spożytkowałem.
Dzisiejsze czytanie z Księgi Przysłów opisuje zwykłą, prostą kobietę, matkę, gospodynię domową i wychwala tę kobietę. Oczywiście, proszę mi nie imputować twierdzenia, że wszystkie kobiety już jestem w stanie zagnać do kuchni i powiedzieć, że tam jest ich miejsce, absolutnie! Jeżeli jakaś niewiasta znakomicie godzi miłość do swojego męża, miłość do dziecka i pracę, chwała Bogu! Wspaniale! Ale nie wymagajmy tego od wszystkich. Nie wciskajmy w gardło ”równouprawnienia”, bo wtedy przyczynimy się do nieszczęścia bardzo wielu ludzi i to widać na pierwszy rzut oka w dzisiejszych środkach masowego przekazu. Nie ilość talentów, ale sposób ich wykorzystania.
Jeszcze jedno straszne zdanie z tej Ewangelii mówiące o człowieku, który dostał jeden tylko talent. Zwróćmy uwagę na to, że tylko ten człowiek z jednym talentem oskarżył tego pana o to, że jest człowiekiem groźnym i wymaga od niego takiego wysiłku i wymaga zbioru tam, gdzie nie posiał. Ci którzy dostali więcej talentów, nie robili panu żadnych wyrzutów. Tylko ten jeden. Do czego zmierzam? Jeżeli ja w dzisiejszym świecie - w którym jest ta hierarchia talentów, jeden się liczy bardziej, inny mniej – oderwę oczy od swojego talentu, może malutkiego, który dostałem, może talentu uśmiechania się do ludzi, i będę chciał dorównywać innym, zdradzając tym samym swoje powołanie... to zakopuję swój talent. I to grozi większości ludzi, bo większość ludzi - nie bądźmy pyszni - nie jest obdarzona jakimiś wspaniałymi talentami w hierarchii tego świata, ale każdy z nas jest obdarzony wspaniałym talentem w hierarchii Pana Boga.
To jest te kilka zabobonów, z którymi rozprawia się dzisiejsza Ewangelia.
Jakby podsumowując, święty Paweł mówi dzisiaj do nas: „Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi”. Trzeźwo patrzmy na rzeczywistość i nie dajmy się zwariować modami – one przemijają. Dla Pana liczy się to, co ja zrobię ze swoim nawet najskromniejszym, mini-malutkim talentem. I nie muszą tego opisywać w prasie, ani trąbić o tym w telewizji.
XXXII Niedziela Zwykła (Mt 25,1–13)"Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny."
Przypowieść o pannach mądrych i głupich.
Mogą nas irytować i drażnić dwie rzeczy: przede wszystkim egoizm tych panien mądrych oraz to, że przed tymi głupimi zostały zatrzaśnięte drzwi. Jak tak można w ogóle? A propos zatrzaśniętych drzwi warto pamiętać, że w symbolice żydowskiej zatrzaśnięte drzwi mówiły o bezpowrotnie utraconych okazjach. Żeby zrozumieć dogłębnie tę Ewangelię, ale i czytania o mądrości, o śmierci i o tym, że wszyscy będziemy wzięci na obłokach, i o tęsknocie za Panem Bogiem, która jest w psalmie, należałoby chyba pamiętać o jednej rzeczy - blisko jest już Adwent i te czytania są tak dobrane, żeby nas wprowadzić w atmosferę. Adwent to łacińskie słowo, które jest bezpośrednim tłumaczeniem greckiego słowa "paruzja", to zaś pochodzi od słowa "parousi" "jestem obecny".
Kluczem do Adwentu i tych czytań jest obecność. Jeżeli człowiek jest obecny w swoim życiu, tu i teraz, to na pewno będzie korzystał z mądrości, która będzie mu podsuwana, będzie tęsknił za panem Bogiem i będzie gotowy na różnego rodzaju rzeczy, które przyjdą nagle. Owszem, nie sposób przygotować się do wszystkiego, co więcej, bardzo często w naszym życiu ostrzegające są takie rzeczy, które spadają na nas nagle, których nie sposób przewidzieć i nie sposób się do nich w 100% przygotować. Ale można czynić takie przygotowania. Wydaje mi się, że te pięć mądrych panien, to były niewiasty, które dobrze spędziły swoje życie, ponieważ były w chwili obecnej. To znaczy wiedziały, jaka jest ich rola, wiedziały, że będą wchodziły w skład orszaku panny młodej i odpowiednio się do tego przygotowały. Natomiast te pięć głupich też wiedziały co ich czeka, jakie zadanie, ale nie były obecne w swoim zadaniu.
Zwróćmy uwagę, że nasze życie może być takim właśnie odmawianiem obecności. Moje życie mogę pełnić automatycznie, mogę wieść życie pełne sukcesu, a mimo wszystko nie być w tym życiu, być gdzieś obok. Spełniać obowiązki, a nie być w tych obowiązkach. I to da się wyczuć, jeżeli się rozmawia z ludźmi, albo jeżeli się zaprzyjaźnia, jak oni traktują swoje obowiązki. I wtedy człowiek, który jest w danej chwili, on będzie gotowy na przychodzącą sytuację. Natomiast takiego człowieka, który zawsze gdzieś był obok, taka sytuacja może zaskoczyć. I nie sposób podzielić się mądrością nagle, w momencie kiedy przychodzi na mnie sytuacja kryzysowa.
Ta opowieść Jezusa kojarzy mi się z jeszcze jedną opowieścią "Upadek" Alberta Camusa, zresztą człowieka, który był ateistą. Opowieścią o pewnym wziętym adwokacie, który kiedyś nocą przechodził obok Sekwany i usłyszał krzyk tonącej dziewczyny. Zignorował. Ta dziewczyna utopiła się. Życie tego człowieka toczyło się dalej, może troszeczkę więcej pił, ale coraz bardziej do jego świadomości docierało to, co zrobił. I w końcu, kiedy już zrujnował swoją karierę i zdemolował swoje życie, przychodzi w to miejsce i wypowiada takie znamienne zdanie: - "Dziewczyno, skocz jeszcze raz! Uratuj mnie i siebie!" Straszna opowieść, która ma w sobie coś z greckiej tragedii, nieuchronności, ananke-przeznaczenia. Natomiast to, co pocieszające jest w dzisiejszej przypowieści, to że jest przypowieścią, czyli ostrzeżeniem. I Pan Bóg nigdy ze mnie nie rezygnuje. To znaczy, że nie ma w moim życiu takich sytuacji, dopóki krew krąży w moim ciele, które by były nieodwracalne.
Bóg przyniósł mi Dobrą Nowinę, która polega między innymi na tym, że jeżeli zdam sobie sprawę z tego, że spałem przez swoje życie, to chociażby było to pięć minut przed moją śmiercią, zawsze mam szansę. I tu jest nadzieja, a tam jest twarde przeznaczenie - cokolwiek by nie robił bohater, zawsze prowadzi do tragedii. Tutaj, wszystko co robimy, może się skończyć dobrze, o tyle, o ile jesteśmy - staramy się przynajmniej - być obecnymi w naszym życiu.
I to jest pytanie dzisiaj jest do nas skierowane: - Jak ja jestem obecny w swoim życiu? Bo nie mogę się skarżyć, tak jak te panny, które chciały pożyczyć oliwę, skoro cały czas spałem... Inni wtedy nie są w stanie mi pomóc. Jest taka bariera, poza którą nie sięga człowiek, chociażby najbardziej mnie kochał. Nie może mój bliźni spowodować, żebym zaczął działać. Za tą barierą jest tylko moja decyzja. I teraz pytanie - bo ja mogę obarczać innych ludzi tym, że akurat mnie dotknęła w życiu jakaś tragedia - czy ja czasem nie przespałem tych momentów, w których Pan Bóg pukał do moich drzwi? Czy byłem obecny w swoim życiu? Bo niestety, bardzo często się zdarza tak, że w momencie tracimy kogoś bliskiego, dopiero wtedy dostrzegamy, jaką rolę ten ktoś pełnił w naszym życiu. Tracimy okazję i stają nam przed oczyma wszystkie możliwości, które utraciliśmy bezpowrotnie. Ale jak mówię, ta Ewangelia, pomimo, że jest taka mocna, jednak niesie z sobą nutkę optymizmu. Pan Bóg nigdy z nas nie rezygnuje i zawsze mamy szansę. Nie tak, jak w tragedii greckiej i nie tak, jak w opowiadaniu Alberta Camusa.
XXXI Niedziela Zwykła (Mt 23, 1-12) "Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie."
Nie znam człowieka, który by nie cenił w innych i w sobie autentyzmu, a również potępiał hipokryzję i dwulicowość, niestety często tylko u innych. Oczywiście, są wyjątki. Ewangelia i wszystkie czytania dzisiejsze próbują wprowadzić porządek w pewne pułapki, które mogą się zrodzić w naszej pogoni za autentyzmem i namiętnym piętnowaniem hipokryzji i obłudy.
Od razu trzeba zastrzec, że nikt z nas, nigdy, do końca życia nie zdoła zrealizować tej harmonii między myślą, słowem, a czynem. To wspaniale, jeśli się człowiek stara być autentyczny, ale autentyczność ma też swoje pułapki. Tego doświadczają kościoły na Zachodzie, chociaż u nas już też. Mianowicie, ponieważ ten, kto głosi, czyli ksiądz, jest słabym człowiekiem, ma taką tendencję do tego, żeby sam sobie kneblować usta i nie mówić o rzeczach takich, z którymi sam sobie nie potrafi poradzić. A to nie jest dobre. Bo ja mogę, na przykład, wygłosić autentyczną, pełną namiętności filipikę przeciwko złodziejstwu, a potem pójść i okraść swojego sąsiada. Jestem wtedy hipokrytą, natomiast niewątpliwie, piętnując złodziejstwo mówiłem prawdę. Jezus mówi, żebyśmy te dwie rzeczy odróżnili, bo wydaje się że bardzo często popadamy w takie pułapki. Nikt z nas nigdy nie osiągnie harmonii między słowem, myślą a uczynkami. I trzeba o tym pamiętać, co nie znaczy, że nie należy do takiej harmonii dążyć.
Warto sobie wziąć te słowa Chrystusa do serca: - Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze (to się odnosi przede wszystkim do ludzi Kościoła). Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie.
Jest jeszcze inna, zgubna tendencja. Ci, którzy głoszą Słowo Boże, mają taką tendencję, żeby może nie nagłaśniać tych rzeczy, które we współczesnym świecie są kontrowersyjne. Będą źle przyjęte przez różnego rodzaju elity, czy ośrodki, które usiłują narzucać pewne trendy. To też jest zgubna droga. Tutaj taką postacią jest papież Jan Paweł II - z którym się nie zgadzano, którego piętnowano bardzo często w sposób bezlitosny, a jednak go szanowano. Szanowano go za to, że był wierny temu, co Jezus Chrystus mu powierzył do realizacji.
Nikt z kapłanów nie wygłasza nauki tylko od siebie, ale każda z tych nauk jest oparta na Ewangelii. I nawet, jeśli by był najsłabszym człowiekiem, pełnym zawirowań wewnętrznych, to i tak, jeśli jego słowa są zgodne z Ewangelią, są prawdą. To fakt, że od kapłanów powinno się wymagać o wiele więcej, i to wymaganie jest prawdziwe i dobre. Natomiast nie możemy wylewać dziecka z kąpielą. Jest taka pułapka i mało tego, ludzie, którzy znają ten mechanizm, że ten, który głosi Słowa Boże powinien również postępować według nich, bardzo często tak sprytnie postępują - żeby obrzydzić pewne wartości - że szczególnie piętnują słabości głosicieli, po to, żeby zniszczyć także wartości. Warto o tym pamiętać.
Uważajmy, jeżeli piętnujemy obłudę innych ludzi, ponieważ, raz - że warto zajrzeć w swoje własne serce, a poza tym, taka namiętna krytyka wszystkich i wszystkiego nie niesie ze sobą wielu korzyści. Co nie znaczy, że nie należy artykułować pewnych rzeczy - jak najbardziej! (...)
Należy dostrzegać w sobie tę słabość, w innych także, i być ostrożnym, jeśli chodzi o piętnowanie hipokryzji. Owszem, jest taka granica, w której człowiek już tak zakłamał samego siebie, że zupełnie nie widzi tego, że jest strasznym hipokrytą, natomiast genialnie tropi hipokryzję i obłudę w innych. I to rzeczywiście jest tragedia. (...)
1 listopada - Uroczystość Wszystkich Świętych
(Mt 5,1-12a) Osiem błogosławieństw
Dzisiejsza Uroczystość Wszystkich Świętych jest ilustracją krótkiego tekstu w Credo: ”Wierzę w świętych obcowanie”. Co to znaczy, że ja, chrześcijanin, wierzę w świętych obcowanie?
Kościół to nie są tylko ci, którzy pielgrzymują do Pana Boga i przechodzą tam przez bramę śmierci. Kościół to jest także rzesza tych ludzi, którzy już są u Boga, którzy już są zbawieni, którzy już są po tej drugiej niewidzialnej stronie ołtarza. Niebo i Królestwo Boże to nie jest gdzieś tam w przestrzeni. To jest wymiar rzeczywistości, który jest obecny obok nas – niedostępny w tej chwili, będzie dostępny kiedyś. A więc wspólnie razem ze świętymi stanowimy jeden Kościół. I to jest, przynajmniej dla mnie, wielka pociecha, bo gdy patrzę w przeszłość Kościoła i widzę tę olbrzymią galerię ikon Boga – tak należałoby chyba tych ludzi nazwać – to naprawdę napełnia mnie głęboka otucha. Znajduję tam ludzi prostych jak Jan Maria Vianney, którego nie chciano wyświęcić, dlatego, że biedak nie umiał się nauczyć łaciny, a mimo to został świętym; jest Boży gwałtownik święty Franciszek; jest cała galeria świętych intelektualistów: święty Tomasz z Akwinu, święty Grzegorz z Nazjanzu, Grzegorz z Nysy. Są ludzie, którzy nigdy nie wyściubili nosa poza klasztor klauzurowy jak święta Mała Tereska; są wielcy reformatorzy. Cała galeria ikon Pana Boga!
Każdy z nich różny, ale każdy podobny – podobny, ponieważ stał się ikoną Pana Boga i to nie przez własny wysiłek, ale przez to, że otworzył się na Jego działanie, Jego światło. Dlaczego mnie to raduje? Przede wszystkim napawa mnie otuchą z tego powodu, że ci ludzie są tak różni, że Pan Bóg nie chce „urawniłowki”. Święci to jest galeria tak różnych typów ludzkich i to nie są ludzie, którzy tylko dzierżyli w ręku różaniec i zaniedbywali sprawy tego świata. Świętość to nie jest jakaś odległa idee fixe, ale jest to zadanie dla każdego z nas.
Jak to zrobić?
Każdy z tych świętych – tak mi się wydaje – błogosławił to, że żyje tu i teraz i nie narzekał na swoje czasy – przejął się tym, że Pan Bóg może z niego wydobyć jego prawdziwe oblicze tu i teraz. A więc żyjmy teraźniejszością i starajmy się stosować te osiem zasad Bożej chemii, bo tak bym nazwał osiem błogosławieństw.
Błogosławieni to znaczy szczęśliwi, ale o jakie szczęście nam chodzi? Bo jest szczęście łatwe, syte i głupawe, a jest też szczęście trudne i głębokie. Jakie ja w życiu wybieram? W marzeniach często pragniemy sytego szczęścia w postaci nicnierobienia i leżenia „pod gruszą na dowolnie wybranym boku”. Czy w ten sposób będę szczęśliwy? Czy raczej szczęście to nie jest to, kiedy ja ofiaruję swoje życie i widzę jak to życie zakwita i staje się inspiracją dla innych ludzi. Tracę siebie, ale jednocześnie tracę siebie owocnie, tak jak ziarno rozsadzane w ziemi, z którego wyrasta kłos. I to jest prawdziwe szczęście.
Błogosławieni ubodzy w duchu – to nie ci, którzy liczą wyłącznie na własne siły, to nie ci, którzy się potrafią zareklamować, to nie ci, którzy mają układy. To ci, którzy wiedzą, że tak naprawdę siłą jest Pan Bóg.
Błogosławieni cisi- ciekawe, że najwięcej robią ci ludzie, którzy biją najmniej piany wokół siebie i o taką cichość tutaj chodzi. Cichość ludzi, którzy przemieniają oblicze tej ziemi nie czczym gadaniem, ale konkretnym czynem.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości – ale nie takiej sprawiedliwości zaprowadzanej pokojowym czołgiem, pokojowa kulą czy bombą, ale tacy, którzy przede wszystkim sami są sprawiedliwi i przez to inspirują innych ludzi.
Błogosławieni miłosierni – tacy, którzy potrafią tłumaczyć rzeczywistość, którzy patrząc na podłość ludzką jednocześnie widzą drugą stronę tej podłości – że ktoś widocznie tak negatywnie odcisnął się na historii tego człowieka, że tak go upodlił. To ci, którzy potrafią znaleźć ziarno dobra w nawet najbardziej karykaturalnej istocie ludzkiej.
Błogosławieni czystego serca – niedwulicowi, jednoznaczni, przejrzyści, w których nie czai się podstęp.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój – przede wszystkim mają pokój w sercu i promieniują tym pokojem na innych.
I wreszcie błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości.
Przecież to jest osiągalne tu i teraz tylko zacznijmy od siebie i nie narzekajmy, że czasy są złe, ani nie róbmy wycieczek do naszej przeszłości, że kiedyś to było wspaniale, a teraz nie można realizować takich rzeczy... Można, tylko trzeba zacząć od siebie. A dowód jest bardzo prosty – dowodem są ci ludzie, których świętość dzisiaj obchodzimy.
XXX Niedziela Zwykła (Mt22, 34-40) Dwa główne przykazania miłości.
Każdy z nas mniej czy bardziej świadomie dąży do tego, żeby odnaleźć taką definicję, takie przeświadczenie, które będzie najistotniejsze w naszym życiu. Ewangelia podaje nam gotowe, co nie znaczy, że łatwe rozwiązanie. Jezus mówi o miłości Boga i bliźniego oraz o miłosierdziu. Warto by wyjść od etymologii. W języku hebrajskim słowo miłosierdzie pochodzi od słowa oznaczającego łono kobiety. I można wyróżnić dwa aspekty: przede wszystkim współczucie, współodczucie i wierność. Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej współodczuwającego niż matkę w relacji z jej dzieckiem. I wierność - bo trudno sobie wyobrazić, żeby matka opuściła swoje dziecko (owszem są takie wypadki, ale są to przypadki patologiczne). To jest symbol i kiedy Bóg mówi o swojej miłości, to - zadziwiające - że On, Ojciec, oraz Jezus, mówią o łonie, że tak odczuwają miłość, jak kobieta odczuwa miłość w stosunku do swojego dziecka. Warto to zaznaczyć i o tym pamiętać.
A teraz jeśli chodzi o te dwa przykazania. Proszę zwrócić uwagę, że Jezus wyraźnie mówi, że jest pierwsze i drugie. Jeśli głębiej się zastanowimy nad Jezusowym sformułowaniem, to może nas doprowadzić do pewnej konsternacji. Będziesz miłował Pana Boga całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. Jeżeli całym, to ile pozostaje dla bliźniego?
I Jezus mówi o drugim przykazaniu, o miłości bliźniego, jak siebie samego. Mówi, że te dwie rzeczy są spójne. Sądzę, że to na pewno wypływa z tego, że Jezus był i Bogiem i człowiekiem. Miłość Boża ma i aspekt boski i aspekt ludzki. Te dwie rzeczy są nierozerwane. Ale ktoś może powiedzieć: - No dobrze, jak wygląda miłość człowieka w stosunku do Boga? Czy rzeczywiście jest ona podobna do miłości człowieka do człowieka? Przecież bardzo często ludzie "pompują" swoje uczucia w stosunku do Pana Boga, ale są to uczucia fałszywe, bo wszystko co wysilone i sztuczne jest w jakiś sposób fałszywe.
Myślę, że między miłością Boga, a miłością człowieka jest pewna różnica. Mianowicie, jeżeli młody człowiek zakochuje się w drugim młodym człowieku, to najpierw oczywiście jest wybuch uczucia. Ma harmonijną twarz przedmiot mojego pragnienia i miłości, którą utożsamiam na razie z uczuciem, spełnia pewne kanony, które w jakiś sposób powodują rezonans w moim wnętrzu, może jeszcze na dodatek ładnie pachnie i tak dalej i tak dalej. I jeżeli tylko dwoje ludzi pozostaje na tej płaszczyźnie, no to nie trzeba być wróżbitą i zaklinaczem, żeby nie wróżyć tym ludziom tego, że ten związek rozleci się za dwa, trzy lata. Nie można się karmić tylko i wyłącznie uczuciem. Dlatego Jezus mówi o tym, że miłość obejmuje serce, ducha i rozum także. Odwrotna sytuacja jest w stosunku do Pana Boga - najpierw ja rozumem pewne rzeczy przyjmuję i przenikam, pragnę ich wolą, a może pojawi się uczucie i to niekoniecznie, ono nie jest najistotniejszym komponentem mojej miłości w stosunku do Pana Boga. Ostatecznie okazuje się, że jeśli człowiek rzeczywiście miłuje Pana Boga, wszystko jest łaską. Ale niewątpliwie mój wysiłek się tu liczy i to bardzo liczy.
Następna sprawa to miłość bliźniego. Jezus mówi: - Miłuj bliźniego, jak siebie samego. I to jest bardzo ważne. Jeżeli ja wstaję rano, patrzę w lustro i mam do siebie obrzydzenie i to nie z powodu wrażeń estetycznych, tylko raczej moralnych, nie z powodu zmięcia porannego twarzy i poorania jej zmarszczkami, tylko dlatego, że jestem człowiekiem podłym i wiem o tym, to trudno, żebym ja miłował bliźniego. Najpierw muszę pokochać samego siebie.
Ażeby pokochać samego siebie, muszę pamiętać o tym, że jestem kochany, bo nie trzeba być zbytnio spostrzegawczym, żeby zobaczyć, że człowiek wręcz jest stworzony do dwóch rzeczy. I jeżeli ich nie ma, to usycha - kochać i być kochanym. Już ludzki noworodek umiera, gdy nie jest kochany. Można mu zapewnić pokarm i ciepło, natomiast jeżeli nie zapewni mu się tych dwóch osób, które go kochają całym sercem, przytulają i koją, to taki organizm ludzki obumiera psychicznie, duchowo, ale także fizycznie, każdy z nas o tym wie. Czyli miłość i obdarzenie miłością jest najistotniejszą rzeczą w naszym życiu. Pod tym względem nawet ludzie dorośli nie różnią się od dzieci. Każdy z nas, niezależnie od wieku, ma głęboką potrzebę miłości. Zaspakaja ją tak naprawdę tylko Bóg. Drugi człowiek do pewnego stopnia, ale on zawsze może zawieść. To nie chodzi o to, że zawodzi, nawet jeśli zawiedzie, to ja odczuwam jakieś głębokie pragnienie całkowitej akceptacji. A to mi zapewnia tylko Bóg.
Jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz, którą akcentuje św. Paweł w swoim słynnym Hymnie o Miłości. On zwraca uwagę, że są trzy rzeczy, które tutaj na tym świecie układają się w jedną całość: wiara, nadzieja i miłość. I to relacji do drugiego człowieka. Mianowicie, jeżeli ja wyraźnie kogoś nie lubię - a któż z nas nie ma takich osób, których kolokwialnie "nie trawię" - to zawsze w sukurs mi idzie wiara, która każe mi wierzyć, że w tym drugim człowieku jest oblicze Boże, może zmasakrowane przez niego samego, albo społeczność, w której się wychowywał, ale jednak jest. I nadzieja, że ten człowiek kiedyś może się zmienić. I to mi pozwala go kochać mimo, że go nie lubię. To jest pewnego rodzaju paradoks, który w jakiś sposób pokazuje nam przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Samarytanin opiekuje się Żydem, a wiadomo, że te dwie nacje się nienawidziły.
Muszę o tym pamiętać, wiara, nadzieja i miłość to jest jedno. Kiedyś, po śmierci, kiedy się wszystko wyjaśni, zniknie wiara, bo ja będę wiedział, zniknie nadzieja, ponieważ osiągnę to, czego pragnąłem. Zostanie tylko i wyłącznie miłość. Ale tutaj, na ziemi, żeby kochać Pana Boga i kochać człowieka, jest potrzebny cały organizm ludzki, rozum, serce, duch, a także wiara, nadzieja i miłość. To są komponenty, które bez siebie nie istnieją. Warto o tym pamiętać.
Poza tym już tylko formalnością będzie, jeżeli dodam, że tak naprawdę weryfikatorem, tym, co sprawdza naszą miłość do Pana Boga, jest miłość do drugiego człowieka.
XXIX Niedziela Zwykła (Mt 22,15-21) "...Powiedz nam więc, jak Ci się zdaje? Czy wolno płacić podatek Cezarowi, czy nie? ..."
Ciekawy jest skład delegacji, którą wysłali faryzeusze do Jezusa. Otóż przedziwne jest to, że wchodzą w jej skład adwersarze polityczni, wchodzą zwolennicy faryzeuszów, czyli można by powiedzieć nacjonalistów, jak i zwolenników Heroda, czyli zwolenników reżimu – pamiętajmy, że Palestyna była pod panowaniem rzymskim - a więc tych wszystkich, którzy zgadzali się na to i czerpali z tego korzyści i profity.
A po co taki skład delegacji? Tylko po to, żeby postawić Jezusa pod ścianą … I to jest pierwsze pytanie skierowane do nas: - Czy my czasem nie jesteśmy gotowi sprzysiąc się z diabłem, żeby pogrążyć kogoś innego? Trudne pytanie i być może czasem tak w naszym życiu bywa, że jesteśmy w stanie przejść ponad podziałami - to jest takie specyficzne porozumienie ponad podziałami - a celem jest jedna rzecz: zniszczyć swojego przeciwnika. Przychodzą do Niego i zadają mu pytanie, poprzedzone rzecz jasna szeregiem komplementów. Pytanie, które w zasadzie jest alternatywne, można odpowiedzieć „Tak” albo „Nie”. Ale brzmienie tego pytania przewija się przez całą Biblię, a początek jego jest w Raju. To szatan zadaje takie pytanie, rozmawiając z Ewą. Dosłownie identycznie brzmi: - „Czy to prawda, że Bóg zabronił wam spożywania owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?...” Dalej w Ewangelii mamy takie pytania: diabeł mówi do Jezusa: - „Jeżeli jesteś Synem Bożym, to zamień ten kamień w chleb, rzuć się z narożnika świątyni”; faryzeusze mówią przy pojmaniu kobiety cudzołożnej: „Nauczycielu, w Prawie kazali nam takie kamienować, a Ty Nauczycielu, co Ty nam powiesz?”… I dzisiejsze pytanie: - „Nauczycielu, czy można płacić podatek Cezarowi, czy też nie?”
Warto wejść w głąb tego pytania i zastanowić: czy czasem ja nie stawiam innych ludzi właśnie w takiej perspektywie? Pytanie, które narzuca tylko i wyłącznie dwie odpowiedzi i obydwie są złe. Bo gdyby Jezus odpowiedział: - "nie płaćcie!”, to oczywiście zwolennicy Heroda i reżimu powiedzieliby, że jest buntownikiem. Gdyby powiedział: - „ płaćcie!”, to z kolei nacjonaliści by się zbuntowali i powiedzieli, że: - „No, jak to, przecież nie jesteś patriotą!”
Nie ma dobrych rozwiązań. I teraz co nam Jezus sugeruje, żebyśmy robili w takich przypadkach robili? Można by powiedzieć, że czasem życie stawia nas przed tego typu pytaniami, czasem widzimy tylko alternatywę, w której każda odpowiedź jest czymś złym. Jezus proponuje wyjście ponad pewien pułap, wymknięcie się z tej pułapki, i okazuje się, że bardzo często jest tak, że gdy zabrniemy w ślepą uliczkę, jedyną możliwością jest dystans. Gdy idziemy po jakimś terenie nieznanym i nie widzimy horyzontu, trzeba znaleźć punkt z którego będzie coś widać. I dokładnie tak samo jest tutaj. Chrystus wychodzi zupełnie ponad te spory polityczne, co więcej, desakralizuje władzę, ustawia to wszystko w normalnym porządku. Czy tego chcemy, czy nie chcemy, czy o tym wiemy, czy nie wiemy, świat jest Boży i należy do Pana Boga.
Z naszej krótkiej ludzkiej perspektywy, być może z naszych egoistycznych interesów, wynika, że stoimy przed ściana, ale gdybyśmy usiłowali wznieść się wyżej, okazałoby się, że perspektywa jest oszałamiająca. Najczęściej zamykamy ten bilans tylko i wyłącznie w przestrzeni lat, które nam zostały dane tutaj na ziemi, natomiast zawsze jest wyjście poza tą przestrzeń, ponieważ jesteśmy wieczni, tak przynajmniej mówi Ewangelia i my w to wierzymy. I taką perspektywę prezentuje Izajasz dzisiaj, mówi o Cyrusie, władcy Persji, który kompletnie nie znał Pana Boga, nawet nie wiedział, że jest jego narzędziem, a jednak był. I to nam się wydaje tylko, że Pan Bóg może zapomniał o nas, ale zawsze gdy tak nam się tak wydaje, to powinno nas to zmusić do opuszczenia tej krótkiej egoistycznej perspektywy. Tu mi się przypomina taka scena dotycząca proroka Eliasza, kiedy on kpi z proroków Baala i mówi: - „Gdzie jest wasz bóg, może zasnął, może był odwrócony, może mu się coś wymknęło?” Bogu nie może się nic wymknąć, wszystko co mi się zdarza w życiu jest po prostu Jego. Natomiast, jeżeli odczuwam cierpienie nie do zniesienia, to być może nie stać mnie, albo nie chcę z egoistycznych pobudek wyjść ponad to wszystko, ponad alternatywę, w której każdy z wyborów jest zły.
Jezus mówi: - Oddajcie to, co Cezara, Cezarowi, a to, co Boga, Bogu. Boży jestem ja i Boży jest cały świat i jeżeli ja nie będę oddany Bogu, to będę nieustannie stawał wobec ściany tego typu pytań bez wyjścia, każde z nich, każde wyjście za którym się opowiem, będzie złe i będzie niosło za sobą tragedię. Natomiast czasami trzeba właśnie rzucić na szalę swój egoizm, swoją krótką perspektywę. To dotyczy nie tylko spraw politycznych, to dotyczy także mojego podwórka, tego fragmentu życia w którym jestem zadomowiony, mojej rodziny, bo bardzo często jest tak, że pragnienie władzy z mojej strony jest tak wielkie, że stawiam drugiego człowieka wobec alternatywy, gdzie każde wyjście jest złe. Gdybym troszkę odszedł, złapał dystans, zobaczył, że moje życie jest krótkie, tutaj na ziemi jest tylko preludium - ważnym preludium - do wieczności, okazałoby się, że jest jakieś inne wyjście, ale ono często wymaga zaprzeczenia. Zaprzeczenia mojemu egoizmowi, moich chorych ambicji, moich wybujałych fantazji i tak dalej, a na to mnie nie stać i w związku z tym ciągle się szarpiemy z drugim człowiekiem. Tak może być w rodzinie, tak może być wśród przyjaciół, tak może być w klasztorze, w każdym miejscu, gdzie istnieją ludzie i stawiają nawzajem siebie pod ścianą.
Jest taka rozmowa z Piłatem, kończąca Ewangelię św. Jana Apostoła, kiedy Piłat widzi, że Jezus jest człowiekiem wolnym, że nawet w takiej sytuacji, kiedy w zasadzie nie ma wyjścia, On nie obawia się, nie lęka. I Piłat jeszcze usiłuje wywrzeć presję, mówi w ten sposób: - „Czy nie wiesz, że mam władzę skazać Cię, albo uwolnić?” Jezus wtedy mówi: - „Nie miałbyś żadnej władzy, gdyby ci nie została dana z góry” i Piłat już wie, że to jest Człowiek wolny, Jego nie można zamknąć w pytaniach alternatywnych, który patrzy na wszystko z innej perspektywy i innego punktu widzenia. Od tej chwili chce go bronić, chce tylko Piłat ratować swój honor, oczywiście nie udaje mu się. I teraz właśnie: jak ja postępuję? Czy w takich sytuacjach jestem w stanie przyjąć tą szeroką perspektywę, bo naprawdę to jest jedyna możliwość, żeby zachować w sobie i w moim przeciwniku czy w drugim człowieku, który jest moim przyjacielem, a z którym popadłem w spór, żeby zachować godność Dziecka Bożego.
Dar i pogarda dla daru - tak można by dzisiejsze czytania potraktować.
Uczta jest terminem trudnym, dlatego, że trąci myszką. Archaizuje i tak naprawdę nie oddaje tego, co chce nam powiedzieć Pismo Święte. Już nawet tłumacze "Uczty" Platona w nowym tłumaczeniu nazwali to "biesiadą", ale to też nie jest to. Nie ma w języku polskim słowa, które by oddawało esencję, czym tak naprawdę jest uczta Pana Boga.
Każdy z nas ma w sobie pamięć o raju, przechowywaną gdzieś bardzo głęboko. Pamięć o tym, że gdzieś zostaliśmy stworzeni i Pan Bóg zastawił ten świat dla nas jako ucztę. Kwintesencją tej uczty tu i teraz jest właśnie Msza Święta - Eucharystia, gdzie Gospodarz daje siebie samego nam do spożycia. I wydaje mi się, że te dwa motywy przewodnie powinny nam nieustannie towarzyszyć.
Przepiękne jest to dzisiejsze czytanie z Izajasza, że Pan Bóg kiedyś nam zastawi stół, który będzie obfitował w niesamowite wina i najszlachetniejsze mięsa. I dwie rzeczy zrobi: zedrze z nas zasłonę i zedrze całun. Co to jest ta zasłona i całun? Wszyscy chowamy się za jakąś zasłoną. Czy nie jest tak, że gdzieś tam głęboko w nas jest tęsknota, żeby spotkać się z przyjaciółmi przy dobrym, wyrafinowanym jedzeniu i żeby każdy z nas zdarł zasłonę, żebyśmy niczego nie udawali, żebyśmy ucztowali w takiej atmosferze, że wiem, że to, co powiem o sobie, o moich tragediach, bolączkach życiowych nie zostanie wykorzystane przeciwko mnie. Nie zostanie rozniesione gdzieś na zewnątrz. W atmosferze zupełnego zaufania i miłości. I to jest ta tęsknota, którą każdy z nas w sobie nosi.
A całun? Całun jest płótnem, który osłania zwłoki. Izajasz wyraża to, co wyrażają wielcy myśliciele naszego czasu - pramatką każdego lęku i niepokoju w nas jest właśnie lęk przed śmiercią. I to też zostaje zerwane. Ojcowie Kościoła, którzy mieli niesamowite pomysły mówili, że ten całun to jest ten, który został w grobie Jezusa po zmartwychwstaniu. I każdy z nas, niestety, musi czekać, Cały czas obowiązuje to, co Elliot zawarł w swoim wierszu, mianowicie, że "między pragnieniem, a spełnieniem, zawsze tutaj na ziemi będzie kładł się cień". Jest to nieuniknione i jest to pewien stan przejściowy, ale ta nasza tęsknota za taką jednością, za przyjęciem i otrzymaniem darów, za taką sytuacją, kiedy to w zasadzie już nie wiadomo, kto jest obdarowany, a kto darczyńcą, bo w przyjęciu, obdarowaniu, wypuszczeniu z rąk daru, te role się jakby subtelnie ze sobą przenikają. I tak jest w Eucharystii w sposób idealny. Ale tak kiedyś będzie, tą tęsknotę nosimy w sobie i myślę, że nie należy jej zaprzeczać, że cokolwiek by się stało, zawsze powinniśmy ją nosić. Ona pozwoli nam bezpiecznie przejść przez meandry tego życia.
Receptą na to, jak to uczynić, są słowa św. Pawła Apostoła z Listu do Filipian - "Umiem cierpieć biedę, umiem też obfitować. Do wszystkich warunków jestem zaprawiony. I być sytym i głód cierpieć. Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia!" Właśnie, wszystko mogę, jeśli jestem miłowany. Wszystko zniosę, jeżeli mam głęboką świadomość tego, że w Panu Bogu jestem, poruszam się, istnieję. A tę świadomość budujemy na modlitwie.
Jedną z najpiękniejszych definicji medytacji chrześcijańskich i modlitwy to jest takie określenie, które niedawno mi wpadło mi w ręce - ktoś powiedział, że modlitwa to jest przyjmowanie daru swojego istnienia. Nie zasypywanie Pana Boga prośbami, tylko bycie z Nim i wsłuchanie się w to, jak moje istnienie jest przez mnie przyjmowane. To daje mi głęboką świadomość, że to życie jest tylko preludium. Ono jest ważne, ono jest istotne, a podstawową nauką tego życia jest to, że muszę się nauczyć cierpieć biedę w taki sposób, żeby ona mnie nie zniszczyła - nie zniszczyła tej mojej tęsknoty za jednością ze wszystkimi i z Panem Bogiem, ale też żebym umiał tę obfitość przyjmować i żebym nie pielęgnował tego złudzenia, że jakiś erzac jest w stanie zastąpić to, do czego jestem powołany.
Dzisiejsza Ewangelia mówi właśnie o takiej ślepocie ludzi, którzy uważają, że kramiki ich interesów są ważniejsze od tego, co ofiaruje Pan Bóg, od Jego obietnicy. Jak to śpiewa Soyka: - "Są na tym świecie rzeczy, których nie można kupić", nie można sprzedać, można je tylko i wyłącznie otrzymać. I nieustanne pielęgnowanie tego zabezpiecza mnie w jakiś sposób do tego stopnia, że nawet jeżeli "chodzę ciemną doliną, to zła się nie ulęknę, bo On jest przy mnie". On jest we mnie, On jest wokół mnie i stół zastawia na oczach mych wrogów.
Warto w sobie to pielęgnować i warto uczestniczyć nieustannie w tym darze, a jednocześnie tak dać się przemienić przez Eucharystię, żeby uczynić dar z siebie. To jest chyba jedyne sensowne spożytkowanie naszego życia, które i tak przeminie, i tak kiedyś się nam rozsypie. I to nie jest złe, dlatego, że Pan Bóg w ten sposób zaprasza nas do siebie, na swoją świętą górę, gdzie ostatecznie zedrze z naszych oczu wszelkie zasłony, wszelkie maski i zniszczy ten pra-lęk, który w nas jest, lęk przed śmiercią. A ponieważ będziemy nieśmiertelni, zmartwychwstaniemy tak, jak Jego Syn. Amen.
Można odnieść wrażenie, wsłuchując się w te dwie opowieści o winnicy, jedna Izajaszowa, druga z Ewangelii św. Mateusza, że Pan Bóg jest mściwy, że karze za niewierność. Jedyny powiew łagodności wnosi czytanie z Listu św. Pawła Apostoła do Filipian. Ale trzeba by uczynić pewne założenie, żeby pozbyć się tej myśli, że Pan Bóg chce się na nas zemścić, chce nas wyrzucić, pozbawić dziedzictwa. Tym założeniem jest to, co każdy z nas dziedziczy po Adamie i Ewie, to znaczy grzech pierworodny. Jeżeli sięgniemy do Księgi Rodzaju, polega on na tym, że człowiek wypowiada posłuszeństwo Panu Bogu, tak jakby poza Panem Bogiem było jeszcze coś. Złudzenie tego, że jesteśmy istotami niezależnymi, że możemy decydować za siebie - wybierać sobie takie wartości, jakie nam się przyśnią. I tak samo jak Adam i Ewa stracili raj, tak samo my również, nosząc w sobie bunt i tą chorą myśl, że możemy żyć poza Panem Bogiem, idziemy dokładnie tą samą ścieżką.
I teraz, jeżeli ja wybieram taką właśnie drogę, to nie Pan Bóg mnie karze, to ja idę w pustkę, w próżnię. To tak jakby ryba zapragnęła żyć bez wody i utrzymywała, że to jest wolnością rybią. Albo drzewo pragnęło się przesadzić na asfalt, na autostradę, bo to jest emanacja jego wolności. Tak samo jakbym ja miał pretensje do Pana Boga z tego powodu, że jest prawo ciążenia i nie mogę latać - to gwałci moją wolność! I jeżeli uwierzę w to, że jednak mogę latać i spróbuję, to rychło się przekonam, jak to się skończy. A w zasadzie się nie przekonam, ponieważ już nie będę wiedział.
My to dokładnie robimy w życiu duchowym, w życiu moralnym - usiłujemy wymyślać sobie jakieś prawa i według nich postępować. To nie Pan Bóg jest mściwy, to moje myślenie jest głupie, jakoby poza nim coś było. Ciągle zapominamy o tym, że nieustannie jesteśmy stwarzani przez Pana Boga, że każdy nas oddech jest Jego darem. I to jest podstawą Bożej wizji, że ja jestem darem, nieustannie dawanym przez Pana Boga dla mnie samego. Wszystko co mam, moje istnienie, to jest obdarowanie. (...)
XXVI Niedziela Zwykła
(Mt 21,28-32) - Przypowieść o dwóch synach posłanych do winnicy
Dzisiejsza Ewangelia jest o fałszywej bezgrzeszności. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, każda Msza święta zaczyna się wyznaniem swoich grzechów. Można by ją skomentować słowami Filareta, który mówi w ten sposób: zasadnicza sprawa w naszym życiu to rzeczy, które widać - ale są nieprawdziwe - a przykrywają one grzechy, których nie widać a te z kolei są prawdziwe”. I tak było z tymi dwoma synami. Dużo perykop ewangelicznych porusza właśnie tą sprawę. Przypowieść o celniku i faryzeuszu, którzy modlili się, przypowieść o synu marnotrawnym i jego bracie - to są właśnie te przypowieści, które opowiadają o ludziach, którzy zbyt łatwo mówią: „TAK!” Apokalipsa mówi: „bodaj byś był zimny, albo gorący, ale nigdy letni!”
Ten syn, który mówi „TAK!”, a tak naprawdę nic nie robi, jest właśnie synem letnim, któremu na niczym nie zależy, który w pewnym sensie wykreował swoje oblicze bezgrzesznego człowieka i w to uwierzył. To grozi każdemu z nas. Sądzę, że każdy z nas ma w swoim życiu takie fragmenty, które właśnie dokładnie o tym mówią - o bezgrzeszności fałszywej. I dzisiaj Jezus chce zedrzeć tę maskę z naszych twarzy i powiedzieć nam, nie dlatego, żeby wprowadzić nas w głęboki dołek, tylko po to żebyśmy poznali prawdę o samym sobie, bo inaczej ludzie będą udawali przed sobą i przed innymi, będziemy się wzruszali naszą wspaniałą bezgrzesznością. To jest tak, jak czasem człowiek ogląda fragmenty, pokazujące dzieci w głodującej Afryce - jakiegoś dzieciaka, po którym łazi mucha, ma wydęty brzuszek - i tak się tym wzruszył, ... że wzruszył się swoim wzruszeniem! A obok są ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy i jakoś tego nie dostrzegamy.
Niestety, nasze życie obfituje w takie fragmenty - zajmujemy się sprawami, co do których nic nie potrafimy zrobić, ale te, w których moglibyśmy coś zrobić, które wchodzą w obręb naszej odpowiedzialności, leżą odłogiem! Leżą odłogiem, bo to wymaga wysiłku, a nie tylko powiedzenia „TAK!” ... i nic nie robienia.
Jezus mówi, że o wiele lepszy jest ten buntownik, który najpierw powie „NIE!”, a później rzeczywiście idzie i pracuje w winnicy. Tą winnicą jest cały świat, jest drugi człowiek, jestem ja sam również. Jeśli jesteśmy jak ci ludzie, którzy mówią „TAK” i nic nie czynią, to jesteśmy jak ci, których ktoś dosadnie, ale trafnie określił - jednonodzy teoretycy trójskoku.
XXV Niedziela Zwykła
(Mt 20,1-16a) ... lecz i oni otrzymali po denarze. Wziąwszy go, szemrali przeciw gospodarzowi, mówiąc: Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami...
Myślę, że do dzisiejszej Ewangelii można by zastosować dwa klucze. Jeden z nich znajduje się w przed chwilą słyszanym przez nas tekście z proroka Izajasza, a brzmi on w ten sposób: „bo myśli moje nie są myślami waszymi, ani wasze drogi moimi drogami -mówi Pan”. Można by powiedzieć tak, że Pan Bóg chce nam powiedzieć przez tą przypowieść, że Jego logika, logika Królestwa Niebieskiego, różni się od naszej wyrachowanej ziemskiej logiki. I drugi klucz, mianowicie zdanie, które wypowiedział Voltaire. Powiedział w ten sposób, że ”Pan Bóg uczynił człowieka na swój obraz i podobieństwo, a człowiek odpłacił Bogu tym samym”, czyli uczynił Boga na swój obraz i podobieństwo, na miarę swoich pragnień, swoich spodziewań itd.
A teraz przypowieść, przypowieść, która jest bulwersująca. Jeżeli nas niedostatecznie zbulwersowała podczas czytania, to wyobraźmy sobie, że to my jesteśmy tymi robotnikami, którzy harowali przez cały dzień i dostali dokładnie tyle samo, co ci, którzy pracowali przez jedną godzinę i to wieczorną, kiedy nie było spiekoty dnia. Czy nasze poczucie sprawiedliwości nie doznało by uszczerbku? Czy nie bylibyśmy wściekli na tego pana? Tą Ewangelię należałoby chyba umieścić w szerszym kontekście, mianowicie gdybyśmy przeczytali cały rozdział wcześniejszy, to okazałoby się, że jest tam pokazane spotkanie Pana Jezusa z takim bardzo bogatym człowiekiem, który chciał Go naśladować. Mówi, że wypełnia przykazania, że od dzieciństwa jest wierny Panu Bogu, a Jezus patrzy na niego z miłością i mówi: „jednego ci brakuje, idź sprzedaj wszystko, co masz i chodź za mną!” I on odszedł zasmucony. Apostołowie którzy byli świadkiem tego, byli także świadkiem komentarza Pana Jezusa, który powiedział: ”trudno jest bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego, łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne...” Wtedy święty Piotr występuje w imieniu wszystkich i mówi tak: „…Panie Boże, my opuściliśmy wszystko dla Ciebie, Panie Jezu, dla Królestwa Bożego... - co otrzymamy? ” On nic nie zrozumiał z tej lekcji. Nie zrozumiał, że tutaj nie chodzi o zapłatę, że z Panem Bogiem się nie negocjuje. I wtedy św. Piotr w odpowiedzi dostaje właśnie tą przypowieść Jezusową o robotnikach w winnicy, o tych ludziach, którzy byli - z naszego punktu widzenia - tak niesprawiedliwie wynagrodzeni. Cóż to jest sprawiedliwość? To jest to, że ja dostaję to, co mi się należy. Ale Jezus akcentuje tutaj dobroć, a dobroć daje tutaj według potrzeb. I tak też się stało w tej przypowieści.
Zwróćmy uwagę, że ci robotnicy, którzy zostali najęci na początku - to zresztą był zwyczaj w Izraelu, ludzie którzy nie mieli stałej pracy i dysponowali tylko silnymi ramionami, stali na rynku i czekali aż ktoś ich wynajmie - wynajmowali ich ludzie za jednego denara. To była dniówka robotnika niewykwalifikowanego, jak byśmy dzisiaj powiedzieli. Ten jeden denar był im potrzebny oczywiście do utrzymania swojej rodziny i samego siebie. I ci ludzie, którzy byli najęci przez pana na początku negocjowali z nim, umówili się o jednego denara. Ale pan postępuje w sposób niezwykły, bo najmuje również robotników takich, którzy będą pracowali dwie, trzy albo nawet jedna godzinę. Cała rzecz polega na tym, że ci wynajęci na początku, oni prawdopodobnie się cieszyli tak, jak człowiek bezrobotny, który dostał pracę, a w perspektywie może się utrzymać przez następny dzień czy następny tydzień. Pracowali ciężko, to prawda, ale mieli pewną radość i satysfakcję że oto przyjdą do domu i dadzą pieniądze swojej rodzinie. Cóż więc zburzyło im tą satysfakcję? Jeden fakt, że ci co pracowali jedną godzinę dostali tyle samo! Przez cały dzień się cieszyli i jeden jedyny fakt! Zaglądnęli do cudzego ogródka i wzburzyli się, że ci którzy pracowali jedną godzinę dostali tyle samo.
Zwróćmy uwagę, że ci najmowani później, oni nie negocjowali ceny. Oni zaufali temu panu, który wynagrodzi ich tak, jak będzie uznawał to za stosowne. I to jest chyba też postawa nasza, że my bardzo często spodziewamy się, że coś dostaniemy od Pana Boga. Powielamy pytanie świętego Piotra - „a my, którzy jesteśmy wierni przykazaniom, staramy się usilnie żyć uczciwie i tak dalej... czy my nie dostaniemy więcej” od tych, którzy łamią bezczelnie przykazania Boże? Jesteśmy zawiedzeni, że być może jest inaczej. A może tak naprawdę dojść do wniosku, że wszystko jest łaską Pana Boga, że od Jego hojności wszystko zależy? Bo zwróćmy uwagę, że to nasze pragnienie otrzymania nagrody powoduje niesamowitą ślepotę i zawiść w sercach, jeżeli spotkamy kogoś, kto w naszym mniemaniu został obdarzony o wiele większą nagrodą. Jakże często zazdrościmy ludziom tego, co mają - i to nie chodzi o rzeczy materialne, jakże często chcemy być kimś innym zupełnie - tymczasem Pan Bóg nie będzie mnie sądził z tego, że nie byłem jak Jan Kowalski, tylko że nie byłem sobą, że nie wziąłem swojego życia ze wszystkimi niedogodnościami, ze wszystkimi traumami i nie zrobiłem coś sensownego, tylko zaglądałem do ogródków innych ludzi i podziwiałem ich za umiejętności, za to co dostali, za to co mają i tak dalej. Nie bójmy się o to, że Pan Bóg nie będzie hojny w stosunku do nas, ale nie negocjujmy - jak buchalterzy - ceny.
Jakby kwintesencją i podsumowaniem jest to, co dzisiaj mówi święty Paweł. Jest to jakby jego modlitwa, że z dwóch stron doznaje nalegania, z jednej strony chce odejść do Pana Boga, a z drugiej wie, że jego nauczanie będzie pożyteczne. I tę rozterkę zostawia Panu Bogu, on nie negocjuje, nie wyobraża sobie jak mogłaby albo jak powinna wyglądać jego przyszłość. On po prostu zostawia to wszystko Panu Bogu i mówi: - zrób coś, Panie Boże, z tym. To, co wybierzesz, będzie najsensowniejsze.
Gdybyśmy tak palcem po mapie pojechali i zobaczyli jakie podróże apostolskie święty Paweł przedsięwziął, to naprawdę zawrotu głowy można od tego dostać, a był to człowiek, który tęsknił za śmiercią, za jednością z Jezusem Chrystusem, ale mimo wszystko zostawiał do wyboru Panu Bogu, jak będzie hojny dla niego. Może nie negocjujmy, nie zaglądajmy do cudzych ogródków, nie zazdrośćmy innym ludziom, co spowoduje w nas ślepotę i nienawiść do innych i do samego siebie. Weźmy ten ciężki kamień naszego życia i zróbmy coś sensownego, zaprośmy Pana Boga do naszego życia. Zawsze porównywanie z innymi jest kalekie, ubogie i kaleczy nas i innych ludzi. Pan Bóg nas na pewno nie skrzywdzi, ale z drżeniem rąk nie patrzmy Mu przez ramię, czy zapisał wszystko dobro, które zrobiliśmy. On wie, co się nam należy i chce każdego z nas obdarzać Sobą.
XXIV niedziela zwykła (Mt 18,21-35) - Panie, ile razy mam przebaczyć,
jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?
Dzisiejsze czytania, zarówno z Księgi Syracydesa, jak i Ewangelii św. Mateusza, dotyczą przebaczenia. Ale na wstępie chciałbym skoncentrować się na czymś innym. Czymś, co może w uważnym słuchaczu wywołać pewien dysonans poznawczy. Fragment z Księgi Syracydesa zaczyna się tak: - "Złość i gniew są obrzydliwościami, których pełny jest grzesznik". Dalej w psalmie mamy powiedziane o Panu Bogu, że "nie zapamiętuje się w sporze, nie płonie gniewem na wieki". Natomiast Ewangelia mówi zupełnie coś innego - ten pan, który darował na początku dług swojemu dłużnikowi, "uniesiony gniewem kazał wydać go katom"... Więc jak to jest? Gniew jest czymś pozytywnym czy negatywnym? Złym czy dobrym?
Powiedziałbym, że w pewnym sensie gniew jest neutralny. Na ogół kojarzy nam się z czymś złym. Święty Tomasz już zauważył, że człowiek ma w sobie tzw. "władze gniewliwe" i one są po to, adrenalina jest po to, żeby przezwyciężać autentyczne trudności życiowe. Jeżeli człowiek w swoim życiu rzeczywiście walczy - walczy o zasady, walczy o pryncypia - nie waha się nieraz postawić swój autorytet na szali i nawet z mocniejszymi od siebie rozmawiać o zasadach i być wiernym pewnym rzeczom, wtedy działa właśnie owa władza gniewliwa, która jest ukierunkowana w bardzo pozytywny sposób. Natomiast może też być inaczej, ja mogę w takich sytuacjach dezerterować, machać ogonem przed swoim przełożonym, który jest mocniejszy ode mnie, absolutnie nie zwracać uwagi na łamanie pewnych zasad. Ale gdzieś ten gniew, który jest we mnie, a przeznaczony jest po to, żeby obstawać przy takich ważnych sprawach, musi mieć ujście - na ogół skupia się na żonie, na mężu, dzieciach, albo dostaje się najbliższym, przyjaciołom, albo w ogóle człowieka opanowuje jedna wielka wściekłość. Czy ja przesadzam? Każdy, kto jest kierowcą chyba wie o czym mówię. Dżentelmen za kierownicą może się naprawdę zamienić w zwierzę polujące na swojego kolegę z innego samochodu. Jeden błąd powoduje taką eskalację, że gdyby ludzie mieli karabiny maszynowe w swoich samochodach, to rychło problemy z komunikacją zostałyby rozwiązane, a drogi byłyby przejezdne. Taki jest źle ukierunkowany gniew. Pan Bóg stwarzając nas i pewne energie, wiedział, co robi.
A teraz a propos przebaczenia, bo tutaj ten słuszny gniew też jest potrzebny. Dlaczego "pan uniesiony gniewem kazał wydać go katom"? Otóż proszę zwrócić uwagę, że trochę to jest tak, jak z paragrafem. Dla człowieka uczciwego, paragraf kodeksu karnego jest strażnikiem jego uczciwości, natomiast dla kryminalisty jest gniewem sądu nad nim. Czy on jest zły? Nie, jest dobry. W zależności z jakiego punktu widzenia na to patrzymy.
Ewangelia o przebaczeniu zaczyna się dialogiem Pana Jezusa z Piotrem. Piotr pyta Jezusa, czy aż siedem razy ma przebaczać. Żydzi mieli powiedziane, że mają przebaczać dwa, trzy razy. Można odczytać to w ten sposób, że Piotr chce być jeszcze lepszy od faryzeuszów i mówi, czy aż siedem. A Jezus z odrobiną ironii mówi, że siedemdziesiąt siedem. Siedem to nie jest zwykła liczba, to jest liczba symboliczna. Jest w Księdze Rodzaju tekst, który mówi, że Kain, który zabił Abla, będzie się mścił siedmiokrotnie, jeżeli jakaś krzywda go spotka ze strony innego człowieka. Jego potomek, Lamek, eskaluje to i mówi, że siedemdziesiąt siedem razy. Siedem to jest liczba perfekcyjna, doskonała – a więc doskonała zemsta. I Jezusowa odpowiedź mówi, że musi to być doskonałe przebaczenie – takie, które nic nie zostawia w moim sercu. Człowiek o własnych siłach nie jest w stanie tego dokonać.
Na co zwraca nam w sposób szczególny owa przypowieść? Na to mianowicie, że ja nigdy nie będę umiał przebaczać, jeżeli nie będę wszystkimi swoim komórkami ciała wiedział, że wszystko co mam i to kim jestem, zostało mi dane. I jestem niewypłacalnym dłużnikiem Pana Boga. O tym świadczą liczby w tej przypowieści. Dziesięć tysięcy talentów to była niewyobrażalna suma, której ten człowiek absolutnie nie był w stanie spłacić. Na nasze realia współczesne przeliczając, to było 40 milionów euro. Natomiast ten drugi dłużnik winien był pierwszemu zaledwie 60 euro. Tak niewspółmierne są te relacje. Ja, żeby nauczyć się przebaczać, muszę to zrozumieć, że wszystko, co mam, zostało mi darowane. Już Syracydes zauważa - Dlaczego się gniewasz i zioniesz nienawiścią? Przecież jesteś śmiertelny, już jutro może cię nie być... A ty chwytasz drugiego człowieka za gardło i mówisz: - Oddaj coś winien! Bez przebaczenia.
W Liście do Rzymian jest następujący tekst: “Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie”. To są jakby dwie warstwy. Z jednej strony wszystko, co mam jest darem i ja nie żyję dla siebie. A z drugiej strony nie mogę sam sobie dać odkupienia i zbawienia. To wszystko jest darmo dane od Pana Boga. I te zapewnienia pierwszego dłużnika, że ja tobie wszystko oddam, to jest blaga. On nie może tego oddać, chociażby nie wiem jak pracował. I ja Bogu też nie mogę niczego oddać, ja Mu wszystko zawdzięczam. Uzbrojenie w tę świadomość i pogłębiając ją z dnia na dzień, dopiero wtedy ja będę umiał wybaczać. Ten kto zna dług i wie, że jest jednym wielkim długiem przed Panem Bogiem, również będzie szafował wybaczeniem jak ten pan z przypowieści, który proszony i zdjęty litością ulitował się nad nim.
XXIII niedziela zwykła (Mt 18, 15-20) - "Gdy brat twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy..."
Dzisiejsze czytania mówią o pewnym aspekcie miłości bliźniego, mianowicie ten aspekt to odpowiedzialność, odpowiedzialność za drugiego człowieka. Jeżeli odwracamy się od swojej odpowiedzialności za bliźniego, to - według księgi Ezechiela - uśmiercamy zarówno bliźniego jak i samego siebie. Jezus wręcz nakazuje, abyśmy upominali.
Sprawa nie jest taka łatwa, może na wstępie zastanówmy się nad słowem “odpowiedzialność”. Odpowiedzieć - odpowiada się na coś, na wezwanie, a więc ja muszę je najpierw usłyszeć. Skąd pochodzi to wezwanie? Ma dwa źródła: pierwsze to jest Pan Bóg, a drugie to jest człowiek, mój bliźni. Żeby usłyszeć to wezwanie ja muszę mieć wyczulony słuch, musi we mnie być coś takiego jak uważność. Uważność na drugiego człowieka i uważność na Pana Boga. A uważność - jeżeli skupiam na czymś uwagę, automatycznie odwracam oczy od samego siebie - a więc ona mnie leczy z mojego egoizmu. Żelazna logika jest w Piśmie Świętym, logika egzystencjalna, logika miłości. Cały ciąg prowadzi nas do tego, abyśmy się wyzuli z naszego egoizmu i on jest podstawą owocnego zwracania uwagi. I jeszcze jedna rzecz, modlitwa.
Jeżeli milczymy, jeżeli głos Pana Boga do nas nie dociera i to jest nasza wina, jeżeli głos bliźniego do nas nie dociera i to jest nasza wina, to wtedy ponosimy odpowiedzialność. A więc niezbędną rzeczą jest ten wyczulony słuch na drugiego człowieka. Żebym ja słyszał, to muszę współczuć. Muszę także znać samego siebie, nie mogę być tchórzem, muszę być odważny, bo zwracanie uwagi zakłada jednak odwagę, przezwyciężenie swojego egoizmu. Natomiast milczenie często jest tchórzostwem, bardzo często za odmienianym słowem tolerancja kryje się tylko i zwyczajnie ... nasza obojętność.
Ewangelia mówi nam o sposobie zwracania uwagi drugiemu człowiekowi, jeżeli ten zawinił przeciwko mnie. Mówi w ten sposób: “ idź i upomnij go w cztery oczy!” Bardzo trudne zadanie, my na ogół wolimy, żeby jeszcze piąte i szóste oko było obecne przy upominaniu drugiego człowieka... To wymaga naprawdę wyjścia z samego siebie, co więcej, wymaga także wsłuchania się w wezwanie Pana Boga. Ja muszę zweryfikować, czy jeżeli idę do drugiego człowieka zwrócić mu uwagę, czy to jest tylko i wyłącznie podrażnione moje ego? Czy też rzeczywiście zależy mi na dobru tego człowieka?
Jezus mówi: jeżeli ciebie nie usłucha, weź bliźniego i idźcie we dwójkę, albo przedstaw sprawę Kościołowi. Ktoś może powiedzieć, że to przypomina denuncjowanie drugiego człowieka, ale zapominamy o tych kilku zdaniach na końcu Ewangelii. Jezus mówi tak: - jeśli dwaj albo trzej o coś modlić się będą, to uzyskają to! I teraz pytanie, czy ja, - jeżeli rodzi się we mnie chęć zwrócenia uwagi drugiemu człowiekowi - czy ja się za niego modlę? Co więcej, czy modlę się z moim bliźnim także, bo według słów Jezusa nieuchronnie uzyskam to, czego chcę, jeżeli naprawdę występuję w dobrej sprawie, jeżeli ona jest pozbawiona i odarta z czystego egoizmu. Ilu z nas, gdy chce zwrócić uwagę bliźniemu, to robi to właśnie dlatego, że zostało podrażnione ego, a ilu z nas modli się za tego człowieka, zanim zwróci uwagę?
Teraz pytanie: - po co się modlić ? Dlatego żebym ja go ujrzał w szerszej perspektywie, nie tylko przez pryzmat winy w stosunku do mnie, ale żebym go ujrzał jako dziecko Boże, jako mojego brata. A kto jest moim bratem i kto jest moim bliźnim? Każdy, kto jest w orbicie mojego zainteresowania, kto jest w polu mojego widzenia. Ja noszę odpowiedzialność za drugiego człowieka w sobie. I co więcej, jeżeli podejmuję ten trud odpowiedzialności, to mnie wyrywa z samego siebie, przestaję się kręcić wokół własnej osi.
Ktoś może powiedzieć: - no dobrze, ale jak to zrobić?
Są takie piękne słowa Katona (Starszego), on mówi tak: Rem tene, verba sequentur. “Trzymaj się rzeczy, a słowa znajdą się same” czyli trzymaj się istoty rzeczy. Trzymaj się tego, że masz zwrócić uwagę nie poprzez swój pryzmat swojego egoizmu, tylko mając na względzie dobro tego człowieka, a słowa znajdą się same. Jest niestety taki pseudo-chrześcijański sposób zwracania uwagi, który powoduje wręcz odwrotne skutki. Być może każdy z nas doświadczył właśnie tego, że słowa słodko płynące, które brzmią jak romantyczna ballada, albo marny wiersz, a gdzieś pod tym buzuje wściekłość. Taka powierzchnia chrześcijańska, a wewnątrz widzę, że ten człowiek, który mówi do mnie, jest naprawdę niespokojny i najchętniej by wykrzyczał mi w twarz to, co chce mi powiedzieć. To do niczego nie doprowadzi. Jest mnóstwo takich rzeczy, które próbujemy, a nam nie wychodzą, może dlatego właśnie, że się nie modlimy, może dlatego, że sprawa między nami, a naszym bliźnim nie jest zanurzona w modlitwie. To jest konieczne, to jest niezbędne, dlatego właśnie, że modlitwa powoduje, że ja kontaktuję się z samym sobą i z rzeczywistością. Widzę w zupełnie innej perspektywie, nie oceniam pochopnie, widzę szeroko drugiego człowieka i jego losy, jego skomplikowaną historię, albo mogę się domyślić. Czyli rezygnuję z tego egoistycznego podejścia do sprawy.
Zwracanie uwagi, nie bycie obojętnym, nie bycie tchórzem, jest sposobem, żeby pozbyć się chorego zainteresowania samym sobą, żeby ciągle nie palić cichych kadzidełek na ołtarzu swojej doskonałości. To niezmiernie ważne w życiu.
XXII niedziela zwykła (Mt 16, 21-27) - Kto chce zachować swoje życie, straci je.
A kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.
/fragm./
Bycie człowiekiem to głęboka świadomość tego, że jestem śmiertelny. Nie mogę zapewnić sobie nieśmiertelności. A tymczasem największą pokusą człowieka jest bycie Bogiem. I produkujemy takie swoje szczęście i bezpieczeństwo, oszukujemy się, że będziemy żyli wiecznie. Stąd pragnienia, żeby przedłużać swoje życie do maksimum.
Bycie człowiekiem to także głęboka świadomość tego, że ja nie mogę sam siebie zbawić. Bez Pana Boga tak naprawdę nic nie mogę uczynić. I stąd to dzisiejsze stwierdzenie Pana Jezusa, że każdy musi wziąć swój krzyż.
Cierpienie jest takim narzędziem, które wyrywa nas z tego, że jesteśmy bogami i potrafimy sami sobie zapewnić bezpieczeństwo, jak również sami siebie zbawić. Niesienie krzyża powoduje, że ja zaczynam pamiętać, że jestem człowiekiem śmiertelnym i obok mnie, mój bliźni, też jest człowiekiem śmiertelnym, a więc nie będę już grał Pana Boga. Co więcej, wiem, że sam siebie nie mogę zbawić, to leży poza moimi możliwościami - zbawienie jest darmo dane. Dlatego, kto chce zyskać swoje życie, niech je straci - niech je rozda. To jest wielka łaska, jeżeli Pan Bóg rozbija te nasze mrzonki, które w naszej ludzkiej świadomości są tragedią i fiaskiem naszego życia, bo my pragniemy sukcesu. Ale to jest fiasko, które jest początkiem nawrócenia.
Nie należy się bać, gdy przyjdą na nas trudne terminy, trudne czasy, gdy wszystko się rozsypuje, ponieważ bardzo często w ten sposób działa Pan Bóg. On nie chce nas wpędzić w depresję, pognębić i wdeptać w ziemię, tylko chce abyśmy naprawdę byli nowym stworzeniem - a innej drogi do tego nie ma, jak poprzez krzyż i przez cierpienie. I co więcej, to wcale nie jest doświadczenie, które nas totalnie zdruzgocze i uczyni z nas cierpiętników. Posłuchajmy co mówi św. Paweł w Liście do Rzymian|: - "Proszę was bracia przez Miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża". W tych słowach jest olbrzymia radość Apostoła, pomimo, że on też niesie swój krzyż.
Mamy do wyboru: albo produkcję szczęścia na własną modłę, bezpieczeństwa, które prędzej czy później skończy się fiaskiem, albo wzięcie swojego krzyża i pójście za Jezusem - umiejętność tracenia, które tak naprawdę jest zyskiem na życie wieczne.